- W empik go
Na dwóch krańcach. Powieść / - ebook
Na dwóch krańcach. Powieść / - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień piękny, czerwcowy zniżał się do zachodu, rozsełając zróżowione promienie słoneczne po pogodnym błękicie.
Na drodze wijącej się płowo wśród pól zielonych, równo usłanych – lekka turkotała bryczka, dwoma bułankami ciągniona, które parobczak w dreliszku pa-siatym popędzał.
Na wygodnem usłaniu, kilimkiem okrytem, siedział ksiądz proboszcz Zagrzebski z Runowa: postać wysoka, chudawa, oponą płócienną obrzucona, w czapeczce granatowej z rydelkiem, z pod której kosmyki siwych wymykały się włosów. Twarz rysów wydatnych, koścista, z orlim nosem, mocno śniada, jawiła wyraz poczciwości i serdecznej dobroci. W ręku trzymał chustkę czerwoną bawełnianą i srebrną tabakierkę, z której raz po raz brunatną dobywał szczyptę.
Obejrzał się na lewo – na wioskę Żurawin,-malowniczo w zieloną dolinę rzuconą: dworek biały, nieduży, niby uśmiechał się przyjemno, świecącemi od zachodnich promieni oknami. Poza dworkiem wystrzeliły drzewa, rozrosłe w gaik. Gumna bielały wśród topoli – a dla uzupełnienia obrazu, pociągnęły chaty wieśniacze z kominami białemi.
W tem, wśród pola, miedzą pomiędzy łanem pszenicy, a zasłanem obszarem ciemno – zielonym liściem ziemniaków – pędził młody jeździec na gniadym, rączym wierzchowcu. Popielatą miał katankę, a kapelusz słomkowy z szafirową wstążką. Lica świeże, ogorzałe, kształtnych rysów, niemal czarny znaczył wąsik. Ciemne oczy śledziły turkoczący wózek.
– Hej! stój! proboszczu kochany! – zawołał, a głos dźwięczny w cichem rozległ się polu.
– Zatrzymaj się, Bartku, bo ot pan Drogomirski nas goni – wymówił proboszcz i ku jeźdźcowi czerwoną powiał chustką.
Bryczulka przystanęła. Gniady rów przesadził i już był przy niej.
– Proboszczu kochany, to wcale nie przykładnie, mijać tak nieuczciwie Żurawin! – wymówił młody, całując go w ramię.
– Kochany, jedyny mój panie Arnoldzie! – przycisnął go sędziwy kapłan do piersi. – Wiesz przecie, że ciebie serdecznie szacuję i kocham. Ale Bóg widzi, spieszno mi do domu, bo stary Grzela bardzo jest chory, a musiałem sam za sprawunkami do miasteczka pojechać. Ale nie byłbym ciebie i zastał, mój drogi paniczu, o czem wiedziałem: pilnujesz zagonu i nie próżnujesz nigdy.
– Byłem przy kosiarzach. Poznałem bułanki i pospieszyłem, by księdzu proboszczowi drogę zaskoczyć. Jakaż to prześliczna sianożęć! Jaka woń rozkoszna! Jestem upojony!
– Ot, ot, rolnik-poeta! – zaśmiał się proboszcz. – Jesteś, Bogu chwała, rozmiłowanym w swoim zawodzie.
– Kocham, zaprawdę, całą duszą tę ziemię moją, rolę, każdy kłosek i trawkę każdą.
– Otóż to! To, to! Gdybym za godzinkę tędy przejeżdżał i panem swojego był czasu, wstąpiłbym chętnie. I zastałbym ciebie przed dworkiem – nieprawdaż? – z gazetą w ręku lub książką, z wiernym u stóp twoich Dalutem. Wypilibyśmy pospołu herbatkę, zapalili cygarko i pogadali sobie od serca o tem i o owem.
– To i kiedyż czeka mnie ta przyjemność, kochany proboszczu?
– Już to ja sobie chwilkę upatrzę sposobną. Ale, czemuż to pan Arnold ani zajrzy do Runowa? – uśmiechnął się starzec znacząco i ręką z czerwoną chustką i tabakierką machnął w stronę, gdzie w oddali na błękicie jakieś wśród drzew rysowały się mury.
Nagła krasa na twarz młodego wionęła.
– Przecie pan Arnold Drogomirski miłym tam jest gościem… – dodał proboszcz ciszej.
Młody z lekka westchnął i odrzekł:
– Trzymam się nauki: „Ostrożnie z ogniem!* – rzewny odcień uwidomił się w jego ciemnem oku.
– Cóż znowu! Mówię ci, panie Arnoldzie, żeś chętnie widziany…
– Za wysokie to progi pod moje chudopacholskie nogi.
– Audaces fortuna juvat!
– Po naszemu: śmiałków psy kąsają, proboszczu! – uśmiechnął się Arnold smętnie i westchnął.
– Nihil desperaadum?
– Po cóż sobie serce rozkrwawiać?
– Przyjedź! Mówię ci, przyjedź! A teraz Panu Bogu oddaję.
Uścisnęli się.
Bryczulka poturkotała ku Runowa. Arnold zwolna pokierował Maćka przez ugór, gdzie fornal srokatą czwórką radłem zawodził. Zagadał do niego. Objechał pole – i na niedalekiem przystanął wzgórzu. Wózek proboszcza wśród drzew po nad drogą, płowy znaczył obłoczek. Popatrzył za nim – ku murom na błękicie zarysowanym. Zwrócił nagle – kłusem znowu kawał pola objechał. A potem zwolna ku Żurawinowi zmierzał.
Słońce tymczasem całkiem poza ciemnym smugiem lasu zniknęło – zostawiając poza sobą cudne purpury i fiolety.
Arnold spojrzał na swój biały dworek.
– Samotność! I zawsze samotność! – westchnął sobie w duszy – nikt mnie tam nie czeka, nikt nie wygląda! Niemasz do kogo przemówić… Gdybym miał ojca… gdyby czekała mnie matka… wybiegła na spotkanie siostra… brat… Ale, pustki i pustki!… Obraz jej może na zawsze w mojem wyrył się sercu, lecz ona nie dla mnie!… Więc precz z tą myślą!… Nie chcę złudzenia!… zawodu!… upokorzenia!… Precz z wdzięcznym ubrazem!… Precz z czarem!… Boże, daj myśl swobodną i pracę! – westchnął. – Dalejże do samotności!… Pod własny dach ukochany!… Precz tęsknota!… Książki dadzą rozrywkę!… – szarpnął za lejce. – Dalejże Maćku do domu! – wspiął ostrogi.
Gniady ochoczo domowym szlakiem pogonił.
W tej chwili zadźwiękła trąbka ekstrapocztowa: z dziedzińca wyjechała taradajka, zakręciła szybko przez wieś ku żwirowce – i zniknęła poza drzewami.
– Gość jakiś niespodziany… nieproszony może, a niebezpieczny! – poszepnął sobie Arnold w duszy, i znowu Maćka wspiął ostrogą.
Ten uskoczył… i padł z nim nagle – nie wiedzieć wcale z jakiej przyczyny.
Arnold powstał. Podźwignął ulubieńca, który zarżał żałośnie. Obejrzał czyli nie zakaleczał – ale nic mu nie było. Tylko zarżał znowu, a jeszcze lękliwiej.
– Gdybym był zabobonnym, sądziłbym, że to jest jakieś złe omen! – poszepnął sobie młody w duszy, podnosząc kapelusz słomkowy, który o kilka odleciał kroków.
– Kogóż mi tam ta ekstrapoczta przywiozła? – poklepał gniadego i pogłaskał – dosiadł i puścił się truchtem.
Przed dworkiem przechadzał się wysoki, przystojny młody mężczyzna, z dużym, ciemnym zarostem i brodą – w eleganckiem, podróżnem, siwawowego koloru ubraniu, z pąsowem na szyi wiązaniem. W ręce, w duńskiej rękawiczce o trzech guzikach, trzymał cygaro, z którego raz po raz wonny przez zęby wypuszczał dymek.
Arnold wjechał we wrota – zobaczył gościa – zeskoczył z konia – biegł ku niemu, wołając:
– Zdzisiu! – i rzucił mu się na szyję.
– Kochany Arnoldku! – wymówił tamten – otóż zrobiłem ci niespodziankę.
– Bóg zapłać za nią, braciszku drogi! O dobrze, jakże dobrze, żeś powrócił!… Od tak dawna nie pisałeś, niepoczciwy!
– Bom wybierał się przyjechać.
Przed dworkiem pod wystawą stała piękna waliza… – istnie zagraniczny wyrób – kuferek w mosiądz okuty, prześliczny i t… d.
– To twoje rzeczy? – Jasiu! – zawołał Arnold na pokojowczyka w dreliszku z kołnierzem zielonym – zanieście te rzeczy do pokoju żółtego przy moim sypialnym. Potem zaraz samowar! A Ignasińska niechaj dobrą kolację obmyśli.
– Chodź mój Zdzisiu!
Arnold wziął brata pod rękę i wprowadził go do pokoju.
Były tam dwie kanapki i tuzin krzeseł, pokrytych włosiennicą czarną, z mosiężnemi gwoździkami. Zielone firanki u okien, przy obiciu ściany perłowego koloru. Szafa z książkami, na niej duże bronzowane. Adama popiersie. Zwierciadło w ciemnych ramach pomiędzy oknami z marmurową konsolką. Parę obrazów: HaV Dank Lesserà w mniejszym formacie, dwie akwarelle Kossaka orzvì iTh SZfyChÓW – St°lik Przed k*™n barwny lSi! yWamk; nadFUgim' Przed d-gą kanapka, żały pisma czasowe i gazety.
Drugi pokój, mniejszy, od ogrodu, był sypialnią Arnolda. Nad łóżkiem amarantową okrytem kołdrą z poduszką safianową zieloną, wisiał piętory obraz olejny, głowa Chrystusa – i miniatury rodziców w złoconych ramach. A z boku, na szafirowem suknie, fuzja arcypięknego wyrobu. Przy łóżku rozpostarto jelenią skórę.
– Urządziłeś się nie źle – wymówił Zdzisław – skromnie, choć dość elegancko. Ależ to maleństwo ten twój Żurawin.
– Obwiozę cię jutro, pokażę wszystko.
– A! – Zdzisław rzucił się na jedne z kanapek i ziewnął – znużyłem się niepomiernie. Proszę cię, daj ognia do świeżego cygara.
Arnold podał mu zapałki. Jaś wniósł butelkę wina na żółtej tacy i pierniczki jakieś.
– Wolałbym szklankę selterskiej wody – skrzywił się Zdzisław.
– Nie mam, Zdzisiu kochany. Jutro każę przywieźć z miasteczka. Ale jest dobra studzienna. Poskocz Jasiu po świeżą.
– Niechże i tak będzie! – Zdzisław otrząsł z elegancją cygaro.
Jaś pobiegł z karafką. Arnold nalał dwa kieliszki winem.
– Przybycia twojego, braciszku kochany! – wymówił, podnosząc jeden i wypił go duszkiem.
– Dziękuję ci! – Zdzisław kilka kropel wypił. Ale znać wino było dobre, bo zaraz i resztę wychylił.
Jaś przyniósł na drugiej tacy karafkę z wodą i szklanki. Lecz pozostała nietkniętą – Więc tobie powodzi się dobrze? – zagadał Zdzisław, gdy chłopiec wyszedł.
– Starczy mi. Jestem zadowolony i chwalę Boga. Tęskno mi tylko niekiedy, lecz skoro przyjechałeś, to i tęsknic nie będę.
– Chciałbym jaki majątek w twojem nabyć sąsiedztwie.
– Majątek?
– Tak. Będę miał gotówki do sto pięćdziesięciu tysięcy rubli.
– Aż tyle! – porwał się Arnold i zdziwonemi na niego popatrzył oczyma.
– Powiodło mi się na giełdzie. Mam kapitały na różnych bankach. Z sobą przywiozłem tylko dwadzieścia tysięcy franków. Mam je przy sobie, a musisz mi je w swojem przechować biurku.
– Bardzo chętnie. Mam doskonałą szafkę w mojej sypialni. Jakżem szczęśliwy, jakże Bogu dziękuję, że tobie tak wszystko sprzyjało! – zawołał Arnold z roz-promienionem obliczem.
_ Posyć! – uśmiechnął się Zdzisław i znowu cygaro otrząsnął.
– Mówisz dosyć, a to przecież jest znaczny majątek, zwłaszcza tu u nas i w tych czasach.
– Przydałoby się więcej, lecz jestem zadowolony.
– Zawsześ pragnął majątku, i chwała Bogu, że twoje spełniły s.ęży.zenia! Moje marzenia były skromniejsze.
oh™Z T' "iymiartanę i całkiem zooywatelniałym, tatusiem!
Nagła chmurka wionęła na młudzieńcze czoło Arnolda i ciche stłumił westchnienie.
– A co?
– Potem o tem.
– Ja bo ożenię się zaraz. U faut faire une fin. A ożenię się bogato, zobaczysz!
Jaś oznajmił, że samowar czeka i kolacja na stole.
Arnold poprowadził brata na drugą stronę dworku, do skromnej salki jadalnej. Był tam kredens tylko, szafy jakieś i krzesła wyplatane trzciną – a przy oknach perkalikowe firanki.
Herbata, pieczone kurczęta, sałata, wyborny chleb wiejski, ser i świeże masło panu Zdzisławowi smakowały wybornie.
Przytem opowiadał bratu o Paryżu, o różnych wykwintach życia – o szczęściu, które wszędzie za nim goniło i o szczególnem powodzeniu w salonach.
– Mais U faut faire une fin – zakończył – zatem wróciłem: okupię się, zobywatelnieję, zeszlachcę się, spolszczę się znowu „ będę siał grykę, sadził ziemniaki i ożenić się muszę… ale z milionami. Nie nadarmo żyłem!
Arnold na to dobrodusznie się rozśmiał.
II.
Zdzisław był starszym od Arnolda o lat cztery. Ojciec, pan Wincenty Drogomirski, zarówno synów swoich kochał. Matka jednakże rozmiłowała się aż do szaleństwa w Zdzisiu, który na zawsze jej faworytem pozostał. Przez lat cztery był jedynakiem, a ślicznem chłopięciem. Psuła go też o tyle, o ile niedorzeczna matka, na nic nie oględna, wypieszczonego gagatka psuć może. Przyganiał temu nieraz rozsądny ojciec – lecz nieraz tylko, bo za nadto kochał żonę, za nadto w niej macierzyńskie uwielbiał uczucie, 'za nadto był miękkiej natury – a wreszcie, bo i nie wiedział o wszystkiem co się działo.
Zdziś czyli Dzidzi śliczne zawsze nosił sukienki – kosztowne nawet. Ale pan Drogomirski nie wiedział nigdy prawdy ile kosztują. Żona, mimo jego wiedzy, Przyjęła jedynakowi bonę francuzką, z którą pospołu – ile że madame Lutin łaskę pani domu pozyskać pragnęła – pieszczocha do reszty popsuły.
Pan Drogomirski z początku był nierad bardzo Francuzce – ale nie sprzeciwiał się żonie.
Z Warszawy przychodziły dla Zdzisia najwykwintniejsze cukry, pomarańcze, jabłka tyrolskie i przeróżne zabawki kosztowne.
Mama nauczyła Zdzisia wprawdzie pacierza – po części i dla popisu przed gośćmi – ale bynajmniej o to nie dbała, by pieszczoch zmawiał go regularnie: bo Dzidzi często był zbyt znużony i śpiący – albo też i po prostu pacierza mu się mówić nie chciało. Czasem nawet i dobry cukierek nie pomógł – bo cukierki dlań nowalją nie były. – Więc mu mama kazała dać spokój – bo i po cóż było męczyć dziecko?
Urodził się syn drugi – a pani Drogomirska byłaby córeczkę wolała.
Lubiła szczególnie dwa męzkie imiona – i przez jakąś fantazję oryginalności, dawszy starszemu obadwa: Zdzisław-Arnold – młodszego Arnold-Zdzisław ochrzcić kazała. Małżonek jej z uśmiechem powtarzał: – Uwielbiała dwóch bohaterów książkowych, a imiona ich synom nadała.
Ale, mimo tych imion ulubionych, Arnoldek – niestety! – niby matce zawadzał – bo Dzidzi jedynakiem już nie był! Bo z Dzidziem dzielił pieszczoty – i majątek podzieli! – I na zawsze małemu intru-sowi pozostała niechętną. _
Zdzisia strojono w jedwabie i aksamity. Dla Arnoldka było płócienko i kamlot tani. A jeszcze łajała mama i Francuzka, że brudzi i niszczy sukienki. Dzidzi po wszystkich rozkładał się kanapach – Arnoldek by rzadkim w pokojach gościem. Madame Lotin ani zapytała kiedy o Arnoldka; i służba cała, przez pochlebstwo dla pani… dworowała paniczowi starszemu – brykajac na malca. Jedna tylko Nastusia, piastunka małego kochała go serdecznie. Strasznie też na wszystkich sarkała, że i samej pani dostało się niekiedy, jako matce niesprawiedliwej.
Gdy przyszedł czas nauki, Zdziś nauczył się czytać po francuzku, nie umiejąc jednej sylaby polskiej. Co wreszcie ojca dobodło. Pogniewał się raz na dobre – i zgodził organistę z pobliskiego miasteczka, po którego każdodziennie posełano jednokonkę – by panicza czytać i pisać po polsku nauczył. Pani Drogomirska dbała o dobro synka, częstemi darzyła nauczyciela podarunkami: to piękną kamizelką, to modnym krawatem, wreszcie suknem na paletot – by tylko gagatka oszczędzał. To też pan Pedalski chwalił pana Zdzisława nad miarę ze zdolności wielkich – i że bardzo jest pilnym. Nauczył go na pamięć parę bajek poślednich – z czego mama aż dumną była.
Zdziś podrastając – znać z nudów – różne a częste miewał zachcianki. Zapragnął kucyka – więc mama nie tylko kucyka, ale i wózek mu kupiła, by Dzidzi z kucyka nie spadł. Jeździł nim najczęściej sani panicz po pana Pedalskiego, a powoził go stangret albo lokaj. I otóż w miasteczku zawsze coś należało się kupić, z ad i pieniędzy potrzeba. To też mama dawała znowu, ale zawsze w tajemnicy przed ojcem.
2wwyWt Z Synki6m W noska alb0 marjasza, zwłaszcza gdy na główkę narzekał, co zdarzało si często:
grywała o pieniądze i przegrywała umyślnie, chwaląc przytem bystrość chłopięcia. Potem zdarzało się, że bystre chłopię mamę i oszukiwać poczęło… co rzeczywiście większej jeszcze bystrości dowodziło umysłu – a z czego mama pośmiała się znowu.
Gdy Dzidzi skończył lat dziesięć, przyjął mu ojciec nauczyciela. A madame Lutin inne znalazła miejsce, może znowu przy jakim jedynaku – i pożegnała. Go-rzeliska. Nauczyła wszelako parlować Zdzisia, jak gdyby francuzki jego ojczystym był jeżykiem, co wielce panią Drogomirską cieszyło. Lękała się tylko, by go nie zapomniał – i dla tego dawała mu różne fran-cuzkie zabawne książki do czytania.
Arnoldek także już na dobre uczyć się zaczął – choć jedynakiem i faworytem nie był.
Pan Cembilski, nauczyciel, znowu o łaskę pani domu dbały, prawił o genialnych zdolnościach pana Zdzisława. A tymczasem Arnoldek rychło nauczył się czytać, zwłaszcza, że ukochanej Nastusi – która pozostała jako praczka przy dworze – mógł nieraz modlitwę piękną przeczytać głośno. A później bajkę jaką albo powiastkę w Przyjacielu dzieci. Nastusia uradowana, ręce z podziwem nad główką paniczyka składała, łzami napłynęły jej oczy, całowała go po rączkach i nóżkach – co chłopięciu tem większego dodawało bodźca.
Dnia jednego pożyczyła Nastusia u gospodyni księdza proboszcza jakąś starą książkę z obrazkami dla panicza: był tam kościół na Jasnej Górze – WlieraaM królów polskich – i różne piękne opowiadania. Arnoldek g
Hi dwóch krańcach. P. Wilkonska.
miał już wtedy lat siedm skończonych – zrozumiał wszystko – i najszczęśliwsze były dlań chwile, w których Nastusi mógł czytać o cudownej Matce Boskiej Łochowskiej – o Krakowie – o królu Kazimierzu Wielkim – o królowej Jadwidze i t… p. A potem marzyc o tem co przeczytał – i duszą pokochać te piękne, podniosłe postacie w koronach.
W tym samym czasie, pani Drogomirska, pragnąc w Zdzisiu jenjalną jego rozwinąć zdolność – czytywała z nim po francuzku mitologję Greków.
Sąsiedzi unosili się nad Dzidziem. Jeden wszelako zwykł mawiać: „Z tego pięknego caco, będzie wielkie ladaco.”
Gdy Dzidzi skończył lat czternaście, uznał ojciec, że domowe nie wystarcza wychowanie – i postawił na swojem, że obudwóch na pensją do profesora w Warszawie oddał.
Pani Drogomirska opierała się długo – płakała – mdlała – ale tym razem pokazał małżonek, że jest mężem.
Tęskniła strasznie i co parę tygodni na dni kilka przynajmniej do Warszawy jeździła. Na to już względny pan Wincenty patrzył przez szpary.
Za każdą bytnością ofiarowała lożę w teatrze profesorstwu. Zdzisia, naturalnie, zawsze brała z sobą – lecz Arnoldek był jeszcze za młody.- Zdzisio ufryzowany, z wyłożonym kołnierzem batystowym, pięknie haWym, z najprawdziwszą koronką, w jasnych ręka-rT*' Cherubin, fchwllili
Następnie, po każdej bytności pani Drogomirskiej w Warszawie, płynęły do kuchni pani profesorowej: zające, sarny, indyki, kurczęta, faski z masłem, konfitury, wyśmienite sucharki wiejskie, przednia mąka i t… d., i t… d.
Zdziś podrósł, zrozumiał świat – życie i użycie – więc i częściej fryzować się kazał (chociaż mamy w Warszawie nie było) – i wymykał się do teatru, przy rozwoju coraz bujniej estetycznego poczucia. Pani profesorowa, przez zacność niewieściego serca, pobłażała chłopcu – a mąż o niczem nie wiedział niby. Dzidzi: z potrzeby zaspokojenia apetytu zaglądał do cukierni na ciastka, czokoladę, na lody – a ztąd rosły i coraz większe a konieczne i niezbędne wydatki.
Zdarzało się, gdy paniczowie w czasie świąt lub feryj w Gorzeliskach bawili – że ginęły łyżki srebrne, srebrne podstawki i t… p.
– Paniczowie roznoszą, a potem może jakie łazęgi pokradną – mówiono.
A harmider był wielki i szukanie – lecz nadaremnie.
Pan Drogomirski się gniewał i zapowiedział w końcu kredencerzowi, że mu strat tych nie daruje, wynikłych przez niedbalstwo i niedozór. To też stary Tarkiewicz strzegł odtąd kredensu gdyby oka w głowie.
W porze świąt i wakacyj, pani Drogomirska, ażeby Dzidzi nie zaniedbywał francuzkiego języka, czytywała z nim i dawała mu do czytania różne powieści i romanse – które interes genialnego chłopca zaostrzały bardzo. Wreszcie i sam je zabierał z sekretarki mamy – i czytywał wszystko. – A w tym samym czasie wyszukiwał sobie Arnold ze starego księgozbioru ojca: – Historję polską Bandkiego – Śpi ewy historyczne Niemcewicza, Kronikę Bielskiego, Dworzanina Górnickiego, Żywot poczciwego człeka Reja z Nagłowic – Pisma Krasickiego – i kilka romansów, jako to: Po jatę Bernatowicza – Nałęcza i Zygmunta z Szamotuł Wężyka – Pana starostę Fryderyka Skarbka – i Podstolica Masalskiego. Co wszystko umysłowi jego taki nadało popęd, że za powrotem do Warszawy starał się o nowsze dzieła historyczne i z piśmiennictwa pięknego – a w chwilach wolnych od nauki, czytanie było dlań najmilszą rozrywką.
– Co tam tak czytasz? – zapytał go raz Zdzisław, zawiązując turkusowy szlipsik na szyi.
Arnold siedział pochylony nad książką, opierając o dłoń czoło, i odpowiedział:
– Syrokomlę.
– Syrokomlę? – oburzył się elegancki braciszek – czy żartujesz sobie ze mnie"?