Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na dwóch krańcach. Powieść / - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na dwóch krańcach. Powieść / - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 245 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dzień pięk­ny, czerw­co­wy zni­żał się do za­cho­du, roz­se­ła­jąc zró­żo­wio­ne pro­mie­nie sło­necz­ne po po­god­nym błę­ki­cie.

Na dro­dze wi­ją­cej się pło­wo wśród pól zie­lo­nych, rów­no usła­nych – lek­ka tur­ko­ta­ła brycz­ka, dwo­ma bu­łan­ka­mi cią­gnio­na, któ­re pa­rob­czak w dre­lisz­ku pa-sia­tym po­pę­dzał.

Na wy­god­nem usła­niu, ki­lim­kiem okry­tem, sie­dział ksiądz pro­boszcz Za­grzeb­ski z Ru­no­wa: po­stać wy­so­ka, chu­da­wa, opo­ną płó­cien­ną ob­rzu­co­na, w cza­pecz­ce gra­na­to­wej z ry­del­kiem, z pod któ­rej ko­smy­ki si­wych wy­my­ka­ły się wło­sów. Twarz ry­sów wy­dat­nych, ko­ści­sta, z or­lim no­sem, moc­no śnia­da, ja­wi­ła wy­raz po­czci­wo­ści i ser­decz­nej do­bro­ci. W ręku trzy­mał chust­kę czer­wo­ną ba­weł­nia­ną i srebr­ną ta­ba­kier­kę, z któ­rej raz po raz bru­nat­ną do­by­wał szczyp­tę.

Obej­rzał się na lewo – na wio­skę Żu­ra­win,-ma­low­ni­czo w zie­lo­ną do­li­nę rzu­co­ną: dwo­rek bia­ły, nie­du­ży, niby uśmie­chał się przy­jem­no, świe­cą­ce­mi od za­chod­nich pro­mie­ni okna­mi. Poza dwor­kiem wy­strze­li­ły drze­wa, roz­ro­słe w gaik. Gum­na bie­la­ły wśród to­po­li – a dla uzu­peł­nie­nia ob­ra­zu, po­cią­gnę­ły cha­ty wie­śnia­cze z ko­mi­na­mi bia­łe­mi.

W tem, wśród pola, mie­dzą po­mię­dzy ła­nem psze­ni­cy, a za­sła­nem ob­sza­rem ciem­no – zie­lo­nym li­ściem ziem­nia­ków – pę­dził mło­dy jeź­dziec na gnia­dym, rą­czym wierz­chow­cu. Po­pie­la­tą miał ka­tan­kę, a ka­pe­lusz słom­ko­wy z sza­fi­ro­wą wstąż­ką. Lica świe­że, ogo­rza­łe, kształt­nych ry­sów, nie­mal czar­ny zna­czył wą­sik. Ciem­ne oczy śle­dzi­ły tur­ko­czą­cy wó­zek.

– Hej! stój! pro­bosz­czu ko­cha­ny! – za­wo­łał, a głos dźwięcz­ny w ci­chem roz­legł się polu.

– Za­trzy­maj się, Bart­ku, bo ot pan Dro­go­mir­ski nas goni – wy­mó­wił pro­boszcz i ku jeźdź­co­wi czer­wo­ną po­wiał chust­ką.

Bry­czul­ka przy­sta­nę­ła. Gnia­dy rów prze­sa­dził i już był przy niej.

– Pro­bosz­czu ko­cha­ny, to wca­le nie przy­kład­nie, mi­jać tak nie­uczci­wie Żu­ra­win! – wy­mó­wił mło­dy, ca­łu­jąc go w ra­mię.

– Ko­cha­ny, je­dy­ny mój pa­nie Ar­nol­dzie! – przy­ci­snął go sę­dzi­wy ka­płan do pier­si. – Wiesz prze­cie, że cie­bie ser­decz­nie sza­cu­ję i ko­cham. Ale Bóg wi­dzi, spiesz­no mi do domu, bo sta­ry Grze­la bar­dzo jest cho­ry, a mu­sia­łem sam za spra­wun­ka­mi do mia­stecz­ka po­je­chać. Ale nie był­bym cie­bie i za­stał, mój dro­gi pa­ni­czu, o czem wie­dzia­łem: pil­nu­jesz za­go­nu i nie próż­nu­jesz nig­dy.

– By­łem przy ko­sia­rzach. Po­zna­łem bu­łan­ki i po­spie­szy­łem, by księ­dzu pro­bosz­czo­wi dro­gę za­sko­czyć. Ja­każ to prze­ślicz­na sia­no­żęć! Jaka woń roz­kosz­na! Je­stem upo­jo­ny!

– Ot, ot, rol­nik-po­eta! – za­śmiał się pro­boszcz. – Je­steś, Bogu chwa­ła, roz­mi­ło­wa­nym w swo­im za­wo­dzie.

– Ko­cham, za­praw­dę, całą du­szą tę zie­mię moją, rolę, każ­dy kło­sek i traw­kę każ­dą.

– Otóż to! To, to! Gdy­bym za go­dzin­kę tędy prze­jeż­dżał i pa­nem swo­je­go był cza­su, wstą­pił­bym chęt­nie. I za­stał­bym cie­bie przed dwor­kiem – nie­praw­daż? – z ga­ze­tą w ręku lub książ­ką, z wier­nym u stóp two­ich Da­lu­tem. Wy­pi­li­by­śmy po­spo­łu her­bat­kę, za­pa­li­li cy­gar­ko i po­ga­da­li so­bie od ser­ca o tem i o owem.

– To i kie­dyż cze­ka mnie ta przy­jem­ność, ko­cha­ny pro­bosz­czu?

– Już to ja so­bie chwil­kę upa­trzę spo­sob­ną. Ale, cze­muż to pan Ar­nold ani zaj­rzy do Ru­no­wa? – uśmiech­nął się sta­rzec zna­czą­co i ręką z czer­wo­ną chust­ką i ta­ba­kier­ką mach­nął w stro­nę, gdzie w od­da­li na błę­ki­cie ja­kieś wśród drzew ry­so­wa­ły się mury.

Na­gła kra­sa na twarz mło­de­go wio­nę­ła.

– Prze­cie pan Ar­nold Dro­go­mir­ski mi­łym tam jest go­ściem… – do­dał pro­boszcz ci­szej.

Mło­dy z lek­ka wes­tchnął i od­rzekł:

– Trzy­mam się na­uki: „Ostroż­nie z ogniem!* – rzew­ny od­cień uwi­do­mił się w jego ciem­nem oku.

– Cóż zno­wu! Mó­wię ci, pa­nie Ar­nol­dzie, żeś chęt­nie wi­dzia­ny…

– Za wy­so­kie to pro­gi pod moje chu­do­pa­chol­skie nogi.

– Au­da­ces for­tu­na ju­vat!

– Po na­sze­mu: śmiał­ków psy ką­sa­ją, pro­bosz­czu! – uśmiech­nął się Ar­nold smęt­nie i wes­tchnął.

– Ni­hil de­spe­ra­adum?

– Po cóż so­bie ser­ce roz­kr­wa­wiać?

– Przy­jedź! Mó­wię ci, przy­jedź! A te­raz Panu Bogu od­da­ję.

Uści­snę­li się.

Bry­czul­ka po­tur­ko­ta­ła ku Ru­no­wa. Ar­nold zwol­na po­kie­ro­wał Mać­ka przez ugór, gdzie for­nal sro­ka­tą czwór­ką ra­dłem za­wo­dził. Za­ga­dał do nie­go. Ob­je­chał pole – i na nie­da­le­kiem przy­sta­nął wzgó­rzu. Wó­zek pro­bosz­cza wśród drzew po nad dro­gą, pło­wy zna­czył ob­ło­czek. Po­pa­trzył za nim – ku mu­rom na błę­ki­cie za­ry­so­wa­nym. Zwró­cił na­gle – kłu­sem zno­wu ka­wał pola ob­je­chał. A po­tem zwol­na ku Żu­ra­wi­no­wi zmie­rzał.

Słoń­ce tym­cza­sem cał­kiem poza ciem­nym smu­giem lasu znik­nę­ło – zo­sta­wia­jąc poza sobą cud­ne pur­pu­ry i fio­le­ty.

Ar­nold spoj­rzał na swój bia­ły dwo­rek.

– Sa­mot­ność! I za­wsze sa­mot­ność! – wes­tchnął so­bie w du­szy – nikt mnie tam nie cze­ka, nikt nie wy­glą­da! Nie­masz do kogo prze­mó­wić… Gdy­bym miał ojca… gdy­by cze­ka­ła mnie mat­ka… wy­bie­gła na spo­tka­nie sio­stra… brat… Ale, pust­ki i pust­ki!… Ob­raz jej może na za­wsze w mo­jem wy­rył się ser­cu, lecz ona nie dla mnie!… Więc precz z tą my­ślą!… Nie chcę złu­dze­nia!… za­wo­du!… upo­ko­rze­nia!… Precz z wdzięcz­nym ubra­zem!… Precz z cza­rem!… Boże, daj myśl swo­bod­ną i pra­cę! – wes­tchnął. – Da­lej­że do sa­mot­no­ści!… Pod wła­sny dach uko­cha­ny!… Precz tę­sk­no­ta!… Książ­ki da­dzą roz­ryw­kę!… – szarp­nął za lej­ce. – Da­lej­że Mać­ku do domu! – wspiął ostro­gi.

Gnia­dy ocho­czo do­mo­wym szla­kiem po­go­nił.

W tej chwi­li za­dźwię­kła trąb­ka eks­tra­pocz­to­wa: z dzie­dziń­ca wy­je­cha­ła ta­ra­daj­ka, za­krę­ci­ła szyb­ko przez wieś ku żwi­row­ce – i znik­nę­ła poza drze­wa­mi.

– Gość ja­kiś nie­spo­dzia­ny… nie­pro­szo­ny może, a nie­bez­piecz­ny! – po­szep­nął so­bie Ar­nold w du­szy, i zno­wu Mać­ka wspiął ostro­gą.

Ten usko­czył… i padł z nim na­gle – nie wie­dzieć wca­le z ja­kiej przy­czy­ny.

Ar­nold po­wstał. Po­dźwi­gnął ulu­bień­ca, któ­ry za­rżał ża­ło­śnie. Obej­rzał czy­li nie za­ka­le­czał – ale nic mu nie było. Tyl­ko za­rżał zno­wu, a jesz­cze lę­kli­wiej.

– Gdy­bym był za­bo­bon­nym, są­dził­bym, że to jest ja­kieś złe omen! – po­szep­nął so­bie mło­dy w du­szy, pod­no­sząc ka­pe­lusz słom­ko­wy, któ­ry o kil­ka od­le­ciał kro­ków.

– Ko­góż mi tam ta eks­tra­pocz­ta przy­wio­zła? – po­kle­pał gnia­de­go i po­gła­skał – do­siadł i pu­ścił się truch­tem.

Przed dwor­kiem prze­cha­dzał się wy­so­ki, przy­stoj­ny mło­dy męż­czy­zna, z du­żym, ciem­nym za­ro­stem i bro­dą – w ele­ganc­kiem, po­dróż­nem, si­wa­wo­we­go ko­lo­ru ubra­niu, z pą­so­wem na szyi wią­za­niem. W ręce, w duń­skiej rę­ka­wicz­ce o trzech gu­zi­kach, trzy­mał cy­ga­ro, z któ­re­go raz po raz won­ny przez zęby wy­pusz­czał dy­mek.

Ar­nold wje­chał we wro­ta – zo­ba­czył go­ścia – ze­sko­czył z ko­nia – biegł ku nie­mu, wo­ła­jąc:

– Zdzi­siu! – i rzu­cił mu się na szy­ję.

– Ko­cha­ny Ar­nold­ku! – wy­mó­wił tam­ten – otóż zro­bi­łem ci nie­spo­dzian­kę.

– Bóg za­płać za nią, bra­cisz­ku dro­gi! O do­brze, jak­że do­brze, żeś po­wró­cił!… Od tak daw­na nie pi­sa­łeś, nie­po­czci­wy!

– Bom wy­bie­rał się przy­je­chać.

Przed dwor­kiem pod wy­sta­wą sta­ła pięk­na wa­li­za… – ist­nie za­gra­nicz­ny wy­rób – ku­fe­rek w mo­siądz oku­ty, prze­ślicz­ny i t… d.

– To two­je rze­czy? – Ja­siu! – za­wo­łał Ar­nold na po­ko­jow­czy­ka w dre­lisz­ku z koł­nie­rzem zie­lo­nym – za­nie­ście te rze­czy do po­ko­ju żół­te­go przy moim sy­pial­nym. Po­tem za­raz sa­mo­war! A Igna­siń­ska nie­chaj do­brą ko­la­cję ob­my­śli.

– Chodź mój Zdzi­siu!

Ar­nold wziął bra­ta pod rękę i wpro­wa­dził go do po­ko­ju.

Były tam dwie ka­nap­ki i tu­zin krze­seł, po­kry­tych wło­sien­ni­cą czar­ną, z mo­sięż­ne­mi gwoź­dzi­ka­mi. Zie­lo­ne fi­ran­ki u okien, przy obi­ciu ścia­ny per­ło­we­go ko­lo­ru. Sza­fa z książ­ka­mi, na niej duże bron­zo­wa­ne. Ada­ma po­pier­sie. Zwier­cia­dło w ciem­nych ra­mach po­mię­dzy okna­mi z mar­mu­ro­wą kon­sol­ką. Parę ob­ra­zów: HaV Dank Les­se­rà w mniej­szym for­ma­cie, dwie akwa­rel­le Kos­sa­ka orzvì iTh SZfy­ChÓW – St°lik Przed k*™n barw­ny lSi! yWamk; nad­FU­gim' Przed d-gą ka­nap­ka, żały pi­sma cza­so­we i ga­ze­ty.

Dru­gi po­kój, mniej­szy, od ogro­du, był sy­pial­nią Ar­nol­da. Nad łóż­kiem ama­ran­to­wą okry­tem koł­drą z po­dusz­ką sa­fia­no­wą zie­lo­ną, wi­siał pię­to­ry ob­raz olej­ny, gło­wa Chry­stu­sa – i mi­nia­tu­ry ro­dzi­ców w zło­co­nych ra­mach. A z boku, na sza­fi­ro­wem suk­nie, fu­zja ar­cy­pięk­ne­go wy­ro­bu. Przy łóż­ku roz­po­star­to je­le­nią skó­rę.

– Urzą­dzi­łeś się nie źle – wy­mó­wił Zdzi­sław – skrom­nie, choć dość ele­ganc­ko. Ależ to ma­leń­stwo ten twój Żu­ra­win.

– Ob­wio­zę cię ju­tro, po­ka­żę wszyst­ko.

– A! – Zdzi­sław rzu­cił się na jed­ne z ka­na­pek i ziew­nął – znu­ży­łem się nie­po­mier­nie. Pro­szę cię, daj ognia do świe­że­go cy­ga­ra.

Ar­nold po­dał mu za­pał­ki. Jaś wniósł bu­tel­kę wina na żół­tej tacy i pier­nicz­ki ja­kieś.

– Wo­lał­bym szklan­kę sel­ter­skiej wody – skrzy­wił się Zdzi­sław.

– Nie mam, Zdzi­siu ko­cha­ny. Ju­tro każę przy­wieźć z mia­stecz­ka. Ale jest do­bra stu­dzien­na. Po­skocz Ja­siu po świe­żą.

– Nie­chże i tak bę­dzie! – Zdzi­sław otrząsł z ele­gan­cją cy­ga­ro.

Jaś po­biegł z ka­raf­ką. Ar­nold na­lał dwa kie­lisz­ki wi­nem.

– Przy­by­cia two­je­go, bra­cisz­ku ko­cha­ny! – wy­mó­wił, pod­no­sząc je­den i wy­pił go dusz­kiem.

– Dzię­ku­ję ci! – Zdzi­sław kil­ka kro­pel wy­pił. Ale znać wino było do­bre, bo za­raz i resz­tę wy­chy­lił.

Jaś przy­niósł na dru­giej tacy ka­raf­kę z wodą i szklan­ki. Lecz po­zo­sta­ła nie­tknię­tą – Więc to­bie po­wo­dzi się do­brze? – za­ga­dał Zdzi­sław, gdy chło­piec wy­szedł.

– Star­czy mi. Je­stem za­do­wo­lo­ny i chwa­lę Boga. Tę­sk­no mi tyl­ko nie­kie­dy, lecz sko­ro przy­je­cha­łeś, to i tę­sk­nic nie będę.

– Chciał­bym jaki ma­ją­tek w two­jem na­być są­siedz­twie.

– Ma­ją­tek?

– Tak. Będę miał go­tów­ki do sto pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy ru­bli.

– Aż tyle! – po­rwał się Ar­nold i zdzi­wo­ne­mi na nie­go po­pa­trzył oczy­ma.

– Po­wio­dło mi się na gieł­dzie. Mam ka­pi­ta­ły na róż­nych ban­kach. Z sobą przy­wio­złem tyl­ko dwa­dzie­ścia ty­się­cy fran­ków. Mam je przy so­bie, a mu­sisz mi je w swo­jem prze­cho­wać biur­ku.

– Bar­dzo chęt­nie. Mam do­sko­na­łą szaf­kę w mo­jej sy­pial­ni. Jak­żem szczę­śli­wy, jak­że Bogu dzię­ku­ję, że to­bie tak wszyst­ko sprzy­ja­ło! – za­wo­łał Ar­nold z roz-pro­mie­nio­nem ob­li­czem.

_ Po­syć! – uśmiech­nął się Zdzi­sław i zno­wu cy­ga­ro otrzą­snął.

– Mó­wisz do­syć, a to prze­cież jest znacz­ny ma­ją­tek, zwłasz­cza tu u nas i w tych cza­sach.

– Przy­da­ło­by się wię­cej, lecz je­stem za­do­wo­lo­ny.

– Za­wsześ pra­gnął ma­jąt­ku, i chwa­ła Bogu, że two­je speł­ni­ły s.ęży.ze­nia! Moje ma­rze­nia były skrom­niej­sze.

oh™Z T' "iy­miar­ta­nę i cał­kiem zoo­y­wa­tel­nia­łym, ta­tu­siem!

Na­gła chmur­ka wio­nę­ła na młu­dzień­cze czo­ło Ar­nol­da i ci­che stłu­mił wes­tchnie­nie.

– A co?

– Po­tem o tem.

– Ja bo oże­nię się za­raz. U faut fa­ire une fin. A oże­nię się bo­ga­to, zo­ba­czysz!

Jaś oznaj­mił, że sa­mo­war cze­ka i ko­la­cja na sto­le.

Ar­nold po­pro­wa­dził bra­ta na dru­gą stro­nę dwor­ku, do skrom­nej sal­ki ja­dal­nej. Był tam kre­dens tyl­ko, sza­fy ja­kieś i krze­sła wy­pla­ta­ne trzci­ną – a przy oknach per­ka­li­ko­we fi­ran­ki.

Her­ba­ta, pie­czo­ne kur­czę­ta, sa­ła­ta, wy­bor­ny chleb wiej­ski, ser i świe­że ma­sło panu Zdzi­sła­wo­wi sma­ko­wa­ły wy­bor­nie.

Przy­tem opo­wia­dał bra­tu o Pa­ry­żu, o róż­nych wy­kwin­tach ży­cia – o szczę­ściu, któ­re wszę­dzie za nim go­ni­ło i o szcze­gól­nem po­wo­dze­niu w sa­lo­nach.

– Mais U faut fa­ire une fin – za­koń­czył – za­tem wró­ci­łem: oku­pię się, zo­by­wa­tel­nie­ję, ze­szlach­cę się, spo­lsz­czę się zno­wu „ będę siał gry­kę, sa­dził ziem­nia­ki i oże­nić się mu­szę… ale z mi­lio­na­mi. Nie nadar­mo ży­łem!

Ar­nold na to do­bro­dusz­nie się roz­śmiał.

II.

Zdzi­sław był star­szym od Ar­nol­da o lat czte­ry. Oj­ciec, pan Win­cen­ty Dro­go­mir­ski, za­rów­no sy­nów swo­ich ko­chał. Mat­ka jed­nak­że roz­mi­ło­wa­ła się aż do sza­leń­stwa w Zdzi­siu, któ­ry na za­wsze jej fa­wo­ry­tem po­zo­stał. Przez lat czte­ry był je­dy­na­kiem, a ślicz­nem chło­pię­ciem. Psu­ła go też o tyle, o ile nie­do­rzecz­na mat­ka, na nic nie oględ­na, wy­piesz­czo­ne­go ga­gat­ka psuć może. Przy­ga­niał temu nie­raz roz­sąd­ny oj­ciec – lecz nie­raz tyl­ko, bo za nad­to ko­chał żonę, za nad­to w niej ma­cie­rzyń­skie uwiel­biał uczu­cie, 'za nad­to był mięk­kiej na­tu­ry – a wresz­cie, bo i nie wie­dział o wszyst­kiem co się dzia­ło.

Zdziś czy­li Dzi­dzi ślicz­ne za­wsze no­sił su­kien­ki – kosz­tow­ne na­wet. Ale pan Dro­go­mir­ski nie wie­dział nig­dy praw­dy ile kosz­tu­ją. Żona, mimo jego wie­dzy, Przy­ję­ła je­dy­na­ko­wi bonę fran­cuz­ką, z któ­rą po­spo­łu – ile że ma­da­me Lu­tin ła­skę pani domu po­zy­skać pra­gnę­ła – piesz­czo­cha do resz­ty po­psu­ły.

Pan Dro­go­mir­ski z po­cząt­ku był nie­rad bar­dzo Fran­cuz­ce – ale nie sprze­ci­wiał się żo­nie.

Z War­sza­wy przy­cho­dzi­ły dla Zdzi­sia naj­wy­kwint­niej­sze cu­kry, po­ma­rań­cze, jabł­ka ty­rol­skie i prze­róż­ne za­baw­ki kosz­tow­ne.

Mama na­uczy­ła Zdzi­sia wpraw­dzie pa­cie­rza – po czę­ści i dla po­pi­su przed go­ść­mi – ale by­najm­niej o to nie dba­ła, by piesz­czoch zma­wiał go re­gu­lar­nie: bo Dzi­dzi czę­sto był zbyt znu­żo­ny i śpią­cy – albo też i po pro­stu pa­cie­rza mu się mó­wić nie chcia­ło. Cza­sem na­wet i do­bry cu­kie­rek nie po­mógł – bo cu­kier­ki dlań no­wal­ją nie były. – Więc mu mama ka­za­ła dać spo­kój – bo i po cóż było mę­czyć dziec­ko?

Uro­dził się syn dru­gi – a pani Dro­go­mir­ska by­ła­by có­recz­kę wo­la­ła.

Lu­bi­ła szcze­gól­nie dwa męz­kie imio­na – i przez ja­kąś fan­ta­zję ory­gi­nal­no­ści, daw­szy star­sze­mu oba­dwa: Zdzi­sław-Ar­nold – młod­sze­go Ar­nold-Zdzi­sław ochrzcić ka­za­ła. Mał­żo­nek jej z uśmie­chem po­wta­rzał: – Uwiel­bia­ła dwóch bo­ha­te­rów książ­ko­wych, a imio­na ich sy­nom nada­ła.

Ale, mimo tych imion ulu­bio­nych, Ar­nol­dek – nie­ste­ty! – niby mat­ce za­wa­dzał – bo Dzi­dzi je­dy­na­kiem już nie był! Bo z Dzi­dziem dzie­lił piesz­czo­ty – i ma­ją­tek po­dzie­li! – I na za­wsze ma­łe­mu in­tru-sowi po­zo­sta­ła nie­chęt­ną. _

Zdzi­sia stro­jo­no w je­dwa­bie i ak­sa­mi­ty. Dla Ar­nold­ka było płó­cien­ko i kam­lot tani. A jesz­cze ła­ja­ła mama i Fran­cuz­ka, że bru­dzi i nisz­czy su­kien­ki. Dzi­dzi po wszyst­kich roz­kła­dał się ka­na­pach – Ar­nol­dek by rzad­kim w po­ko­jach go­ściem. Ma­da­me Lo­tin ani za­py­ta­ła kie­dy o Ar­nold­ka; i służ­ba cała, przez po­chleb­stwo dla pani… dwo­ro­wa­ła pa­ni­czo­wi star­sze­mu – bry­ka­jac na mal­ca. Jed­na tyl­ko Na­stu­sia, pia­stun­ka ma­łe­go ko­cha­ła go ser­decz­nie. Strasz­nie też na wszyst­kich sar­ka­ła, że i sa­mej pani do­sta­ło się nie­kie­dy, jako mat­ce nie­spra­wie­dli­wej.

Gdy przy­szedł czas na­uki, Zdziś na­uczył się czy­tać po fran­cuz­ku, nie umie­jąc jed­nej sy­la­by pol­skiej. Co wresz­cie ojca do­bo­dło. Po­gnie­wał się raz na do­bre – i zgo­dził or­ga­ni­stę z po­bli­skie­go mia­stecz­ka, po któ­re­go każ­do­dzien­nie po­se­ła­no jed­no­kon­kę – by pa­ni­cza czy­tać i pi­sać po pol­sku na­uczył. Pani Dro­go­mir­ska dba­ła o do­bro syn­ka, czę­ste­mi da­rzy­ła na­uczy­cie­la po­da­run­ka­mi: to pięk­ną ka­mi­zel­ką, to mod­nym kra­wa­tem, wresz­cie suk­nem na pa­le­tot – by tyl­ko ga­gat­ka oszczę­dzał. To też pan Pe­dal­ski chwa­lił pana Zdzi­sła­wa nad mia­rę ze zdol­no­ści wiel­kich – i że bar­dzo jest pil­nym. Na­uczył go na pa­mięć parę ba­jek po­śled­nich – z cze­go mama aż dum­ną była.

Zdziś pod­ra­sta­jąc – znać z nu­dów – róż­ne a czę­ste mie­wał za­chcian­ki. Za­pra­gnął ku­cy­ka – więc mama nie tyl­ko ku­cy­ka, ale i wó­zek mu ku­pi­ła, by Dzi­dzi z ku­cy­ka nie spadł. Jeź­dził nim naj­czę­ściej sani pa­nicz po pana Pe­dal­skie­go, a po­wo­ził go stan­gret albo lo­kaj. I otóż w mia­stecz­ku za­wsze coś na­le­ża­ło się ku­pić, z ad i pie­nię­dzy po­trze­ba. To też mama da­wa­ła zno­wu, ale za­wsze w ta­jem­ni­cy przed oj­cem.

2w­wyWt Z Syn­ki­6m W no­ska alb0 mar­ja­sza, zwłasz­cza gdy na głów­kę na­rze­kał, co zda­rza­ło si czę­sto:

gry­wa­ła o pie­nią­dze i prze­gry­wa­ła umyśl­nie, chwa­ląc przy­tem by­strość chło­pię­cia. Po­tem zda­rza­ło się, że by­stre chło­pię mamę i oszu­ki­wać po­czę­ło… co rze­czy­wi­ście więk­szej jesz­cze by­stro­ści do­wo­dzi­ło umy­słu – a z cze­go mama po­śmia­ła się zno­wu.

Gdy Dzi­dzi skoń­czył lat dzie­sięć, przy­jął mu oj­ciec na­uczy­cie­la. A ma­da­me Lu­tin inne zna­la­zła miej­sce, może zno­wu przy ja­kim je­dy­na­ku – i po­że­gna­ła. Go-rze­li­ska. Na­uczy­ła wsze­la­ko par­lo­wać Zdzi­sia, jak gdy­by fran­cuz­ki jego oj­czy­stym był je­ży­kiem, co wiel­ce pa­nią Dro­go­mir­ską cie­szy­ło. Lę­ka­ła się tyl­ko, by go nie za­po­mniał – i dla tego da­wa­ła mu róż­ne fran-cuz­kie za­baw­ne książ­ki do czy­ta­nia.

Ar­nol­dek tak­że już na do­bre uczyć się za­czął – choć je­dy­na­kiem i fa­wo­ry­tem nie był.

Pan Cem­bil­ski, na­uczy­ciel, zno­wu o ła­skę pani domu dba­ły, pra­wił o ge­nial­nych zdol­no­ściach pana Zdzi­sła­wa. A tym­cza­sem Ar­nol­dek ry­chło na­uczył się czy­tać, zwłasz­cza, że uko­cha­nej Na­stu­si – któ­ra po­zo­sta­ła jako pracz­ka przy dwo­rze – mógł nie­raz mo­dli­twę pięk­ną prze­czy­tać gło­śno. A póź­niej baj­kę jaką albo po­wiast­kę w Przy­ja­cie­lu dzie­ci. Na­stu­sia ura­do­wa­na, ręce z po­dzi­wem nad głów­ką pa­ni­czy­ka skła­da­ła, łza­mi na­pły­nę­ły jej oczy, ca­ło­wa­ła go po rącz­kach i nóż­kach – co chło­pię­ciu tem więk­sze­go do­da­wa­ło bodź­ca.

Dnia jed­ne­go po­ży­czy­ła Na­stu­sia u go­spo­dy­ni księ­dza pro­bosz­cza ja­kąś sta­rą książ­kę z ob­raz­ka­mi dla pa­ni­cza: był tam ko­ściół na Ja­snej Gó­rze – Wlie­ra­aM kró­lów pol­skich – i róż­ne pięk­ne opo­wia­da­nia. Ar­nol­dek g

Hi dwóch krań­cach. P. Wil­kon­ska.

miał już wte­dy lat siedm skoń­czo­nych – zro­zu­miał wszyst­ko – i naj­szczę­śliw­sze były dlań chwi­le, w któ­rych Na­stu­si mógł czy­tać o cu­dow­nej Mat­ce Bo­skiej Ło­chow­skiej – o Kra­ko­wie – o kró­lu Ka­zi­mie­rzu Wiel­kim – o kró­lo­wej Ja­dwi­dze i t… p. A po­tem ma­rzyc o tem co prze­czy­tał – i du­szą po­ko­chać te pięk­ne, pod­nio­słe po­sta­cie w ko­ro­nach.

W tym sa­mym cza­sie, pani Dro­go­mir­ska, pra­gnąc w Zdzi­siu jen­jal­ną jego roz­wi­nąć zdol­ność – czy­ty­wa­ła z nim po fran­cuz­ku mi­to­lo­gję Gre­ków.

Są­sie­dzi uno­si­li się nad Dzi­dziem. Je­den wsze­la­ko zwykł ma­wiać: „Z tego pięk­ne­go caco, bę­dzie wiel­kie la­da­co.”

Gdy Dzi­dzi skoń­czył lat czter­na­ście, uznał oj­ciec, że do­mo­we nie wy­star­cza wy­cho­wa­nie – i po­sta­wił na swo­jem, że obu­dwóch na pen­sją do pro­fe­so­ra w War­sza­wie od­dał.

Pani Dro­go­mir­ska opie­ra­ła się dłu­go – pła­ka­ła – mdla­ła – ale tym ra­zem po­ka­zał mał­żo­nek, że jest mę­żem.

Tę­sk­ni­ła strasz­nie i co parę ty­go­dni na dni kil­ka przy­najm­niej do War­sza­wy jeź­dzi­ła. Na to już względ­ny pan Win­cen­ty pa­trzył przez szpa­ry.

Za każ­dą byt­no­ścią ofia­ro­wa­ła lożę w te­atrze pro­fe­sor­stwu. Zdzi­sia, na­tu­ral­nie, za­wsze bra­ła z sobą – lecz Ar­nol­dek był jesz­cze za mło­dy.- Zdzi­sio ufry­zo­wa­ny, z wy­ło­żo­nym koł­nie­rzem ba­ty­sto­wym, pięk­nie ha­Wym, z naj­praw­dziw­szą ko­ron­ką, w ja­snych ręka-rT*' Che­ru­bin, fchwl­li­li

Na­stęp­nie, po każ­dej byt­no­ści pani Dro­go­mir­skiej w War­sza­wie, pły­nę­ły do kuch­ni pani pro­fe­so­ro­wej: za­ją­ce, sar­ny, in­dy­ki, kur­czę­ta, fa­ski z ma­słem, kon­fi­tu­ry, wy­śmie­ni­te su­char­ki wiej­skie, przed­nia mąka i t… d., i t… d.

Zdziś pod­rósł, zro­zu­miał świat – ży­cie i uży­cie – więc i czę­ściej fry­zo­wać się ka­zał (cho­ciaż mamy w War­sza­wie nie było) – i wy­my­kał się do te­atru, przy roz­wo­ju co­raz buj­niej es­te­tycz­ne­go po­czu­cia. Pani pro­fe­so­ro­wa, przez za­cność nie­wie­ście­go ser­ca, po­bła­ża­ła chłop­cu – a mąż o ni­czem nie wie­dział niby. Dzi­dzi: z po­trze­by za­spo­ko­je­nia ape­ty­tu za­glą­dał do cu­kier­ni na ciast­ka, czo­ko­la­dę, na lody – a ztąd ro­sły i co­raz więk­sze a ko­niecz­ne i nie­zbęd­ne wy­dat­ki.

Zda­rza­ło się, gdy pa­ni­czo­wie w cza­sie świąt lub fe­ryj w Go­rze­li­skach ba­wi­li – że gi­nę­ły łyż­ki srebr­ne, srebr­ne pod­staw­ki i t… p.

– Pa­ni­czo­wie roz­no­szą, a po­tem może ja­kie ła­zę­gi po­krad­ną – mó­wio­no.

A har­mi­der był wiel­ki i szu­ka­nie – lecz nada­rem­nie.

Pan Dro­go­mir­ski się gnie­wał i za­po­wie­dział w koń­cu kre­den­ce­rzo­wi, że mu strat tych nie da­ru­je, wy­ni­kłych przez nie­dbal­stwo i nie­do­zór. To też sta­ry Tar­kie­wicz strzegł od­tąd kre­den­su gdy­by oka w gło­wie.

W po­rze świąt i wa­ka­cyj, pani Dro­go­mir­ska, aże­by Dzi­dzi nie za­nie­dby­wał fran­cuz­kie­go ję­zy­ka, czy­ty­wa­ła z nim i da­wa­ła mu do czy­ta­nia róż­ne po­wie­ści i ro­man­se – któ­re in­te­res ge­nial­ne­go chłop­ca za­ostrza­ły bar­dzo. Wresz­cie i sam je za­bie­rał z se­kre­tar­ki mamy – i czy­ty­wał wszyst­ko. – A w tym sa­mym cza­sie wy­szu­ki­wał so­bie Ar­nold ze sta­re­go księ­go­zbio­ru ojca: – Hi­stor­ję pol­ską Band­kie­go – Śpi ewy hi­sto­rycz­ne Niem­ce­wi­cza, Kro­ni­kę Biel­skie­go, Dwo­rza­ni­na Gór­nic­kie­go, Ży­wot po­czci­we­go człe­ka Reja z Na­gło­wic – Pi­sma Kra­sic­kie­go – i kil­ka ro­man­sów, jako to: Po jatę Ber­na­to­wi­cza – Na­łę­cza i Zyg­mun­ta z Sza­mo­tuł Wę­ży­ka – Pana sta­ro­stę Fry­de­ry­ka Skarb­ka – i Pod­sto­li­ca Ma­sal­skie­go. Co wszyst­ko umy­sło­wi jego taki nada­ło po­pęd, że za po­wro­tem do War­sza­wy sta­rał się o now­sze dzie­ła hi­sto­rycz­ne i z pi­śmien­nic­twa pięk­ne­go – a w chwi­lach wol­nych od na­uki, czy­ta­nie było dlań naj­mil­szą roz­ryw­ką.

– Co tam tak czy­tasz? – za­py­tał go raz Zdzi­sław, za­wią­zu­jąc tur­ku­so­wy szlip­sik na szyi.

Ar­nold sie­dział po­chy­lo­ny nad książ­ką, opie­ra­jąc o dłoń czo­ło, i od­po­wie­dział:

– Sy­ro­kom­lę.

– Sy­ro­kom­lę? – obu­rzył się ele­ganc­ki bra­ci­szek – czy żar­tu­jesz so­bie ze mnie"?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: