- W empik go
Na horyzoncie - ebook
Na horyzoncie - ebook
Ona - niepozorna nastolatka, doświadczona przewlekłą i nieuleczalną chorobą matki, twardo przestrzegająca swoich zasad i ideałów. On - dusza towarzystwa, wiecznie otoczony wianuszkiem lepiących się do niego dziewczyn, sprawiający wrażenie zainteresowanego wyłącznie dobrą zabawą i niczym więcej. Czym skończy się zderzenie tych dwóch światów? Czy tak różne osoby mogą poczuć do siebie cokolwiek innego niż wzajemną niechęć "kujona" i "imprezowicza"?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-606-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstała z łóżka i szła w jego stronę. Stanęła przed nim, jego ramiona ubrane tylko w księżycową poświatę emanowały ciepłem i siłą. Wyciągnął do niej senne ramiona, spowite po części mrokiem, po części srebrną poświatą. Już miała ich dotknąć, poznać ich ciepło, zanurzyć się w nich…
Coś ją obudziło. Usiadła na łóżku, nie wiedząc, co się dzieje. Po chwili usłyszała wołanie mamy, które przypominało bardziej płacz niż słowa. Wstała i po ciemku przeszła do pokoju obok. Zapaliła światło.
– Co się stało? Poprawić coś?
– Yyy...
– Co? Nogi?
– Yhy.
Odkryła wychudzone, półsztywne nogi. Powoli zaczęła je prostować, mamie sprawiało to ból. W pokoju słychać było tylko płacz rozpaczy. Po pięknym śnie pozostał żal, że nie jest rzeczywistością i nigdy nią nie będzie, chociaż osoba ze snu naprawdę istniała. Był nią Jacek. Lecz w życiu na jego miejscu była mama. Judyta nie należała do tego samego świata co on. Uważała, że należy do ludzi przeciętnych, niczym niewyróżniających się – ale tych przeciętnych, którzy przed sobą mają życie pełne szarości, nie wiedzą co to szczęście i uśmiech.
Zgasiła światło w pokoju mamy i położyła się spać. Spojrzała na latarnię za oknem i przywołała w pamięci ramiona Jacka oblane srebrną poświatą. Dwie duże łzy stoczyły się po policzkach i wsiąkły w poduszkę. Czuła się bezsilna. Z pokoju obok jeszcze przez chwilę dochodził płacz mamy. Trochę trwało, nim sztywne nogi przyzwyczaiły się do nowej pozycji, po chwili wszystko umilkło. Dobrze wiedziała, że to znowu się powtórzy, jak w błędnym kole. Przekonana była, że tak będzie wiecznie, że nigdy się nie skończy, a dla niej nie było ratunku, nie istniało wyjście z tego koła.
Łzy i żal do samego Pana Boga uśpiły ją.
Poranek obudził się chłodny. Gdy tylko Judyta otworzyła oczy, zobaczyła latarnię przyprószoną śniegiem. Wyśliznęła się z łóżka, by spojrzeć na ulicę. Samochody nie zostawiały za sobą czarnych śladów, a więc przyszedł mróz. W domu panował chłód, w piecu przez noc wygasło. Korzystając z nieobecności Anieli, wskoczyła jeszcze pod ciepłą kołdrę, ale nie mogła już zasnąć. Wstała więc, zjadła nieduże śniadanie i zaczęła sprzątać. Co chwilę spoglądała za okno, by upewnić się, że na dworze wciąż jest biało. Gdy wychodziła po zakupy, na ziemię popłynęły nieliczne płatki śniegu.
– Wstąp po drodze do babci Uli, może coś będzie chciała – rzekł tata, gdy Judyta stała w przedpokoju gotowa do wyjścia. – Lepiej niech nie wychodzi w taką pogodę. Jakby nie miała węgla, to jej trochę przynieś, a ja wieczorem tam podejdę, to przyniosę więcej.
– Dobra.
– I nie zapomnij o fajurach.
– Jakbym babcię słyszała.
– A co nam zostało. Anieli nie ma. Przynajmniej nie kłóci się z Grześkiem. Wykorzystaj to, odrób sobie lekcje albo poucz się.
– Dobra.
Na dworze panował spory mróz. Judyta uśmiechnęła się i gdyby miała pewność, że nikt jej nie widzi, podskoczyłaby z radości. Zapowiadał się dobry dzień na pisanie książki. Przed oczyma zaczęła widzieć poszczególne sceny, a w głowie układała dialogi i przerabiała je, dopóki się jej nie spodobały. Nim się obejrzała, była u babci Uli. Długo dzwoniła do drzwi, nim te się otworzyły. W przedpokoju stała zaspana babcia.
– Aa, to ty, w ogóle cię nie słyszałam, tak mi się spało. Pół nocy nie spałam, tylko papierosy paliłam, nad ranem mi się przysnęło. Na starość człowiek potrzebuje coraz mniej snu, tylko co zrobić z nocą?
– Co mam kupić?
– Fajurki ze trzy paczki, żeby mi na jutro wystarczyło. Ojciec przyjdzie?
– Yhy, wieczorem. Węgiel masz, babciu? Wystarczy ci do wieczora?
– Wystarczy. Kup jakieś ciastka. Jak przyjdziesz, to się napijemy czegoś ciepłego.
– Dobra. Coś jeszcze kupić?
– Ee, nie, wystarczy mi to, co mam.
Nacisnęła mocniej czapkę na uszy i poszła w stronę osiedla. Ludzi w sklepach było niewielu i żadnych znajomych. Coraz bardziej podobał się jej ten dzień. Zaczął obficie padać śnieg, przeobrażając się powoli w śnieżną zadymkę. Wychodząc ze spożywczego, wkraczała w nią, a jednocześnie wpadła na kogoś, kto usiłował wejść do sklepu. Gdy podniosła głowę, osłaniając ręką twarz przed morderczym śniegiem, zobaczyła bujną czuprynę z tysiąca sprężynek, przykrytą białymi płatkami. Zza nich wyjrzały zaciekawione, ciemne oczy i pełne, wręcz idealne usta. Stanęła i nie mogła wydusić z siebie słowa.
– Sorry – rzekł.
– To ja przepraszam – wykrztusiła.
Czuła, jak na zmarznięte policzki wpływa rumieniec. Już nie było jej zimno, teraz dusiło ją gorąco. Na drżących nogach ruszyła w zadymkę. Obejrzała się za siebie. Jacek wciąż stał przed sklepem i patrzył w jej stronę. Po chwili jakby ocknął się i wszedł do sklepu.
Judyta odetchnęła głębiej. Czuła, że cała się poci. Szybko przetłumaczyła sobie zapatrzenie Jacka, uznała to za omamy, które były wynikiem jej snu.
Babcia już na nią czekała z gorącą herbatą, paląc kolejnego papierosa. Na widok zaśnieżonej wnuczki załamała ręce.
– Przeziębisz się!
– Nic mi nie będzie. W zeszłym roku ani razu nie byłam chora.
– Mogłaś przeczekać największą zawieruchę w sklepie.
Wyobraziła sobie, jak po zderzeniu z Jackiem cofa się do środka, żeby przeczekać zawieruchę. Rumieniec spaliłby jej twarz, zanim on wyszedłby ze sklepu.
– Babciu, a jeśli cały dzień taki będzie?
– Nie będzie, zaraz wyjdzie słońce, a ty jesteś cała przemoczona. Zrobiłam ci herbaty z miodem.
– Dziękuję.
– Usiądź wreszcie. Co w domu słychać? Dawno u was nie byłam przez ten żołądek.
– Ciągle to samo, dzisiaj wyjątkowo spokojnie, bo Aniela jest u cioci i babci Fryderyki. Wykąpaliśmy wczoraj mamę, więc babcia dzisiaj nie przyjeżdża.
– Boże, co za choroba, tak się boję, że mnie to też spotka. Taka straszna śmierć. W takich męczarniach i taka młoda kobieta. Jak rozmawiam z sąsiadkami, tak bardzo wam współczują.
– Dałyby sobie spokój. Już mam dość tego ich współczucia.
– Oj, nie mów tak.
– Babciu, dzień w dzień, jak mnie tylko spotkają, to się głupio pytają: „a jak tam mamusia?”, „polepszyło się?”, „jest gorzej?!”, „a chodzi jeszcze?”, „już nie?!”. Dzień w dzień te same głupie pytania od tych samych plotkarek, dlaczego żadna sama nie przyjdzie, mielą tylko tymi ozorami. Jakby nie wiedzieli, że mama od trzech lat nie chodzi, nie mówi, nie jest jej lepiej i nie będzie.
– Ciekawi są, tyle czasu nie widzą jej nigdzie.
– Ale niech przestaną zaczepiać mnie na ulicy, bo mam ich serdecznie dość.
– Musicie to jakoś przecierpieć – podsumowała babcia.
Na dworze zadymka ucichła, tak jak przepowiedziała babcia Ula. Zza śniegowych chmur wyjrzało na chwilę słońce. Biały puch skrzył się w jasnych promieniach. Pod śniegiem znikła brzydota poniemieckich domów, krzywych płotów i brudnych ulic. Judyta pragnęła uchwycić tę atmosferę, składała wyrazy w całość, chciała zatrzymać na papierze tę chwilę. Gdy jednak przelała słowa na papier, nie były już tak piękne. Nie potrafiła złapać tych ulotnych wrażeń, by czytając, czuć zapach zimy, chłód śniegu.
Chciała usiąść do swojej nowo zaczętej książki. Nawet otworzyła zeszyt i z piórem w ręce zawisła nad nim. Przed oczyma miała cały czas twarz Jacka. Przypomniała sobie słowa Ingi: „to coś więcej niż hit roku”. Chyba niewiele się myliła. Czy na wszystkie osoby działał tak jak na nią? Westchnęła smutno.
„Ciekawe, która z dziewczyn go usidli – pomyślała i poczuła ukłucie zazdrości i żalu. Która dotknie jego włosów, bez skrępowania będzie wpatrywała się w jego ciemne oczy, która utonie w jego ustach, wtuli się w jego ramiona?”
Wieczór przyszedł nadspodziewanie szybko. Judyta była zła na siebie, że cały dzień jakoś uciekł, a ona w ogóle go nie wykorzystała, bo Jacek zaprzątnął jej całą uwagę i nie potrafiła skupić się na książce.
Wraz z początkiem tygodnia stan mamy zaczął się pogarszać. W domu zrobiło się ciszej. Umilkły kłótnie. Początkowo przychodziła rano do mamy pielęgniarka zrobić zastrzyk wzmacniający. Po tygodniu nie było widać żadnej poprawy. Tata chodził coraz bardziej zamyślony po domu. Judyta obserwowała go uważnie, jakby chciała coś wyczytać z jego twarzy. Zaczęła bać się każdego poranka. Któregoś dnia, gdy wróciła ze szkoły, szpitalne łóżko w pokoju mamy było puste. Poczuła, jak siły z niej odpływają i nie może unieść ręki, by niesforne włosy włożyć za ucho.
– Gdzie mama? – spytała taty.
– W szpitalu. Lekarz powiedział, że ją trochę podkurują i wróci. Jak ją zawiozłem, to od razu podłączyli ją pod kroplówkę. Dobrze wiesz, jakie są kłopoty z jedzeniem.
– Wiem.
– Akurat dzisiaj mieli wolną karetkę, to przyjechali.
Weszła do drugiego pokoju i wrzuciła drżącymi rękoma teczkę pod biurko. Niekontrolowane łzy spływały po jej twarzy, nie mogła ich opanować. Wystraszyła się, a myśl o śmierci wywoływała u niej zawsze łzy. Nie potrafiła tego opanować, chciała być twarda, bez sumienia i skrupułów, nie znać łez.
– A ta znowu ryczy. – Do pokoju wszedł brat i rzucił teczkę pod biurko.
– Możesz tak nie rzucać teczką?
– Nie, nie mogę, a co, przeszkadza ci, bekso?
– Spadaj stąd – syknęła przez zęby.
– Bo co? To jest też mój pokój, mam prawo w nim przebywać.
Pragnęła, by w tym momencie ziemia rozstąpiła się i pochłonęła ją. By go dalej nie słuchać, szybko przebrała się w domowe rzeczy i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami.
– Musisz tak trzaskać drzwiami? – spytał ją tata.
– …
– Aż Aniela podskakuje na fotelu.
– Grzesiek mnie cały czas denerwuje – zaczęła się tłumaczyć.
– Wy mnie też cały czas denerwujecie, co nie znaczy, że mam tym wszystkim pierdolnąć i wyjść stąd. Nie jesteście sami. Ile razy trzeba wam to tłumaczyć, nie macie po pięć lat.