Na cztery wiatry - ebook
Na cztery wiatry - ebook
Piękna i życiowa opowieść, której akcja dzieje się
w międzywojennej Warszawie
Seniorka rodu, Maria Nidecka, umiera po długiej chorobie, zostawiając dorosłe już dzieci: piękną Irenę, chorą na oczy Jadwigę i dwóch synów. Ma nadzieję, że dobrze ich wszystkich wychowała, wpoiła im najważniejsze wartości i teraz już dadzą sobie radę bez niej.
Niestety wraz z jej śmiercią wszystko się komplikuje, a dorośli już przecież ludzie zachowują się, jakby zabrakło im w życiu drogowskazu: oddają się nałogom, wpadają w nieodpowiednie towarzystwo i podejmują ryzykowne decyzje. Towarzyszą im w ich codzienności słudzy, ciotki i wujkowie z dalszej rodziny, którzy ubarwiają obraz ówczesnej Polski a w tle sugestywny obraz ówczesnej stolicy, spotkań w kawiarenkach, niekończących się rozmów o miłości, przyjaźni, o walce i rozczarowaniu. O tym, co piękne, i o tym, co może się rozwiać… na cztery wiatry.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67867-19-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nareszcie skończyło się wszystko – i wszyscy odetchnęli niemal z ulgą…
Przez kilka ostatnich tygodni pani Maria Nidecka męczyła się bardzo. Właściwie od dawna trwała już tylko agonia, a wszystkie zabiegi lekarskie były tak beznadziejne wobec nieuniknionej katastrofy, że nie tylko chorej, ale i całemu otoczeniu śmierć wydawała się już teraz wybawicielką, gościem oczekiwanym i pożądanym.
Od wielu miesięcy śmierć krążyła nad domem. Powoli oswojono się z nią. Toteż gdy w piątek wieczorem na łóżku leżały już tylko zimne zwłoki przybrane w odświętną suknię z dawnych, dobrych czasów, a na krzesełkach z obu stron paliły się świece w pożyczonych naprędce wielkich srebrnych lichtarzach, wszyscy zgromadzeni w jadalni rozmawiali, co prawda przyciszonym głosem, ale o sprawach drobnych, codziennych i mało związanych z powagą chwili.
Obaj chłopcy dopominali się nawet dość energicznie o kolację. Nic dziwnego. Byli zmęczeni, więc – głodni. Witold całe popołudnie biegał po mieście, załatwiając tysiące formalności pogrzebowych, a Bronek nawet w tym dniu kuł, jak zwykle, do egzaminu. Trudno – albo się jest w podchorążówce, albo się nie jest. Matka przez długi czas była umierająca, a egzamin nie czekał. Tyle że do domu ze szkoły na te najcięższe dni przeniósł się Bronek ze stosem fachowych książek, notatek i map.
Teraz obaj bracia siedzieli przy stole w jadalnii. Witold rozłożył gazetę i czytał, co nie przeszkadzało mu dorzucać od czasu do czasu paru słów do obojętnej, nużącej rozmowy. Bronek co chwila spoglądał na drzwi od kuchni, łowił uchem charakterystyczny syk gazu i – ziewał.
Irena rozpaczliwie poprawiała przed lustrem kosmyki włosów, których od wczoraj nie miała czasu ukarbować, a jednocześnie badała z uwagą rozwój małego pryszczyka na lewem skrzydełku nosa. Pryszczyk ten nie upiększał co prawda ładnej twarzy o prawidłowych rysach, cudownie czarnych brwiach i oczach, ale jej też nazbyt nie szpecił. Toteż po pewnym czasie Irena zdołała wynaleźć sobie na pocieszenie argument:
– Dobrze, że nie wyskoczył na czubku nosa tylko z boku. Mniej go tu widać.
Z sąsiedniego pokoju dolatywało przez uchylone drzwi skwierczenie lichych, „powojennych” świec, a od czasu do czasu cichutkie pochlipywanie Jadwigi, która siedziała w nogach łóżka, jak za życia matki, i co kilka minut, patrząc na zastygłą, spokojną twarz, zalewała się nowym potokiem łez.
– Irena – odezwał się Bronek – może by tak Franciszkowa dała nareszcie coś do zjedzenia? Co ona tam tak długo pitrasi?
– To pójdź i spytaj, jeśli jesteś taki ciekawy – odparła z niechęcią, obracając głowę ku bratu. – Ja nie rozumiem, że wy możecie myśleć o jedzeniu!
– A o czym mamy myśleć w tej chwili? – zauważył Witold zza gazety. – Całą noc nie zmrużyliśmy oka, cały dzień byliśmy na nogach. Ja nawet obiadu nie jadłem. Teraz trzeba, choćby przez rozum, zjeść, żeby nabrać sił. I tobie radzę to samo, bo jak się wyczerpiesz, to sama zachorujesz.
Do pokoju weszła Franciszkowa z dymiącym półmiskiem.
– Co Franciszkowa tam niesie? – zagadnął Bronek.
– Co? A kluski z serem.
– Mięsa nie będzie?
– Dziś przecież piątek. Niech panicz nie wydziwia. Wstyd, jeszcze w taki dzień…
– Siadajcie – rzekła Irena – i jedzcie prędko, bo mi stół będzie potem potrzebny. Witold!
– Zaraz, zaraz – odparł starszy brat, nie odrywając oczu od gazety. – Jeszcze tylko giełdę przejrzę.
Po chwili złożył wielką płachtę papieru i schował do kieszeni.
– A gdzie Jadzia? – spytał, przysunąwszy się z krzesłem do stołu,
– W pokoju mamy. Słyszysz przecież, że płacze – odparł Bronek, nakładając sobie na talerz ogromną porcję pogardzonych przed chwilą klusek.
– Zawołaj ją, Irenko. Od tego płaczu gotowa znowu zachorować na oczy.
Weszła Jadwiga. W swojej czarnej, przykrótkiej sukience, z warkoczem spuszczonym na plecy, bez okularów, wyglądała dziś jeszcze młodziej, prawie dziecinnie. Jej drobne, wątłe ramionka, wychylone ku przodowi, zdawały się jeszcze węższe, twarzyczka bledsza, a powieki biednych, chorych oczu były zupełnie zapuchnięte od płaczu i mocno zaczerwienione.
– Jadwiniu – odezwał się Witold z lekkim wyrzutem, ale takim tonem, jakby przemawiał do dziecka. – Nie można tak długo płakać. Przecież wiesz, że ci to bardzo zaszkodzi. Widzisz, my wszyscy jesteśmy przygnębieni i smutni, ale trzeba mieć trochę rozsądku. Trzeba panować nad sobą. Gdzie okulary?
– Tam leżą, pod oknem – odparła i wstała cicho, z uległością małej dziewczynki, która została skarcona. Odszukała swe wielkie okulary w rogowej oprawie, założyła końce za uszy, ale spod ciemnych, błękitnych szkieł spłynęły po policzkach dwie nowe łzy.
– Biedna mama… – westchnęła Irena, patrząc na puste miejsce, którego od wielu, wielu tygodni nikt nie zajmował. – Dla niej to lepiej… Nie mogliśmy jej uratować, a znosić takie męczarnie… Kiedy ona usnęła ostatni raz bez morfiny, co, Jadziu? Już chyba z miesiąc… Więcej jak miesiąc…
– Słuchajcie – przerwał Witold – eksportacja odbędzie się jutro, a pogrzeb dopiero we wtorek. Ułożyłem nekrolog do „Kuriera”. Będzie w jutrzejszym numerze. Teraz chciałem się was poradzić, czy karawan zamówić dwukonny, czy…
– A co? Ty może chciałeś jednokonny? – uniosła się Irena. – Proszę! To ja połowę swojej pensji oddałam, a ty nawet tego nie możesz zrobić dla mamy? Co? Ach, ty skąpcze, skąpcze…
– Pogrzeb bardzo dużo kosztuje – odpowiedział z całym spokojem na ten nagły wybuch siostry – a do końca miesiąca jeszcze daleko. Ja także wziąłem już w banku zaliczkę, Ireno.
Zawstydzona nieco, milczała. Po chwili szepnęła z wahaniem:
– Mamie się jeszcze emerytura należy za zeszły miesiąc…
– Pamiętam o tym, ale to drobna suma.
– On by nie pamiętał! – rzekła Irena do Bronka, wzruszając ramionami. – Buchalter! Wszystko obliczy!
– A kto obliczy, jeśli nie ja? Kto potem dołoży, co? Może ty albo Bronek?
Bronek odparł z godnością:
– Mój kochany, wiem, że wam siedzę na karku, ale to już niedługo. Gdy będę oficerem…
– Wielkie rzeczy, pensja oficerska! Tyle, żebyś z głodu nie umarł! – zaśmiała się Irena.
Jadwiga wtrąciła nieśmiało:
– Jeżeli wam trzeba jeszcze pieniędzy, to może ja pójdę jutro do wuja Erazma…
– Cicho siedź! Nie trzeba nam twoich pieniędzy!
Podniosła ku bratu zdziwione i niespokojne oczy, ale ciemne szkła zatarły ten wyraz. Witold odparł łagodniej:
– Ty niemądre stworzonko, ty… Pieniądze od wuja Erazma są twoje, tylko twoje, rozumiesz?
– Ja przecież także coś… Ja przecież także chciałabym… – szepnęła jeszcze ciszej, spuszczając głowę, ale Witold nie zwracał już na nią uwagi i dalej zaczął przedstawiać Irenie swe plany.
– Pogrzeb będzie skromny, ale porządny… Nie będziemy musieli wstydzić się wobec rodziny. A zresztą, pal ich sześć, tę całą rodzinę! Na Powązkach nie byłem, ale ciotka Ludwika zapewnia, że w grobie rodzinnym są jeszcze dwa miejsca. À propos ciotki: obiecała, że jutro z rana przyśle tobie i Jadzi swoją żałobę.
– Pewnie ten stary, zrudziały welon, który nosiła ze sześć lat po mężu! Dziękuję pięknie! Damy sobie bez tego radę z Jadwinią. Zresztą – krepę już kupiłam. Kapelusz upnie mi koleżanka, a z tego, co zostanie, to się akurat Jadzi sukienkę uszyje. Prawda, Jadziu?
– Prawda… – odparła dziewczyna głosem zdławionym przez łzy.
Jedna ze świec w sąsiednim pokoju zaskwierczała głośniej i zgasła. Rodzeństwo spojrzało po sobie. Wszyscy umilkli… Zdawało się, że zza uchylonych drzwi wyłonił się jakiś cień i stanął na progu.
Bronek nagle przestał jeść, oparł głowę na pięściach i westchnął:
– Boże mój, Boże…II
Pani Ludwika Mroczkowa powoli i z godnością wchodziła na drugie piętro swej własnej kamienicy, w której przy boku pierwszego męża, śp. Łuczewskiego, przeżyła trzynaście długich lat, potem samotne dwa lata wdowieństwa i nowych siedem lat z Eugeniuszem Mroczkiem, który wprawdzie również ją opuścił, ale przedtem wzbogacił o jedno więcej doświadczenie, że często szerokie bary, żelazne mięśnie i silna mężowska dłoń więcej w życiu szczęścia dać mogą, niż grube dochody i pięknie brzmiące nazwisko.
Po pierwszym mężu, Łuczewskim, została kamienica, duże, słoneczne mieszkanie, garnitur salonowy w stylu Louisa Philippe’a, jadalnia w stylu staroniemieckim, gabinet w stylu tureckim i reszta urządzenia bez określonego już stylu.
Eugeniusz Mroczek, oprócz wyżej wspomnianych zalet, nic nie posiadał, pozostawił wdowie jedynie słodkie wspomnienie częstych sprzeczek i jeszcze częstszych pojednań. Za życia wszakże zastawił liczne przedmioty ze szlachetnych kruszców w miejskim lombardzie. Jako że wspomniane przedmioty były własnością prywatną wdowy, wszystkie kwity zastawne opłacić musieli lokatorzy w delikatnej formie podwyższonego komornego. Płacąc, narzekali na gospodynię i na wszystkich w ogóle mieszkańców kamienicy za zdzierstwo, ale pani Ludwika nie czuła żadnego ciężaru na swym sumieniu. Gdy ktoś przyszedł ze skargą, odprawiała go uprzejmie, lecz z kwitkiem za pobrany czynsz, a zamykając drzwi, wzruszała ramionami i wygłaszała zawsze tę samą sentencję:
– Kto chce mieszkać, musi płacić.
Spokojny dobrobyt zachwiał się nieco w pierwszym okresie wojny. Pani Ludwika myślała właśnie o zrzuceniu wdowich szat i nie była nawet w duchu przeciwna teorii „do trzech razy sztuka” – gdy oto zaczęły się dziać rzeczy niesłychane. Lokatorzy nie tylko przestali płacić regularnie, ale zaczęli wyprowadzać się z kamienicy. Koniec końców – dom opustoszał. Zostało kilku emerytów i wszystkie rezerwistki, których nie wolno było wyrzucić z mieszkania, pomimo że zachowywały się bezczelnie i myślały raczej o wszystkim innym niż o uiszczaniu czynszu w terminach obowiązujących.
Ciężkie to były czasy. Doświadczona wdowa nie załamała jednak rąk. W jednym z pustych lokali założyła prowizoryczny sklepik. Na początku niewielki, w miarę płynących zysków powiększał się, rozrastał. Od chwili ustąpienia Niemców, gdy spadło jarzmo ciężkiej, żelaznej łapy i zakwitł wolny handel, sklep ten zaczął przynosić całkiem spore dochody, dużo większe niż cała kamienica. Jednocześnie rozpoczął się w Warszawie tak zwany „głód mieszkaniowy”. Przez długi, długi czas nie mogła sobie darować pani Mroczkowa, że w przypływie chwilowej paniki (było to w roku 1920) sprzedała sklep za bezcen.
Drugim błędem nie do naprawienia był pośpiech, z jakim wynajęła wszystkie wolne lokale, przy pierwszej sposobności, uciekinierom z Kresów. Dom wprawdzie roił się teraz od lokatorów, ale „neapolitańskie” sumy, które można by pobrać za te mieszkania – były na zawsze stracone!
– Wszystko przez moje dobre serce! – zwierzała się pani Ludwika bliskim znajomym. – Przygarnęłam tych biedaków, a oni rządzą się teraz jak szare gęsi w kamienicy, grosza nie widzę i przyjdzie biedę klepać na stare lata…
„Bieda” nie była znów tak przerażająca. Odnająwszy dwa zbędne pokoje, skrzywdzona przez los wdowa odbijała sobie na sublokatorach owe „straty” wywołane uczciwie odnajętymi lokalami. Płacili słono za mieszkanie, nadto za elektryczność, gaz, wodę, wywózkę śmieci… Resztę, czyli już nader niewielką sumę, potrzebną do egzystencji, dokładała ciocia Ludwika (nie bez westchnienia) z własnych funduszów.
Nie była nigdy egoistką, to znaczy, nie lubiła wydawać pieniędzy na siebie. Wskutek tej wrodzonej oszczędności najczęściej gotowała na gazie (za który płacił sublokator) herbatę lub kaszkę krakowską, twierdząc, że dogadzanie własnemu żołądkowi nie przystoi osobie wiekowej, która już niczego od życia nie oczekuje i nie wymaga.
Ponieważ jednak żołądek zacnej damy domagał się większych względów dla siebie, aby zaspokoić jego bezsensowne pretensje, ciotka Ludwika odwiedzała dość regularnie – i zwykle w porze obiadowej – dalszych i bliższych krewnych, którzy jadali u siebie.
Najchętniej zaglądała na Hożą, a to z dwóch ważnych przyczyn: primo, że Maria Nidecka była jej siostrą cioteczną, secundo zaś – że kuzynka mieszkała blisko, co najzupełniej rozwiązywało sprawę ekstrakosztów na tramwaj w celu przebycia drogi w dni niepogodne.
Na skromną liczbę dań patrzyła ciotka Ludwika pobłażliwie… Nie była wybredna, zadowalało ją przeświadczenie, że na obiad składają się produkty świeże i w obfitej ilości.
Jednakże od czasu, gdy „ta biedna Marynia” po długiem niedomaganiu zachorowała obłożnie, obiady owe straciły nie tylko na uroku, ale i na wartości odżywczej.
Nikt nie pilnował godziny, wszyscy w domu chodzili struci, Franciszkowa nie dosalała potraw albo je przesalała, mieszając zapewne własne łzy do zupy. Pewnego dnia, gdy pani Ludwika przybyła wcześniej, aby dowiedzieć się o stan chorej, Franciszkowa powitała ją niedbale, a nawet wrogo.
– Nasza pani miewa się gorzej. Obiad nie wiadomo kiedy będzie, a jak pani chce jeść, to może sobie iść do kuchni i sama dopilnować garnków.
Na takie dictum pani eks-Łuczewska cofnęła się urażona, czyniąc niezłomne postanowienie, że progu tego nie przestąpi, dopóki arogancka służąca nie przyjdzie przeprosić jej osobiście za swój grubiański ton.
Jednak tego dnia Franciszkowa nie okazała skruchy, za to nazajutrz około trzeciej zjawił się Witold i oznajmił zdyszanym głosem:
– Mama umarła przed godziną.
Ciotka Ludwika miała dobre serce, toteż natychmiast puściła w niepamięć doznaną przykrość i zaczęła częstować siostrzeńca mnóstwem cennych rad i wskazówek, tyczących się pogrzebu.
– A nie zapomnij – dodała na zakończenie – żeby obmurowali grób jak należy. Gdy świętej pamięci męża mego, Łuczewskiego, chowałam, trumna nie mieściła się i trzeba było cegłę wyjmować. Pogrzeb był w lutym i wszyscy pół godziny czekali wtedy na mrozie. I ze świętej pamięci Eugeniuszem o mało nie było to samo, bo to był rosły mężczyzna i trumnę miał okazałą. Lepiej zawczasu kazać wydłubać jedną cegłę więcej, niż potem mieć taką przykrość, że się nieboszczyk w grobie nie mieści…
W szczodrobliwości rad zahaczyła i o rzeczy bardziej konkretne.
– A Irenie powiedz, że im żałobę swoją dawną przyślę… Niechaj przerobi dla siebie czy dla Jadzi. Zawsze się przyda, a wy przecież teraz oszczędzać musicie… I co wy teraz będziecie robić, biedaki…?
Witold chciał wtrącić, że finansowo nie zmieniło się nic, bo że tam matki emerytura odpadła… taki drobiazg! Ale dał spokój i słuchał dalej w milczeniu pocieszeń i biadania. Wreszcie ciotka Ludwika ucałowała go w czoło z macierzyńską tkliwością i rzekła serdecznie:
– Już się tylko nie bójcie, że was opuszczę w takiej chwili… Wpadnę tam do was… może jeszcze dziś… A najdalej jutro!
Gdy schodził ze schodów, wychyliła się jeszcze za nim przez poręcz, wołając z wysokości swoich dwóch pięter:
– A cegła?! Pamiętaj o cegle!III
W poniedziałek, zjadłszy śniadanie, Irena zaczęła rozmyślać, czyby na kilka godzin nie pójść do biura.
W domu było nudno, pusto, głucho. Bronek wrócił do podchorążówki i nawet w niedzielę po południu wpadł jak po ogień, donosząc, że ma mnóstwo pracy i może zostać tylko do kolacji. Witold od ósmej rano siedział w banku, odrabiając zaległą robotę. Jadwinia krzątała się cicho po domu. Lekki odgłos jej kroków zupełnie głuszyły miękkie, filcowe pantofle.
Za oknem świszczał wicher i padał wstrętny, jesienny deszcz, zmieszany z zeschniętymi liśćmi strąconymi z półnagich drzew rozdygotanych na wietrze.
Smutno, pusto, nudno, obrzydliwie…
Chyba pójdę do biura – pomyślała Irena, skończywszy bezmyślne przerzucanie jakiejś dawno przeczytanej książki. – Tam przynajmniej gwar, życie, a tu…
Stanęła jej w oczach duża, jasna sala z weneckim oknem. Rząd stołów pod ścianami i pochylone sylwetki koleżanek… Maszyny do pisania stukają, tylko ta jedna, pod oknem, ta jedna maszyna milczy od kilku dni. Nagle – otwierają się drzwi… Na progu stanął on – jej bezpośredni zwierzchnik, jej szef: Stefan Łącki. Stanął i patrzy. Jednym błyskawicznym spojrzeniem ogarnął całą salę, dojrzał puste miejsce pod oknem, dojrzał blaszane, czarne wieko zamkniętej maszyny. Raz jeszcze przebiegł wzrokiem po sali, i nagle jego silny, niski głos zadźwięczał w zwięzłym zapytaniu:
– Panna Nidecka – nie przyszła?
Irena słyszy, jak po sekundzie milczenia sypnął się cały grad pośpiesznych odpowiedzi. Panny Nideckiej nie ma. Nie przyszła. Nie może jeszcze przyjść. Matka jej umarła w piątek. W „Kurierze” jest ogłoszenie… A potem widzi Irena, o, jak dokładnie widzi: wszystkie, ile ich jest, zrywają się z miejsc jak różnobarwne ptaki, otaczają Łąckiego zwartym kołem. Proszą o urlop na wtorek. Chociaż na dwie godziny. Bo przecież one wszystkie pragną wziąć udział w pogrzebie. Wszystkie…
Uśmiechnęła się ironicznie do własnych myśli. Dobre, kochane koleżanki! Jak one jej serdecznie współczują! Jakie przejęte jej żałobą, jakie troskliwe o nią…! Na pewno Tamara, ta moskiewska Żydóweczka, wyrwie się pierwsza z usłużnym oświadczeniem: ona załatwi wszystko za pannę Nidecką… Wszystkie kawałki, całą korespondencję! Może pójść nawet do gabinetu szefa i pisać pod dyktando długie listy w nadgodzinach, płatnych osobno…
– Drogie koteczki! – szepnęła Irena, budząc się z zamyślenia. – Jakby im szybko było wygryźć mnie, zająć moje miejsce! Ale nic z tego! Nic z tego…! – rzuciła groźnie w przestrzeń.
Nagle ogarnęła ją niechęć – powszednia niechęć do tych wszystkich koleżanek obłudnych i głupich! Och, jak głupich! On jeden wie, co jest warta Irena Nidecka. On, Stefan Łącki, który ją z całej plejady wyróżnił i na pewno – w razie potrzeby – obroni.
Wstała z wolna i przeciągnęła się ruchem znużonym, niezmiernie miękkim, jak kot. Podeszła do okna, popatrzyła na strugi deszczu, na zachlapane chodniki. Wstrząsnął nią dreszcz.
– Nie! Nie pójdę do biura. Niech się dzieje, co chce, nie pójdę… Nic się ważnego nie stanie. Wszyscy wiedzą, dlaczego nie przychodzę. Mam prawo.
A potem – nagłe olśnienie.
– On myśli o mnie. Może się niepokoi. Niech wie. Niech pamięta, że jestem smutna, śmiertelnie smutna w tej chwili. Że przez te wszystkie dni cierpiałam bardzo, bardzo, podczas gdy on…
Roztkliwiła się nagle nad sobą i zaczęła myśleć o matce, o tragicznych, ostatnich jej chwilach… Jak te biedne, nieprzytomne z bólu oczy rozwarły się nagle szeroko, jaki zduszony szept wybiegł z gardła:
– Ireno…
Nic więcej, tylko to imię. I niepokój, niepokój – prawie lęk zastygły, zmętniały w rozszerzonych źrenicach…
Wielkie łzy żalu nabiegły do oczu Ireny. Nigdy, już nigdy matka nie powie: „Ireno” tym przejmującym szeptem. Nikt tak nie powie, już nikt. Te ostatnie tygodnie to była męka. Jedna, wielka męka, zarówno dla niej, jak dla nich. Ile to razy, patrząc na zmienioną, zoraną cierpieniem twarz, Irena powtarzała w duchu na wpół przytomnie, z uporem: „Żeby to się skończyło… Niech się to skończy!”
A teraz – skończyło się naprawdę. Ustała ta straszna szarpanina nerwów, ustała męka bez nazwy, a został jakiś głuchy ból, że się skończyło, że musiało tak się skończyć, że to było nieuniknione rozwiązanie i kres tylu niedospanych tygodni, tylu dni tępej rezygnacji, tylu godzin przepłakanych w skrytości i tylu chwil rozpaczliwego buntu przeciw niezbadanym i niezmożonym, wszechwładnym prawom śmierci.
Nowa fala łez napłynęła do oczu. Gorzkie były i słone, piekły powieki żywym ogniem, do bólu. Irena długo płakała z dłońmi przyciśniętymi do mokrych policzków. W końcu podniosła głowę, w mocnym postanowieniu zdławiła ostatnie łzy. Dosyć, dosyć – po co? Nic się przez to nie zmieni, nie wróci nic. Wszystko tak się musiało stać – a teraz koniec.
Podeszła do lustra i zaczęła ścierać chusteczką wilgotne ślady łez. W miejscach, którędy spływały, skóra była błyszcząca i jakby lekko opuchnięta. Irena sięgnęła po flakonik z wodą kolońską i starannie, raz przy razie, przetarła twarz. Potem przypudrowała ją mocniej niż zwykle i znów spojrzała w lustro. Twarz, wychylająca się z ram mahoniowych, była matowa i blada. Dawne rumieńce znikły bez śladu, dokoła oczu kładł się błękitnawy cień – zdawały się większe i jeszcze bardziej „romantyczne”.
Przypomniała sobie nagle to określenie Łąckiego słyszane niedawno na korytarzu, gdzie się spotkali przypadkiem, gdzie w ostatnich czasach po kilka razy dziennie „przypadkiem” się spotykali.
Irena znowu się uśmiechnęła – oczy w lustrze zalśniły błękitnawym blaskiem. Schyliła głowę i spojrzała spod brwi wzrokiem tragiczki na scenie… Oczy w lustrze skrył mrok – dwa półksiężyce cieni spłynęły na policzki.
Ogarnęła ją dawna pasja robienia min do lustra. Zupełnie jak kiedyś, gdy była jeszcze małą dziewczynką i przed zwierciadłem w salonie otulała swą drobną postać w kaszmirowy babciny szal. Bawiło ją, że widzi pocieszną figurkę przybierającą najrozmaitsze pozy: śmiała się wtedy – i lustro się śmiało, chociaż milcząco. Stuliła usta w podkówkę – i osóbka w lustrze zrobiła taką samą minkę, jakby chciała zapłakać…
Och, kaszmirowy babciny szal…!
Irena chwyciła z poręczy krzesła czarny welon i zarzuciła na głowę, na twarz. Teraz oczy patrzyły zza niego tajemniczo, jakby z dalekiej otchłani. Cienki nos rysował się jasną, prostą linią poprzez subtelną przejrzystość tkaniny.
Żałoba… żałoba… – pomyślała Irena i przypomniał jej się widziany kiedyś obrazek. Może to była nawet reprodukcja na zwykłej pocztówce: twarz młodej kobiety w welonie, ogromne, podcienione oczy, z melancholią patrzące przed siebie…
Zaczęła szukać zapałek, potarła jedną o pudełko: po chwili lekki swąd przypalonego korka rozszedł się po pokoju. Ostrożnie, aby nie zaprószyć oczu, Irena przeciągnęła korkiem po powiekach. Raz – i jeszcze raz… A potem pod oczami. Dobrze. Spojrzała znowu w lustro: delikatnie wtarła w skórę czarniawy pyłek końcami palców…
Teraz i w lustrze prześliczne podcienione oczy patrzyły z melancholią przed siebie…
Jak na obrazku.
Nagle tuż przy drzwiach rozległy się ciche kroki. Irena zdążyła tylko zrzucić welon i odskoczyć od lustra, gdy do pokoju weszła Jadwinia.
– Irenko, przyszła ciocia Ludwika i chce się z tobą widzieć, koniecznie.
– Dobrze, idę. Czego chce ta nieznośna baba? – mruknęła, starając się ukryć zmieszanie.
– Ależ, Irenko… Jak możesz tak mówić! Przecież to prawie siostra mamy…
– Dobrze już, dobrze. Gdzie ona jest?
– W jadalni. Pije kawę. Idź tam, pogawędź z nią trochę, a ja tymczasem tutaj posprzątam, bo tak porozrzucane…
– Nic mi nie ruszaj! Zostaw to! – krzyknęła Irena tak niecierpliwie, że biedna Jadwinia podniosła na nią zdumiony wzrok.
– Ach, Boże, jakaś ty mizerna! – szepnęła, składając ręce. – Nawet przez moje szkła widzę… I taka jesteś zdenerwowana… Musisz być bardzo zmęczona. A może chora jesteś, Irenko?
– Nie jestem chora. Daj mi spokój. Chodźmy stąd – odparła tamta, popychając siostrę lekko ku wyjściu. Nagle objęła dziewczynę ramionami i przytuliła mocno do siebie:
– Jakie my jesteśmy strasznie, strasznie biedne! Prawda, Jadwiniu? Moja złota Jadwiniu, moja kochana siostrzyczko, moje biedactwo…
I raptownie, czując nabiegające do oczu łzy, zakończyła z uniesieniem:
– Ale nie wolno ci płakać, Jadwiniu! Nie będziesz płakała, prawda? I ja się postaram… nie płakać więcej… od dziś. Chodźmy już obie do tej nudnej ciotki Ludwiki!
Ciąg dalszy w wersji pełnej