- W empik go
Na granicy - ebook
Na granicy - ebook
Mężczyzna, który po śmierci żony i syna nie potrafi na nowo ułożyć sobie życia. Tajemniczy pamiętnik, skrywający pewną niezwykłą opowieść z pogranicza snu i jawy. Ciężarna dziewczyna, która wzbudza nienawiść wśród mieszkańców rodzinnej wsi. I grupa podróżujących studentów, przypadkiem odkrywających miejsce, które na zawsze zmieni ich losy...
Te cztery opowieści, pełne niezwykłości, magii i tego, co zwykle uznajemy za nierzeczywiste, udowadniają, że banalna z pozoru codzienność ma także inny, ukryty wymiar. Gdy przebywające w nim istoty wydostaną się na zewnątrz, widmo śmierci stanie się bliższe niż kiedykolwiek wcześniej...
– Mówię ci, dziwnie się czuję – uskarżała się jedna z dziewczyn.
– Czyli jak? – próbował dociekać Terry.
– Jakoś… zaniepokojona…
– Też mi coś! – prychnęła Carren. – Czym się martwisz! Jakiś idiota, a może kilku, bawi się z nami, gra nam na nerwach!
Sandra, słysząc to, pokręciła głową (…) i powiedziała:
– Wiesz, wiecie, myślałam, że to ten nóż. Że to ta klamka, drzwi, mróz. Ale nie o to chodzi… (…). Po prostu… coś innego mnie niepokoi.
– Wiatr gwiżdże za oknami jak oszalały, może dlatego? Gwiżdże, tamta ściana cała trzeszczy… – dociekał Terry.
– Nie, nie, to coś bliżej. – Carren zmrużyła oczy. – Tak jakby tuż koło nas. Obok. – Zaskoczona Sandra spojrzała na Carren i zrozumiała, że tamta jednak ją rozumie.
– Tak, ale to nie obok. To jakby… wszędzie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-281-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Była jeszcze noc, gdy się obudził. Spływające po torsie strugi potu nie świadczyły bynajmniej o spokojnych snach. Przetarł dłońmi twarz, jak zwykł to robić po przebudzeniu się z koszmaru (tak jakby trąc boleśnie oczy i policzki, chciał się upewnić, że to, w czym przed chwilą uczestniczył, było naprawdę snem), opuścił je… i przez moment zdało mu się, że widzi na nich krew.
Drgnął.
Zapalił lampkę stojącą przy łóżku. Krwi oczywiście nie było. Kolejny wyśniony element. Spojrzał na obraz wiszący na ścianie na wprost jego oczu. Niezmiennie od czternastu lat, czyli odkąd tu zamieszkał, wpatrywał się w niego brodaty starzec, przygarbiony lekko pod ciężarem dźwiganego na plecach tobołka. Twarz miał posępną, pomarszczoną. Trudy życia zostawiły swe piętno, ryjąc w przystojnym człowieku liczne blizny i zmarszczki. Mocna opalenizna, ubranie, jego strzępy, przypominające worek zszyty z wielu szmat koloru mniej lub bardziej czerwonego oraz spojrzenie zielonych oczu odejmowały starcowi wiarygodności. Był… nierealny. Tak, właśnie, to nie mogła być rzeczywista postać. Ktoś sobie wymyślił takiego starca, namalował, a on kupił ten obraz, nie wiadomo czemu. Chyba dla tych oczu. Były… mocne. Nie były zimne ani ciepłe. Ani też okrutne. Po prostu: mocne! Postać, choć fikcyjna, sprawiała wrażenie upartej. To dziwne, bo też jak na podstawie obrazu nieprzedstawiającego żadnej charakterystycznej sytuacji można niby snuć domysły na temat czyjegoś charakteru! A jednak. Ten jegomość, którego Carl zwykł nazywać Starym Ojcem, żył w jego wyobraźni jako uparty, broniący swego mężczyzna. Niekiedy Carl wyobrażał go sobie jako młodszego o dwadzieścia lat faceta, pracującego na polu od rana do zmierzchu, pilnującego swojego dobytku, doglądającego swoich plonów, swoich hodowli, niezważającego na gadanie ludzi ani biadolenie swojej grubej żony, która nie mogła zwlec tyłka z kanapy, nie złorzecząc na niewygodne meble, których producenci specjalnie wykonują zbyt twarde siedziska, żeby biednym ludziom robiły się odgnioty, żeby potem musieli kupować sobie nowe meble, podczas gdy w rzeczywistości, nawet wstając z puchowego materaca, złorzeczyłaby tak samo, gdyż dokuczające jej odciski na tyłku pojawiały się tylko wskutek jej nadwagi, a nadwaga towarzyszyła jej niezmiennie od kilkunastu lat i była wynikiem obżarstwa. Tak, to niesamowite, jaką lawinę przemyśleń może wywołać jeden obraz.
Carl siedział tak pogrążony w rozmyślaniach. Jego ciało owiewał chłodny wiatr wpadający do pokoju przez niedomknięte okno, przepływający niemal bezszelestnie przez koronkową firankę. Trudno powiedzieć, czy to lubił. Czy lubił to wysiadywanie po nocach, wpatrywanie się w obraz i bierne oddawanie się letniemu wiatrowi. Pewnie wolałby spać, gdyby tylko mógł, ale… Ale skoro nie mógł…
Siedział tak kilkanaście minut, powtarzając w głowie te same myśli, po czym wstał z łóżka i podszedł do szafki w kącie. Wyjął z szuflady paczkę papierosów, zapalniczkę i przypalił. Nim zamknął szufladę, spojrzał przelotnie na leżący na jej dnie pistolet z drewnianą rękojeścią. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto to ciągnąć. Jeden porządny strzał i po wszystkim… Ale co… Jak to mówią: życie toczy się dalej! Uśmiechnął się kwaśno i zamknął szufladę.
Specjalnie nie trzymał papierosów przy łóżku, żeby nie palić w nocy – gdy papierosy są pod ręką, ulegnięcie pokusie jest pewne jak śmierć w klatce z lwem, ale gdy fajki leżą w drugim końcu pokoju, szanse nieco się zwiększają. Carl nie jest już wówczas w klatce, lecz na arenie. Postanowił jednak wymyślić coś innego, bo jak na razie od tygodnia nieustannie przegrywał swoją śmiertelną walkę. Pomysł Marka, jego sąsiada, też nie był najlepszy. Wprawdzie wypalenie przed snem połowy paczki papierosów sprawiało, że nie miał już w nocy ochoty na nie, ani w ogóle na nic – może poza aspiryną – ale ból głowy, i rano także żołądka, nie świadczyły chyba o pozytywnym wpływie tej metody na zdrowie nałogowca.
Carl podszedł do okna i otworzył je na oścież. Od razu owionął go przyjemny wiatr, o wiele potężniejszy od tego, który nieśmiało zaglądał do jego pokoju. Mieszkał w wieżowcu na skraju bratysławskiego Slovanft. Z dwunastego piętra mógł bez przeszkód obserwować większą część miasta, leżącą u jego stóp, łącznie z dzielnicą Ružinov oraz Starym Miastem. Nad stolicą wisiała lekko czerwonawa łuna. Carl czuł się chwilami jak król, patrząc na tak ogromny teren z góry. Chciał być królem. Tak! Panować, rządzić, decydować o wszystkim, a konsekwencjami swoich błędów obarczać doradców; ważyć śmierć i życie… Czy nie mógł tego robić, będąc zwyczajnym obywatelem? Nie – „zwyczajnym” to złe słowo. Czy nie mógł panować, ważyć życia i śmierci będąc – po prostu – obywatelem? Mógł… przecież… Westchnął cicho, rzucił niedopałek na ziemię, a gdy po dłuższej chwili dostrzegł iskry rozsypujące się zeń po zderzeniu z chodnikiem, zamknął okno i położył się do łóżka.
II
Zamknął oczy. Nerwowo rzucał się z boku na bok, ale nie mógł spać. Przetarł oczy i popatrzył tępo w sufit, a kiedy znów je zamknął i wydawało mu się, że zaśnie, usłyszał potwornie głośny krzyk i dźwięk gniecionej blachy. Gdzieś w tle tej sceny rozbrzmiewało cichnące kwilenie umierającego dziecka.
Usiadł, złapał oddech i poczekał, aż serce przestanie mu walić. Przegarnął kruczoczarne włosy, wstał. Rozejrzał się, porwał ubrania z krzesła i ubierając się w drodze, wyszedł z mieszkania. Wsiadł do samochodu i ruszył w stronę centrum, latem tętniącego życiem tak w dzień, jak i po zmierzchu. Zaparkował samochód za barem ozdobionym neonowym szyldem „D&G” i wszedł do środka. Z początku nie mógł przyzwyczaić wzroku do migających pośród ciemności wielokolorowych świateł, ale trzy szklaneczki czystej pomogły mu uporać się z tym problemem. Popijając czwartą szklaneczkę, jakby to była woda, oparł się plecami o bar i zawiesił wzrok na nogach, tańczącej kilka metrów od niego, striptizerki. Były długie, opalone. Dziewczyna odziana była w czarną, koronkową bieliznę. Długie, ciemne włosy falowały, muskając zgrabne ramiona. Kiedy na nią patrzył, był pewien, że w jej tańcu brak jest miejsca na przypadek – każdy ruch był przemyślany, tak jakby była do tego stworzona. Był idealny. Był idealny niemal tak samo, jak jej postać. Obserwowana kobieta wyłowiła z tłumu jego spojrzenie i gdy muzyka na chwilę zamilkła, zwiastując zmianę numeru, podeszła do niego, okrywając tułów półprzezroczystą szatą.
– Hej, kowboju! Postawisz mi drinka?
– Jasne. Co pijesz?
– Szkocką z lodem.
– Barman, szkocką z lodem dla pani.
– Już się robi.
Barman postawił szklankę na blacie baru. Striptizerka wyciągnęła po nią rękę, ale Carl ją ubiegł. Chwycił delikatnie szklankę, po czym przysunął do striptizerki. Ta wzięła ją do ręki, muskając delikatnie jego dłoń. Gdy odsunęła szkło od ust, Carl objął ją w pasie i zapytał o imię, szepcząc jej do ucha, a jednocześnie subtelnie ocierając wargami o jej małżowinę.
– Mów mi Betty – powiedziała z uśmiechem.
– Carl.
– Miło mi cię poznać, Carl.
– Napijesz się jeszcze?
– A stawiasz?
– Jasna sprawa.
– To powtórzmy szkocką.
Niewiele mówili. Dużo się uśmiechali, patrząc sobie nieustannie w oczy. Łagodność spojrzenia Betty odpowiadała Carlowi – ciemnobrązowe, duże oczy wpatrywały się w niego z namiętnością i szczerością. Z kolei oczy Carla pociągały striptizerkę – miały w sobie coś władczego, bezwzględnego. A ona potrzebowała twardego faceta. Dawno takiego nie miała. Odpowiadała jej też budowa jego ciała – ciasno opięta na klatce piersiowej duża koszula świadczyła o dobrze umięśnionym torsie. I jego oczy… wraz z granatową koszulą tworzyły ciekawą kompozycję.
– Zajmujesz się czymś? – zapytała Betty, trochę na siłę przerywając milczenie.
– Jestem księgowym. W banku.
– To chyba nudne zajęcie?
– Może i tak… zależy od punktu widzenia. – Chcąc pokazać, żeby lepiej zmienili temat, zamówił następną kolejkę. Nie chciał mówić jej o przekrętach, które robił na życzenie szefa. Ani o tych, które robił za jego plecami. – A ty… nie powinnaś tam wrócić? – Skinieniem wskazał wybieg, ale Betty pokręciła przecząco głową.
– Daleko mieszkasz?
– Nie. Zresztą – uśmiechnął się triumfująco – jestem samochodem, więc to bez znaczenia.
Pojął aluzję bez problemów, także gdy tylko oboje skończyli swoje drinki, zapłacił i ruszył w stronę wyjścia, obejmując striptizerkę w talii. Betty przez chwilę przemknęło przez myśl, że jej nowy towarzysz, który zapewne w ciągu godziny stanie się także jej partnerem (przynajmniej w łóżku), zaskakująco nieźle się trzyma jak na kogoś, kto wypił… sześć, może nawet osiem drinków! Jeśli w innych sprawach jest równie wytrzymały… – Na tę myśl poczuła przejmujące ciepło, po którym nastąpił dreszcz.
Wprawdzie Betty była dziwką, ale tym razem nie miała zamiaru pobierać opłat. Jej nowy przyjaciel traktował ją iście po dżentelmeńsku. Puścił ją przodem, podał jej odzienie (choć niewiele go było). Betty znowu pomyślała, że Carl nieźle się trzyma – wiele osób na trzeźwo nie prowadziło samochodu tak pewnie i zręcznie, jak on, który powinien być pijany.
Gdy dotarli do jego mieszkania, nie rzucił się na nią, tak jak tego oczekiwała, tylko poszedł do lodówki i przyniósł butelkę wódki – dobrze zmrożonej, sądząc po warstwie szronu na szkle. Nazwy jednak nie mogła odczytać, gdyż Carl zawinął ją w szmatkę. Ale i to jej nie przeszkadzało. Carl nalał wódki do kieliszków, rozpoczynając naturalnie od towarzyszki, i choć ciężko było mu utrzymać wzrok na butelce, gdy jako alternatywę miał do dyspozycji duże, zgrabne piersi, wytrzymał. W końcu to nie pierwszy raz.
Oboje milczeli. Wpatrywali się w siebie, wzajemnie urzeczeni. Nawet Carl musiał sam przed sobą przyznać, że dawno nie doznał takiego zauroczenia. I kiedy pomyślał, że czas na ruch z jego strony, Betty wstała powoli z krzesła i zaszła go od tyłu. Objęła najpierw jego głowę, po czym Carl poczuł jej włosy na swojej twarzy. Po chwili całowały go gorące, twarde usta, a on odwzajemniał pocałunki. Wówczas wstał, chwycił mocno Betty za biodro i poprowadził w stronę łóżka. Ona posłusznie podążyła z nim i przyspieszyła lekko, gdy podeszli bliżej. Odbiegła od Carla, uwalniając się z uścisku, i usiadła na łóżku przodem do partnera. Gdy się obracała, mężczyzna obserwował jej niewiarygodnie zgrabne pośladki. Podszedł do niej, a ona zaczęła rozpinać jego koszulę; lecz zniecierpliwiona, po odpięciu zaledwie dwóch guzików, chwyciła mocno za poły i rozerwała ją. Przyciągnęła go ku sobie i poczuła jego członka będącego w pełnym wzwodzie. Carl rozpiął jej stanik i zaczął całować i ugniatać swoimi silnymi dłońmi jej twarde piersi, a ona w tym czasie rozpięła jego rozporek i zsunęła zeń spodnie na tyle, na ile to było możliwe. Carl lekko się uniósł, by zrobić to, czego Betty zrobić nie mogła, leżąc pod jego ciężarem, a ona w tym czasie pozbyła się swoich stringów.
Gdy leżała koło niego, lekko drżąc jeszcze z rozkoszy, pamiętała tylko, jak pomagając sobie silnymi palcami, wsunął się w nią z całym impetem i kochał ją, rżnął, nie zważając na jej krzyki. Pomyślała jeszcze, że nie mogłaby kochać się z kimś takim co wieczór, bo by chyba umarła. Po chwili usnęła.
III
Carl jednak nie położył się spać. Czuł się spełniony, ale – jak zawsze po udanym seksie – miał ochotę się napić. Chwycił butelkę, nalał sobie do kieliszka i przechylił. Powtórzył czynność, ale tylko raz, bowiem po chwili zniecierpliwiony chwycił flaszkę i wysączył całą jej zawartość duszkiem. Gdy ją odstawiał, miał wrażenie, że o czymś miał pamiętać, ale nie mógł dojść, o co chodziło. Zrzucił to na karb wypitej wódki. Spojrzał tęsknie na leżące spokojnie ciało młodej striptizerki i poszedł do łazienki. Napił się wody, ponieważ lekko go suszyło. Zaczynało kręcić mu się w głowie. Ochlapał twarz zimną wodą i wytarł w ręcznik. Kątem oka zauważył na nim krew, toteż nerwowo go porwał i zaczął szukać plamy, ale niczego nie dostrzegł. Gdy podniósł wzrok, zobaczył w lustrze, że malutka strużka krwi wycieka mu z ust. Splunął do umywalki, jednak do ścieku spłynęła niemal przezroczysta ślina. Otarł usta, spróbował possać wargę w nadziei, że poczuje smak krwi, jednak nic takiego się nie zdarzyło. Kolejny majak… Obrócił się dosyć chwiejnie na pięcie i ruszył ku drzwiom. Nie posunął się jednak nawet o jeden krok, gdyż stanął jak wryty przerażony potworną marą. Mimo iż majak zniknął równie szybko, jak się pojawił, Carl aż nazbyt dobrze wiedział, co przed chwilą zobaczył. Były to zwłoki jego żony. Zdarty z twarzy płat skóry zwisał bezwładnie, odsłaniając kawałek czaszki. Krew spływała z jej głowy, plamiąc sukienkę, kapiąc na buty, cieknąc na poparzone tydzień przed śmiercią ręce. Carl zatoczył się nerwowo i usiadł, opierając się plecami o wannę. Po kilku głębokich oddechach z najwyższym trudem opanował się na tyle, by dojść do sypialni. Widok nagiej, ciemnowłosej piękności leżącej w jego łóżku, która przypadkiem – przypadkiem bądź nie, czort ją wie! – zrzuciła z siebie kołdrę, dodał mu pewności siebie. Gdy położył się obok niej, Betty się ocknęła, przytuliła do niego i po chwili znów się kochali, tym razem powoli, delikatnie.
IV
Gdy Carl się obudził, był w łóżku sam. Od razu pomyślał, że pewnie zaraz zobaczy na stole karteczkę z przepraszającym listem, a gdy pójdzie do kiosku po fajki, bez szoku odkryje, że jego portfel jest pusty. Jednak jedno szybkie spojrzenie na stół rozwiało jego obawy. Po jednej stronie siedziała Betty, na blacie zaś stało przygotowane śniadanie z dzbankiem herbaty w miejscu spodziewanego listu pożegnalnego. Przez moment coś mu przypominał ten widok, jednak nienarodzona wizja rozwiała się niczym poranna mgła. Podniósł się i lekko zachwiał, wywołując nikły uśmiech na twarzy Betty, ale po chwili siedział już pewnie przy stole, popijając herbatę. Znów milczeli, jednak Carl dostrzegł w twarzy dziewczyny jakieś zaniepokojenie.
– Czy coś się stało?
– Sama nie wiem… – Betty opuściła wzrok.
– No dalej, śmiało! – Zachęcił ją Carl.
– Czy skaleczyłeś się wczoraj? W łazience?
– Nie… raczej nie, czemu pytasz?
– Rano, gdy tam weszłam, widziałam plamy krwi. Na ręczniku i na dywanikach…
Carl chciał powiedzieć, że może zaciął się przy goleniu, ale w tym samym momencie podrapał się po brodzie pokrytej twardą szczeciną, toteż zrezygnował z tego argumentu.
– O rany… nie wiem…
– To dziwne, Carl, bo pościel jest czysta. Nawet gdybyś skaleczył się po pijanemu, zostawiłbyś ślady na parkiecie albo w pościeli.
Bystra jest, przemknęło mu przez myśl.
– Cholera, sam nie wiem. A jesteś pewna, że to krew?
– Kochanie… – przerwała na chwilę, jakby przestraszyła się słowa, którego użyła – …raczej tak.
Carl zastanowił się chwilę i przypomniał sobie wizje z ostatniej nocy, tę o żonie i o krwawiącej wardze.
– Nie wiem, czy to to, ale często pękają mi usta i broczą wtedy jak cholera. Wiesz, po tym, jak się kochaliśmy, wypiłem resztę wódki, która stała na stole, a było w niej jeszcze ćwierć litra… naprawdę nie pamiętam.
Betty była średnio usatysfakcjonowana tym wyjaśnieniem, co zresztą od razu dała po sobie poznać, ale Carl uznał, że krążąc wokół tego tematu i wymyślając kolejne, choćby prawdopodobne historyjki, nie zyska na wiarygodności.
Zjedli śniadanie i Betty napomknęła nieśmiało, że powinna wracać do domu. Carl zaproponował, że ją odwiezie, a ona chętnie się zgodziła, była bowiem w samej bieliźnie, nie licząc półprzezroczystej, czarnej szmatki na ramionach.
***
Dopiero pod swoim blokiem Betty przerwała milczenie. Nie zaproponowała, żeby wszedł, zresztą i tak nie miał na to zbyt wielkiej ochoty, bo zrobiło się między nimi dziwnie sztywno, ale chętnie się zgodził, gdy zapytała, czy wpadnie dziś po nią do baru, ponieważ tego dnia, podobnie jak poprzedniego, kończy pracę koło trzeciej. W nocy.
Carl odprowadził ją wzrokiem do drzwi klatki schodowej i odjechał. Po dotarciu do domu pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było opróżnienie butelki wody mineralnej. Zmęczony tą nocą, a także maskowaniem gnębiącego go kaca, położył się na łóżku i momentalnie zasnął. Wiedział, że następnego dnia musi iść do pracy na siódmą rano, ale mimo to nie miał zamiaru zrezygnować z nocy z Betty, toteż chciał wyspać się na zapas, choć podobno (tak słyszał) było to niemożliwe. Gdy się obudził, nie miał pojęcia, jak długo spał. Za oknem szarzało, a był to lipiec, więc Carl ocenił, że było koło dziewiątej. Nie był pewien, co go obudziło, ale po chwili ponownie usłyszał dźwięk, który wyrwał go ze snu. Był to śmiech dziecka. Trudny do uchwycenia, jeszcze trudniejszy do opisania, ale słyszalny. Nie wiedząc czemu, poczuł zaniepokojenie. Przez moment się przeraził, że wie dobrze, dlaczego jest zaniepokojony, i szarpnął nim dreszcz przerażenia. „Hi, hi, hi…” – z początku pojedyncze uśmieszki, potem całe serie, aż w końcu Carl nie mógł tego znieść i zaczął gnieść swoje uszy, chcąc ochronić je i siebie przed na pozór niewinnym chichotem. Potem usłyszał upadającą grzechotkę i przez moment widział ją, jak toczy się po przedpokoju, jakby wyrzucona z pomieszczenia, które przed trzema laty było pokojem dziecinnym. Po kilku sekundach, które dla Carla były niemal wiecznością, grzechotka zniknęła, zabierając ze sobą złowrogi, przerażający chichot.
Carl widział wiele podobnych zdarzeń. Prześladowały go od dawna, ale jeszcze nigdy z takim nasileniem. Zastanowił się chwilę, po czym podskoczył spięty i spojrzał z przerażeniem na kalendarz. Był dwudziesty trzeci lipca dwa tysiące pierwszego roku. Trzy lata. Równo trzy. Trzy lata minęły od tej fatalnej kłótni z żoną, po której się rozstali. Tak. Pamiętał to doskonale. Pamiętał swój gniew i swoją determinację, gdy podjął decyzję, że musi skończyć ten związek. Jak dziś widział nożyk trzymany w ręce, nacinający linkę z płynem hamulcowym w samochodzie żony. Nie wiedział wtedy, że ta podła zdzira zabierze na zakupy ich synka, ale wtedy dziękował samemu diabłu, że tak się stało. Miał dość tej swojej wiecznie niezadowolonej, odpieprzonej lafiryndy i nienawidził jej. Podobnie jak nienawidził tego pieprzonego gówniarza, któremu jego niedopieszczona żona postanowiła nadać imię Ambroży. Co za głupia suka. Ale już jej nie ma. Pozbył się obojga – odpieprzonej lafiryndy i rozwydrzonego niemowlaka, który przeszkadzał mu rżnąć żonę albo sprowadzane przygodnie panienki, wybuchając płaczem w najmniej dogodnych momentach. Pozbył się ich na zawsze. Tak przynajmniej mu się wydawało, gdy odebrał telefon z komisariatu; kiedy głos policjanta poinformował go, że jego żona i dziecko zginęli w tragicznym wypadku samochodowym. „Samochód uderzył w mur i tylko cudem się nie zapalił, ale nikomu nie udało się przeżyć. Przykro mi” – rzekł wtedy policjant, a Carl nic nie odpowiedział, tylko odłożył delikatnie słuchawkę, by przypadkiem gliniarz nie usłyszał jego radosnego głosu szepczącego: „Nareszcie”.
Wracając do tych wspomnień, oczy miał skierowane na obraz na ścianie. I dopiero gdy przestał wspominać swój wielki dzień, dostrzegł na ustach starca uśmiech. Głowę by dał, że namalowana postać wcześniej się nie uśmiechała, że była raczej ponura, zobojętniała, a teraz jego twarz przyozdabiał złowrogi, złośliwy uśmiech!
– Ja wariuję – powiedział sam do siebie.
Gdy wydawał wyrok na swoją żonę, majstrując przy hamulcach, był pewien, że pozbędzie się jej na zawsze. Ostatnio jednak z przerażeniem stwierdzał, że chyba nie spełnił do końca swoich zamysłów.
– Oni… wracają… – rzekł Carl, kierując te słowa do uśmiechającego się starca, tak jakby oczekiwał od niego odpowiedzi. Po chwili przetarł twarz dłońmi i trochę się opanował. Trzęsące się przed chwilą ciało teraz tylko lekko drgało od czasu do czasu. Carl postanowił napić się kawy i wyjść na trochę z domu, ochłonąć. Gdy kawa parzyła się w filiżance, Carl się zorientował, że nie palił od wczorajszej nocy. Chciał wrócić do pokoju po fajki, ale coś go powstrzymywało. O rany! Może uda mi się w końcu rzucić palenie!
Carl uniósł filiżankę do ust, a dolatujący do nozdrzy aromat przypomniał mu, jak to po otrzymaniu telefonu z tragiczną informacją poił się kawą. Wypił wtedy chyba ze cztery albo pięć filiżanek – wiedział, że po takiej ilości będzie się trząsł jak osika, nie siląc się specjalnie na udawanie. Pot, który go oblał po wchłonięciu takiej ilości kofeiny w taki upał, także wyglądał niczego sobie. Całkiem wiarygodnie! I ponownie przypomniał sobie popołudnie dnia dwudziestego trzeciego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku…