- W empik go
Na jasnym brzegu: nowela - ebook
Na jasnym brzegu: nowela - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 224 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Malarz siedział w otwartym powozie obok pani Elzenowej, mając naprzeciw dwóch jej bliźniaków, Romulusa i Remusa, i częścią rozmawiał, częścią rozmyślał o położeniu, które wymagało prędkiego rozwiązania, częścią patrzył na morze. Patrzeć było na co. Jechali od strony Nizzy ku Monie Carlo, tak zwaną starą Korniszą, to jest drogą, ciągnącą się wzdłuż wiszarów, wysoko nad morzem. Z lewej strony zasłaniały im widok urwiska spiętrzone, szare, z odcieniem różanym, perłowym – i całkiem nagie, Z prawej natomiast błękitniała toń Śródziemnego morza, która zdawała się leżeć ogromnie nizko, czyniąc przez to wrażenie zarazem przepaści i nieskończoności. Z wyniesienia, na którem byli, małe statki rybackie wyglądały jak białe plamki, tak, że nieraz trudno było odróżnić daleki żagiel od krążącej nad roztoczą mewy.
Pani Elzenowa oparła się ramieniem o ramię Swirskiego z twarzą kobiety upojonej, która nie zdaje sobie sprawy z tego co czyni i poczęła wodzić rozmarzonemu oczyma po morskiem zwierciadle.
A Swirski odczul dotknięcie, dreszcz rozkoszy przebiegł go od stóp do głów i pomyślał, że gdyby w tej chwili nie było przed niemi Romulusa i Remusa, to możeby otoczył ramieniem młodą kobietę i przycisnął ją do piersi.
Ale zarazem zdjął go pewien strach na myśl, że wówczas wahania musiałyby się skończyć i położenie byłoby rozwiązane.
Tymczasem pani Elzeu rzekła:
– Zatrzymaj pan powóz.
Swirski zatrzymał powóz i przez chwilę pozostali w milczeniu.
– Jak tu cicho, po gwarze w Monte Carlo! – ozwala się znów młoda wdowa.
– Słyszę tylko muzykę – odrzekł malarz – może grają na pancernikach w Ville Franehe.
Istotnie z dołu dochodziły od czasu do czasu przytłumione tony muzyki, niesione przez ten sam powiew, który przynosił zapach pomarańczowego kwiatu i heliotropów. W dole widać było dachy rozrzuconych na pobrzeżu willi, ukrytych w gąszczu eukaliptów, a obok nich rozległe plamy białe, utworzone przez kwitnące migdały i plamy różowe, utworzone z kwiecia brzoskwiń. Jeszcze niżej, widniała modra, zalana słońcem zatoka Ville Franehe z rojem wielkich statków.
Życie, wrzące na dole, stanowiło też dziwne przeciwieństwo z głuchą martwotą gór pustych i bezpłodnych, nad któremi rozciągało się niebo bez chmur, tak przezrocze, że aż szkliste i obojętne. Tu nikło i malało wszystko wśród spokojnych ogromów i ten powóz z gromadką łudzi zdawał się być jakimś żukiem, przylepionym do skał, który wpełznął zuchwale aż na te wyżyny.
– Tu kończy się całkiem życie – rzekł Swirski, spoglądając na nagość skał.
Na to pani Elzen oparła się jeszcze silniej na jego ramieniu i odpowiedziała rozwlekłym, sennym głosem:
– A mnie się zdaje, że tu się zaczyna.
Swirski zaś odrzekł po chwili z pewnem wzruszeniem.
– Może pani ma słuszność.
I spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Pani Elzen podniosła również na niego oczy… ale wnet pokryła je powiekami, jakby zmieszana, i pomimo, że na przed – niej ławce powozu siedziało dwóch jej chłopców, wyglądała w tej chwili jak młoda dziewczyna, której źrenice nie mogą znieść pierwszego blasku miłości. Poczem umilkli oboje: z dołu tylko dolatywały rozwiane dźwięki muzyki.
Tymczasem zdala na morzu, przy samem wejściu do zatoki ukazał się pióropusz dymu i wnet uroczysty, pełen ciszy nastrój zosta! zamącony przez Remusa, który, zerwawszy się z siedzenia, zawołał:
Tiens! le Fohmidable!
Pani Elzen rzuciła niechętne spojrzenie na młodszego ze swych bliźniaków. Żal jej było tej chwili, w której każde następne słowo mogło stanowczo zaważyć w jej losach:
– Remus – rzekła – veux-tu te taire?
Mais maman c'est Fohmidubte!
– Co za nieznośny chłopak!
– Pouhquoi!
– On jest duheń ale tym razem ma słuszność – ozwał się nagle Romulus – wczoraj byliśmy w Yille Franciae (tu zwrócił się do Swirskiego). Pan nas widział jechać na bicyklach – i powiedziano nam, że cała eskadra już jest, z wyjątkiem Fonmdabla, który ma jutro nadejść.
Na to Remus odrzekł z silnym akcentem ne każdej ostatniej zgłosce:
– Tyś sam duheń!…
I poczęli się wzajem kuksać łokciami. Pani Elzen wiedząc z doświadczenia, jaki niesmak budzi w Swirskim sposób, w jaki ci chłopcy mówią, i w jaki wogóle zostali wychowani, kazała im być cicho, poczem rzekła:
– Zapowiedziałam i wam i panu Kresowiczowi, żebyście nie mówili inaczej z sobą, jak po polsku.
Kresowicz był to student z Zurychu, z początkiem choroby piersiowej, którego pani Elzen odnalazła na Riwierze i zgodziła jako guwernera do dzieci, po poznaniu Swirskiego, a zwłaszcza po głośnem oświadczeniu złośliwego i bogatego pana Wiadrowskiego, że poważne domy nie chowają już dzieci na komiwojażerów.
Tymczasem jednak Bogu ducha winny "Formidable" popsuł nastrój wrażliwemu malarzowi. Po chwili, powóz, zgrzytając po kamieniach, ruszył dalej.
– To pan wstawiał się za nimi, żeby ich zabrać – ozwała się słodkim głosem pani Elzen – pan dla nich zbyt dobry. Ale tu trzeba kiedy przyjechać w nocy, przy księżycu. Czy chce pan dziś?
– Chcę zawsze – odpowiedział Swirski – ale dziś niema księżyca i obiad pani skończy się zapewne późno.
– Prawda – rzekła pani Elzenowa – ale niech mi pan da znać, jak będzie pełnia. Szkoda, że nie prosiłam pana samego na ten obiad… Przy pełni księżyca musi być tu ślicznie, choć na tych wysokościach dostaję zawsze bicia serca. Żeby pan mógł wiedzieć, jak mi w tej chwili bije i bije… ale niech pan zobaczy puls: widać nawet przez rękawiczkę.
To rzekłszy, odwróciła dłoń, opiętą tak ciasno w duńską rękawiczkę, że niemal zwiniętą w trąbkę, i wyciągnęła ją ku Swirskiemu. On wziął ją w obie ręce i począł patrzeć:
– Nie rzekł – nie widać dobrze, ale można będzie usłyszeć.
I pochyliwszy głowę, przyłożył ucho do guzików rękawiczki, na chwilę przycisnął ją silnie do twarzy, poczem musnął nieznacznie ustami i rzekł:
– Jak za moich dziecinnych lat udało mi się czasem złapać ptaka, to w uim tak samo serce biło: zupełnie, jak w złapanym ptaku!
A ona uśmiechnęła się prawie smutno i powtórzyła:
– …Jak w złapanym ptaku…
po chwili jednak zapytała: _ A co pan robił ze złapanymi ptakami?
Przywiązywałem się do nich ogromnie. Ale one zawsze odlatywały…
– Niepoczciwe ptaki…
Malarz zaś mówił dalej z pewnem wzruszeniem:
– I tak się jakoś życie składało, żem próżno szukał takiego, któryby chciał zostać przy mnie; aż wreszcie straciłem i nadzieję.
– Nie! niech pan ufa – odpowiedziała pani Elzenowa.
Na to Swirski pomyślał sobie, że, skoro się rzecz zaczęła od tak dawna, to należy ją skończyć, a potem będzie, co Bóg da. Miał w tej chwili wrażenie człowieka, który zatyka sobie palcami oczy i uszy, aby skoczyć do wody, ale zarazem czuł, że tak trzeba i że nie czas na namysł.
– Może dla pani będzie lepiej przejść się troche – rzekł.– Powóz pójdzie za nami, a oprócz lego będziemy mogli mówić swobodniej.
– Dobrze – odrzekła zrezygnowanym głosem pani Elzen.
Swirski trącił laską woźnicę, powóz stanął i wysiedli. Romulus i Remus, pobiegłszy zaraz naprzód, zatrzymali się dopiero o kilkadziesiąt kroków na przedzie, aby spoglądać z góry na domy w Eze i staczać kamienie ku rosnącym w dole oliwkom. Swirski i pani Elzenowa zostali sami, lecz widocznie ciężyła nad niemi tego dnia jakaś fatalność, zanim bowiem mogli skorzystać z chwili, ujrzeli, jak przy Romulusie i Remusie zatrzymał się nadjeżdżający od strony Monaco jeździec, za którym widać było ubranego po angielsku groonia.
– To de Sinten rzekła z niecierpliwością pani Elzenowa.
– Tak, poznaję go.
Jakoż po chwili spostrzegli przed sobą końską głowę, a nad nią końską twarz młodego de Sintena. Ów zawahał się, czy nic skłonić się i nie przejechać, ale pomyślawszy widocznie, że gdyby chcieli być sami, to nie braliby z sobą chłopców, zeskoczył z konia i skinąwszy na grooma, począł się witać.