- W empik go
Na cmentarzu – na wulkanie: powieść współczesna - ebook
Na cmentarzu – na wulkanie: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Lwów.
Nakład Wydawnictwa "Biblioteki powieści i romansów."
Czcionkami Kornela Pillera.
Główny skład w księgarni Gubrynowicza i Schmidta we Lwowie przy placu św. Ducha I. 43.
1871.
Przychodzi w życiu godzina, gdy wszystko czarną się jakąś szatą obleka, nic nie wabi i nic nie bawi, nie nie przestrasza i nie drażni; jest to gorzej niż rozpacz, bo zimny sen, zdrętwiałość jakaś, apatja…
To co najwięcej pociągało dawniej – ludzie, najpierwsi nam brzydną; otworzyliśmy tyle tych ostryg, a wszystkie w środku były zgniłe i cuchnące… niektóre z nich najlepsze świeżo wyglądały na chwilę, psuło je zetknięcie z powietrzem i trochę zestarzenia…
W młodości po za chwytającemi ją zwątpieniami chwilowemi, są przestwory dalekie, na które oko wybiega z ciemności i pociesza się tajemniczemi lazurami widnokręgu… później z za opadłych liści i suchych gałęzi wszędzie tylko śmierć przegląda…
Po ludziach człowiek powątpiewa o dziejach, o sprawiedliwości, o logice wypadków, o sumieniu ogółu… o rozumie w historji, o słuszności w losach… staje się fatalistą.
W dziełach sztuki dostrzega tylko jednostronną ich piękność, a wielostronne ich błędy i niedostatki; w geniuszach ich przerost w kierunku wyłącznym, kosztem pełności władz. we wszystkiem cielesne piętno znikomości i niedoskonałości.
Nie ma nawet siły pogniewać się na ten rzeczy porządek lub raczej nieporządek rzeczy, uśmiecha się obojętnie, jak ten co łat kilkadziesiąt odgadnąć usiłuje zagadkę, doszedł tylko że nie jest rozwiązalną… bo jest może gmatwaniną bez znaczenia. Zakłada ręce po Napoleońsku… spuszcza głowę na piersi, jak aktor grający pogrążonego w dumaniu bohatera, i uśmiechnąwszy się do własnej głupoty, czeka cierpliwie dzwonka, który mu ostatnią ma wybić godzinę…
Gdy się dojdzie do tego stanu, nie ma już co robić na świecie… ale rozsądek każe dotrwać w przedpokoju wieczności jakiejbądź do końca, nie niecierpliwiąc się, nie zżymając i nie gniewając na zbyt przedłużone oczekiwanie, chociażby je pedogra, reumatyzmy i niedołęztwo chwilami nieznośnemi czyniły. Rzadko kto na tę czarną godzinę zbudował sobie chatkę zaciszną i zaoszczędził kożuch ciepły, często ją przychodzi przebywać o głodzie, ochłodzie, na słocie i błocie… sycząc z bolu… nie mniej potrzeba mieć tyle męztwa, żeby nie okazać co się w duszy dzieje. Miłość własna jest wielką pomocą, i zdala się tu, bo kto ukrywa ból, ten go sam sobie zmniejsza; rozkładający się z nim, cierpi więcej… to pewna.
Ten stan duszy nie jest wyłączną własnością pewnych lat, ani łaską przywiązaną do pewnych temperamentów stępionych na krajaniu twardszego nad nie świata, jest także często epidemiczną chorobą epok i krajów.
W szczęśliwych czasach słabość ta mieni się w spokojną drzemkę poobjednią z uśmiechem na ustach; w godzinach burzy jest to dławiąca zmora uciskająca piersi tysiąca tych, którzy żyć nie umieją i umrzeć nie mogą.
Uwagi te mimowolnie przyjść musiały każdemu, kto chwilę popatrzył na fizjognomję mężczyzny podstarzałego, który rzuciwszy swego weturyna na drodze do Pizy, u samych prawie wrót starego grodu, dziś wyglądającego na wielki cmentarz lub na wielki szpital (jak go Grün nazywa) szedł powoli pieszo do miasta…
Nazwaliśmy go podstarzałym, nie był bowiem starym, widocznie dusza więcej się zużyła niż ciało, które pozostało krzepkiem, zdrowem i zwiędłem. Mógł mieć lat czterdzieści, pięćdziesiąt do siedmdziesięciu, odgadnąć metryki nikt by nie potrafił, doszedł bowiem tych lat szczęśliwych, które się już nie czytają na twarzy. Z trochą starania oblicze dobrze zachowanego człowieka w tym rodzaju, trwać umie nie grzybiejąc do ostatniej słabości i ostatniej godziny, co je nagle w kościotrup powleczony skórą suchą zamienia.
Któż wie? człowiek ten może był takim od młodości! to pewna, że oblicze nosiło piętno mumji, oznajmujące iż go ząb czasu wyszczerbić nie potrafi. Pargaminową okryte skórą, z której krew uciekła, nie miało prawie marszczek, bo nie ulegało targaniom namiętności co je tworzy, oczy były szklanne, blade, zimne, wystygłe z życia, usta nieruchome, żaden wyraz oprócz męztwa obojętnego nie charakteryzował rysów marmurowych, pięknych ale nic nie mówiących. Było to coś nakształt maski pośmiertnej, w której trudno poznać genialne rysy wielkiego męża, świadkiem wszystkie odlewy, począwszy od tego, który pokazują w szafce w Wejmarze, przedstawiający niby Schiller'a, aż do przywiezionych ze Św. Heleny, który rzeźbiarza ręka musiała przerobić aby go uczynić Napoleonem.
Człowieczek ten niewielkiego wzrostu ubrany był skromnie, wygodnie, prawie wykwintnie ale niepokaźnie; szedł pomaleńku jak ktoś co się nie spieszy, któremu wcale nie pilno, co dzień swój kończy nie wyczekując nic od jutra…
Weturyn jadący za nim rad, że się dowlókł do oznaczonego miejsca, ciągnął także powoli, zapaliwszy czarne cygaro, rozłamane na dwoje.
Mrok gęsty padać zaczynał, gdy podróżny i jego powóz wsunęli się na ten plac porosły trawą, jak Campo Vaccino, stare rzymskie forum, wśród którego stoją trzy pomniki architektury: katedra, baptysterjum i pochyła wieżyca… nie licząc Campo Santo, cmentarza posypanego ziemią przywiezioną z Jerozolimy i popiołami tylu pokoleń…
Zdaleka gorzało tylko niebo włoskie ostatniemi blaskami słońca, a odbicie ich ciepłe oblewało tony harmonijnemi ściany monumentów milczących tej pustyni…
Zwykle jeśli cudzoziemcy nie rozbudzą Pizy, śpi ona dniem i nocą, a około tych gmachów, które stanowią chwałę jej, chyba żebrak lub wracające z pola bydło się przesunie.
Tym razem mimo spóźnionej pory, z wielkiem podziwieniem podróżnego, około żelaznej kraty zamykającej Campo Santo, panował jakiś ruch niezwyczajny.
Rzadcy przechodnie przesuwający się na drugiej kończynie pustyni, stawali osłupieli słysząc o tej porze hałas oddalony w stronie starego cmentarza, przechodziły im przez głowę najdziwaczniejsze myśli… i nie umieli niemi nawet wytłumaczyć zgiełku w godzinie, gdy Piza już sobie zwykła życzyć felicissima notte…
Oddawna też żaden Anglik nie pozwolił sobie zakłócić spokoju tego zakątka tak ekscentrycznem żądaniem, które niesłychane zdumienie wywoływało w nielicznych świadkach osobliwszej owej sceny.
Żelazna krata cmentarza naturalnie zamyka się o zmroku, żaden z odwiedzających te przecudne galerje, przypatrujących się malowaniom Orcagna, grobowcom i pomnikom, nie przybywa wieczorem dla bardzo prostej przyczyny, iż nic by tu nie zobaczył, bo i we dnie, wśród jasności i blasku włoskiego nieba, nie nadto tu jest światła. Cóż dopiero o mroku?
Strażnik tej świątyni pamiątek odchodzi zawczasu z kluczami i idzie spocząć na łonie familji, zajadając po znojach dnia pracowitego makaroni z pomidorami… Nawet żebracy, którzy czatują na podróżnych u bram kościoła, wieżycy, chrzcielnicy i Campo Santo, opuszczają swe stanowisko nie procentujące już wieczorem. Jedyny tylko we Włoszech pijaczyna, pół warjata pół opoja, głośno wykrzykujący tam, gdzie każdy okrzyk zdaje się nieuszanowaniem dla uroczystego majestatu i spokoju miejsca, przypaźnia się nieco czasami na placu…
Biedną tę istotę widział i pamięta pewnie każdy kto przed laty kilką Pizę odwiedzał. Był to człowieczek ruchawy, krzykliwy, w powszednie dni napiły…
ale nawet na czczo nieprzytomny, bo mu się dawno w głowie pomięszało…
On jeden o zachodzie słońca błądził jeszcze po Pizańskim placu katedralnym, sam z sobą prowadząc bardzo zajmującą rozmowę i na sposób włoski czyniąc ją zrozumiałszą najdziwaczniejszemi rąk, głowy, nóg i całego ciała ruchami, gdy ogromny powóz, wetura, najęta widać w Genui koło Porta Pila i wyciągniona z jakiegoś kąta wozowni, w którym lata długie odpoczywała pod pyłem, zaprzężona w trzy konie, ojuczona tłomokami z przodu, z tyłu i z boków, zatrzymała się przed wrotami Cainpo Santo…
Dlaczego nie posunęła się nad Arno, do hotelów tęskno oczekujących na przybycie gości; czemu stanęła od razu w tem miejscu, było to tajemnicą nieodgadnioną. Zawarty we wnętrzu Anglik i jego familja złożona z żony, córki i młodego cienkiego gentlemana, od godziny z wielką pracą i językowemi wysiłki starali się dać zrozumieć weturynowi, że koniecznie wprost chcą zajechać przed drzwi sławnego cmentarza.
Anglik od pół roku karmił w sobie oryginalny pomysł oglądania Campo Santo, nie tak jak wszyscy śmiertelni, po białym dniu, z Bradschawem w ręku i ciceronem u boku, chciał być jedynym podróżnym o którym by dzienniki głosiły, iż przybył do Pizy, aby sławny cmentarz widzieć przy pochodniach, illuminowany umyślnie dla siebie.
Zrazu rzecz się wydała prawie niemożliwą i niemal niezrozumiałą tym, którym o niej Sir Price napomknął. Biedny warjat spełniający zwykle ten obowiązek, pole – ciał zdumiony po stróża, którego od lat dwudziestu o tej porze nikt podobnem, dzikiem nie obudził żądaniem. Stróż chciał odłożyć do jutra otwarcie drzwi, ale służący za tłumacza Anglikowi Włoch, Genueńczyk, dał mu do zrozumienia, iż szło o rzecz nadzwyczajną i nadzwyczajnie opłacić się mogącą. Anglik żądał otwarcia cmentarza i oświetlenia, tak aby go oglądać mógł przy pochodniach.
Dziwna ta myśl niepraktykowana, niesłychana, zdała się stróżowi (który machinalnie schwycił był już klucze, pomnąc na buona mancia jaką miał zyskać), nieco świętokradzką, trochę rewolucyjną, w ostatku może nawet dla spokoju i bezpieczeństwa mieszkańców Pizy niebezpieczną. Spoglądał na żonę, myślał, drapał się po głowie i nie wiedział co począć.
Kilku sąsiadów przywabionych zgiełkiem w mieszkaniu, weszło, porzuciwszy morę i wieczorne makarony, stało i usiłowało zrozumieć o co chodzi.
Genueńczyk najęty za tłumacza uśmiechał się jako więcej cywilizowany i przywyklejszy do wszelakich dziwactw człowiek… z powagą męża stanu tłumaczył im, Pizanom, że żądanie bogatego Anglika nie miało w sobie nic tak niezwyczajnego, ani straszliwego, że było prostą fantazją turysty, który pragnie wrażeń innych niż powszednie i zużyte… i że miało się opłacić dobremi gwineami…
Argument ostatni był najmocniej przekonywającym.. Włosi zaczęli szeptać pomiędzy sobą, że koniec końcem rzecz była możliwą… choć dosyć trudną. Gdyby podróżni zwykle zwiedzali Campo Santo wieczorami, stróż miał – by zapas pochodni i ludzi po temu… ale zkąd wziąć nagłą illuminację, gdy się do niej nie przygotowało? w całej Pizie pochodni oprócz tych, które towarzyszyły niekiedy pogrzebom dostojniejszym, nie było… latarnie także i świece nawet były rzadkością. Starożytna lampka o dwóch lub trzech dziobkach z bawełnianemi knotkami, nawet po hotelach używana dotąd, jasno przypominała stare rzymskie dzieje. A oświecić Campo Santo, tak, aby w nich cokolwiek było jasno… nie zdawało się łatwem… korytarze ogromne, ciemne, pochłaniające blask wszelki.
Stróż kiwał głową, nie wpadając na żadną myśl, a Genueńczyk się niecierpliwił.
– Accidente! – szeptał pod nosem z gniewu… – cóż wy za ludzie jesteście w tej umarłej Pizie, sami jakby już nieboszczyki… pochodni pożyczyć u księży lub u przedsiębiorcy pogrzebów, policzą je na rachunek Anglika, do niesienia ich każdy, kto parę franków chce zyskać, zdatny być może… płacimy i płacim dobrze.
Szepty pomiędzy Pizanami, którzy zarobku stracić nie chcieli, dobrą czyniły nadzieję, że się coś przecie sklei… Grenueńczyk siadł zmęczony ocierając pot z czoła, a stróż porozsyłał w różne strony usypiającego miasta po przybory do oświetlenia… Przyszło mu na myśl, że dany przykład przez dziwaka Anglika mógł być zaraźliwym i napędzić mu zarobku w przyszłości…
Gdy się to dzieje na uboczu, rodzina angielska z flegmą czekając skutku poselstwa Genueńczyka rozłożyła się na stopniach u wejścia Campo Santo… Sir Price nawet zapalił cygaro… które więcej gryzł niż go używał, spoglądając w stronę, zkąd się spodziewał stróża i pochodni. Tym czasem traf chciał, by podróżny, któregośmy widzieli wchodzącego do Pizy, zatrzymał się także, widząc te przybory u cmentarza… było mu obojętnem przyjść do hotelu trochę wcześniej lub później, chciał doczekać się co też to z tych niezrozumiałych przygotowań wyniknie.
Weturyna wysiał przodem, aby zajął gdziekolwiek mieszkanie nad Arno, a sam przystanął zdala około baptysterjum…
Oprócz niego dzień ten przywiódł o mroku kilku jeszcze podróżnych, którzy się wszyscy w części dla oglądania gmachów przy blasku wieczora, w części dla rozwiązania zagadki tego ruchu tak tu niezwyczajnego zatrzymali.
Anglik nie był z tego nie rad, każda ekscentryczność potrzebuje świadków, podziwu i rozgłosu, było mu na rękę, że tak mnogich w pustyni widzów zsyłał mu przypadek…
Rodzina angielska, jakieśmy już wspominali, składała się z Sir Price (Augusta), z syna jego młodego Roberta Price, z pani Florence i panny Marji Price… nielicząc guwernantki Szwajcarki, panny Julji Joly, która grała tu wistocie rolę bardzo podrzędną.
Siwy podróżny o pargaminowej twarzy, który wszedł pieszo do Pizy, był pierwszym z obcych, którego widok tych przyborów zatrzymał zdaleka. Wkrótce po nim idący pieszo, młody ciemnowłosy mężczyzna, wiodący pod rękę kobietę piękną i majestatycznej postaci, stanął tak że, nie mogąc sobie widać wytłumaczyć tego ocknienia Campo Santo.
Z pierwszego wejrzenia poznać w nim łatwo było Włocha, jeden z tych typów Italji prawie pospolitych ale odznaczających się regularnością rysów energicznych i wybitnych, kruczego włosa, czarnych oczów, wysokiego dość czoła, zbudowany był jak Herkules i widać że czuł swą siłę. Jasno patrzało mu ze źrenic płomienistych, a usta prawie z politowaniem uśmiechały się na widok cisnących przy kracie Anglików; kobieta, którą prowadził pod rękę, równie słusznego wzrostu, znakomicie piękna, wyglądała jak przybrany posąg starożytny, który się wyrwał z pod klucza konserwatorjum muzeów Pioklementyńskich. Oboje ubrani po prostu byli widocznie miejscowi i należeli do klasy wykształconej…. Teka pod pachą mężczyzny zdawała się oznaczać artystę, towarzyszka jego miała w ręku koszyk z robotą… Oboje stanęli szepcąc do siebie i czekali…
Nieopodal od nich dwóch pieszych z kijami w rękach, naradzali się także, spozierając ku Campo Santo.
Bylito oczywiście turyści, ale dla utrudzenia czy fantazji odbywający podróż pieszo. Pierwszy z nich, niskiego wzrostu, małej twarzy pospolitej, włosów jasnych, mocno wyglądał na Niemca, drugi chudy i słuszny, kościsty, żółty, krył tak dobrze swą narodowość w obliczu, które europejskiem nazwać się mogło, nie nosząc na sobie żadnej cechy szczególnej, iż ją odgadnąć było bardzo trudno.
Naostatek, na widok nagromadzonych tu osób, jadąca powozem najętym kobieta pięknej postaci, brunetka w średnim wieku, której twarz nosiła ślady cierpienia i walki, rozkazała także stanąć woźnicy i powoli poszła, ku Campo Santo.
Sir Price był prawie dumny, że jego idea tak powszechne budziła zdziwienie… ale się trochę niecierpliwił, bo stróża cmentarnego nie było widać, a mrok padał coraz gęstszy. Nareszcie nadbiegł pędem Genueńczyk, oznajmując, że niedługo przybędą klucze, pochodnie i latarnie. Wkrótce potem z uliczki od Akademji Sztuk pięknych wysunęła się gromada ludzi, mająca na czele poł-warjata, idącego z tryumfującemi okrzykami, dalej stróża z godłem swych zajęć, pękiem kluczów i latarnią, – złożona z niższego rodzaju obszarpańców, dzieciaków, starych żebraków i gawiedzi zebranej po ulicach. Niektórzy z nich nieśli pochodnie nadpalone, inni latarnie i przybory wszelakie do oświetlenia służyć mogące… Wszystkoto cisnęło się, spieszyło i widocznie przejęte było ważnością roli, jaką pierwszy raz w życiu grać miało… Anglik podniósł się tryumfujący…
– Zobaczysz Florence, rzekł, jak się to wyda przy blasku pochodni! nikomu dotąd na myśl nawet nie przyszło oglądać te galerje w nocy… a pewien jestem, że one tak tylko wielkie i głębokie uczynić mogą wrażenie…
– Ale patrz Auguście, dodała Angielka trącając męża, co to osób się zatrzymało… wszakże nie zechcesz im bronić korzystania z tej jedynej zręczności widzenia Campo Santo… w nocy i w blasku pochodni!
– Bynajmniej, wielcem rad gościom, których będę miał honor przyjmować tutaj, trzeba tylko aby Genueńczyk zakazał stróżowi, żeby od nich osobnego nie pobierał podatku… ci Włosi są bezwstydnie chciwi…
– Bo ubodzy, odparła wzdychając Lady Florence.
Stróż ze zwycięzkim uśmiechem, pokłoniwszy się Sir Price, otworzył wrota świątyni, z pod której sklepionych korytarzy wionęło chłodniejsze powietrze… gruba ciemność zalegała galerje, a trocha światła wpadającego z wewnętrznego podwórza ginęła pochłonięta w mrokach sklepień, wśród których białe posągi i grobowce marmurowe jak widma zdaleka się wydawały.
Rodzina angielska stanęła pierwsza w progu, ale nie posunęła się dalej dopóki Genueńczyk ze stróżem nie zapalili przyniesionych pochodni i latarni. Włosi mają wrodzony talent do improwizowania uroczystości; okazał się on tu zwycięzko przy illuininacji Campo Santo w rozstawieniu gawiedzi, która zwolna przenosić się musiała z podróżnymi z miejsca na miejsce, bo na oświetlenie całego gmachu, otaczającego pole śmierci, nie starczyło ani ludzi, ani pochodni i latarni.
Trzeba przyznać, że myśl Anglika nie była bez oryginalności i bez malowniczych zalet; Campo Santo jakoś dziwniej, poważniej a nadewszystko fantastyczniej wydawało się przy pochodniach, niż we dnie…
Światła padające na posągi, na starożytne szczątki rzeźby, na zgromadzone tu zabytki sztuki, tworzyły obraz pełen cieniów głębokich, pełen tajemniczych głębi, wśród którego gdzieniegdzie tylko wyrastał marmur biały z zamkniętemi trupiemi oczyma…
Rozkazano illuminacji posuwać się powoli. Sir Price chciał się swem dziełem nacieszyć, żałował że nie było artysty, któryby tę scenę nocną mógł na płótnie umieścić… Żona jego z profesji swej, jako małżonka wynalazcy, była najzapaleńszą wielbicielką idei Augusta…
nie mogła się nacieszyć; syn jako wcielona opozycja milczał; zdaje się że panna trochę była nastraszona, a Szwajcarka, która się duchów i cmentarza lękała, znajdowała wynalazek d'un gout mediocre.
Wszyscy ci, których los zgromadził na placu, spostrzegłszy oświetloną budowę, zapragnęli wnijść w głąb i skorzystać z widoku, szło o to aby Anglika pozwolenie uzyskać… Pierwszy, co się o nie zapytał, był stary, siwy i obojętny im wędrowiec. Zostawiony u wrot, Genueńczyk, nie bez uśmiechu wyzywającego do dania mu buona mancia, oświadczył grzecznie, iż wstęp jest wolny dla wszystkich…
Cudzoziemiec wszedł i powoli, zadumany posunął się za rodziną angielską… Widząc go wchodzącego nie mogli się powstrzymać i inni, ów młody człowiek z żoną… owi dwaj wędrowcy z tłomaczkami na plecach, naostatek i majestatyczna piękna pani, której piękność – ruina, była w tak harmonijnej zgodzie ze wszystkiem co ją otaczało… Każda z tych postaci, zawahawszy się na progu, wsunęła się do Campo Santo i doznała tego wrażenia, jakie się odbiera niespodzianie wśród podróży, znajdując drogi kamyk lub rzadką monetę. Najzimniejszym pozostał ów trudnego do rozpoznania wieku mężczyzna, który, jak się zdaje, niczemu już dziwić się i z niczego cieszyć nie umiał, jednakże na woskowej twarzy jego drgało jakieś uczucie i uśmiech mumii, którą za ciasno usznurowano do trumny, igrał po jego ustach…
Na twarzy pięknej pani samotnej prześlizgiwały się widocznie wszystkie smutki żywota, które widok śmierci swem sąsiedztwem i siłą z serca wyciąga.
Młodzi tłomoczkowi wędrowcy piesi, na widok tych galerij zarazem przypominających muzeum i cmentarz, a tak uroczo pięknych w oblewającej je ciszy i powadze nocy, nie mogli się powstrzymać od gorących szeptów między sobą… Zniżali tylko glos, aby ich rozprawy i spór nie doszedł obcych uszów.
Zbliżyli się tak wszyscy, idąc jakby procesja za Pric'em, ku głównej ścianie, na której Orcagna Dantejskie skreślił widzenia, gdy ode drzwi dał się słyszeć krok przyspieszony, i nowy przybysz powiększył liczbę ciekawych gości.
Byłto maleńki garbaty i krzywy człowieczek, z długą twarzą i zbyt na swój wzrost wielką głową, ubrany wykwintnie i starannie… Poznać w nim było łatwo człowieka majętnego, u którego w każdym worku brzęczały pieniądze, który był pewien siebie mimo ułomności swej i niepozoru, bo czuł, że posiada talizman, czyniący go pożądanym, pięknym, dowcipnym i wielkim. Śmielej od innych, choć najpóźniej przybyły, podbiegł aż ku rodzinie Anglików, i z włożonemi w kieszeni rękami napawał się widokiem, jak gdyby zań zapłacił. Czuł bowiem że gdyby mu fantazja przyszła sprawić takie gody, mógłby sobie ich pozwolić. Sir Price prawie był obrażony śmiałością tego jegomości, który mu najmniejszej nie zdawał się okazywać wdzięczności…
Przed obrazem Orcagna stanęli wszyscy, ale mimo podniesienia pochodni do góry, malowanie wyraźniejszem się nie stało…
Obraz ogólny korytarzy zyskiwał, szczegółowe piękności jego nikły… na nie potrzeba było dnia. Anglik wszakże, twórca widowiska, anteprener jego, znajdował że gdzieniegdzie z muru wyskakujące malowane postacie były żywiołem podnoszącym fantastyczność sztuki, do której odegrania należały pochodnie, posągi, kolumny, sklepienia, marmury, sarkofagi i kilka tajemniczych figur zupełnie sobie nieznanych.
Kobieta szła sama jedna w milczeniu ze spuszczoną… głową, małżeństwo młode tuliło się do siebie, jakby chciało poczuć mocniej życie w obec otaczającej ich i mrożącej chłodem swym śmierci.
Gdyby nie szepty i wykrzyki chłopaków niosących pochodnie, których nadzieja zysku aż do nieprzyzwoitych wybuchów śmiechu niekiedy rozpasywała, można się było sądzić wśród świata cieniów i upiorów.
Ten posąg niewiasty smutnej, której chodu nie dozwalała dostrzedz długa suknia przezroczysta, posuwający się jakby milczące zjawisko niecielesne… ten siwy człowiek bez gry i wyrazu w twarzy woskowej, nawet garbus mający w sobie coś szatańskiego, wyglądali jakby nie byli z tego świata…
Młody artysta z żoną, tulący się do siebie, przypominali Franczeskę Rimini i Lancziotta Danta… Dwaj wędrowcy z tłomoczkami mieli w sobie coś szlachetnego, jakby wyszli z obrazu Masaccia; kije ich zakrzywione i okurzone nogi… biblijnych przywodziły na pamięć wędrowców.
Cały ten obraz uroczystego pochodu przez mury ciche, milczące, grobowemi pomnikami zasiane, mógł był zadowolić najwybredniejszego dziwaka swą niezwyczajnością, barwą osobliwszą, wdziękiem niepowszednim.
Po dniu, ten cmentarz Pizański, otoczony galerjami, na których murach najciekawsze pomniki sztuki i poezji średniowiecznej się uchowały, przeistoczony dziś w rodzaj muzeum, bo w nim zgromadzono najrozmaitsze zabytki, wygląda bardzo dziwnie, malowniczo… ale światło dnia odziera go nieco z tajemniczości, z uroku, jaki narzuca noc, którą tylko smugi świateł przerzynają, ruchomemi blaskami życie niemal wnosząc między posągi… Campo Santo istotnie było wielkiej fantazji obrazem, widziane przy pochodniach, w migających błyskach świateł, a włoskie dzieciaki, niosące w rękach pozapalane pęki sznurów, uśmiechały się same piękności tego widoku… stróż poprzedzający przychodniów zdumiewał się, stare te i znane rzeczy spostrzegając tak nowemi, tak innemi, cóż dopiero podróżni, których ta niespodzianka spotkała!
Sir Price stąpał jak wielki wynalazca, jako mąż, co w XIX. wieku wpadł na rzecz zupełnie nową, choć Anglik i jako Anglik chętnie uważający się za wybrane dziecię świata, i w tej chwili czuł się skłonny do wywnętrzenia, do rozmowy poufałej, do braterskiego obejścia z prostymi śmiertelnikami, którym los nie dał się urodzić pod błogosławionem berłem królowej Wiktorji. Rysy twarzy jego promieniały… patrzał, nastręczał się, chciał znaleść kogoś do rozmowy… dowodziło to jak był szczęśliwym!
Ale długi szereg ciekawych, korzystających z otwartych drzwi Campo Santo, nie spoił się jeszcze, pod wrażeniem wielkiem, w całość, w którą różnorodne pierwiastki zlewają się tylko, jak roztopione wulkanicznym ogniem kruszce… gdy potężne a jedno uczucie rozgrzeje wszystkie serca… Każdy z tych obcych nieznanych sobie ludzi szedł odosobiony… familja angielska przodem, za nią siwy człowiek wystygły, potem dwoje małżonków, czy kochanków dwoje… dalej dwóch wędrowców, jedna niewiasta ze spuszczoną głową, i najpóźniej przybyły garbusek, który przebiwszy się przez wszystkich, przybliżył się wkrótce do p. Price… ręce trzymając w kieszeniach… Po krótkim spoczynku przed obrazem Orcagni, prawie niewidocznym, szli wszyscy dalej, coraz nowe napotykając piękności… Z mroku nocy zbudzony nagle światłem wstawał posąg biały, marmur zdawał się drżeć… pochodnie oblewały go blaskiem coraz mieniącym, potem bladł, nikł i krył się w grubych cieniach nocy. Z ust wynalazcy tej illuminacji wyrywały się wykrzyki, i stawał, chciał przedłużyć godzinę nasycenia… pani dzieliła jego zachwyty, syn milczał, ale bardzo oględnie poruszał ramionami… panienka i guwernantka szły prawie przerażone i blade, nie śmiejąc szeptać nawet.
Stróż i cicerone zarazem przywykły od lat wielu do oprowadzania turystów po galerji, tłumaczenia im, co znaczą wiszące łańcuchy, co wyobrażają posągi, kto był autorem fresków, nie mógł się powstrzymać od spełnienia swojego obowiązku, mimo niezwykłej godziny i towarzyszących obchodowi okoliczności. Jego suchy głos nałogowo powtarzający jedno od lat wielu, nie potrzebował już myśli, coby go wiodła, śpiąc i dumając o czem innem, mógł na pamięć opowiedzieć z kolei, co zamykało Campo Santo… mógł nie patrząc pokazać, gdzie stała Vergognosa. Napróżno Sir Price, chcący wrażeń nie wiedząc jak się dać zrozumieć, dawał mu znać machaniem ręki, że się bez objaśnienia obejdzie, cicerone urywał, ale wkrótce usta mu się otwierały same, głos mimowolnie zapełniał gardło i słowa leciały, bo ich wstrzymać nie umiał, jak nie mówił to mruczał; biedak stał się machiną, i jak zegar, który musi bić gdy idzie, on także musiał mówić gdy szedł. Obeszli tak do koła całą galerję i obejrzeli wszystko aż do pozostawionych pudełek i rozpoczętych kopij artystów malujących tu jak wszędzie we Włoszech, gdy nienasycony Price dał znak, aby powtórzyć peregrynację. Nie wiem czy się kto za to z przytomnych pogniewał, prócz chłopaków, których pochodnie się dopalały do rąk, i cicerona, czującego już potrzebę spoczynku i odebrania przyobiecanej płacy… I on wszakże obliczył, że powtórzenie reprezentacji powinno zwiększyć jego buona inancia, a chłopcy się tego domyślili. Znowu tedy puszczono się ku Orcagni…
Dziwna rzecz, z szeregu nikt nie ubywał, młoda kobieta, którą pod rękę wiódł piękny mężczyzna, zdawała się go namawiać do odwrotu, ale on słowem jednem, szepniętem na ucho… skłonił ją do dalszej milczącej wędrówki, która na nim widocznie czyniła wrażenie głębokie.
W tym drugim pochodzie, i ludzie dobrze wychowani i nieśmieli… nie zbliżyli się jeszcze do siebie. Im bar-' dziej ucywilizowanym jest człowiek, tem mniej staje się istotą towarzyską. Na szczycie cywilizacji stojący Anglik zmusza się do milczenia, do niegrzeczności, do ignorowania ludzi otaczających. W średnich klasach zachowuje się jeszcze jakieś poczucie braterstwa, jakieś ochotne zbliżenie do nieznajomych; w wyższem społeczeństwie prawidłem jest, nie znać kogo się urzędownie nie poznało. Nic zabawniejszego nad położenia, w których owa arystokracja cywilizacji zmuszoną jest ocierać się o tłum bezimienny; z jakąż to troskliwością unika wejrzenia, broni się by nie wymówić słowa, przeraża zaczepką każdą… Przyszłoby zwątpić o świecie, gdyby takie wyosobnienie za kwiat wykształcania uważać można. Jest to po prostu ułomność, która ludzi pozornie najlepiej wychowanych czyni w istocie, przez miłość własną i dumę, najprzykrzejszymi w stosunkach z obcymi…
Narzucanie się nieznajomym jest zapewne dowodem prostoty i rzeczą często śmieszną, ale ten strach człowieka, to oszacowanie siebie tak wysoko, że nikt słowem ni wejrzeniem dotknąć nas nie jest godzien, nierównie bywa śmieszniejszem i smutniejszem zarazem. Wyjąwszy dwóch młodych ludzi i młode małżeństwo, reszta zgromadzonych była w położeniu dobrze wychowanych… unikała zbliżenia z otaczającymi, przez posłuszeństwo dzikim etykiety prawidłom.
Pozostałych czworo milczało przez nieśmiałość. Wszystkim wszakże bez wyjątku chciało się wewnętrznemi wrażeniami podzielić, świerzbiały usta, wyrywały się słowa. Sir Price odwracał się… aż do tego garbusa, który na nim swą postawą i rękami w kieszeniach tak niemiłe zrazu czynił wrażenie. Powoli, w drugim pochodzie wszyscy się nieco ku sobie przybliżać zaczęli, przypatrywać sobie, zaglądać w oczy, ośmielać wzajemnie… potrzeba było tylko iskierki, aby rozpłomieniła i otwarła usta, pragnące się otworzyć.
Tą iskrą był ogień niebieski…
Rzadkie są wprawdzie burze we Włoszech, ale gdy się na nie zbierze, zaślubiny niebios z ziemią odbywają się z uroczystością wielką, z hałasem niezmiernym, z wrzawą i zbytkiem piorunów i błyskawic niesłychanym… Kogo z czytelników moich spotkała burza w Apeninach, nad brzegami morza, przypomni sobie jak cna wygląda i jak się rozpasuje szalenie. Zajęci oglądaniem Campo Santo i napawaniem się wrażeniami, podróżni nasi nie zważali wcale, że od strony morza gruba i ciężka chmura cichaczem sie zbliżała… zakryci ścianą wchodową od tej strony, z której przychodziła, nie postrzegli jej aż wicher zaszumiał gałęźmi cyprysów na polu umarłych, błyskawice rozdarły ciemności nadeszłej już nocy, i huk pierwszego inaugurującego burzę piorunu rozległ się uroczyście na placu katedralnym. Prawie w tejże chwili drugi i trzeci szybko nastąpiły po nim z łoskotem jak gdyby duchy zamieszkujące Campo Santo, mszcząc się za świętokradztwo, chciały wstrząść murami nad głowami wędrowców.
Wrażenie, jakie ta muzyka wichru, piorunów i ulewnego deszczu spadającego nagle, uczyniła w zebranych na cmentarzu, przeszło oczekiwanie Sir Price, który szukał nowych wrażeń… on jeden uśmiechnął się, przekonany, że natura także przyczynić się chciała do niespodzianki. Reszta gości spojrzała po sobie strwożona… Rozmaite są usposobienia i temperamenta ludzi, w ogóle jednak rzadko kto lubi łoskot piorunów mogących mu spaść na głowę. Włochy poczęli się żegnać, spoglądając bojaźliwie przez otwory na czarno zaciągające się niebo, jeden tylko chłopak młody, po kilku żywo po sobie następujących uderzeniach, zawołał z uśmiechem:
– Ecco fa l'esercizio!
Zdało mu się, że słyszy musztrę artylerji Księcia…
Samotnie idąca kobieta stanęła jak wryta, pobladła, przyłożyła rękę do serca, zakryła sobie oczy, usunęła się potem ku ścianie i oparła o nią, widocznie przerażona i nieprzytomna.
Stary garbus począł śmiać się oglądając, i zawołał w języku cywilizowanego świata, to jest naturalnie po francuzku:
– A to cudownie! Prawdziwie mamy szczęście!
– Prawda! odpowiedział mu żywo Anglik z mocnym wyspiarskim akcentem, prawda? to się nazywa mieć niesłychane szczęście! nigdy w życiu nie zapomnę tego cudownego wieczora! Campo Santo naprzód widziane o mroku, potem przy świetle pochodni, naostatek w blasku błyskawic, przy muzyce piorunów! Oświetlenie i orkiestra widowiska nieopłacone!
Anglik innego wyrazu znaleść nie umiał.
– Wszystkośmy to podobno winni, rzekł z odrobiną nieopuszczającego go widać nigdy szyderstwa, (czuł się bowiem jako garbaty obowiązanym do dowcipu) wszystkośmy to winni szczęśliwej myśli pańskiej…
– Tak, myśli, która mi w podróży z Genui da Pizy ciągle towarzyszyła, muszę to przyznać, rzekł Anglik chwytając zręczność wywnętrzenia się, choć przed cudzoziemcem.
– Ale nie wszyscy podobno, których oryginalny pomysł pana tu ściągnął, odpowiedział garbus, równie jak my są uszczęśliwieni z tej zmiany dekoracji..
Spojrzeli w głąb…
Biedna kobieta samotna oparta była o mur, cierpiała widocznie, ale oczy jej wlepione w bladego, woskowego, podstarzałego człowieka, który zimno na nią poglądał, dozwalały się domyślać, że i on także… któż wie… zjawieniem się swojem przyczynił się może do widomego na pięknej twarzy przestrachu…
Para kochanków, czy małżonków.., tuliła się teraz do siebie czulej jeszcze, ale z widocznym niepokojem… kobieta jak prawowierna Włoszka była trochę przesądną, a ta burza, która ich zachwyciła na cmentarzu, przeraziła ją niezmiernie, żegnała się co chwila, łamała ręce, łzy oblewały piękne jej oczy. Napróżno wierny towarzysz uspokoić się ją starał, była więcej niż zastraszoną, czuła w tym wypadku jakąś przepowiednię przyszłych nieszczęść, jakąś karę za naruszenie spokoju umarłych, dla prostej igraszki i zachcenia dziwacznego.
Dwaj młodzi ludzie… wedle wszelkiego podobieństwa artyści, cieszyli się pięknością i artystycznym efektem tej sceny…
Pargaminowy człowiek stał z wlepionemi oczyma w samotną kobietę, jak gdyby go wcale burze i pioruny nie obchodziły.
Na Włochach, których była duża gromada, najrozmaitsze czyniła wrażenie burza: stróż był mocno zakłopotany, chwytały go zgryzoty sumienia… inni co wprędce spodziewali się wrócić z tej wycieczki, poczynali się trwożyć zachwyceni ulewą… Cicerone pobiegł wyjrzeć przez drzwi wchodowe, czy ten niespodziany uragan obiecywał trwać długo… Ale ujrzał tylko nieprzebite ciemności, które błyskawice czyniły straszniejszemi jeszcze, całe niebo było zasnute, zaciągnione, jakby jednym całunem czarnym… i ogniste gzygzaki tylko przerywały je niekiedy…
Wicher ryczał, wył, świstał i zakradając się w korytarze, najdzikszemi tony śpiewał pieśń zniszczenia…
Pizańskie muzeum śmierci wydawało się teraz znowu inaczej, znów najfantastyczniej…
Niebieska światłość błyskawic, przy czerwonym pochodni ogniu zakradająca się w głębie korytarzy, nagle w nich z nicości wyprawadzała postacie, które ledwie dojrzane nikły w cieniach powracającej nocy. Szum wichru, gra wody, która spadała z dachów szemrząc głosami jak przyspieszony pacierz mnichów w chórze, wydającemi się zdala; huk grzmotów dalekich, trzask bliższych gromów, wszystko to razem składało obraz, jaki chyba w dekoracjach teatralnych widzieć się trafia… biednie naśladowany.