- W empik go
Na Dzikim Zachodzie. To-kei-chun - ebook
Na Dzikim Zachodzie. To-kei-chun - ebook
W niespodziewany sposób na bezkresnych preriach Dzikiego Zachodu pojawia się postać, która wzbudza zainteresowanie i pytania. Jest nią Dżafar, Pers o arystokratycznym pochodzeniu. Jednak nikt nie jest w stanie rozwikłać tajemnicy jego obecności w tych dzikich, niebezpiecznych okolicach ani zrozumieć prawdziwego powodu jego podróży. W krótkim czasie po przybyciu Dżafar zostaje porwany przez grupę Komanczów, którzy pod wodzą sprytnego To-kei-chuna, stanowią znaczące zagrożenie na tych ziemiach. Kiedy wieść o porwaniu dociera do Old Shatterhanda, niezwłocznie stawia czoła niebezpieczeństwu. Jego celem jest uwolnienie jeńca z rąk czerwonoskórych wojowników, ale równocześnie fascynuje go tajemnicza misja Dżafara i cel jego podróży przez ten dziki i nieprzewidywalny region. Powieść "Na Dzikim Zachodzie: To-kei-chun" to nie tylko historia pełna ekscytujących przygód i niebezpieczeństw, ale także zagadka, która stawia pytania o tożsamość i motywacje głównego bohatera. Karol May, znakomity twórca przygód na Dzikim Zachodzie, potrafi zaskakiwać czytelnika, trzymając go w napięciu na każdej stronie. Jego talent narracyjny sprawia, że każda strona tej książki jest fascynującą podróżą w świat tajemnic, przygód i niezwykłych postaci. Dla miłośników literatury przygodowej "Na Dzikim Zachodzie: To-kei-chun" to lektura, której nie można przegapić.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-505-0 |
Rozmiar pliku: | 133 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ruszyliśmy w drogę. Po jakimś czasie wyczytaliśmy ze śladów, że dwaj Indjanie odłączyli się od oddziału. Jeden ruszył na prawo, drugi zaś na lewo.
– Czyżby ruszyli na zwiady? – zapytał Jim Snuffle.
– Oczywiście. Dowódca oddziału zorjentował się po śladach, że jest niedaleko białych, więc pchnął dwóch wywiadowców. Wkrótce dotrzemy do miejsca, w którem przyłączyli się do swoich towarzyszy.
Po jakimś kwadransie ślady obu wywiadowców zbiegły się z głównym tropem. Spodziewałem się, że wkrótce dotrzemy do miejsca, w którem dokonano napadu. Ponieważ Indjanie mogli się tam jeszcze znajdować, zachowaliśmy jak największą ostrożność, by się przypadkiem na nich nie natknąć. Jechałem przodem, w każdej chwili gotów do ataku.
Na szczęście, jakkolwiek teren wydawał mi niebezpieczny, obawa okazała się płonna. Dookoła rosły gęste krzaki, za każdym mógł się kryć nieprzyjaciel. Nagle zarośla się urwały i w odległości jakichś pięciuset kroków ujrzałem obóz Indsmanów.
Konie, puszczone wolno, harcowały po polu. Stało również kilkanaście koni jucznych, obładowanych żywnością. Nie było w tem nic dziwnego. Czerwoni przecież wykopali topór wojny i nie mieli czasu na urządzanie polowań. Ponadto strzelanina zdradziłaby położenie ich obozu.
Wojownicy utworzyli wielkie koło. Wewnątrz niego toczyła się widocznie jakaś ważna narada. Stali tak blisko siebie, że nie mogłem poprzez ich ciżbę przebić się spojrzeniem. Cofnąłem się nieco, zsiadłem z konia, przywiązałem go do drzewa i to samo zaleciłem obydwom braciom.
– Trzeba zsiadać? Nie można jechać dalej?
– Nie. Jesteśmy wpobliżu indjańskiego obozu.
– Do licha! Nareszcie ich dogoniliśmy! Schwytali białych?
– Tak.
Przyjrzyjmy się tym Indsmanom.
Ruszyliśmy naprzód, bacząc, by nas nie zauważono. W pewnym punkcie zatrzymaliśmy się.
– Tak, to Komanczowie, – rzekł Jim. – Nie sądzisz, stary Timie?
– Yes – odparł tamten lakonicznie.
Utworzyli zwarte koło. Białych nie widać. Prawdopodobnie znajdują się wewnątrz koła. Jak sobie czerwoni będą z nimi poczynać? To się wkrótce pokaże. Wielką rolę gra tu kwestja, czy przy napadzie krew się polała. Jeśli choć jeden z czerwonoskórych został ranny, lub zabity, białych czeka rychła śmierć.
– Tak, ma pan rację. Zabiją ich na miejscu.
– Nie sądzę.
– Sądzi pan, że ich zabiorą ze sobą?
– Tak. Ale niezbyt daleko. Indjanie lubią nadawać wyrokom i egzekucjom uroczysty charakter. Obecny ich obóz nie jest odpowiednim terenem dla kaźni. Nie zbywa tu wody, poza tem jest to miejsce pozbawione ochrony naturalnej, zbyt otwarte i widoczne. Sądzę więc, że poszukają wkrótce innego obozowiska.
– Gdyby można ustalić, jakie miejsce wybiorą, możnaby się tam podkraść już teraz – rzekł Jim.
– W każdym razie zwrócą się ku rzece. Ale wyprzedzić ich byłoby niezmiernie ryzykownym eksperymentem.
– Dlaczego?
– Trzeba znać nietylko okolicę, ale i miejsce, w którem popasają. Zresztą, w dzień zauważyliby nasze ślady.
– Well. Nie wyprzedzajmy ich więc, lecz idźmy za nimi. Ale czy uda się oswobodzić jeńców?
– Narazie trudno określić.
– Bądź co bądź, wykonanie naszego planu jest djablo niebezpieczne. Jest nas trzech przeciw siedemdziesięciu!
– W takich wypadkach nie można ope rować cyframi. Miałyby sens, gdybyśmy planowali otwarty atak. Ponieważ jednak możemy dopiąć celu tylko podstępem, cyfry nie grają istotnej roli. Decydują tu cyfry moralne.
– Cyfry moralne! Sądzi pan, że Tim i Jim Snuffle są temi cyframi?
– Mam nadzieję. Tylko tą drogą uda się nam przechytrzyć czerwonych.
– Przechytrzyć? Hm, jeżeli o to chodzi, to sądzę, że nie będziemy głupcami. Nie przypuszczasz, stary Timie?
– Yes.
– Messurs, czy wolno o coś poprosić? – zapytał jeniec.
– O cóż chodzi?
– Moja to wina, że towarzysze znaleźli się w tem położeniu. Obowiązkiem więc moim jest postarać się o uwolnienie ich. Odwiążcie mnie, dajcie mi wolność, a uczynię wszystko, czego tylko zażądacie.
– Gdybyśmy panu mogli ufać... – odparł Jim.
– Możecie, zapewniam was...
– Milcz! – przerwałem. – Kto tak nikczemnie i tchórzliwie opuszcza w niebezpieczeństwie swych towarzyszów, temu nie wolno ufać.
– Opuściłem ich przecież ze strachu, sir!
– Gdyby nawet tak było, należy się spodziewać, że się znów przestraszysz.
– Nigdy. Wiem, kogo mam przeciw sobie; niebezpieczeństwo nie może mnie już zaskoczyć.
– A pana tchórzostwo? Stawiamy na kartę własne życie!
Błagał i zaklinał. Kazałem mu zamilknąć i znowu skierowałem uwagę na Indjan, którzy skończyli swą naradę. Zwarte dotychczas koło otworzyło się. W środku leżało kilku ludzi. Nie mogli się podnieść, byli widocznie związani. Podniesiono ich i przytroczono do wierzchowców. Czerwoni ruszyli gęsiego na północ. Przypuszczenie moje okazało się słuszne. Na czele jechał stary wódz z głową ozdobioną piórami. Dzieliła nas zbyt wielka odległość, abym mógł rozpoznać rysy jego twarzy. Siwe włosy świadczyły o podeszłym wieku.
Po jakimś czasie Indjanie zniknęli w lesie. Przeczekawszy sporą chwilę, udaliśmy się na miejsce odbytej narady.
Ziemia była wprost poryta kopytami. A więc tu napadli na białych! Ślady krwi wskazywały, że walka była.....................