Na głodzie. Moja historia walki z nałogiem - ebook
Na głodzie. Moja historia walki z nałogiem - ebook
Pełna nadziei historia wyzwalania się z nałogu. Ojciec i syn. Miłość i żal. Uzależnienie i terapia. Bunt i pojednanie.
Prawdziwa, przejmująca historia zwykłej rodziny, opowiedziana z dwóch perspektyw – Davida Sheffa i Nica Sheffa: pamiętnik syna pod tytułem „Na głodzie” i relacja ojca – „Mój piękny syn”. Na początku stycznia 2019 roku miał premierę film, którego scenariusz został oparty na obu książkach.
Książka zatytułowana „Na głodzie” to pamiętnik młodego Nica – przejmujący, surowy zapis walki z nałogiem. To portret chłopaka, który otarł się o śmierć, ale nigdy nie stracił nadziei. Książka ma formę pamiętnika, w którym Nic szczegółowo, bez znieczulenia opisuje swoje zmagania z uzależnieniem i drogę do wyzwolenia się z nałogu. Wspomina dzieciństwo i pierwszy raz, kiedy pił alkohol. Potem sięga po narkotyki, by wkrótce uzależnić się od metamfetaminy. Ostrym i przejmującym głosem Nic Sheff dzieli się z nami prawdziwą historią swojego upadku – mentalnego i fizycznego. Doświadczamy z nim chwil ekstazy i szaleństwa w narkotykowym odurzeniu, a także bólu i lęku przed odrzuceniem, i wreszcie – przed śmiercią. Książka „Na głodzie”, podobnie jak „Mój piękny syn”, jest bestsellerem „New York Timesa”.
4 stycznia na ekrany kin trafił film „Mój piękny syn” oparty na dwóch bestsellerowych książkach – świadectwach ojca i syna. W ich role wcielają się Steve Carell i Timothée Chalamet, którzy stworzyli wielkie, poruszające kreacje, docenione już przez amerykańskich recenzentów i widzów. Timothée Chalamet zdobył nominację do Złotego Globu za najlepszą rolę drugoplanową i jest również pewnym kandydatem do kolejnej oscarowej nominacji. Dystrybutorem filmu „Mój piękny syn” w Polsce jest M2 Films.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66005-22-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dotarły do mnie plotki na temat tego, co stało się z Lauren. Nie zdążyłem jej nawet dobrze poznać, ale w liceum umówiliśmy się kilka razy. Właściwie sypiałem z nią przez dwa tygodnie. Kiedy byłem w klasie maturalnej, przeprowadziła się do San Francisco, a później spotkaliśmy się przypadkiem na jakiejś imprezie. W liceum paliłem tylko trawkę, no może w weekendy brałem trochę kwasu i grzybków.
Trawkę paliłem codziennie. Miałem siedemnaście lat, zostałem przyjęty na prestiżowe uniwersytety w całym kraju i pomyślałem sobie, że należy mi się trochę rozrywki. Ciężko pracowałem przez ostatnie trzy i pół roku. Jasne, że kiedy byłem młodszy, pojawiały się pewne problemy z paleniem marihuany i piciem nadmiernej ilości alkoholu, ale wtedy już to wszystko miałem za sobą. Byłem bystry. Należałem do drużyny pływackiej. Mój artykuł opublikowano w „Newsweeku”. Byłem wspaniałym starszym bratem. Świetnie dogadywałem się z tatą i macochą. Kochałem ich. Należeli do grona moich najlepszych przyjaciół. Wobec tego po prostu zacząłem palić trawkę, bo cóż takiego mogło mi się stać? Cholera, przecież mój tata palił kiedyś trawkę. Prawie wszyscy w rodzinie ją palili. Podobnie jak nasi znajomi – było to powszechnie akceptowane.
Z metamfetaminą było inaczej. W liceum robiłem skręty i paliłem je w samochodzie, jadąc do szkoły. Podczas każdej przerwy jechałem dokądś autem, żeby sobie zajarać. Docieraliśmy na wzgórza Marin County, braliśmy kwas i jedliśmy grzybki, chodziliśmy po wyschniętej trawie, wśród przerośniętych cyprysów, chichocząc i bełkocząc coś niezrozumiale. Prawie zawsze traciłem przytomność, więc nie pamiętałem prawie nic z tego, co się wydarzyło. Nie, nie było to normalne.
Kiedy miałem jedenaście lat, moja rodzina pojechała na snowboard do South Lake Tahoe. Pewnego dnia po kolacji zakradliśmy się z moim kumplem do barku. Nalaliśmy sobie do szklanki troszeczkę alkoholu z każdej butelki, napełniając ją prawie do trzech czwartych wysokości różnokolorowymi, pachnącymi słodko płynami. Koniecznie chciałem się dowiedzieć, jakie to uczucie upić się do nieprzytomności. Smak był ohydny. Kumpel skosztował i przestał, nie był w stanie wypić więcej. Problem w tym, że ja nie byłem w stanie przestać.
Spróbowałem odrobinę, a później po prostu musiałem wypić więcej, aż osuszyłem całą szklankę do dna. Nie jestem pewien, dlaczego tak zrobiłem. Zmuszało mnie do tego coś, czego nie potrafiłem nazwać i wciąż tego nie rozumiem. Niektórzy twierdzą, że to geny. Mój dziadek zapił się na śmierć, zanim się urodziłem. Mówią mi, że jestem do niego podobny bardziej niż ktokolwiek inny – pociągła twarz z oczami, które kształtem przypominają kapiące krople wody. W każdym razie tamtej nocy zwracałem bez przerwy przez godzinę, po czym zemdlałem na podłodze w łazience.
Obudziłem się, nie pamiętając prawie nic z tego, co zrobiłem. Wymiociny wokół usprawiedliwiłem zatruciem pokarmowym. Mimo to byłem przerażony i sporo czasu upłynęło, zanim upiłem się w ten sposób.
Wróciłem natomiast do palenia trawki. Kiedy miałem dwanaście lat, robiłem to codziennie – podczas przerwy wymykałem się w krzaki. W szkole średniej kontynuowałem ten zwyczaj.
Wtedy jeszcze nie łączyły nas z Lauren bliskie relacje. Kiedy później usłyszałem, że wysłano ją na odwyk za przedawkowanie kokainy i ciężką bulimię, chyba nie byłem tym zbyt zaskoczony. Oboje byliśmy naprawdę skrzywieni i miałem na swoim koncie randki, no cóż, z niezbyt zrównoważonymi emocjonalnie dziewczynami. Pamiętam, że wstydziłem się przyprowadzić ją do domu, nie chciałem, żeby moi rodzice ją poznali. Przychodziliśmy późno wieczorem i wychodziliśmy wcześnie rano – porozumiewając się szeptem, żeby nie obudzić mojego młodszego brata i siostry. To właśnie ich najbardziej chciałem ustrzec przed Lauren. A może nie tyle przed nią, co przed człowiekiem, którym się wtedy stawałem. Wstydziłem się swojego zachowania, ale nadal w to brnąłem. Jakbym jechał samochodem z pedałem gazu wciśniętym w podłogę i jedyne, co mi zostało, to trzymanie nogi na gazie i sprawianie pozorów, że mam kontrolę nad sytuacją. Tę jednak straciłem już dawno temu.
W każdym razie Lauren nie była kimś, kto jakoś szczególnie zaprzątał moje myśli. Kiedy podchodzi do mnie, w pierwszej chwili jej nie poznaję. Minęło pięć lat. Woła do mnie po imieniu i nazwisku:
– Nic Sheff!
Podskakuję w miejscu, odwracając się, żeby na nią spojrzeć.
Nosi duże okulary słoneczne w stylu Jackie Onassis, jest owinięta długim, czarnym płaszczem. Ma bladą skórę, drobne i delikatnie wyrzeźbione rysy twarzy i ściągnięte do tyłu, pofarbowane na czarno włosy. Powietrze w San Francisco jest chłodne, pomimo tego, że promienie słońca przebijają się przez mgłę.
Myślę... Myślę, myślę. Potem sobie przypominam.
– L... Lauren, prawda?
– Tak, nie udawaj, że mnie nie pamiętasz.
– Nie, ja tylko...
– Wszystko jedno. Co tutaj porabiasz?
Dobre pytanie.
Pierwszego kwietnia, zaledwie dwa dni temu, minęło dokładnie osiemnaście miesięcy, odkąd jestem trzeźwy. Zrobiłem ogromne postępy. Moje życie nagle zaczęło działać jak należy, wiecie? Miałem stałą pracę w ośrodku odwykowym w Malibu. Odzyskałem wszystko to, co straciłem – samochód, mieszkanie, relację z rodziną. Wydaje się, że po pobytach w niezliczonych ośrodkach odwykowych i ośrodkach trzeźwości, w końcu udało mi się pokonać uzależnienie od narkotyków. A jednak teraz stałem tam, na Haight Street, upity rosyjską wódką i naćpany ambienem, który ukradłem z gabinetu lekarskiego w ośrodku.
Szczerze mówiąc, byłem równie zaskoczony swoim postępowaniem, jak reszta. Tego ranka, kiedy wróciłem do nałogu, nie miałem pojęcia, że mam zamiar to zrobić. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie było żadnych niepokojących sygnałów. W programie dwunastu kroków każą ci znaleźć sobie tak zwanego sponsora. Moim opiekunem był mężczyzna o imieniu Spencer. Facet koło czterdziestki, silny, z kwadratową szczęką i włosami, które stały mu dęba. Miał żonę i trzyletnią córeczkę. Godzinami rozmawiał ze mną o powrocie do zdrowia. Pomógł mi wkręcić się w kolarstwo i przeprowadził mnie przez dwanaście kroków. Jeździliśmy razem na rowerach wzdłuż autostrady Pacific Coast Highway, aż do Latigo Canyon, albo w inne miejsca. Dzielił się ze mną swoim własnym doświadczeniem wyjścia z przewlekłego uzależnienia od kokainy. Jednak przestałem do niego tak często dzwonić. Może miałem poczucie, że już nie potrzebowałem jego pomocy? Rzadko chodziłem na mityngi, a kiedy już na nie docierałem, w myślach przekonywałem sam siebie, jak bardzo jestem lepszy od innych, albo o ile jestem od nich gorszy – w zależności od nastroju. Przestałem ćwiczyć oraz brać leki psychotropowe, które kazali mi zażywać – mieszankę stabilizatorów nastroju i leków przeciwdepresyjnych. Zacząłem znowu jarać. A do tego wszystkiego doszła jeszcze Zelda.
Zelda była kobietą, w której, jak mi się wydawało, szaleńczo się zakochałem. Starsza ode mnie o czternaście lat, cóż, była zaręczona z innym mężczyzną, bogatym agentem nieruchomości o imieniu Mike. Kiedy zacząłem z nią sypiać, próbowałem usprawiedliwiać się przed samym sobą. Uznałem, że to jej decyzja, nie robię niczego złego, że to tylko zabawa, bla, bla, bla. W zasadzie sądziłem, że dam sobie z tym radę. To znaczy myślałem, że potrafię zachować emocjonalny dystans.
Myliłem się.
Uosabiała wszystko to, co, jak wtedy sądziłem, uczyniłoby moje życie doskonałym. Żona sławnego aktora, sama aktorka, dorastająca w Los Angeles, wychowywana przez sławnego wujka, który też był związany z przemysłem filmowym. W LA chyba wszyscy ją znali. Taka celebrytka, rozumiecie? Bycie z nią stało się moją obsesją.
W rezultacie jednak nie tylko nie rzuciła dla mnie swojego faceta, ale i zaszła z nim w ciążę. Byłem zdruzgotany. Nie mogłem sobie z tym poradzić. W związku z tym wczoraj wróciłem do nałogu, do piątej nad ranem osuszałem butelkę Jägera.
Teraz stoję na Haight Street obok Lauren. Oto dziewczyna w długim, czarnym płaszczu, której dawno nie widziałem i o której nie myślałem od pięciu lat, pyta mnie, co tutaj robię.
Przyjechałem z LA poprzedniej nocy i spałem w mojej starej, rozpadającej się maździe na parkingu na obrzeżach Presidio – olbrzymiej połaci lasów i porzuconych budynków powojskowych, rozciągających się aż do klifów, z których widać Ocean Spokojny i zatokę San Francisco. Kiedyś mieszkał tam mój przyjaciel Akira. Zajmował lokal w suterenie na skraju Presidio. Łudziłem się, że wciąż tam jest, i że go odnajdę, ale kiedy trochę pokręciłem się wokół tego budynku, zaglądając przez zakurzone okna, zrozumiałem, że nie było tam żywej duszy. Kiedy miałem osiemnaście lat, to właśnie Akira wciągnął mnie w metamfetaminę. Był znajomym mojego znajomego. Brał całe mnóstwo narkotyków i od razu się skumaliśmy. Jakimś sposobem zawsze tak było – my, uzależnieni, zawsze znajdziemy pokrewną duszę. Może istnieje jakiś dziwny radar dla ćpunów albo coś w tym rodzaju.
Akira był podobny do mnie, wtedy jednak znacznie bardziej uzależniony. Farbował kręcone włosy na czerwono i miał bardzo ciemne oczy. Chudy, wyniszczony, zapadnięty w sobie, z patykowatymi, brudnymi palcami dłoni. Kiedy poczęstował mnie pierwszą dawką metamfetaminy, nie wahałem się ani chwili. Gdy dorastałem, bez przerwy powtarzano mi, żebym nie brał heroiny. Wszędzie wokół mnie widziałem ostrzeżenia i byłem pewien, że jeśli wezmę heroinę, to się uzależnię. Nigdy nikt nie wspominał mi o metamfetaminie. Brałem trochę kokainy, LSD, jeden pies – mogłem to wziąć albo dać sobie spokój. Jednak tamtego dnia, wcześnie rano, kiedy wciągnąłem do nosa pokruszone, białawe kawałki z końca niebieskiej, uciętej plastikowej słomki, mój świat całkowicie się zmienił. Czułem, jakbym odnalazł, o Boże, coś, czego mi przez całe życie brakowało. Dopełniło mnie to. Po raz pierwszy byłem kompletny.
Sądzę, że ostatnie cztery lata spędziłem, próbując osiągnąć stan pierwszego haju. Rozpaczliwie chciałem poczuć znowu tę pełnię. Czułem, sam nie wiem, że wszystko dookoła zblakło. Wszystkie moje marzenia, nadzieje, ambicje, relacje znikały w miarę, jak wąchałem coraz więcej metamfetaminy. Dwukrotnie wyleciałem ze studiów, rodzice wyrzucili mnie z domu i moje życie rozpadło się na kawałki. Włamałem się do rodzinnego domu – kradłem czeki ojca i wypisywałem je na siebie, żeby mieć pieniądze na życie. Kiedy dostałem pracę w kafejce, ukradłem z kasy setki dolarów. W końcu aresztowano mnie pod zarzutem posiadania narkotyków. Młodsze rodzeństwo przyglądało się, jak zabierali mnie w kajdankach. Kiedy mój wówczas siedmioletni brat próbował wyrwać mnie z rąk uzbrojonych policjantów, krzyknęli do niego, żeby się „wycofał”. Drobne ciało chłopca osunęło się na asfalt i wstrząsnął nim spazm płaczu, szlochał, z trudem łapiąc oddech.
Przebywałem w ośrodkach odwykowych: dwóch w północnej Kalifornii, jednym na Manhattanie i jednym w Los Angeles. Przez ostatnie trzy lata nieustannie rozpoczynałem i kończyłem programy dwunastu kroków. W trakcie tego całego procesu leczenia tak naprawdę nigdy nie opuściło mnie uczucie głodu. Towarzyszyło mu złudzenie, że następnym razem sprawy ułożą się zupełnie inaczej – będę w stanie lepiej sobie z tym wszystkim poradzić. Nie chciałem wciąż ranić innych ludzi. Ani samego siebie.
Kiedyś moja dziewczyna zapytała mnie: „Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie przestaniesz?”. Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Po prostu nie mogłem przestać. Brzmi to trochę jak wymówka, ale taka jest prawda. Jakbym był przetrzymywany w niewoli przez jakiegoś nienasyconego potwora, który nie pozwalał mi się wycofać. Wszystkie moje wartości, przekonania, wszystko, na czym mi zależy, znika w chwili, kiedy jestem na haju. Ogarnia mnie coś w rodzaju obłędu. Przekonuję sam siebie, że tym razem będzie inaczej. Wmawiam sobie, że po tak długim czasie bycia czystym, przez te ostatnie osiemnaście miesięcy, mogę sobie pozwolić na to, żeby doraźnie coś wziąć. Wobec tego poszedłem na Haight Street i zacząłem rozmawiać z pierwszym lepszym dzieciakiem z ulicy, który poprosił mnie o papierosa.
Chłopak przedstawia się jako Przeznaczenie. Mniej więcej w moim wieku, jakieś dwadzieścia albo dwadzieścia jeden lat, poplątane dredy i przenikliwe niebieskie oczy. Ma pociągłą twarz lisa albo kojota i niezręcznie ukrywa puszkę piwa w rękawie zbyt obszernej kurtki. Kiedy do niego mówię, jest rozkojarzony i nieobecny. Próbuję skłonić go, żeby skupił się na tym, co mówię. W końcu zgadza się przedstawić mnie swojemu kumplowi, który handluje amfetaminą, pod warunkiem, że kupię mu jeszcze jedno piwo.
– Koleś – mówi zachrypłym, pełnym napięcia głosem. – Powiem ci tyle, koleś, ja nie odstawiam chały. Chłopaki załatwią ci zajebisty towar, serio. Zapytaj ludzi po melinach, powiedzą ci: Przeznaczenie jest w porządku. Wszyscy mają ze mną spoko, bo ja mam spoko ze wszystkimi.
Nawija dalej, przerywając jedynie po to, żeby przybić piątkę ładnym dziewczynom, przechodzącym obok. Wódka i pigułki nasenne wyciszyły mnie na tyle, że mogę swobodnie złapać oddech – choć ta niepohamowana żądza, żeby mieć odlot, który może mi dać tylko metamfetamina, wywołuje we mnie silny niepokój. W przeszłości bywało i tak, że zostałem wystawiony do wiatru, kupując narkotyki na ulicy. Kiedyś próbowałem kupić heroinę na Mission Street i wróciłem z balonem napełnionym kawałkiem czarnego mydła.
Palę papierosy, jednego za drugim, usiłując skupić uwagę Przeznaczenia – zdobyć numer telefonu do jego kontaktu. Przeznaczenie kazał mi zaczekać chwilę, po czym poszedł po namiary do swojego „chłopaka”. Wtedy właśnie wyrosła przede mną Lauren, pytając, co tutaj robię.
Odruchowo mam ochotę skłamać. Wiatr oczyszcza ulicę. Lauren zdejmuje okulary przeciwsłoneczne, odsłaniając te swoje szkliste, zielone oczy. Odpowiadam jej:
– W zasadzie właśnie przeprowadziłem się z LA, gdzie od roku byłem trzeźwy, ale teraz wracam do nałogu i właśnie czekam, żeby skołować trochę metamfetaminy. Słyszałem, że też miałaś takie problemy. To prawda?
Nawet jeśli jest zaskoczona, to nie pokazuje tego po sobie.
– Tak – mówi lekkim i miękkim głosem. – Ile bierzesz?
– Mam nadzieję, że jakiś gram. Co tutaj porabiasz?
– Szłam właśnie wypełnić sobie tatuaż. Ale teraz chyba pójdę z tobą, prawda? Potrzebujesz pieniędzy?
– Oj, nie.
Znowu zakłada okulary.
– A samochód?
– O, tak, moglibyśmy skorzystać z twojego auta. Moje stoi zaparkowane przy Lake Street.
– Wobec tego w porządku.
W sprawie pieniędzy powiedziałem prawdę. Mam trzy tysiące dolarów oszczędności, dla mnie to kupa forsy. Jestem pewien, że to wystarczy, żeby zacząć pracować i żyć w San Francisco. Ośrodek odwykowy w Malibu przyjmował bogatych, często sławnych klientów. Dobrze płacili, a kiedy byłem trzeźwy, nie miałem zbyt wiele wydatków. Stać mnie na to, żeby kupić gram za sześćdziesiąt dolarów. W ciągu najbliższych kilku dni zacznę się rozglądać za pracą. Chcę przez to powiedzieć, że wszystko to sobie przemyślałem. Naprawdę.
Stoimy, przyglądając się ludziom, którzy chodzą od jednego sklepu do drugiego.
– Co teraz porabiasz? – pytam. – Kupę lat.
– Pięć. Tak jak mówiłeś, mam trochę problemów. Teraz pracuję, dla mamy. Jestem czysta od czterech miesięcy.
– Ale już z tym skończyłaś.
– Cholera, czekałam, żeby umówić się z właściwą osobą.
– Naprawdę?
– Sama nie wiem.
– Dobrze wyglądasz.
– Dzięki. Ciebie też miło widzieć.
– Taak. – Kładę dłoń na ramieniu Lauren i czuję, jak jej ciało sztywnieje. – Oto i on.
Przeznaczenie dumnie kroczy, a może kuśtyka, albo nie wiem, co robi, idąc ulicą. Przedstawiam go Lauren.
– Koka – oznajmia. – Możemy się spotkać u niego za jakieś pół godziny. Tu masz numer telefonu. – Wręcza mi zmięty kawałek papieru. – Stawiasz piwo, dobra?
– Oczywiście.
– Pójdę po samochód – proponuje Lauren.
Wchodzę do sklepu monopolowego na rogu i kupuję dwie litrowe butelki piwa Olde E i kolejną paczkę papierosów Export As. Lauren podjeżdża swoim zielonym nissanem i pakujemy się do środka – ja siadam z przodu, Przeznaczenie z tyłu. Podaję mu piwo i wypijam sporo ze swojej butelki. Lauren odmawia, kiedy ją częstuję, ale łyka kilka pigułek klonazepamu, ponieważ twierdzi, że zeświruje, jeśli ich nie weźmie. Daje mi jedną, a ja zakładam, że mi nie zaszkodzi, ponieważ kiedyś tyle tego brałem, mam nadzieję, że może dzięki temu trochę się wyluzuję.
Przeznaczenie kieruje nas poza ulicę Haight i jej dolną część, wzdłuż Market i w kierunku Tenderloin. Rzędy wiktoriańskich domów ustępują miejsca korporacyjnym drapaczom chmur, a potem brutalnie realistycznym, krętym ulicom getta w San Francisco – tanim pokojom hotelowym, wynajmowanym na miesiąc żebrakom, drobnym oszustom, dilerom i ćpunom. Neony, w dzień wyłączone, reklamują kluby ze striptizem i peep-show. Na niebie rozpościera się czysty błękit, ale rozpadające się budynki przesłaniają słońce, pozostawiając wszystko dookoła wychłodzone, smagane wiatrem i łuszczące się.
Zatrzymujemy samochód na rogu ulic Jones i Ellis, obserwując plagę żywych trupów, snujących się po ulicy. Jakiś człowiek – wychudły, biały mężczyzna bez włosów na głowie, ale za to z mnóstwem na twarzy – stoi przed bankomatem. Podnosi co minutę głowę w kierunku nieba, krzycząc:
– Proszę! Proszę! – Potem spogląda na bankomat. Nic z niego nie wychodzi.
– Nadchodzą – oznajmia Przeznaczenie, wysiadając z samochodu z butelką piwa. – Wielkie dzięki, dzieciaki. Bawcie się dobrze – mówi, kiwając znacząco głową w stronę Lauren. Dziewczyna chyba trochę się rumieni.
Jakiś młody chłopak wita się z Przeznaczeniem, po czym wskakuje na tylne siedzenie samochodu Lauren. Towarzyszy mu wysoki, chudy, biały mężczyzna z siwymi włosami i twarzą, która przypomina kulę surowego ciasta. Chłopak jest szczupły, ale silny, z okrągłym nosem i bystrymi oczyma. Ma na sobie czarną bandanę, zawiązaną wokół głowy i niechlujne, workowate ubranie.
– Siema, jak leci? Jestem Gack – przedstawia się.
Otyły, starszy mężczyzna nie odzywa się ani słowem.
– Hej, jestem Nic. To Lauren.
– Spoko, spoko. Chcecie gram, tak?
Głos wydobywa się z niego krótkimi, zachrypniętymi zrywami. Kiwam tylko głową.
– Zgoda – mówi. – Ej, a to jest mój tata, Mike.
Mike głupawo do nas macha.
– W każdym razie – mówi dalej Gack – dacie mi forsę, a ja pójdę przynieść wam kokę. Tata tutaj zaczeka.
– Koleś, nie ma mowy. Nie pozwolę, żebyś sobie poszedł z moimi pieniędzmi.
– Daj spokój, ej, nie ma innego sposobu. Tata tutaj zostanie i popatrzcie, to moja komórka i portfel, dokładam jeszcze deskorolkę. Zaczekajcie dwie minuty, dobra?
Spoglądam na Lauren. Potrząsa głową, ale odpowiadam:
– Kurwa, niech będzie.
Wręczam mu sześćdziesiąt dolców i odchodzi. W głębi duszy spodziewam się, że już nigdy go nie zobaczę, ale wraca dziesięć minut później z naszym towarem. Przychodzi cały zdyszany.
– Hej, skołowałem ci zajebisty towar – oznajmia, wręczając mi niezbyt zajebistą torebkę białych kryształków.
– Koleś – mówię – to są jakieś, kurwa, główki od szpilek, niech to szlag.
– Niemożliwe, stary.
Wyjmuję jeden kawałek i wkładam go do ust. Gorzki, chemiczny, cierpki smak przyprawia mnie o dreszcze, ale smakuje znajomo.
– W porządku, dobre – oceniam.
– Spoko.
– Macie pompki? – pyta Lauren.
Jestem z niej dumny. Nie przyszło mi na myśl, żeby zorganizować dzidy, a ona o tym pomyślała i powiedziała wprost.
– Tak. Tylko nie pomieszajcie wszystkiego, co?
– Nie pomieszamy – odpowiadamy jednocześnie.
Gack wyjmuje z kieszeni paczkę około pięciu strzykawek, spiętych razem gumką.
– Czyste? – pytam.
– Jasna sprawa.
– W porządku – odpowiadam. – Bierzemy je i jesteśmy kwita, chociaż działka jest za mała.
– Koleś, ten towar jest zajebisty.
– Jeden pies.
– Dobrze, to dzwońcie, jakbyście potrzebowali więcej.
– Zadzwonimy – zapewniam go.
Gack i jego tata wysiadają z samochodu, a my z Lauren odjeżdżamy z nowymi strzykawkami i niecałym gramem krystalicznej metamfetaminy.
Pamiętam dom taty Lauren z czasów, kiedy chodziliśmy do liceum, ale kojarzę go również z zamierzchłego dzieciństwa. Rezydencja w stylu europejskim w dzielnicy Sea Cliff nad brzegiem oceanu. Ma cztery albo pięć pięter, nieco kanciasty kształt, wyblakłe zielone okiennice, które okalają ogromne okna z widokiem na zatokę. Winorośl pnie się po szarych, przecieranych ścianach, a wzdłuż stromych schodów rosną białe róże. Dom wychodzi na ocean – surowy i grzmiący, nieustępliwy. Najwyższe piętro, jasny, skąpany w słońcu loft służył kiedyś za bawialnię dla mojego najlepszego przyjaciela i prawie brata, Mischy.
Oto przebieg rozwodu – mój tata miał romans z pewną kobietą o imieniu Flicka, po czym zostawił dla niej moją matkę. Mischa to syn Flicki. Zamieszkaliśmy razem, kiedy miałem pięć lat. Mischa był w moim wieku, miał długie, jasne blond włosy, niebieskie oczy i sławnego ojca aktora. Dostawał napadów złości i gryzł mnie, ale łączyła nas również bardzo bliska więź. Graliśmy w gry wideo albo budowaliśmy statki kosmiczne z klocków Lego, rysowaliśmy bądź bawiliśmy się jeszcze w coś innego. Ojcowie Mischy i Lauren mieszkali w jednej dzielnicy.
Wchodząc przez te drzwi z Lauren – z plecakiem pełnym narkotyków, pijany i chwiejący się na nogach – nie mogę nic poradzić na to, że ściska mnie w żołądku, kiedy przypominam sobie tego dzieciaka, jakim wtedy byłem. Pamiętam, jak chodziliśmy na spacery z moim tatą do Fort Point, na pomost, który biegnie pod mostem Golden Gate. Pamiętam, jak jedliśmy sushi i tempurę w Japantown, bawiąc się na statkach zacumowanych w pobliżu Hyde Street, jak jeździłem na rowerze po Golden Gate Park, jak zabierano mnie do starego kina Castro, gdzie przed każdym seansem jakiś człowiek grał na organach kinowych. Pamiętam moją mistrzowską drużynę Małej Ligi w Sausalito, przyjęcia urodzinowe w zoo w San Francisco, wyprawy do galerii sztuki i muzeów. Byłem taki mały, że chroniłem się przed zimnem pod swetrem ojca. Nasze głowy wystawały razem z rozciągniętego dekoltu, stykając się ze sobą. Pamiętam jego zapach – ten zapach taty, który jest nie do opisania. Zawsze przy mnie był – szczególnie kiedy moja mama przeprowadziła się na Południe. Kiedy byłem trzeźwy i mieszkałem w LA, prawie codziennie rozmawiałem z nim przez telefon. Poruszaliśmy wszystkie tematy – począwszy od filmów, przez sztukę, aż po dziewczyny i rozmowy o niczym. Zastanawiam się, ile czasu upłynie, zanim rozdzwoni się telefon – ile czasu upłynie, zanim dowie się, że odpadłem, wróciłem do nałogu, wszystko zaprzepaściłem.
Pokój Lauren znajduje się w suterenie – właściwie stoi tam łóżko z baldachimem, telewizor i niewiele więcej. Wszędzie leżą książki, ubrania i różne rzeczy. Rolety w oknach są zaciągnięte, a Lauren włącza do kontaktu sznur światełek bożonarodzeniowych nad wpuszczonymi w ścianę półkami. Wkłada płytę CD do odtwarzacza, słyszę muzykę, której nie znam.
– Chodź, pośpieszmy się – mówi. – Moi rodzice niedługo wrócą do domu, a ja chcę stąd wyjść, zanim przyjadą.
– Spoko. W domu letniskowym moich rodziców w Point Reyes dzisiaj wieczorem nikogo nie będzie. Możemy się tam zatrzymać.
– Jutro rano muszę być w pracy – mówi Lauren.
– Dobrze. Odstawimy cię.
– Moi rodzice wkurzą się, jeśli nie będę nocowała w domu.
– Wymyśl coś.
– Jasne, kurwa, dobra.
– Mogę tego użyć? – pytam, podnosząc do góry słoiczek z dmuchanego szkła, z wirującymi białymi i zielonymi smugami, o wysokości około trzech centymetrów.
– Jasne, wszystko jedno.
– Masz patyczek do uszu?
– Tak, kurwa, ale chodźmy już.
– Spoko, wyluzuj.
Grzebie w jakichś rzeczach i podaje mi patyczek. Zdzieram bawełnę z końcówki. Podchodzę do zlewu w łazience Lauren i napełniam słoiczek niewielką ilością wody. Wsypuję do niego garść kryształków i rozgniatam je końcówką zapalniczki BIC, którą trzymam w kieszeni. Przykładam płomień do spodu słoika, aż płyn zaczyna dymić i bulgotać. Wrzucam do środka bawełnianą kulkę, po czym naciągam zawartość do dwóch strzykawek. Podaję Lauren tę z mniejszą ilością, po czym zaciskając prawą dłoń w pięść, przyglądam się, jak żyły łatwo nabrzmiewają. Moje ciało jest takie oczyszczone, silne – ponad rok przerwy od kłucia się i żyły natychmiast się pokazują. Pamiętam, jak trudno było mi kiedyś się wkłuć – kiedy wszystkie żyły zaczęły się zapadać, chowając się pod skórą. Jednak teraz od razu wyłażą do góry. Naciągam tłok, obserwuję, jak krew szybko wlewa się do mieszanki, po czym pakuję ją z powrotem do ciała.
Kaszlę.
Substancja chemiczna uwalnia gaz, kiedy dociera do serca, mózgu albo gdziekolwiek indziej, po czym atakuje gardło, dusząc cię.
Kaszlę i duszę się w taki właśnie sposób. Oczy mi łzawią, głowa pęka, jakbym miał za chwilę zemdleć, mam przyśpieszony oddech.
– Kurwa, kurwa – mówię, mam mroczki przed oczami i naprawdę nie znam innego podobnego uczucia. Bycie na haju jest doskonałe.
Szybko stamtąd wychodzimy, po czym idziemy w promieniach słońca z powrotem do samochodu Lauren. Zupełnie inny świat, człowieku, spotęgowany, ekscytujący. Zapalam papierosa, poruszam spazmatycznie palcami i zaczynam mówić bez przerwy. Fale narkotyku szaleńczo się przeze mnie przetaczają, pocą mi się dłonie i zaciskam zęby. Opowiadam Lauren o książce, którą napisałem, i o pracy, którą chcę dostać w czasopiśmie w Los Angeles, i nagle te wszystkie marzenia przestają wydawać się nieosiągalne. Mam poczucie, jakby to wszystko już się działo – moja książka zostaje opublikowana, mogę dostać każdą pracę, jaką chcę, i zabieram Lauren do swojego nowego życia. Nic, naprawdę nic nie jest mnie w stanie powstrzymać.
– Wiesz – mówi Lauren – moi rodzice w przyszłym tygodniu wyjeżdżają z miasta, więc możesz przenocować u mnie w domu, chyba że masz dokąd pójść.
– Nie, nie – odpowiadam, wszystko w moim świecie doskonale do siebie pasuje, w moim umyśle, w przeznaczeniu i w losie, bla, bla, bla. – Będzie wspaniale.
– Wyjeżdżają na dwa tygodnie.
Śmieję się.
Na Baker Beach jest prawie pusto. Wjeżdżamy na parking i spoglądamy na rozbijające się o brzeg fale, które wciągają brązowy, szorstki piasek, roztrzaskując go na kawałki o śliskie, postrzępione skały. Po prawej stronie w oddali majaczy Golden Gate Bridge, a po drugiej stronie kanału rozciągają się Marin Headlands – porośnięte bujną roślinnością, zielone, falujące wzgórza upstrzone eukaliptusami i dębami, urwiska szkarłatnej ziemi opadające do kłębiącej się w dole wody. Idziemy wzdłuż wydm, a wiatr smaga mnie piaskiem w twarz, i nagle zatrzymuję się, rozbieram do bokserek i biegnę na oślep, prosto w fale. Słyszę za plecami chichot Lauren, a potem tylko pomruk oceanu i czuję zimno, zimno, zimno.
Prąd jest silny i zaczynam z nim walczyć, unikam fal i wyczuwam prąd wsteczny od ujścia zatoki. Ale przecież jestem dobrym pływakiem. Przemieszczam się obok skał i dryfuję razem z falami, które rozbijają się wzdłuż plaży. Kiedy dorastałem, surfowałem wzdłuż całego wybrzeża. Czasem spędzaliśmy z przyjaciółmi pięć albo sześć godzin nad wodą. W końcu czułem się bardzo swobodnie w wodzie i potrafiłem surfować na wysokich falach przy Ocean Beach i dalej, w Santa Cruz. Obserwowałem pelikany, unoszące się na grzbietach fal, albo wydry morskie, które zjadały kraby, dryfując na plecach. Wstawałem rano i wyruszałem przed wschodem słońca, żeby zdążyć załapać się na poranne lustro wody. Jednak kiedy zacząłem coraz bardziej pogrążać się w nałogu, deski surfingowe leżały nietknięte na stojakach w garażu. Straciłem nimi zainteresowanie. Zasmuca mnie to, więc próbuję o tym nie myśleć.
Oto jestem, surfuję sobie po falach przy Baker Beach, czuję, jak zatrzymuję oddech w płucach, chroniąc się przed lodowatą wodą. Moje mięśnie pracują w całym ciele, w rękach i w klatce piersiowej. Spoglądam za siebie na Lauren, rozebrana, leży na ciepłym piasku. Biorę następną falę, potem podbiegam do Lauren, całuję białą skórę na jej brzuchu, słucham, jak się śmieje i drży. Potem sunę tam i z powrotem wzdłuż plaży. Biegnę szybko, zamarzam, ale naprawdę tego nie czuję. Przyglądam się wszystkiemu dookoła, drzewom, muszlom i wysokim morskim trawom. Wszystko wydaje się takie nowe i ekscytujące. Moja młodsza siostra, Daisy, nigdy nie przegapiła delikatnych kwiatów albo kamieni o misternych kształtach, kiedy razem chodziliśmy na spacery. Była taka obecna tu i teraz, pełna zadziwienia. Metamfetamina daje mi właśnie tę dziecięcą żywiołowość. Pozwala mi widzieć, widzieć naprawdę. Świat wydaje się cudowny, śmieję się i biegam po plaży, aż brakuje mi tchu – potem wracam do Lauren.
Uśmiecha się do mnie, a ja znowu ją całuję.
Tego wieczoru prowadzę jej samochód, jadąc krętymi, bocznymi drogami do naszego domu letniskowego w Point Reyes. Znam tę trasę jak własną kieszeń. Rozpoznaję każdy zakręt. Kiedyś codziennie po południu wracałem tędy ze szkoły. Mijamy małe miasteczka San Anselmo i Fairfax, skręcając poniżej lasu sekwoi do Samuel P. Taylor State Park. Wyjeżdżamy na zielone pastwiska, pogrążone w mroku i we mgle. Skręcamy w naszą drogę, bardzo stromą, otoczoną z dwóch stron gęstym lasem. Samochód lekko charczy, ale daje radę – dowozi mnie do domu.
Posiadłość moich rodziców nie jest ogromna, ale zaprojektowana przez słynnego architekta. Bardzo japońska w stylu i minimalistyczna, pełna luster i okien. Wychodzi na dwudziestoarowy ogród – dzikie, splątane krzewy winorośli, żywopłoty, dębina, topole. Ścieżki, wysypane żwirem, prowadzące przez zarośla, a wiosną i latem wszędzie kwitną kwiaty.
Dostrzegam, że podjazd jest pusty, a światła wyłączone, zakradam się do drzwi i okien. Wszystko zamknięte. Wspinam się na wyblakłą drewnianą bramę, podchodzę do tylnych drzwi, aż znajduję takie, które nie są solidnie zaryglowane. Otwieram je szarpnięciem, wyłamując dolną część, która była przymocowana do podłogi. Włączam najmniej świateł, jak się da, przechodzę przez dom do frontowych drzwi i wpuszczam Lauren.
– Jezu – mówi. – Pamiętam te obrazy.
Moja macocha jest artystką. Ściany w całym domu są pokryte ogromnymi, wirującymi w oczach obrazami. Olejne obrazy są mroczne, lecz witalne – powtarzające się motywy oczu, organów wewnętrznych, gałęzi, kształtów.
– Piękne – stwierdzam. – Bardzo zapadają w pamięć, co?
– Tak.
Idziemy na górę do salonu i wkładam CD do wieży – jakaś płyta z muzyką elektroniczną, którą zostawiłem, kiedy ostatnio byłem w domu. Otwieram butelkę sake, którą znajduję w barku, i nalewam szklaneczkę. Lauren ogląda wszystkie książki o sztuce i przedmioty, które stoją na półkach. Przyglądam się ustawionym na parapecie zdjęciom mojego młodszego brata i siostry. Na jednym jest Jasper w swoim stroju do lacrosse’a, uśmiecha się. Na drugim widzę Daisy, zaledwie dwa lata młodszą od Jaspera, przebraną za elfa, ze sztuczną brodą i potarganymi włosami ściągniętymi do tyłu. Jest też zdjęcie całej rodziny, mojej macochy, jej rodziców, brata i siostry, taty, wujka i cioci, mojego brata i siostry, kuzynów, a z brzegu po prawej stronie stoję ja. Kiedy chodzę po domu, czuję się nieczysty – jakbym był sadzą, która brudzi wszystko, czego dotykam. Nie jestem nawet w stanie patrzeć na te cholerne fotografie – to dla mnie zbyt bolesne. Wypijam sake.
– Weźmy prysznic – proponuję.
– Dobra. Chcesz wcześniej dać sobie w żyłę?
– Zdecydowanie.
Szprycujemy się i bierzemy prysznic. Uprawiamy seks w moim dawnym łóżku, aż mam obdarte kolana. Potem palę papierosy i szukam rzeczy, które mógłbym ukraść. Biorę gitarę, kilka kurtek, ale nic ponad to. Aha, potrzebny jeszcze notes, więc zabieram ten czarny z naklejkami z Atomówkami na okładce. Okazuje się, że to pamiętnik mojej siostry.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------