- W empik go
Na czerwonym Olimpie - ebook
Na czerwonym Olimpie - ebook
Zbiór szkiców opowiadających o komunizmie w Związku Radzieckim i o ludziach którzy go tworzyli i umacniali, a także eksportowali za granicę. Znajdziemy tu bardzo interesujące informacje o m.in. Włodzimierzu Ulianowie - Leninie, Feliksie Dzierżyńskim, Lwie Trockim, Józefie Stalinie - niedoszłym prawosławnym księdzu, którego matka pieszczotliwie nazywała Soso, genialnym samouku i nieokiełznanym sadyście, lirycznym poecie i cynicznym mordercy, o Mołotowie, Budionnym i innych... książka była pisana przez polskiego działacza liberalno-demokratycznego i publicystę pochodzenia ukraińskiego, w czasach, gdy jej bohaterowie jeszcze żyli.
Spis treści
Od autora
Kreml carów i komisarzy
Rosyjski Kapitol
Najniedostępniejsza rezydencja
Olimpijczycy
Wczoraj na Kremlu
Szare dzisiaj
Niebywała maszyna do rządzenia
Tam, skąd padają gromy
Kiedy Zeus był jeszcze rozbójnikiem
Zeus już z piorunami w ręku
Starzy i młodzi bogowie
Mołotow
Typ i ostoja
Inni paladyni tronu stalinowego
Człowiek - waga
Maszyna do mięsa
Tron na trzech nogach
Tabetyczny Torquemada
Szlachcic i jego pachciarze
Okrutne prawo czerwonego Olimpu
Rekonstruktor rosyjskiego imperium
Pan prokurent
Zagraniczna reprezentacja Olimpu
Czerwony miecz
Dzisiejszy generalissimus
Budiennyj
Czerwony Blücher
Kandydat na Napoleona
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-135-9 |
Rozmiar pliku: | 819 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy dzięki zasłużonemu wydawcy p. Bernardowi Połonieckiemu szkice te, pomyślane i pisane wyłącznie jako dziennikarskie gawędy dla „Wieku Nowego”, przeistaczają się oto w zamkniętą całość książkową, czuję się w obowiązku po pierwsze odsłonić przyłbicę mego pseudonimu dziennikarskiego, po wtóre zaś udzielić czytelnikom kilku wyjaśnień rzeczowych.
Idzie przede wszystkim o to, aby czytelnik nie brał tych szkiców za jakieś dzieło źródłowe, systematycznie opracowane i na bezpośredniej obserwacji lub na dokumentach oparte. Dokumentów ogłoszonych drukiem i dostępnych dla postronnych a w dodatku dla cudzoziemców w tych sprawach w ogóle jeszcze niema i nie zjawią się prędko. Do bezpośrednich zaś obserwacyj żadnej sposobności nie miałem i mieć nie mogłem. Wszystko, co w tych szkicach napisałem, jest więc po prostu częścią tego osadu, który pozostawiła mi w pamięci pilna, ale z konieczności dorywcza i niesystematyczna lektura różnych dotyczących publikacyj zarówno rosyjsko-emigranckich jak i bolszewickich.
W zakresie tych ostatnich wypada mi na pierwszym miejscu wymienić dane biograficzne działaczy bolszewickich, zawarte w wydanych dotąd tomach Wielkiej Encyklopedii Sowieckiej.
W szkicach tych jest z pewnością wiele błędów faktycznych, niedociągnięć i nieporozumień. Mimo to jednak mam uczucie, że w całości dają one perspektywicznie poprawny, a nastrojowo wierny obraz tej garstki zuchwalców z lwiego czy chociażby tylko wilczego plemienia, którzy oto od piętnastu lat z bezprzykładnym wysiłkiem woli i umysłów, nie szczędząc ani siebie ani drugich, starają się ogromną Rosję podźwignąć z jej dotychczasowych posad i przemodelować ją zarówno w całości jak we wszystkich szczegółach według wzorów nowych, nigdzie dotąd jeszcze nie stosowanych.
Przed sześciu z górą laty ogłosiłem niewielką pracę teoretyczno-opisową p. t. „Elita bolszewicka”. Szkice niniejsze pozostają do tej poprzedniej pracy w stosunku ilustracji do tekstu zwięzłego i może nieco suchego. I właśnie jako taki zbiór ilustracyj szkice te nie stanowią żadnej ani przedmiotowo ani logicznie zamkniętej całości. Ja sam mógłbym bez większego trudu przedłużyć je jeszcze o kilka czy nawet kilkanaście rozdziałów. Ale właśnie ich wartość ilustracyjna niewiele by przez takie powiększenie zyskała, płaszczyzna zaś nieuchronnych błędów i nieścisłości faktycznych rozszerzyłaby się jeszcze bardziej.
Otrzymawszy od p. B. Połonieckiego zaproszenie do książkowego wydania tych szkiców, za co stary ten wydawca niechaj przyjmie na tym miejscu dank serdeczny od równie starego autora, namyślałem się, czy nie należałoby tych szkiców poddać mniej lub więcej gruntownej rekonstrukcji podnosząc je z poziomu popularnego dziennikarstwa na jakiś poziom wyższy i bardziej... „książkowy”. Rychło jednak zrozumiałem, że byłby to błąd, bo z materiału, który starczyć może tylko na lekkie i bezpretensjonalne szkice, obrazu monumentalnego namalować nie można, a przez przeróbki różne i „redagowania” szkice te utraciłyby to właśnie, co w każdym odręcznym rysunku stanowi jego główną wartość, więc pierwotność rzutu ręki i jasność raz dobrze czy źle nakreślonej linii.
Szkice te były pisane i drukowane w kilkudniowych odstępach w czasie od 15 stycznia do 21 czerwca b. r . Nie stoją zatem w żadnym związku z tym rozwojem wypadków politycznych, który w ostatnich czasach doprowadził odpowiedzialne kierownictwo polityczne Rzeczypospolitej do tak wyraźnej i ze wszechmiar godnej uznania zmiany dotychczasowego stanowiska wobec naszego sąsiada wschodniego.
Szkice te nie miały zatem ani nadal nie mają żadnego ubocznego pozytywnego czy negatywnego celu wynikły bowiem z czysto poznawczego stosunku mojego do Rosji, której sprawom poświęcam baczną uwagę od lat przeszło trzydziestu, w szczególności zaś do bolszewizmu, który tak czy inaczej politycznie, socjalnie i kulturalnie wartościowany, pozostanie jednak zawsze jednym z największych i najdziwniejszych fenomenów historii nie tylko rosyjskiej, lecz w ogól wszechludzkiej.
Nie mam wrażenia, aby w szkicach niniejszych ujawniał się jakikolwiek element świadomej, niechętnej lub zgoła nienawistnej karykatury w stosunku do ich przedmiotów. Gdyby jednak ktoś z czytelników miał odnieść takie wrażenie, to na ten właśnie wypadek oświadczam, że wywołanie go nie leżało bynajmniej w moich intencjach.
Kraków, we wrześniu 1933 roku
Konstanty SrokowskiKreml carów i komisarzy
Historia robi się sama. Dziwnie mało mają w niej do gadania naprawdę nawet najpotężniejsi władcy. W każdym razie to, co w historii przedstawia pewien sens i pewną logikę rozwoju, to w ogromnej większości jest tylko sumą konsekwencyj poszczególnych aktów, z których każdy był dokonywany przez kogo innego i w odmiennym celu.
Bolszewicy pierwotnie nie mieli zamiaru przenosić stolicy państwa z Petersburga do Moskwy. Petersburg był pod każdym względem lepiej przygotowany do roli stolicy, niż mniejsza, zaniedbana a przede wszystkim nie rozbudowana odpowiednio Moskwa. Dopiero wczesną wiosną roku 1918, kiedy po zerwaniu rokowań pokojowych w Brześciu nad Bugiem powstała możliwość zajęcia Petersburga przez wojska niemieckie, bolszewicy zdecydowali się pośpiesznie przenieść swoją stolicę do starej Moskwy. Gdy zaś przyszli do Moskwy, to z natury rzeczy musieli zająć Kreml carski nie z pietyzmu dla historii ani nie z ambicji, aby koniecznie siedzieć na fotelach carskich, ale znowu z powodu całkiem prostych okoliczności. Kreml był najbardziej pustym. Mieściło się w nim
najwięcej gmachów, nadających się do użytku władz centralnych. Nadto Kreml przedstawiał doskonałe warunki izolacji i obronności, oczywiście nie wobec wojsk regularnych tego czy innego nieprzyjaciela, ale wobec nagłych buntów i rewolt domowych.
Ale w rezultacie ze zbiegu tych prostych okoliczności i codziennych prozaicznych racyj złożył się akt historyczny, który zarówno w swoim faktycznym, jak symbolicznym znaczeniu ma wagę epokową. Skończyła się bowiem petersburska epoka historii Rosji, trwająca lat 215. Historia wielkiego narodu wróciła do swoich starych krosien, tkając na nich obraz wprawdzie nowy, ale z idei o wiele bardziej podobny do obrazu Rosji starej, moskiewskiej, przedpotopowej, aniżeli do Rosji nowej, zeuropeizowanej, petersburskiej. Reformatorski rozmach bolszewików i ich dzika, nie znająca przeszkód energia, z jaką wpychają ogromną Rosję na nowe drogi rozwojowe, jest pod wieloma względami bardzo podobna do reformatorskiej działalności Piotra Wielkiego. To samo zuchwalstwo celów, to samo okrucieństwo metod, ten sam rozmach, ta sama energia, przede wszystkim zaś cel ten sam - podniesienie cywilizacyjne ogromnego narodu i powetowanie wieków jego zastoju w jednym kilkunasto- czy kilkudziesięcioletnim porywie.
I Lenin, jak gdyby dla nawiązania do tradycyj reformatorskich Piotra, musiał cofnąć się do jego siedziby i kolebki, zetknąć się z ziemią rosyjską na tym samym Kremlu i w tych samych podmiejskich wsiach i „usadjbach”, w których ongiś jego poprzednicy Iwan Groźny i Piotr Wielki podejmowali swoje zadania około rozbudowy potęgi państwa i narodu.
Już czysto panoramicznie i dekoracyjnie Kreml moskiewski jest kompleksem architektonicznym chyba najciekawszym, a w każdym razie najoryginalniejszym na świecie. Dziwna mieszanina Azji i Europy - włoskiego renesansu, angielskiego gotyku w sutej oprawie azjatyckiej, tatarskiej, przede wszystkim zaś tamerlańskiej architektury stwarza tu całość nieporównanie oryginalną i w swoim rodzaju bezprzykładnie piękną, żaden rząd ani żaden władca na świecie takiej siedziby nie mają. Miewają o wiele bogatsze, starsze, przestronniejsze, ale równie oryginalnej i niezwykłej żaden z nich nie ma.
Ogromna na siedmiu wyniosłych pagórkach z małym dotąd poszanowaniem miejsca i przestrzeni rozrzucona Moskwa składa się z trzech miast, które niby koła wsunięte są jedno w drugie. Więc od zewnątrz idąc do środka, mamy najpierw t. zw. „czornyj gorod” czyli gliniany, „ziemlanoj”, biorący swą nazwę od zwyczajnych chałup chłopskich, które tuliły się tu ongiś do miasta właściwego. Za czarnym następuje „biełyj gorod” czyli już murowany, a w każdym razie tynkowany i bielony, stanowiący historyczną siedzibę mniejszych kupców i wszelkiego stołecznego „raznoczyństwa”, czyli wszelkich zawodów, które tutaj szukały i znajdowały zarobek i zastosowanie. Wreszcie w środku tego białego miasta mieści się trzecie z kolei, najmniejsze, ale też najstarsze i najważniejsze zarazem - „Kitajgorod”.
Nazwa tajemnicza do dzisiaj. Na pozór oznacza ona jakieś Chiny, ale wyraz „Kitaj” oznacza tu raczej całą mieszaninę towarów wschodnich, które tu właśnie były masami zwożone. Podobnego pochodzenia jest zresztą nasza z ukraińskiego przesiedlona „kitajka”, oznaczająca pierwotnie wstążkę wąską ze szczególnie dobrego, mocnego, więc pewnikiem azjatyckiego jedwabiu.
Już Kitajgorod był otoczony wysokim obronnym murem, którego resztki stoją do dzisiaj z bramami i basztami. Było to bowiem handlowe i gospodarcze centrum stolicy, zasługujące na obronę i ochronę niemal na równi z leżącym tuż obok jej centrum politycznym czyli z samym Kremlem.
Jeżeli Kitajgorod jest centrum miasta, to Kreml jest głową Kitajgorodu. Oba leżą na stoku jednego i tego samego wzgórza, ciągnącego się połogo od północy i opadającego do rzeki Moskwy na południu ścianą prawie stromą, na jakieś czterdzieści metrów ponad poziomem rzeki wystającą. Ten właśnie szczyt kitajgorodzkiego wzgórza zajmuje Kreml, który zachował do dzisiaj charakter średniowieczny mocno obronnej i bardzo wielkiej fortecy. Cały Kreml, oddzielony ogromnym Czerwonym placem od właściwego Kitajgorodu, otoczony jest murem w kształcie niemal prawidłowego trójkąta. Mur obronny wysoki przeciętnie na dziesięć metrów z ambrazurami, dziewiętnastu różnego kształtu basztami ma przeszło dwa kilometry długości, tak że przestrzeń, przezeń zamknięta, odpowiada mniej więcej przestrzeni starego Krakowa w obrębie plant. Pięć bram z trzech różnych stron muru prowadzi do wnętrza Kremlu, wypełnionego ogromnymi gmachami, pałacami, cerkwiami i rozległymi placami i ogrodami.
Za czasów carskich wszystkie pięć bram było przez cały dzień otwartych dla wszelkiego rodzaju przechodniów, którzy wchodzili tu i wychodzili bez żadnych trudności. Dzisiaj otwarte są tylko dwie bramy od placu Czerwonego - najsławniejsza Spaskaja i obok Nikolskaja. Ale i tu gęsto rozstawione warty, zamknięcia i kraty stanowią razem szereg sit, przez które ostrożni władcy bolszewiccy przecedzają starannie wszystkich, pragnących ich odwiedzić.
Brama Spaskaja, zbudowana przez znakomitego Arystotelesa Fioraventiego w stylu czystego renesansu w siedemnastymm wieku, otrzymała później ośmiogranną gotycką wieżę, w której Piotr Wielki umieścił zegar, wygrywający kuranty - hymn cerkiewny „Kolsławien” i marsz wojskowy t. zw. „Preobrażeński!”.
Bolszewicy zamienili hymn cerkiewny na hymn internacjonału a marsza wojskowego pozostawili, tak że dzisiaj zegar na wieży Spaskiej wygrywa co godzinę kolejno to znany hymn internacjonału proletariackiego, to tego starego marsza wojennego.Rosyjski Kapitol
Czym dla starożytnego Rzymu i Rzymian Kapitol, tern dla Rosji i Rosjan był, jest i zapewne na zawsze pozostanie Kreml. Bolszewiccy jego dzisiejsi władcy i gospodarze uszanowali najbardziej skrupulatnie ten ogólnonarodowy i historyczny charakter Kremla. Nie tylko nie zniszczyli ani nie usunęli z niego żadnej starożytnej pamiątki, ale przeciwnie starannie ponaprawiali szkody, wyrządzone w trzydniowej bitwie o władzę nad miastem, jaka stoczona została w listopadzie r. 1917 między bolszewikami a oddziałami szkół kadeckich, a nadto bardzo starannie i umiejętnie odrestaurowali przede wszystkim starożytne kremlińskie cerkwie, które jednak hermetycznie potem pozamykali, tak że dostęp do nich znajduje dzisiaj tylko wysoko postawiony dygnitarz własny albo mocno dystyngowany cudzoziemiec.
A jest tam do widzenia rzeczy wiele ciekawych nie tylko dla odczuwającego związek z własną przeszłością narodową Rosjanina, lecz także dla każdego oświeconego europejczyka, nawet najbardziej obytego z zabytkami europejskimi. Przede wszystkim cztery pałace carskie, więc największy z nich, ale zarazem najmłodszy, zbudowany za Mikołaja I. na miejsce spalonego przez odchodzących Francuzów w roku 1812 starego. Jest to ogromny gmach dwupiętrowy, zwrócony swoim przeszło stumetrowej długości frontem na południe ku rzece Moskwie, zbudowany na najwyższym punkcie wzgórza Kremlińskiego. Wypełnia go siedemset ubikacyj, już to ogromnych sal reprezentacyjnych w amfiladzie na wysokim parterze, już to salonów i pokoi recepcyjnych i rezydencyjnych na pierwszym piętrze. Wszystko urządzone z niesłychanym przepychem i bogactwem a nawet - rzecz w takich wypadkach najrzadsza - z dobrym na ogół gustem. Marmury, ogromne masy półszlachetnych kamieni, w które Rosja tak obfituje, wszystkie te malachity, lapis lazuli, jaspisy i kilkadziesiąt innych rodzai minerałów zostały użyte dla stworzenia całości, równie imponujących rozmiarami, jak harmonią kształtów i kolorów.
Bolszewicy używają tego pałacu do swoich celów reprezentacyjnych, ale ostrożnie i z pietyzmem dbając o zaszanowanie wszystkich jego dekoracyjnych szczegółów. W trzech parterowych największych salach tego pałacu odbywają się najbardziej reprezentacyjne zjazdy i kongresy bolszewickie. Tu także odbywają się plenarne posiedzenia periodycznych kongresów Kominternu, czy rezydującego w Moskwie „Internacjonału komunistycznego”. Na te okazje, tłumne i gwarne, posadzki sal, przedstawiające arcydzieła intarsji stolarskiej, układane z kilkudziesięciu gatunków drzew kolorowych, są pokrywane pomostem z grubych desek dębowych, aby tysiące butów zwycięskiego proletariatu nie zacierało blasku i barwy starych posadzek carskich i feudalnych. Potrzeba przyznać, że rewolucja rosyjska okazała się pod tym względem o wiele bardziej cywilizowaną i lepiej prowadzoną od swojej prababki francuskiej.
W największej sali, t. zw. „Georgjewskiej”, długiej na 35 a szerokiej 18 metrów, całej z białego marmuru, złota i purpury, odbywają się powitalne i pożegnalne posiedzenia wielkich bolszewickich kongresów. Honorowi prezesowie ich zasiadają wtedy na tronie carów rosyjskich. Na piątym kongresie Kominternu plenarnemu posiedzeniu końcowemu przewodniczył delegat gdzieś z głębi... Afryki, wspaniały, ogromny, rasowy Murzyn. Siedział on tak samo na tronie carów Wszechrosji. Ale sprawiedliwość każe zaznaczyć, że tron był pokryty jakimś wcale zgrzebnym pasiastym... pokrowcem.
Obok tego ogromnego pałacu jest jeszcze t. zw. „mały” z dwustu salonami, dalej słynna „Granowitaja pałata” z siedemnastego wieku, carskie „teremy”, czyli kobieca część starożytnego pałacu carskiego z szesnastego wieku, pałac patriarchy, szatnia patriarchy, ogromny ogród zimowy itd. Wszystko to połączone ze sobą gankami, rzuconymi w powietrze mostami i przejściami tworzy całość z pewnością niezwykłą.
Największą jednak specjalnością Kremla są nie tyle pałace ile cerkwie, których znajduje się tutaj szesnaście, z czego cztery w charakterze katedr, czyli t. zw. „soborów”. Więc najpierw trzy starożytne sobory, ustawione dokoła jednego placu sobornego, a pełniące w historii Rosji carskiej szczególne funkcje sakralne. W Uspienskim bowiem soborze koronowali się carowie rosyjscy wszyscy bez wyjątku od Aleksandra Newskiego poczynając, w soborze Błagowieszczeńskim, zbudowanym w roku 1897, carowie i członkowie rodziny carskiej brali śluby i otrzymywali chrzest święty, wreszcie w soborze Archangielskim śpiewano nad ich martwymi ciałami „Wiecznuju pamjatj” i chowano je w podziemiach, dopóki Piotr Wielki nie przeniósł tej pośmiertnej rezydencji carskiej do katedry w twierdzy Piotropawłowskiej w Petersburgu. Dwa kremlińskie klasztory - Wozniesieński - kobiecy i „Czudow manastyrj” - męski z dalszym półtuzinem różnych cerkwi dodają Kremlowi całkiem swoistego kolorytu czegoś pośredniego między Watykanem a tybetańską Lhassą, jak stolicę Dalaj lamy opisuje Swen Hedin.
Do tej samej grupy należy także wysoka na osiemdziesiąt metrów dzwonnica Iwana Wielkiego ze swoimi 36 dzwonami, z których największy Uspienski waży sześćdziesiąt pięć tysięcy kilogramów i ryczy a huczy w sposób niemożliwy do opisania. Młodszy jego brat, jednak o połowę od niego lżejszy, hałasuje jeszcze bardziej, wskutek czego nazywa się też „Rewunem”. Dzwony te, zestrojone w akordach molowych i durowych, gdy dzwonią jednocześnie, np. w czasie rezurekcji na Wielkanoc, wywierają też istotnie wrażenie potężne. Oczywiście bolszewicy skazali całą tę wiszącą filharmonię na milczenie, ale samych dzwonów nie pozdejmowali. Może jeszcze kiedy zadzwonią...
Łącząca się ze starymi pałacami t. zw. „Orużejnaja pałata” jest starym skarbcem carskim. I jakkolwiek zawiera on tylko część, i to bynajmniej nie większą, wszystkich bogactw carskich, to jednak widok także i tych „okruchów” może przyprawić o zawrót głowy. Samych t. zw. „czapek” Monomacha i innych, czyli carskich paradnych okryć głowy jest przechowanych sztuk jedenaście. Nadto siedem czy ośm starych koron carskich z berłami, jabłkami, mieczami i wszystkimi innymi symbolami władzy świeckiej i kościelnej. Wszystko to zasiane po prostu kamieniami drogimi i perłami nieraz olbrzymiej wartości. Sześć różnych tronów z kości słoniowej, srebra, złota i najdroższego drzewa - to przeważnie dary poddanych lub przyjaciół. Na pierwszym miejscu tron cały ze słoniowej kości z bogatymi inkrustacjami złotymi, przysłany przez cesarza bizantyńskiego Konstantyna Paleologa carowi Iwanowi III. Kilkadziesiąt sal tego skarbca przedstawia nie tylko prawdziwą Golkondę, jeżeli idzie o materialną handlową wartość nagromadzonych tu skarbów, ale przede wszystkim z punktu widzenia ich wartości zabytkowej, nierzadko artystycznej.
Tuż obok „Orużejnej pałaty” znajduje się ogromny gmach arsenału, który już od półtora wieku nie jest magazynem broni i amunicji, ale jedną z najbogatszych i najciekawszych zbrojowni na świecie. Szczególniej wszystkie gatunki broni azjatyckich i narodów islamickich są tu reprezentowane w kolekcjach, które pod względem pełności i bogactwa nie mają sobie równych. U wejścia do arsenału stoją przeróżnego fasonu armaty i moździerze, dekoracyjnie poustawiane piramidy kul, a wśród tego wszystkiego słynna - „Car puszka”, odlana przez majstrów rosyjskich w szesnastym wieku z lufą tak wielką, że gruby i rosły człowiek wygodnie się w niej prześpi. Naiwne to balistycznie monstrum armatnie jest jednak całkiem dobroduszne - nie strzeliło bowiem ani razu w ciągu swego czterowiekowego bytowania.
Odpowiednikiem „Cara-puszki” jest słynny „Car-kałakoł”, który stoi na solidnym kamiennym podmurowaniu tak, jak zarył się w ziemię, spadając z rusztowania przy próbie powieszenia go w dzwonnicy Iwana Wielkiego. O rozmiarach tego dzwonu, którego dźwięku nikt nigdy nie słyszał, daje pojęcie fakt, że ludzie najwyższego wzrostu sięgają tylko do jego borty dolnej, a we wnętrzu jego, do którego wchodzi się po prostu przez dziurę, wybitą przy spadaniu, może zmieścić się wygodnie około dwudziestu osób.
Wreszcie u wejścia na Kreml przez bramę Spasską ogromny, architektonicznie bardzo okazały i oryginalny trójkątny gmach starego senatu sądowego, zbudowany za Katarzyny II. Tutaj urzędują wszystkie centralne władze bolszewickie. Gmach uwieńczony jest ogromną białą kopułą, z której wysoko wystercza metalowy złocony flagsztok. Dzień i noc zwisa z niego od lat piętnastu olbrzymich rozmiarów czerwony sztandar. W nocy oświetla go od spodu silny elektryczny reflektor, tak że wzdymająca się na wietrze ta olbrzymia czerwona płachta czyni istotnie wrażenie ogromnego płomienia z tego pożaru, o którym jedna z pieśni bolszewickich śpiewa, że
„My na gore wsiem burżujam
Mirawoj pażar razdujem!”
Tak w najogólniejszych zarysach wygląda sam Olimp bolszewicki. Jak widzimy, chociaż pożyczony, a raczej odziedziczony po znienawidzonych i w pogardę podanych przodkach, przedstawia się on... wcale, wcale. Wspanialszej, a w każdym razie oryginalniejszej rezydencji nie posiada dzisiaj żaden rząd na świecie.
Teraz przypatrzmy się olimpijczykom czerwonym, jak wyglądają u siebie w domu, co robią, jak się zachowują itd. Od tej ludzkiej, wyłącznie ludzkiej strony bolszewizm jest najmniej znany. A jednak chcąc go rozumieć i powziąć o nim prawidłowe wyobrażenie, tej strony właśnie pomijać nie można.Najniedostępniejsza rezydencja
Kto Kremla i jego wnętrza nie widział za czasów carskich, a teraz nie jest albo wysokim sowieckim dygnitarzem, albo nie należy do jednego z tych obcych, głównie anglosaskich turystów, których tu oprowadza się za drogie pieniądze, jak barany, ten już wnętrza Kremla w ogóle zapewne nigdy nie ujrzy. Nawet bowiem, gdy jako akredytowany przy rządzie Związku Republik Sowieckich poseł czy ambasador przybędzie obcy przybysz do Kremla dla wręczenia Kalininowi listów uwierzytelniających, to przy tej sposobności ujrzy tylko drobny wycinek najbliższej od bramy wjazdowej ulicy, ogromną salę przyjęć w gmachu dawnych sądów, kilka ubikacyj przyległych i na tym koniec. Z Kremla właściwego ani nie ujrzy, ani nie powącha nawet całkiem nic. Wszystkie w ciągu ostatnich lat dziesięciu odkrywane spiski, mające na celu obalenie rządu bolszewickiego, przez kogokolwiek i pod jakimikolwiek hasłami organizowane, miały zawsze to jedno ze sobą wspólnego, że wszystkie stawiały jako główny cel... owładnięcie Kremlem.
I niema w tym nic dziwnego. W obrębie tych zębatych, brudno-czerwonych murów Kremla mieści się tu bowiem rządzące centrum nie tylko myśli, ale przede wszystkim woli bolszewickiej, tej straszliwej, nieludzkiej woli, która pogruchotała dotąd wszystkie stawiane jej przeszkody w wojnie domowej, w szeregu potężnych interwencyj obcych, przede wszystkim zaś zwalcza dotąd wszystkie straszliwe trudności, jakie piętrzą przed nią i jej doktryną sama rzeczywistość życiowa.
Zdobyć Kreml, zagarnąć go jakiejś nocy zbrojną I dłonią - to zdobyć Rosję, która ległaby przed zwycięzcą bezładna, nieporadna, jakimiś dziwacznymi kurczami wstrząsana, ale do jakiegokolwiek oporu niezdolna.
Ale z tej samej racji, dla jakiej wszyscy wrogowie władzy bolszewickiej zdobycie Kremla uważają za podstawowy warunek obalenia tej władzy, z tej samej racji władza bolszewicka broni Kremla i pilnuje, jak oczka w głowie.
Kto w pogodne, jasne południe przechodzi wzdłuż murów Kremla, przelotnymi tylko spojrzeniami je ogarniając - dokładniejsze i pilniejsze przyglądanie się nie jest z wielu względów zalecenia godnym... ten bez trudu co kilka takich zębów ambrazury muru dojrzy wysoką i krzepką postać żołnierza, jak przechadza się poza tymi zębami na szczycie szerokiego muru z karabinem w dłoni, w wysokiej czapie z czerwoną gwiazdą na głowie. Kto zaś ma oko w tych rzeczach bardziej wprawne a bystre, ten bez trudu dojrzy jeszcze wyloty karabinów maszynowych, gęsto ustawione na wieżach i basztach lub zgoła lekkie armaty... Ale poza tymi, dyskretnie utrzymanymi w półcieniu, ale niemniej widocznymi środkami obrony Kremla, otoczono go wszystkimi środkami ochrony, tajnymi i potężnymi, które tylko nowoczesna technika wymyśliła. Specjalna sieć oślepiających reflektorów, które w razie niebezpieczeństwa w nocy przepędzić mogą każdy cień z pośród tych starych murów, przedziwne urządzenia, służące do opasania całego Kremla strumieniami elektryczności bardzo wysokiego napięcia, spowicie go w mgnieniu oka w ogromną chmurę sztucznej mgły itd., to wszystko jest przewidziane i starannie na wszelki wypadek przygotowane.
W starych koszarach Kremlińskich, pamiętających jeszcze bunty strzelców z czasów Piotra Wielkiego, siedzą dzisiaj także niezawodni strzelcy czerwoni. Są to dwa całkiem specjalne bataliony, wybrane najstaranniej z pośród wojsk specjalnych G. P. U. Te dwa tysiące ludzi, stale kontrolowanych, mających na zawołanie wszystko pieczone i warzone, przede wszystkim jednak utrzymywane stale pod najwyższym ciśnieniem kontroli i propagandy partyjnej, to tyleż niezłomnych fanatyków, którzy w razie potrzeby bez wahania położą swe głowy w obronie nietykalności Kremla i jego mieszkańców, nie zawahawszy się poprzednio skosić nie dwa, ale dwadzieścia czy sto tysięcy głów napastników. Każdy z nich wyćwiczony aż do kuglarstwa w obchodzeniu się z wszelkimi broniami i urządzeniami technicznymi. Każdy też reprezentuje siłę oporu i obrony prawie nieprzełamaną, w każdym razie niedostępną dla żadnych cywilnych, czy nawet wojskowych spiskowców.
Jedynym sposobem zdobycia Kremla byłoby wzięcie go pod ogień huraganowy licznej i ciężkiej artylerii przy równoczesnym sutym obłożeniu go bombami z powietrza. Ale przedsięwzięcia takie wymagałyby już uruchomienia i wciągnięcia do spisku całych wielkich oddziałów armii regularnej, co przy panującym w niej systemie kontroli, dozoru i organizacji jest пa оgół wykluczone.
Na czele tych dwóch już nie żelaznych ale stalowych batalionów stoi jako komendant Łotysz z pochodzenia - Peters, brat rodzony starszego Petersa, słynnego szczególniej w południowej Rosji naczelnika dawnej Czerezwyczajki. Ten Peters w randze generała dywizji ma w każdej chwili dostęp do Stalina. Na jego głowie w pierwszym rzędzie leży troska o bezpieczeństwo Kremla. Wszystko wskazuje na to, że głowa do tego zadania pod każdym względem odpowiednia.
Ochrona Kremla była zawsze bardzo surowa i ścisła, ale od listopada 1930 roku stała się wręcz niebywałą. - Zmieniono wtedy wszystkie przepustki, poddano najściślejszemu przesianiu wszystkich ich właścicieli. Wśród samych mieszkańców Kremla dokonano najstaranniejszej rewizji sumień, wielu uznając za niegodnych do przebywania nadal w tych uświęconych murach. Przyczyną tej niezwykłej i nieoczekiwanej surowości była okoliczność z pewnością niezwykła. Oto wykryto spisek, mający na celu zajęcie pewnej nocy Kremla, aresztowanie Stalina i całej obecnej najwyższej władzy. A na czele spisku stał - dziw powiedzieć - aktywny prezydent rady ministrów, czyli prezes rady komisarzy ludowych, sam Syrcow, do wczoraj jeszcze ulubieniec Stalina, który tego mało znanego dotąd i stosunkowo młodego jeszcze, bo dopiero poza trzydziestkę wybiegającego działacza, ku zdumieniu całej oligarchii partyjnej powołał pewnego dnia na to formalnie najwyższe stanowisko. I ten Syrcow w kilka miesięcy potem znalazł się na czele niebezpiecznego spisku przeciw swemu protektorowi i dobroczyńcy. Mimo to jednak rozstrzelany nie został.
Pojechał tylko do wschodniej Syberii na jakieś gospodarcze stanowisko. Stalin nie przestał go cenić i ufa, że młody niewywarzony jeszcze człowiek, który waży się na taki właśnie spisek, nauczy się z czasem rozumu, a wtedy można go będzie z powrotem użyć do rzeczy odpowiednio wielkich i ważnych.
Ale od tego spisku Syrcowa Kreml otoczył się jeszcze kilkoma dalszymi zaczarowanymi pierścieniami kontroli i ochrony. Przekroczenie ich dzisiaj jest nie tylko dla zwykłych śmiertelników, lecz nawet dla wysokich działaczy partyjnych i dygnitarzy, o ile nie posiadają wyraźnego wezwania, całkiem niemożliwe. Pod sklepieniami bramy Spaskiej, którędy prowadzi droga dla pieszych, kilka szeregów wojskowych i cywilnych funkcjonariuszów bada najbardziej skrupulatnie wystawione przepustki, sprawdza ich autentyczność u władz wydających przez telefon, tak samo przez telefon sprawdzając, czy osoba, do której przybysz udaje się, jest uprzedzona o jego przybyciu i czy go przyjmie i kiedy. Procedura ta, przeprowadzana na ogół skrzętnie i grzecznie, trwa jakieś dwadzieścia minut. W tym czasie ukryty gdzieś za murem fotograf zdoła zrobić tyle zdjęć z przybysza, ile ich technika policji i wywiadu potrzebuje. Tajne zaś aparaty uwiecznią na płycie gramofonowej nawet głos przybysza na wszelki wypadek... Nie potrzeba zaś dodawać, że równocześnie tajne telefony w razie jakiejś najmniejszej wątpliwości przyniosą wszystkie potrzebne szczegóły z kartotek G. P. U., tak że gość, który wśród ukłonów i twardych salutowań straży wchodzi do wnętrza Kremlu, jest już obejrzany, obsłuchany, na wskroś prześwietlony i opisany, zanim postawił pierwszy krok na czarnym asfalcie po drugiej stronie bramy Spasskiej.
Tak więc każdy pałac carski przed wojną był jak dom zajezdny w porównaniu z dzisiejszym Kremlem, który stanowi dzisiaj niewątpliwie najbardziej ekskluzywną i najbardziej niedostępną siedzibę władzy państwowej.Olimpijczycy
Kto ma prawo mieszkania na czerwonym Olimpie? Kto wchodzi na ulice i place Kremla i do wnętrza jego starożytnych budowli z uczuciem, że jest u siebie w domu?
Aby na to pytanie odpowiedzieć, potrzeba zdawać sobie sprawę z całej struktury władzy bolszewickiej w ogólności i z rysunku tej wysokiej drabiny hierarchy i, na której wielu szczeblach rozłożone są poszczególne człony tej władzy w szczególności.
Zajmę się tym później. Na razie niechaj się łaskawy czytelnik zadowoli informacją pobieżną, że Rosją rządzi partia bolszewicka w sile około dwóch milionów członków. Wszystkie wyższe urzędy i stanowiska są bez wyjątku obsadzone przez członków partii i to najbardziej wypróbowanych. Na Kreml mają w ogóle dostęp tylko dygnitarze państwowi i partyjni.
Dygnitarstwo na płaszczyźnie państwowej zaczyna się zaś od członka kolegium komisariatów ludowych, który posiada lub może posiadać w zastępstwie komisarza najwyższą aprobatę w zakresie danego resortu. Komisariatów lub władz, z nimi równorzędnych, jest w Moskwie około trzydziestu. Każdy z nich posiada kolegium rządzące, przeciętnie z dziesięciu ludzi złożone. Więc tych trzystu członków kolegiów to pierwsza kadra dygnitarzy, uzdolnionych do wchodzenia w mury Kremla. Dalej idą dyrektorowie najważniejszych państwowych zakładów przemysłowych i instytucyj gospodarczych, członkowie wyższych władz policji politycznej czyli G. P. U., członkowie plenum Cika, zarówno partii, jak państwa, wreszcie dygnitarze partyjni, którzy zaczynają się normalnie od „gubseków” albo „rajseków” w górę. Są to sekretarze gubernialni lub rejonowi partii, będący jako tacy mężami zaufania najwyższych władz partyjnych, rezydujących na Kremlu.
Wszystkich więc osób, które z tytułu takich czy innych godności, urzędów i funkcyj mają tytuł do starania się o przepustki na Kreml, jest w samej Moskwie nie więcej, jak trzy tysiące na blisko cztery miliony mieszkańców, w całej zaś Federacji sowieckiej nie więcej, jak dziesięć tysięcy na całe blisko sto siedemdziesiąt milionów mieszkańców tej „republiki chłopów i robotników”.
Ale mieszkać na Kremlu a dostawać przepustkę do niego od czasu do czasu do określonych osób i w określonym celu, to przecie różnica dość wielka W specjalnie zaś bolszewickich stosunkach jest to różnica jak między niebem a ziemią. Bolszewizm nie uznaje i unika systematycznie wszelkich zewnętrznych oznak władzy i potęgi. W lecie biała lub kolorowa koszula, wypuszczona na spodnie i przepasana rzemieniem, w zimie zaś watowane palto lub tanie futro, a zawsze prawie wysokie buty - oto cały mundur, zarówno galowy, jak na co dzień. Gdyby cudzoziemiec ujrzał wychodzących z posiedzenia komisarzy ludowych, to nie wiedząc kogo ma przed sobą, domyślałby się raczej wszystkiego innego, że są to monterzy jacyś, wychodzący na przerwę obiadową, lub inni robotnicy, ale nigdy by nie odgadł, że to „in corpore” rada ministrów, rządząca państwem, które v zajmuje szóstą część lądu ziemskiego.
Jedyną a zarazem najwyższą i nieomylną dystynkcją danej godności jest adres prywatnego mieszkania jej posiadacza. Jeżeli mieszka on na Kremlu, to znak to niechybny, że stanowi on część składową nie tylko szczytów władzy, ale samego najwyższego wierzchołka tego szczytu.
Takich dygnitarzy mieszka obecnie na Kremlu około dwustu, co razem z rodzinami i nieliczną zresztą służbą nie tyle osobistą ile kolektywną stanowi najwyżej jakieś tysiąc pięćset osób. Razem z dwoma tysiącami opisanej już stałej straży wojskowej na Kremlu, liczba mieszkańców tego czerwonego Olimpu nie przekracza więc czterech tysięcy głów.
Stanowią oni zamkniętą w sobie i całkowicie ekskluzywną kolonię, której członkowie ani nigdzie na zewnątrz bez potrzeby urzędowej nie bywają, ani nikogo z zewnątrz do siebie nie wpuszczają. Olimpijczycy ci mają tu wszystko swoje - odpowiednio olimpijskie. Swoją kuchnię i sale jadalne, w których jadają dobrze i dostatnio. Swoje szpitale i sanatoria, w których specjalni lekarze są dzień i noc na ich usługi, a najznakomitsi specjaliści lekarscy w każdej chwili do telefonicznego wezwania z miasta. Swoje magazyny ubrań i wszelkich innych artykułów pierwszej i drugiej potrzeby, zarezerwowane wyłącznie dla nich.
Olimp czerwony jest komuną, żaden z jego mieszkańców nie posiada nie tylko żadnego majątku, ale nawet te drugie spodnie, jeżeli wiszą przypadkiem w jego szafie, stanowią przekazane mu tylko... dobro państwowe. Każdy mieszkaniec Kremla uczestniczy w użytkowaniu nagromadzonych tu dóbr na zasadach całkowitej ich wspólnoty. Kardynalna zasada i ideał ustroju socjalistycznego „każdy według możności, każdemu według potrzeby” została tu na Kremlu rzeczywiście zrealizowaną. Ale też tylko na tym jedynym wycinku czterech czy pięciu kilometrów kwadratowych wśród dwudziestu dwóch milionów takich kilometrów całej Federacji socjalistycznej.
Na czele ekonomatu całego Kremla stoi drugi sekretarz „Cika” partyjnego, krewny Stalina Aweljo Enukidze. Największą część swego czasu poświęca ten trzeci czy czwarty w randze dygnitarz państwowy administracji komuną kremlińską. I nic dziwnego. Siedzą tu przecie sami Olimpijczycy, lud - jak wiadomo - kapryśny, porywczy, pełen pretensji dzikich i do zaspokojenia trudnych. Obok administracji Kremla towarzysz Aweljo Enukidze ma mnóstwo innych wielkich i ważnych zadań przed sobą. Ale najważniejszym jest i pozostaje umiejętne lawirowanie między tymi grymasami i pretensjami ważnych Olimpijczyków, aby zawsze i wszędzie wiedzieć, komu w danej chwili i na ile procent potrzeba dogodzić.
Jednym bowiem dogadza się na sto procent, innym tylko na pięćdziesiąt. Nie brak zaś i takich, którzy czują się szczęśliwi, że im przynajmniej dziesięć procent dobrodziejstw kremlińskich w udziale przypada. Ale miary te nie są stałe. One się ciągle zmieniają zależnie od konfiguracji personalnej polityki, od takich czy innych koniunktur. To też towarzysz Aweljo musi być nie lada dyplomatą i mieć nie lada węch, aby wyznał się w tym wszystkim i nie wymierzył komuś przypadkiem tylko kilku procent względów, podczas gdy właśnie od rana jemu należy się ich już kilkadziesiąt procent...
Olimpijczycy bowiem moskiewscy zachowali ze swoimi imiennikami w starożytnej Grecji to wspólne, że w gruncie rzeczy pozostali ludźmi. I jakkolwiek każdy z nich włada jakimiś tam piorunami i sprawuje jakąś straszliwą władzę, to jednak każdy z nich jest i pozostaje tylko człowiekiem ze wszystkimi małymi słabościami ludzkimi. Enukidzemu właśnie powierzono troskę nad małymi słabostkami wielkich i potężnych ludzi. Zadanie z pewnością tym trudniejsze, że bynajmniej nie honorowe.
Za udział w komunie kremlińskiej wszyscy jej członkowie płacą wedle określonej taryfy. Wyczerpuje ona prawie bez reszty dziwnie niskie pobory oficjalne najwyższych dygnitarzy, gdzie najwyższa możliwie pensja miesięczna wynosi zaledwie trzysta papierowych, zdewaluowanych na jedną dwudziestą rubli.
Ale ponieważ cuda nie dzieją się także i na Olimpie czerwonym, przeto we władaniu towarzysza Enukidzego znajduje się specjalna kasa, z której każdy Olimpijczyk w chwili, gdy z takiej czy innej racji pozwalają mu spłynąć na ziemię, lub zgoła zagranicę, zaopatruje się jeszcze także w potrzebne do tego obole, nierzadko w postaci pięknych dolarów, funtów i franków szwajcarskich...Wczoraj na Kremlu
Nie można powiedzieć, aby wszystkie głowy wodzów bolszewickich zachowały chłód i jasność, kiedy otwarły się przed nimi nigdy dotąd niewidziane wspaniałości pałaców Kremla. Wiele tych głów przewróciło się gruntownie. I to skądinąd najsilniejszych i najlepiej umeblowanych. Wszyscy ci wielcy bolszewicy i najbliżsi towarzysze Lenina pierwszego powołania pochodzili przeważnie z drobnomieszczańskich, głównie żydowskich rodzin. Pragnienie osobistego szczęścia i zadowolenia, pojmowanego przede wszystkim materialistycznie, wyssali oni z mlekiem matek. Wprawdzie potem nienawiść do kapitalizmu i w ogóle do ustroju społeczno-politycznego, który nie dawał im miejsc takich, jakich pragnęli, przesłoniła w nich te atawistyczne pragnienia, ale gdzieś głęboko w zakamarkach dusz pozostały one żywe i mocne. Dziesiątki lat pobytu na emigracji, w różnych krajach europejskich, gdzie każdy z tych ludzi cierpiał prawie z reguły, jeżeli nie nędzę, to w każdym razie niedostatek, a równocześnie patrzył dokoła siebie na bogactwa i luksus, zostawiły w nich także silne a niezaspokojone pragnienia osobistej wygody, luksusu i użycia.
To też, gdy pod wodzą Lenina ci Troccy, Zinowiewowie, Kamieniewy i wielu innych wtargnęli na Kreml, przez lat dziesiątki tłumione w nich skłonności i zamiłowania drobnomieszczańskie wystąpiły na jaw z nieprzepartą siłą. Z wyjątkiem samego Lenina wszyscy paladynowie jego świeżo zdobytego tronu usadowili się w najwspanialszych apartamentach pałaców kremlińskich.
W ogromnych salonach, obitych przedziwnym brokatem jedwabnym, zastawionych niezmiernej nieraz wartości meblami, porozsiadali się ci nowi władcy ogromnej Rosji, sycąc łakomie stary swój głód błyszczenia i zbytku, często śmiesznego w swojej niekulturalności.
Taka siostra Trockiego, a żona Kamieniewa - słynna w swoim czasie Olga Dawydowna nie wahała się otworzyć własnego salonu w salonach caryc rosyjskich, urządzając tam herbatki, różne rauty, nawet zabawy taneczne. To też przez pierwsze dwa lata bolszewickiego władztwa ta niewątpliwie wykształcona i szeroko oczytana, ale w gruncie rzeczy głęboko prowincjonalna żydówka, zdolna tak samo, jak jej brat Lew, ale też tak samo, jak on, nieznośnie zarozumiała i arogancka, odgrywała rolę pierwszej damy państwa, żona Lenina - maleńka i chudziutka Krupskaja, której się to stanowisko w pierwszym rzędzie należało, ustąpiła je chętnie Kamieniewej. Sama zaś, nie znosząc żadnego blasku, ni blichtru, nadal z koszykiem i butelką biegała truchcikiem po chleb i mleko lub pilnie przepisywała mężowi te akta, których z jakichś powodów nie chciał on nikomu innemu powierzyć.
Gdy różni komisarze porozmieszczali się w najparadniej szych apartamentach carskich, Lenin sam wziął sobie trzy małe pokoiki - stanowiące do niedawna mieszkanie prywatne jednego ze starszych kamerdynerów. Szło się do tej „rezydencji” dyktatora Rosji długimi, ciemnymi korytarzami, zastawionymi barykadami szaf, kufrów i skrzyń wszelakich.
Lenin znał swoich ludzi. Czytał z łatwością w ich duszach i wiedział, że dopuszczenie ich do błyszczenia i blichtru przywiąże ich do jego sprawy jeszcze mocniej, niż jej idea. Pozwalał więc na to błyszczenie, pilnując tylko, aby rzeczy nie zachodziły zbyt daleko, aby nie było rabunków, kradzieży i zbyt głośnych hulanek. Gdy taki Boncz Brujewicz, ongiś wielka potęga w bolszewizmie, lub przewodniczący małej rady komisarzy Kozłowskij zaczęli nie tylko używać, lecz także na czarną godzinę odkładać, Lenin w mig zgniótł ich i zmiażdżył, jednego rzucając na front wojny domowej na bardzo podrzędne stanowisko, drugiego zgoła wysyłając w głąb Syberii.
Tak więc dzięki Leninowi życie na Kremlu nawet w tym pierwszym najbardziej niebezpiecznym okresie sycenia się owocami tak ogromnego i niesłychanego zwycięstwa nie przekroczyło w gruncie rzeczy granic śmiesznego raczej, niż oburzającego małpiarstwa i rozpierania się na jedwabnych kanapach i fotelach, tudzież wypijania oceanów lichej herbaty z najprzedniejszych filiżanek serwisów carskich.
Na więcej nie było ani środków, ani odwagi. Rozumiano, że opinii ogromnego miasta, pogrążonego w nieopisanej nędzy komunizmu wojennego nie wolno drażnić. Nie urządzano żadnych hucznych przyjęć. Opowiadania o jakichś niesłychanych rzekomo obiadach zjadanych na Kremlu, o trwających tam całymi nocami bankietach były na ogół tylko legendami, rozpowszechnianymi przez wszystkich wrogów nowego rządu i jego ludzi, przede wszystkim zaś przez tych, którzy sami nie mogli sobie wyobrazić inaczej posiadania ogromnej władzy, jak tylko jako możności obżerania się najwyszukańszymi potrawami i zalewania najprzedniejszymi trunkami.
Obok tych względów elementarnego taktu wobec opinii publicznej miasta i kraju także i sytuacja ogólna nie była tego rodzaju, aby pozwalała komisarzom, rezydującym na Kremlu, długo i spokojnie sycić się jego wspaniałościami. Wszak toczyła się straszliwa wojna domowa na czterech czy pięciu frontach naraz, wojna na śmierć i życie, wojna w której nikt nikomu pardonu nie dawał. Komisarze byli prawie ciągle poza swoimi apartamentami. Trocki wziął sobie wprawdzie na swój użytek wyłączny jeden z wspaniałych pociągów własnych Mikołaja II., to jednak jeździł w nim tak często z jednego końca ogromnej Rosji w drugi i jeździł w tak ciężkich warunkach wojny, że rychło zatarła się cała wspaniałość tego pociągu, a przestronne jego salonowe wagony, poprzemieniane w pracownie i sypialnie sztabów, niczym już nie przypominały swojej niedawnej wspaniałości.
Zinowiew musiał niebawem przenieść się do Leningradu, gdzie na stanowisku wszechmocnego prezesa komuny t. zw. „północnej” umiał sobie wprawdzie także wygodnie urządzić życie, ale niemniej w blasku Kremla nie grzał się długo. Stosunkowo najdłużej wzięty od razu ton bardzo wysokiego zadęcia podtrzymywała wspomniana już Olga Dawydowna, ale nie dość energicznie popierana przez własnego męża na stanowisku „pierwszej damy” w państwie, także i ona zaczęła spadać coraz niżej, gasnąć coraz bardziej.
Gdy skończyła się wojna domowa z jej szałem i masowym obłędem, gdy Lenin proklamował wreszcie powrót do względnie rozumnych zasad życia, ogłaszając słynny swój „Nep”, stosunki zaczęły normalizować się i układać w jakieś względnie stałe i rozsądne formy, pociągając rzeczywistą codzienność moskiewską jednostajnie szarą barwą, na której tle nie mogło być miejsca dla jaskrawych plam żadnych błyszczeń i luksusów. Już wtedy jeden po drugim komisarz potężny wynosił się jak niepyszny z apartamentów carskich, przekładając ponad nie zaciszne mieszkania w mieście lub opuszczone przez właścicieli i upaństwowione pałace wiejskie, nieraz niezmiernie wspaniałe, których wieńcem od wieków była otoczona stara Moskwa.