- W empik go
Na krawędzi widelca. Spowiedź bulimiczki - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Na krawędzi widelca. Spowiedź bulimiczki - ebook
Nie jestem ekspertką w dziedzinie psychologii, psychiatrii czy dietetyki, ale jedną z wielu osób zmagających się z zaburzeniami odżywiania. Jestem kobietą, która nie potrafiła zaakceptować pustki i beznadziejności, jakimi wypełniły mnie bulimia z depresją. Jestem kobietą, która po bardzo burzliwym wkroczeniu w dorosłość, znalazła w sobie wystarczająco dużo siły i determinacji, by swoje życie zmienić na lepsze i wygrać walkę z chorobą.
Autorka
Depresja, anoreksja, bulimia, okaleczanie się to problemy, z którymi spotykamy się coraz częściej. Walka z nimi jest trudna, bo wymaga emocjonalnej dojrzałości. Książka Natalii Krzesłowskiej to zapis zmagań autorki z tymi przypadłościami. Historia wzrusza swoją szczerością. Znajdziemy w niej opis etapów rozwijającej się choroby, walki o uwolnienie się, a przede wszystkim nadzieję.
Natalia Krzesłowska, urodzona w małej miejscowości pod Łodzią, zawsze czuła się obywatelką świata. Od trzech lat mieszka i pracuje w Nottingham w Wielkiej Brytanii. Studiowała na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu, z wykształcenia jest elektroradiologiem. Fascynuje ją siła i zagadkowość ludzkiego umysłu. Uwielbia czytać książki psychologiczne i kryminały. Marzycielka w nieustannej podróży w poszukiwaniu swojego miejsca i samej siebie.
Autorka
Depresja, anoreksja, bulimia, okaleczanie się to problemy, z którymi spotykamy się coraz częściej. Walka z nimi jest trudna, bo wymaga emocjonalnej dojrzałości. Książka Natalii Krzesłowskiej to zapis zmagań autorki z tymi przypadłościami. Historia wzrusza swoją szczerością. Znajdziemy w niej opis etapów rozwijającej się choroby, walki o uwolnienie się, a przede wszystkim nadzieję.
Natalia Krzesłowska, urodzona w małej miejscowości pod Łodzią, zawsze czuła się obywatelką świata. Od trzech lat mieszka i pracuje w Nottingham w Wielkiej Brytanii. Studiowała na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu, z wykształcenia jest elektroradiologiem. Fascynuje ją siła i zagadkowość ludzkiego umysłu. Uwielbia czytać książki psychologiczne i kryminały. Marzycielka w nieustannej podróży w poszukiwaniu swojego miejsca i samej siebie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-824-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Oprawcy…”
Nie jestem słaba!
Raczej zagubiona…
Moja twarz nie jest blada!
Raczej z radości wysączona…
Wariatką mnie nie nazywaj,
bo i jakie masz prawo do tego?
Próbujesz dobre oddzielić od złego?
Nie Twoja to misja!
Ja zbyt dużo czuję…
Za dużo widzę…
Ty chcesz tylko, bym była „czysta”…
Chcesz zamknąć mi usta!
Przekonujesz, że nie jestem tłusta…
Zbliż się do mnie…
Dotknij wnętrza mojego…
Czujesz?
To nic dla Ciebie groźnego!
Nie opętanie i nie głupota!
Rozumiesz teraz?
To ból i niezrozumienie wnętrza ludzkiego!
Tak, chore dla Ciebie…
Dla mnie jak chleb – coś powszedniego…
Zanim ktokolwiek przystąpi do lektury tej książki, powinien znać odpowiedź na pytanie „Czym jest bulimia i o co w niej tak naprawdę chodzi?”. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że to obsesja jedzenia i słabość do niego. Tracimy kontrolę, nie potrafimy odmówić sobie pewnych pokarmów, ale jednocześnie nie chcemy przez to utracić nienagannej figury. Szukamy więc sposobu, by mieć i jedno i drugie. Oszukujemy! Jesteśmy próżne, puste, a nasze życie pozbawione wyższych wartości.
Czy tak jest w rzeczywistości? Czy to naprawdę posiadanie idealnej figury i próżność ściągają nas na te kręte ścieżki destrukcyjnych zachowań?
No właśnie powierzchowność i pochopność w wydawaniu opinii to problem współczesnego społeczeństwa. Nie mamy czasu, chęci i siły, by zagłębić się w podłoże problemu. Nigdy nie zapomnę pytania lekarza już tutaj w Anglii, kiedy zdecydowałam się po raz kolejny poprosić o pomoc. Nie wiem sama, czy bardziej mnie rozśmieszył, czy boleśnie rozczarował. Po mojej szczerej spowiedzi jego pytanie brzmiało: „Ale dlaczego pani wymiotuje, przecież ma pani idealną figurę?”. Nie wiedziałam, czy mam się rozpłakać z bezsilności, czy powiedzieć mu, co o tym wszystkim myślę i wyjść, zatrzaskując za sobą drzwi jego gabinetu. „Jak ludzie mogą być tacy ślepi?” – pomyślałam. Wtedy jednak zdałam sobie sprawę, że większość z nich tak postrzega zaburzenia odżywiania. Myślą, że naszym celem jest wychudzona sylwetka…
Jaka jest więc prawda? Chyba czas, by rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące celu zachowań bulimiczek.
Zgadzam się w stu procentach, że wszystkie nas paraliżuje strach przed przytyciem. Nie mam w tej sprawie żadnych wątpliwości. Strach ten wynika jednak z czegoś zupełnie innego niż chęć posiadania idealnego ciała. Utrzymanie szczupłej sylwetki dla nas to posiadanie kontroli nad czymkolwiek, bo uczucie utraty kontroli nad wszystkim dookoła, nad swoim życiem jest dla nas po prostu nie do zniesienia. Napady obżarstwa natomiast to metafora łamania wszelkich zasad, jakie na siebie nakładamy w swoim życiu, celów, obowiązków itd., pod których ciężarem nie możemy oddychać. Wymioty oczyszczają nas nie z jedzenia, jakie przed chwilą pochłonęłyśmy, ale z emocji i podświadomej chęci destrukcji, jakie są w naszym wnętrzu, których obecności absolutnie nie chcemy. A więc bulimia to jedna wielka metafora i ukryty przekaz. Nie każdy ma czas, siłę i ochotę, by spojrzeć na nią właśnie w taki sposób. Nie każdy też jest w stanie ją zrozumieć i odnaleźć w niej logikę. Oczywiście każdy ma do tego prawo. Wolny kraj, wolni obywatele. Wolność słowa.
Na litość boską jednak, błagam, niech nikt nigdy nie ma żadnych wątpliwości, że szczupła sylwetka, jaką przez bulimię osiągamy, to tylko i wyłącznie skutek uboczny. Tak, skutek uboczny! Jedzenie to tylko sposób, którym posługujemy się, kiedy nie wiemy, jak inaczej poradzić sobie z tym, co czujemy i przez co przechodzimy. Nie potrafimy zaakceptować naszego ciała. Nadal się go brzydzimy, wstydzimy i chcemy krzywdzić. Nie uszczęśliwia nas mniejsza liczba kilogramów wskazywana przez wagę, choć bardzo same chcemy w to wierzyć. Nie mamy większego powodzenia w relacjach damsko-męskich, bo nadal zaszywamy się w domu i nie chcemy nikogo widzieć. Pięć, dziesięć, piętnaście kilo mniej nie robi nam różnicy. Czujemy ten sam ból, to samo cierpienie i to samo niezrozumienie, a może nawet i większe.
Odchudzamy nasze ciało. Niszczymy nasze ciało. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – bo to klatka, która więzi nas i zmusza do stykania się z emocjami, od których pragniemy uciec i którym nie jesteśmy w stanie stawić czoła.
Teraz pomyśl dwa razy, zanim napiszesz komentarz w Internecie czy wyrazisz opinię na ulicy. Nie musimy ci się podobać, bo i my same się nienawidzimy. Nie musisz nas rozumieć, od tego są specjaliści. Jedyne, co powinieneś zrobić, to postarać się uszanować czyjeś emocje i cierpienie. Wszyscy radzimy sobie z problemami na własny sposób i wszyscy z czymś w swoim życiu się zmagamy. Jeśli ktoś mówi, że jego życie jest idealne – KŁAMIE!
Głowa do góry, wszyscy cierpiący! Walczmy o zdrowsze życie, bo świat jest piękniejszym miejscem bez BULIMII!
WSTĘP
Każdy z nas nosi w sobie historię wartą tego, by podzielić się nią z innymi. Ja postanowiłam podzielić się moją, aby pomóc sobie i innym cierpiącym. Kiedy szukałam pomocy i nadziei, że kiedyś nadejdą lepsze dni i wyzdrowieję, stanowczo brakowało mi książki o osobie, która cierpiała tak jak ja i znalazła światło w tunelu. Ostatnio bardzo dużo mówi się o zaburzeniach odżywiania i depresji jako o chorobach cywilizacyjnych. Powstaje coraz więcej ośrodków pomocy dla osób z anoreksją i bulimią, w których pracuje wykwalifikowana kadra. Przemysł farmaceutyczny produkuje coraz lepsze „tabletki szczęścia”, a terapeuci prześcigają się w najnowszych formach psychoterapii. Ogromnie się cieszę, że świadomość społeczeństwa znacznie wzrasta i są miejsca, gdzie można znaleźć pomoc. Niestety w placówkach NFZ długo czeka się na przydzielenie terapeuty, a gdy już zostanie on przydzielony, to spotkania z nim są za rzadkie. Nie każdy, niestety, może pozwolić sobie na prywatne kliniki czy własnych psychoterapeutów, co byłoby oczywiście najlepsze. Oczekiwanie na pomoc i odsyłanie z ośrodka do ośrodka, z listy na listę nie pomaga osobie w depresji odnaleźć nadziei na lepsze jutro. Doświadczyłam tego na własnej skórze i wiem, jaki zawód potrafi to sprawić. Osoba z depresją i zaburzeniami odżywiania zwykle nie chce sięgnąć po jakąkolwiek pomoc. Zawsze uważa, że ze wszystkim poradzi sobie sama, a właściwie to nie ma z czym sobie radzić, bo wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zaburzenia odżywiania wiążą się z ogromnym wstydem i poczuciem winy. Mamy dużo szczęścia, jeśli nasi najbliżsi dość szybko zauważą niepokojące objawy, tak jak było to w moim przypadku. Nie każdy cierpiący takich bliskich ma, więc gdy w końcu zdecyduje się wyciągnąć rękę po pomoc, całą nadzieję pokłada w psychiatrze czy psychoterapeucie. Bardzo boi się wyśmiania, oceniania i niesmacznych żartów na temat swojej przypadłości. Niestety zdarzają się sytuacje, że właśnie tak zostaje potraktowany. Nigdy nie zapomnę zażenowania i wstydu, jakie poczułam w gabinecie, kiedy właśnie w ten okropny sposób, bez żadnego wyczucia zanalizowano mój przypadek. Do każdej kolejnej wizyty podchodziłam już coraz bardziej sceptycznie. Zamiast zaufać lekarzom i terapeutom, zaczynałam przyjmować postawę obronną, przez co moje leczenie nie mogło przynieść żadnych pozytywnych skutków. Gdybym tylko wtedy mogła porozmawiać z osobą, która przeszła przez to, co ja i zobaczyć, że jest droga wyjścia, może nie zmarnowałabym aż dziesięciu lat swojego młodego życia. Z każdym rokiem narastał we mnie bunt. Myślałam, co tak naprawdę lekarz czy terapeuta może wiedzieć o tym, jak ja się czuję. Dla mnie to były osoby, które miały tylko wiedzę teoretyczną. Po pracy zamykały drzwi i wracały do własnych rodzin, problemów i radości. Pod koniec dnia to JA sama musiałam walczyć z własnymi emocjami i bezradnością. To JA musiałam przechodzić przez to, o czym oni tylko czytali. To JA musiałam patrzeć na cierpienie i niemoc swojej rodziny, która z całego serca chciała mi pomóc. To JA sama w końcu musiałam dojść do wniosku, że nikt nie jest w stanie mi pomóc, dopóki JA nie znajdę w sobie siły, żeby na to pozwolić. Podnosiłam się i upadałam. Walczyłam i padałam wycieńczona. Często, przechodząc koło cmentarzy, marzyłam, że to ja leżę w jednym z tych grobowców i mam już święty spokój, nic nie muszę robić i o nic się martwić. Ta wizja przez długie lata wydawała mi się najjaśniejszą z najjaśniejszych. Myśląc o śmierci, czułam ulgę i spokój. Z upływem lat zaczęłam więc o niej marzyć tak, jak zdrowi ludzie marzą o kolejnych wakacjach, nowym domu, wielkiej miłości itd. Marzyłam też o tym i ja, zanim nie zostałam wciągnięta w obsesję jedzenia. Moja droga była kręta i wyboista. Kraje, które odwiedziłam, ludzie, których spotkałam w podróży i sytuacje, w jakich się znalazłam, doprowadziły mnie do prawdy. Prawdy o samej sobie. Nagle wszystko zaczęło się klarować, a ja zrozumiałam, że odpowiedzi zawsze nosiłam w środku, tylko nie umiałam odpowiednio zadawać pytań. Prawdopodobnie też bałam się ich zadać. Nie jestem specjalistą od psychologii ani psychiatrii. Nie jestem ekspertem w dziedzinach medycznych. Jestem osobą, która przez dziesięć lat próbowała walczyć ze swoim zaburzeniem i zrozumieć jego przyczynę. Uważam, że moje doświadczenia powinny ujrzeć światło dzienne, bo mogą stać się przewodnikiem i deską ratunku dla tych, którzy znaleźli się w tej samej sytuacji co ja i nie widzą z niej wyjścia. Nie było mi łatwo wrócić do przeszłości i krok po kroku odtworzyć historię choroby, której przecież z całego serca chciałam się pozbyć i o niej zapomnieć. Podczas pisania doświadczyłam pewnego rodzaju katharsis, a także lepiej zrozumiałam siebie i swoją historię. Myślę, że przekroczyłam własne granice i musiałam coś zrobić, by odzyskać swoje życie, by odzyskać siebie. Zagubiłam się na tej krętej drodze. Straciłam zaufanie do siebie i zaufanie innych, wiarę i nadzieję, że cokolwiek kiedykolwiek się zmieni. Przez ostatnie dziesięć lat żyłam jakby obok, jakbym oglądała film o swoim życiu, reżyserowany przez ZABURZENIA ODŻYWIANIA. Uśmiechałam się przez łzy. Idealna na zewnątrz, martwa od środka. W końcu powiedziałam „dość”!
Mam nadzieję, że i Wy odkryjecie swoje własne drogi i powrócicie do życia!ANOREKSJA
W wielu miejscach bywa,
wszyscy patrzą na nią,
co widzą…?
Piękna, radosna… taka żywa!
Taką samą jak miliony zdaje się być,
te same szlaki przecierać,
te same sny powinna śnić…
Opinie rzucane,
tak bezwiednie i nieprzemyślanie,
one nie omijają jej, lecz uderzają
jak strumień wody o napotkany na swej
drodze kamień.
Każde słowo wypowiedziane,
każdy wzrok w nią wbity,
głęboko w jej wnętrzu pozostaje ukryty.
W gąszczu myśli, za wodospadem emocji,
kryje się jej słabości skała,
na niej cały ból, każdy cios wyryty.
Obok snuje się jej dusza
zlękniona, obolała.
Taką samą jak miliony zdaje się być,
te same szlaki przecierać, te
same sny powinna śnić…
Przechodząc obok, przez myśl nie przejdzie nikomu,
że to młode ciało, sprzecznościami od
wewnątrz zatrute,
umiera po kryjomu…
Nigdy nie była taka, jak miliony,
swoje szlaki przecierać,
swoje sny pragnęła śnić…
Życie kazało jej być jedną z wielu,
o swych pragnieniach zapomnieć,
biec w tym szczurzym tunelu.
Zbuntować się bała…
swe wnętrze, codziennością zagłuszyć musiała.
Co jej zrobiliście?!
Czy aż tak swą innością przeszkadzała?!
Przez Was do końca swych dni,
za życia będzie umierała…
Dużo mówiło się o anoreksji wśród modelek i sławnych ludzi. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że może dotknąć mnie, szarą, nikomu nieznaną mysz. Miałam cudowne dzieciństwo i wspaniałą rodzinę. Ciepły i kochający dom, do którego zawsze chciało się wracać i nie bardzo chciało się z niego wychodzić. Pamiętam, mama często namawiała mnie i siostrę, żebyśmy wyszły pobawić się ze znajomymi na plac zabaw, ale nam było tak dobrze w domu. Zawsze zapewniałyśmy ją, że wolimy zostać i obiecywałyśmy, że będziemy grzeczne. Muszę z czystym sumieniem przyznać, że byłyśmy naprawdę grzecznym i zgranym rodzeństwem. Czasem nawet rówieśnicy dziwili się i dopytywali, czy my aby na pewno jesteśmy siostrami. Ja i moja siostra byłyśmy jak ogień i woda, ale razem tworzyłyśmy świetny team. Cała moja rodzina była i jest ze sobą bardzo zżyta. Pamiętam, że każda pora roku miała swoje zapachy i aktywności. Wiosną przygotowywaliśmy ogródek i skalniak. Sadziliśmy nowe kwiaty, warzywa na własny użytek i oczywiście moje i siostry ulubione truskawki. My bardziej przeszkadzałyśmy rodzicom, niż im pomagałyśmy, ale liczyło się to, że byliśmy wszyscy razem i świetnie się bawiliśmy. Lato to oczywiście wyprawy rowerowe i zbieranie jagód w lesie. Tata lubił je najmniej, bo zawsze wracał cały pogryziony przez komary i z pustym słoiczkiem. Zwykle z nudów zjadał wszystkie jagody, które wcześniej uzbierał. Ja z siostrą i mamą miałyśmy z niego ogromny ubaw. Kiedy pogoda dopisywała, całą rodziną wybieraliśmy się nad rzekę. Tata zabierał leżaki, ręczniki i gazety, a mama szykowała smakołyki dla głodnych pływaczek. Spędzaliśmy na plaży prawie cały dzień. Nigdy nie zapomnę smaku kanapek przygotowanych przez mamę ze słodkim pomidorkiem z ogródka, które nam podawała, kiedy wracałyśmy z nauki pływania z tatą. Rzucałyśmy się na nie jak wygłodniałe rekiny. Zawsze z wielkim żalem wychodziłyśmy z wody, żeby się wysuszyć i wracać do domu. Wieczorami siadaliśmy w ogrodzie i jedliśmy kolację przy świecach, a rodzice opowiadali historie ze swojego dzieciństwa. Często urządzaliśmy również grilla. Miałyśmy też swój mały basen do zabawy w ogrodzie. Czego my tam nie wyczyniałyśmy! Lato było moją ulubioną porą roku. Tyle się działo i były wakacje, więc cały swój czas mogłam spędzać z siostrą. Jesień to zbieranie orzechów i grabienie liści w ogrodzie. Siostra zawsze wkładała mnie do taczki napełnionej cudownie pachnącymi, zasuszonymi liśćmi, rozpędzała się i wyrzucała mnie w stertę, którą wygrabili rodzice. Zawsze dostawałyśmy za to po głowie, ale wrażenia były silniejsze od strachu. Na koniec dnia robiliśmy wielkie ognisko. Paliliśmy zgrabione liście i połamane gałęzie, a przy okazji piekliśmy ziemniaki i kiełbaski. Nic nie było w stanie równać się z ich smakiem. Ten smak był zmieszany ze szczęściem. Zima to oczywiście święta, zapach choinki, słodyczy i pomarańczy. Paczki ze słodyczami i owocami były najważniejszymi prezentami dla mnie i dla siostry i tak pozostało do dzisiaj. Kochałam pasterkę w noc wigilijną i śpiewanie kolęd z mamą. Wyprawy z rodzicami na sanki i łyżwy do parku i lepienie bałwanów w ogrodzie. Niestraszny był nam mróz i śnieg. Zawsze znalazłyśmy z siostrą coś do zrobienia. Było cudownie i ciepło w sercach. Byłam wtedy taka szczęśliwa. Na każdy dzień czekałam z niecierpliwością. Czułam się kochana, akceptowana i w zgodzie z naturą. Miałam swoje miejsce na ziemi i u ludzi, za których oddałabym swoje życie. W szkole byłam najlepsza. Piątki i szóstki były na porządku dziennym od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Tańczyłam, pisałam, śpiewałam i rysowałam. Nagradzano mnie w konkursach śpiewaczych i plastycznych. Często wybierano mnie na przewodniczącą klasy. Zawsze byłam też odpowiedzialna za gazetkę klasową i wszystkie dekoracje sezonowe. Lubiłam szkołę, ale nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do domu i pobawię się z siostrą, kiedy cała rodzina usiądzie w kuchni do obiadu i będzie opowiadać o swoim dniu. To był mój skarb i moje miejsce. W domu czułam się najlepiej.
Żyłam i byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa…
Wszystko zaczęło się prawdopodobnie około dwunastego, trzynastego roku życia. Taki przynajmniej obraz mam w pamięci. Wtedy to zdecydowałam się nacisnąć destrukcyjny guzik i spuścić lawinę okropności na siebie. Powoli oddalałam się od rodziny. Często zamykałam się w pokoju i płakałam. Nie chciałam, by ktokolwiek mnie widział. Nie chciałam, by ktoś pytał, bo nie wiedziałabym, co mam odpowiedzieć. Dlaczego jestem smutna, dlaczego płaczę? Nie umiałam odpowiedzieć na te pytania. Czułam się samotna, zagubiona i bez celu w życiu. Nic nie sprawiało mi radości. Straciłam poczucie bezpieczeństwa i sympatii do siebie. Wszystko stało się tak nagle, a ja miałam w sobie tylko jedną wielką niemoc i pustkę. W tym okresie byłam rozdarta między dwiema grupami wiekowymi. Pierwszą grupą byli rówieśnicy w szkole, których wyprzedzałam w rozwoju fizycznym i emocjonalnym, co dawało mi poczucie inności i braku zrozumienia. Drugą grupą była orkiestra i zespół taneczny, którego ja i siostra byłyśmy członkiniami. Jak wspomniałam wcześniej, uwielbiałam tańczyć i byłam w tym naprawdę dobra. Przeskoczyłam więc z grupy małolatów do głównego koncertowego składu. Był to mój wielki sukces, ale pod względem emocjonalnym wzniecił jeszcze większy chaos. W porównaniu do dziewczyn z zespołu i nawet mojej siostry byłam niewystarczająco rozwinięta zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Dziewczyny były już nastolatkami, ich ciała nabrały kobiecych kształtów, zmieniły się też ich marzenia. Chłopcy zabiegali o ich względy, a one z nimi flirtowały. Często nie rozumiałam, o czym mówią i z czego żartują. Miałam dwanaście lat i byłam płaska jak deska. Nosiłam wysoko upięty kucyk i miałam okropny „kulkowaty” brzuch, którego nienawidziłam. Czułam, że odstaję od grupy w takim samym stopniu, jak odstawałam od grupy swoich rówieśników. Byłam zawieszona gdzieś po środku. Nie pasowałam nigdzie. Byłam inna, inna, czyli gorsza. Taniec przynosił mi ukojenie, tak jak bliskość siostry, ale i ona zaczęła interesować się młodym i przystojnym saksofonistą z orkiestry. Byłam bezradna i samotna. Wstręt do siebie narastał i chęć zmiany chodziła mi po głowie dzień i noc. Pamiętam, że pierwszą myślą było to, że powinnam znaleźć sobie chłopaka. Miałam nadzieję, że jeśli ktoś będzie mną zainteresowany, to dorównam reszcie dziewczyn, a przede wszystkim siostrze. Myśl o tym, by przytulić się do chłopaka wzbudzała we mnie wstręt. Poza tym mówiłam do siebie: „Kto by się zainteresował kimś takim jak ja”. W szkole miałam powodzenie, ale zawsze odbierałam to jako żart ze mnie. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie związku z rówieśnikiem. Oni byli tacy dziecinni. Problemy, przez które przechodzili, ja dawno miałam już za sobą. Żyłam w tym dysfunkcyjnym kole, coraz bardziej się izolując i pogrążając w depresji. Nienawiść do samej siebie rosła niepohamowanie. Byłam sfrustrowana, samotna i nie umiałam o tym mówić. Nie potrafiłam pytać i prosić o pomoc. Wierzyłam, że to musi być moja wina, że coś jest ze mną nie tak i to ja muszę temu stawić czoła. Muszę odzyskać władzę i kontrolę nad swoim życiem. Zadałam sobie wtedy pytanie: „Tylko jak to zrobić?”. Pamiętam jak dziś moment, w którym moje obrzydzenie do siebie i frustracja sięgnęły zenitu. Wtedy postanowiłam, że zacznę się odchudzać.
Było zimowe popołudnie, mama zrobiła mój ulubiony obiad – knedle z cynamonem i śliwkami. Usiedliśmy do stołu. Brakowało jednak mojej siostry. Prawdopodobnie po zajęciach poszła na spacer ze swoim chłopakiem. Zje jak wróci. „Nic mnie to nie obchodzi” – pomyślałam sobie i zaczęłam jeść. Mama musiała gdzieś szybko wyjść z tatą, więc skończyli swój obiad i zapytali mnie, czy na pewno nie chcę iść z nimi. Odpowiedziałam, że mam dużo nauki i muszę się zabrać za nią jak najszybciej. Rodzice wyszli, a ja zostałam sama z talerzem przed nosem. Myślałam i jadłam. Nie wiem, kiedy straciłam kontrolę i zjadłam o jednego knedla za dużo. Czułam się okropnie pełna, gruba i wstrętna. Poszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Właściwie zmusiłam się, żeby w nie spojrzeć. Powiedziałam sobie wtedy, że to ostatni dzień w moim życiu, kiedy pozwoliłam sobie na obżarstwo. Od jutra zacznę dietę…
Zaczęło się więc bardzo niewinnie. Miałam zamiar zrzucić pięć kilogramów i to powinno mnie uszczęśliwić. Większość dziewczyn wchodzących w okres dojrzewania stosuje różne diety, bo nie za bardzo rozumieją, co dzieje się z ich ciałem. Ja nie rozumiałam znacznie więcej rzeczy. Ten cel – odchudzanie – dał mi energię. Przywrócił do życia i wypełnił pustkę i samotność, jakie wcześniej mnie prześladowały. Nagle ze smutnej i odizolowanej dziewczynki stałam się osobą, której znów wszędzie było pełno. Musiałam uśpić czujność rodziców, żeby moje coraz mniejsze porcje jedzenia nie wzbudzały podejrzeń. Nadmierne ćwiczenia tłumaczyłam nudą. Było rzeczą absolutnie niezrozumiałą dla mojej rodziny, że JA odmawiam deseru czy innych łakoci w ciągu dnia. Ja i tata zawsze byliśmy największymi łasuchami w domu i pierwsi w kolejce po coś słodkiego. W przeciwieństwie do taty ja mogłam zrezygnować z obiadu czy kolacji na rzecz chwili słodkiej przyjemności. To, że odmawiałam jedzenia słodyczy wydało się podejrzane, więc zaczęłam się nimi częstować, ale zaraz chowałam je, żeby później wyrzucić. Podobnie było też z resztą posiłków. Śniadania nie jadłam, tłumacząc, że zaspałam i spóźnię się do szkoły. Drugie śniadanie dawałam bezdomnym psom w drodze powrotnej do domu. Obiad często był już gotowy, bo mama przygotowała go poprzedniego dnia, więc zanim wszyscy wrócili z pracy i szkoły, nabierałam porcję na talerz, brudziłam go i wyrzucałam jedzenie do sedesu. Brudny talerz i sztućce zostawiałam jako dowód, że jestem już po obiedzie. Zawsze tłumaczyłam się, że przychodzę ze wszystkich najwcześniej i umieram z głodu, więc nie chce mi się czekać. Kolacji odmawiałam, twierdząc, że zjadłam na obiad tak dużo, że kolacji już nie dam rady. Na koniec dnia zawsze robiłam tysiąc brzuszków i ćwiczenia z programu odchudzającego Cindy Crawford. Częstotliwość ćwiczeń zwiększała się z każdym tygodniem, a porcje jedzenia malały. Moją główną zasadą była zasada pięciu palców. Jeżeli produkty, które zjadłam danego dnia, mogłam przyporządkować pięciu palcom, to dzień uznawałam za udany. Jeszcze większym sukcesem oczywiście było, kiedy spożyte pokarmy to trzy, dwa lub jeden palec. Rozpierała mnie nieznana siła i energia. Miałam kontrolę nad tym, co jem i kiedy jem, a właściwie nie jem. Syciłam się obrazem jedzących ludzi i ich słabością. Ja byłam w stanie odmówić sobie jedzenia, wystarczały mi tylko jabłko i woda. Byłam więc silna. Poza tym nikt nie wiedział o moim planie. Byłam tylko ja i moja głodówka. To był mój sekret, tylko mój i nikt nie domyślał się niczego. Skok nastroju i wzrost energii nie trwał jednak zbyt długo. Realizując swój drakoński program żywieniowy, bardzo szybko straciłam wymarzone pięć kilogramów. Stanęłam wtedy na wadze i zobaczyłam pięćdziesiąt pięć, wagę, którą chciałam osiągnąć. Przy wzroście sto siedemdziesiąt pięć centymetrów ciągle mieściłam się w prawidłowym wskaźniku BMI. Nie chodziło jednak o to, czy się mieszczę, czy nie mieszczę. Najważniejsze tego dnia było to, jak się poczułam, osiągając zamierzony cel. Nie było owacji, bębnów i konfetti z nieba. Nie było zstąpienia magicznej mocy, która mogłaby zmienić mnie i moje życie na lepsze. Zamiast tego było jedno wielkie rozczarowanie i zawód. Osiągnęłam zamierzoną wagę, ale czy byłam lepsza? Czy byłam szczęśliwsza? Zadałam sobie te pytania i z przykrością musiałam odpowiedzieć sobie „nie!”. Nie zrobiłam tego na głos, bo chyba by mnie to zabiło. Zeszłam z wagi i się rozpłakałam. Znów poczułam tę bezradność i pustkę sprzed czasu, kiedy zaczęłam stosować dietę. Straciłam cel w życiu. „Co mam teraz ze sobą zrobić?” – spytałam siebie w myślach. W rozpaczy pojawił się cichutki głos podpowiadający, że powinnam dietę kontynuować bez względu na wagę, bo przecież sprawiała mi przyjemność. Dawała siłę i kontrolę, a przede wszystkim cel, który wypełniał pustkę. Wstałam, otarłam łzy i postanowiłam nadal się odchudzać. Posłuchałam diabelskiego głosu, którym przemówiła moja „niechciana przyjaciółka”. Niechciana choć jedyna. Zabrałam się za ćwiczenia i kontynuowałam głodówkę przez kolejne tygodnie. O ile zima sprzyjała ukrywaniu utraty wagi, bo zawsze można było zarzucić na siebie więcej ubrań, tak nadchodząca wiosna już na to nie pozwalała. W kwietniowych promieniach słońca bardziej zauważalna stała się moja bladość, wręcz szarość. Powoli opadałam z sił i nikłam w oczach. Coraz częściej zamykałam się w pokoju, przykrywałam kocem i, słuchając non stop jednej piosenki, płakałam. Potrafiłam przeleżeć tak cały dzień. Zawsze wiernie towarzyszyła mi moja kotka Fiona. Nie chciałam rozmawiać, nie chciałam jeść, nie chciałam nigdzie wychodzić. Egzystowałam prawie jak warzywo. Notorycznie opuszczałam zajęcia w szkole, bo nie byłam w stanie spojrzeć na ludzi. Widziałam te zatroskane spojrzenia i słyszałam pytania, czy wszystko ze mną w porządku. Miałam to na co dzień w domu. Zaczęło być mi coraz ciężej ukrywać to, co się naprawdę dzieje. Mieszkaliśmy w małym domku jednorodzinnym, gdzie wszystkie pomieszczenia były przechodnie, a do tego dzieliłam pokój z siostrą. Nie miałam siły chodzić, nie chciało mi się żyć, więc jak mogłam się przejmować tym, czy wszyscy już wiedzą czy nie. Nic mnie nie obchodziło. Chciałam mieć święty spokój i spać. Uwielbiałam spać, bo sen był jak półśmierć. Podczas snu nie myślimy, nie czujemy, nie ma nas, a ja właśnie o tym marzyłam. Gdybym jeszcze tylko mogła rozpłynąć się w powietrzu, zniknąć bez śladu.
Myślę, że przekroczyłam granice wytrzymałości i cierpliwości rodziców, a muszę przyznać, że byłam i jestem wyjątkowo upartą istotą. Nie dali się dłużej okłamywać, że wszystko jest w porządku, tylko po prostu nie mam humoru. Zaczęli też pilniej obserwować moje posiłki, ale ja miałam już wprawę. Mama chciała zabrać mnie do lekarza i próbowała mnie do tego przekonać. Pamiętam, że nie chciałam o tym słyszeć. Bałam się, okropnie się bałam, że jak mnie wyleczą, to znów będę sama, bez celu, bezradna i słaba. Całe szczęście, że byłam niepełnoletnia i nie mogłam sama o sobie decydować. Rodzice zabrali mnie najpierw do lekarza rodzinnego, gdzie po raz pierwszy usłyszałam słowa „depresja” i „anoreksja”. Przekonywałam, że ja na pewno tego nie mam. Kiedy nie dało się inaczej, przyznałam się do depresji i tylko na nią zgodziłam się leczyć. Pomyślałam, że jeżeli dzięki tabletkom poprawi mi się nastrój, to i łatwiej będzie się odchudzać i cieszyć się utratą wagi każdego dnia. Zostałam skierowana do psychiatry, czego okropnie się wstydziłam i zabroniłam komukolwiek o tym mówić. Mojego stanu jednak nie dało się ukrywać, bo wyglądałam na ciężko chorą. Sąsiedzi często pytali mamę i babcię, czy choruję na raka, bo tak ostatnio zbladłam i wychudłam. Mieszkaliśmy w małym miasteczku Uniejów pod Łodzią i, jak to w małych miasteczkach bywa, o prywatności i anonimowości można było sobie tylko pomarzyć. Ja marzyłam, że jak tylko pójdę na studia, to wyprowadzę się do dużego miasta, gdzie nikt nikogo nie zna i nikt nikim się nie przejmuje. Ta wizja była cudowna. Niestety wtedy byłam tam, gdzie byłam i musiałam stawić czoła sytuacji.
Psychiatra, ku mojemu zaskoczeniu, wywarł na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Miał bardzo ciepły głos i traktował mnie poważnie. Przepisał mi mój pierwszy lek antydepresyjny, który miał mnie wyciągnąć z najgorszego. Anafranil w dawce dwudziestu pięciu miligramów.
W ciągu dwóch miesięcy schudłam dwadzieścia kilogramów. Moja waga spadła do czterdziestu kilogramów przy wzroście stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów i z każdym dniem malała. Nawet gdybym chciała jeść, to nie mogłam. Bardzo się bałam. Lek pomagał mi zwalczać depresję, ale ja ciągle nikłam w oczach. Doszłam do stanu, w którym pokonanie dystansu z kuchni do salonu kończyło się omdleniem w połowie drogi. A było to zaledwie parę metrów. Słyszałam, jak mama płacze wieczorami i obwinia siebie. To nie był już mój problem ani mój sekret. Moje zaburzenie wpłynęło na całą moją rodzinę, a przecież nie tego chciałam. Czułam się beznadziejnie. Coś, co sama stworzyłam, zaczęło ranić osoby, które najbardziej kochałam. Wyrzuty sumienia i chęć ukarania siebie wzrastały z każdym dniem. Tacie czasem puszczały nerwy, kiedy zastawał mnie w salonie katującą się ćwiczeniami. Wpadał wtedy do pokoju, wyjmował kasetę z ćwiczeniami z magnetowidu i wyłączał telewizor. Krzyczał, żebym przestała, pytał, dlaczego to robię. Widziałam ból w jego oczach, słyszałam niemoc i bezradność w jego głosie. Zdrowa „ja” miała ochotę go przytulić. Anorektyczka, którą się stałam, z premedytacją patrzyła w jego szkliste oczy i kontynuowała ćwiczenia bez kasety, bo i tak znała je wszystkie na pamięć. To nie byłam ja, to nie mogłam być ja. Często miałam wrażenie, że jeszcze jedna osoba siedzi we mnie i to ona dyktuje warunki. Kochałam rodziców, nie chciałam ich krzywdzić, chciałam przestać, ale ona mi nie pozwalała. Doszło do mnie, że straciłam kontrolę nad tym, co robię, a przecież o posiadaniu kontroli właśnie marzyłam. Czułam się jak w klatce, z której nie ma wyjścia. Wpadłam w pułapkę…
Miałam szesnaście lat, kiedy rodzice zabrali mnie do łódzkiego szpitala na oddział dla anorektyczek. Nigdy nie zapomnę tego, co tam zobaczyłam i co zrozumiałam. Mój psychiatra był bardzo miły i nawet go polubiłam, ale znał wszystkie sztuczki, nawet te dotyczące ważenia się. Kiedy ważenie mieliśmy już za sobą, poprowadził mnie do swojego gabinetu. Niestety jego gabinet znajdował się na końcu korytarza, a okna do sal dziewczyn były poodsłaniane. To było takie smutne. W tych dziewczynach nie było życia. Ich oczy były matowe, włosy bez blasku, a skóry poszarzałe. Snuły się po salach jak widma, jak cienie samych siebie. Serce ścisnęło mi się na ten widok. Zapytałam się wtedy, czy ja też tak wyglądam. Nie mogłam w to uwierzyć, że jestem jedną z nich. Starałam przekonać się w myślach, że mój stan jest lepszy i mój przypadek jest inny. Potem zaskoczyły mnie wyniki moich badań. Ciągle nie wierzyłam, że to dzieje się naprawdę. Jak ja mogłam tego nie zauważyć, przecież patrzyłam codziennie w lustro i przysięgam, że widziałam jeszcze dużo tłuszczu do spalenia. Osłabiona wątroba, maksymalne wycieńczenie mięśni, poziom czerwonych krwinek dużo poniżej normy, niedobór płytek krwi, niskie ciśnienie, słabe tętno i siedemnaście kilogramów niedowagi.
– I co my najlepszego zrobiliśmy sobie? – spytał doktor. Ciągle pozostawałam w szoku. Te dane, widok tych dziewczyn, łzy bezradności rodziców.
„Boże, co ja najlepszego narobiłam” – pomyślałam. Rozpłakałam się. Błagałam lekarza, żeby mnie tu nie zostawiał. Przysięgałam na wszystko i wszystkich, że zacznę przybierać na wadze, żeby tylko nie musieć tu zostawać. Lekarz postawił mi warunek: miałam co tydzień przyjeżdżać na kontrolę wagi i badań. Jeżeli waga będzie wzrastać, to pozwoli mi zostać w domu. Nie posiadałam się wtedy z radości, ale z perspektywy czasu uważam, że zrobiłam wielki błąd, nie zostając w ośrodku na terapii. Niestety leki to nie wszystko, a ja z całej siły próbowałam wmówić sobie, że jest inaczej. Z racji tego, że jestem osobą ambitną i upartą, za wszelką cenę chciałam dotrzymać danego lekarzowi słowa. Choć pewnie dziwnie to zabrzmi, ale przytycie było sto razy trudniejsze od chudnięcia. Powrót do świata smaków, zapachów i kolorów przyprawiał mnie o zawrót głowy. Waga docelowa pięćdziesięciu pięciu kilogramów wydawała mi się ogromna. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie z dodatkowymi piętnastoma kilogramami. Przerażała mnie ta wizja. Każdy posiłek był walką z sobą. Żołądek też zbytnio mi nie pomagał, przede wszystkim dlatego, że był porządnie skurczony i nie mógł za dużo pomieścić. Poza tym zapomniał, jak radzić sobie z trawieniem. Bóle brzucha, okropne wzdęcia i dokuczliwe zaparcia to był mój chleb powszedni. Nie wspomnę już o kolosalnych wyrzutach sumienia, które nadal próbowałam ukoić ćwiczeniami. Zaczęłam jeść, ale nie byłam w stanie zrezygnować z ćwiczeń. Często wieczorami w łóżku myślałam sobie: „Co się ze mną stało?”. Przecież ja zawsze lubiłam jeść, cieszyć się życiem i bawić. Jeszcze nie tak dawno byłam najszczęśliwszym dzieckiem na ziemi, a zmieniłam się we wrak nastolatki. „Może takie jest dorosłe życie? Może ja taka jestem?” – zadawałam sobie pytania w myślach. Zaparcia doskwierały mi tak mocno, że musiałam używać szpitalnych środków na przeczyszczenie. Waga wzrastała o dwa, trzy gramy tygodniowo, ale obietnicy dotrzymałam. Pomogły mi w tym słodycze. Żołądek nie mógł pomieścić zbyt wiele, więc potrzebowałam bardziej kalorycznych produktów. Sięgnęłam po zakazane, czyli słodycze. Podczas stosowania zasady pięciu palców brałam pod uwagę osobne produkty (np. sucharek, jabłko, marchewka) i na nich usiłowałam przetrwać dzień. Lubiłam tę zasadę, bo pomagała mi uporządkować dzień i poczuć ulgę. Uniemożliwiała mi niestety przybieranie na wadze, więc musiałam ją trochę zmodyfikować. Nadal ją stosowałam, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, ale teraz jeden palec nie był pojedynczym produktem, ale całym posiłkiem (np. śniadanie, obiad, kolacja). Nadal jednak im mniej zjadłam, tym lepiej się czułam. Trzymałam się jednak planu. Leki antydepresyjne również zaczęły mi pomagać i świat znów nabrał trochę kolorów.
Pomimo tych wszystkich przejść udało mi się skończyć gimnazjum z wyróżnieniem i dostać się do wymarzonego liceum w Turku. To był mój pierwszy samodzielny wybór. Siostra chodziła do liceum w innej miejscowości, więc ja nie chciałam iść na skróty po jej przetartych ścieżkach. Wybrałam inną szkołę, inne województwo i inny profil. Tak zaczęło się moje życie z dala od domu, którego tak nie mogłam się doczekać. A dlaczego? Tego dowiedziałam się parę lat później.
Dochodzenie do ustalonej przez doktora wagi trwało około dwóch lat. Nigdy podczas choroby nie straciłam okresu, ale masowo zaczęły wypadać mi włosy, łamać się paznokcie, a cera zmieniła się nie do poznania. Mój nastrój był całkiem stabilny. Jadłam już normalnie, więc czujność lekarzy i bliskich została uśpiona. Trzymałam wagę pięćdziesięciu pięciu kilogramów do końca szkoły średniej i wszystko wydawało się wracać do normy. Przyjmowałam już któryś lek z kolei, bo anafranil, choć bardzo pomocny, jako lek starej generacji przyśpieszał mi akcję serca do niebezpiecznie wysokiego poziomu. Po nim więc posypała się lawina innych leków, wszystkie oparte były na wychwycie zwrotnym serotoniny (SSR). Niestety dalej uparcie broniłam się przed psychoterapią. Zapewniałam wszystkich, że wszystkie problemy już są za mną. Sama bardzo chciałam w to wierzyć. Nawet w pewnym momencie zaczęłam się już tak czuć. Wtedy też wyprowadziłam się do Poznania na studia. Mój kolejny uparty i samodzielny wybór. Byle jak najdalej od domu.
Zakochałam się w Poznaniu od pierwszego wejrzenia i miasto to ciągle zajmuje bardzo ważne miejsce w moim sercu. Niemniej jednak studia były mocno stresującym okresem, biorąc pod uwagę kruchość i delikatność stanu, w jakim się znajdowałam. „Przynajmniej jestem sama” – myślałam. Zamykałam drzwi pokoju i nikt nie słyszał ani nie widział, jak się czuję i co się ze mną dzieje. To była wielka ulga dla mnie, że nie musiałam się nikomu z niczego tłumaczyć. Stresy odreagowywałam sama w domu, żeby na drugi dzień znów włożyć maskę dziewczyny perfekcyjnej i zadowolić wszystkich dookoła. Do tego doszły beznadziejne związki, w które się pakowałam i stres związany z pracą. Pierwszy rok był najlepszy. Byłam zachłyśnięta nowym miastem, niezależnością, anonimowością, o której tak marzyłam i nowymi ludźmi. Wtedy po raz pierwszy i jedyny zakochałam się na zabój, co tylko dolało oliwy do ognia, w którym już płonęłam od paru lat. Z każdym kolejnym rokiem zaczynałam czuć się coraz bardziej stłamszona pod ciężarem tej samodzielności. Znów traciłam kontrolę. Nastrój, mimo kontynuowania leczenia, wyraźnie się pogarszał. Dzwoniłam do rodziców tylko wtedy, kiedy byłam w stanie udawać, że wszystko jest w porządku. Kiedy oni dzwonili, nie odbierałam telefonu, tłumacząc się nadmiarem nauki i pracy. Pewnie podświadomie czuli, że coś jest nie tak, ale nie byli mi w stanie tego udowodnić. W domu bywałam dwa, maksymalnie trzy razy do roku, więc wpływ rodziców był znacznie ograniczony. Czasem rozrywało mnie w środku, żeby powiedzieć prawdę, poprosić o pomoc, ale mój upór i chęć chronienia rodziny były silniejsze. Miałam przyjaciółkę, której wszystko mówiłam tak, że z czasem odcięłam się kompletnie od siostry i rodziny, jakbym podświadomie za coś ich obwiniała. Przyjaciółka zastąpiła mi siostrę i wypełniła czas. Nieustannie jednak czułam pustkę, smutek i brak sensu we wszystkim, co robiłam. Nie potrafiłam powiedzieć, czego chcę i co mnie uszczęśliwi, ale byłam przekonana i czułam to każdą komórką swojego ciała, że to, co robię, to nie jest to. Uniwersytet medyczny był ogromną pomyłką. Zupełnie tam nie pasowałam. Nie mogłam używać tam swojej wyobraźni i kreatywności, co zawsze trzymało mnie przy życiu. Elektroradiologia była dla mnie po prostu nudna. Każdego miesiąca powtarzałam sobie, że niedługo to się skończy i… Właśnie brakowało mi tego, co dalej. Frustracja i niespełnienie narastały we mnie dzień po dniu. Było mi znacznie lepiej, że przyjaciółka myślała dokładnie to samo o studiach na naszym kierunku, więc przynajmniej nie byłam jedyną czarną owcą w grupie. Byłyśmy we dwie. Nie zmieniało to jednak faktu, że byłam nieszczęśliwa. Zamiast w głodówkę popadłam w obsesję zdrowego i niskokalorycznego jedzenia. Spędzałam godziny w supermarkecie, sprawdzając kaloryczność wszystkich produktów, zanim włożyłam je do koszyka. Znów wróciła zasada „im mniej, tym lepiej”, ale nie tak radykalnie jak kiedyś. Schudłam parę kilo, ale byłam w stanie to ukryć. Ostatni rok to też dużo praktyk i egzaminów, do tego pisanie pracy licencjackiej, więc jakby co, miałam wymówkę. Przez całe studia też nieustannie pracowałam, żeby utrzymać się w Poznaniu. Byłam słaba, a jednocześnie niewytłumaczalnie silna. Na studiach też odkryłam swój wpływ na mężczyzn i relaks, jaki niesie ze sobą seks. Wplątałam się w związek, żeby zapomnieć o bólu, smutku, frustracji i niespełnionej miłości. Wmawiałam sobie, że z czasem uczucia się pojawią. Był przystojny, dobry dla mnie i niesamowity w łóżku. Przekonywałam siebie, że jakoś to się ułoży. Ułożyło się jakoś. Oświadczył się, a ja, nie czując miłości, przyjęłam oświadczyny. Po tym jednak zaczęło do mnie dochodzić, co zrobiłam i pytałam się, czy naprawdę chcę spędzić życie z tym człowiekiem. Nie mogłam spać po nocach. Byłam za słaba, żeby zerwać ten związek. Bałam się być sama. Nieświadomie jednak popychałam go do tego, żeby mnie zostawił, bardzo źle go traktując. Po paru miesiącach odkryłam, że prowadzi podwójne życie, a liczba kobiet, jakie miał i zdrad, jakie popełnił, nie mieściła mi się w głowie. Mimo że go nie kochałam, świat mi się zawalił. Nie mogłam jeść, nie mogłam spać, nie mogłam oddychać w tym kraju. Zaczęłam intensywnie myśleć o wyjeździe za granicę. Chciałam robić cokolwiek, byle być daleko stąd. Waga spadła podczas tego okresu o dziesięć kilogramów. Depresja znacznie się nasiliła. Byłam u schyłku wytrzymałości. Na szczęście rok akademicki zbliżał się do końca i prawie wszystkie egzaminy miałam zaliczone. Wtedy znów zaczęło mnie nurtować pytanie „co dalej?”. Z byłym narzeczonym mieliśmy lecieć do Nowego Jorku do pracy. Wszystko było już pozałatwiane, ale po tym, co odkryłam, nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam nawet na niego patrzeć. Ostatnie miesiące w Poznaniu widywałam akademickiego psychologa. Uwielbiałam go, ale czułam, że terapia niczego przede mną nie odkrywa. Każdy lekarz i psycholog pytał o traumy z dzieciństwa, patologicznych rodziców czy wykorzystywanie seksualne. Mnie nic takiego się nie przydarzyło. „Dlaczego więc tak cierpię?” – pytałam. Miałam wspaniałe dzieciństwo i cudowną rodzinę. „Dlaczego tak siebie nienawidzę i tak okrutnie krzywdzę?” Pytania te zawisły w powietrzu i zostały bez odpowiedzi. Odpowiedzi były we mnie, ciągle jeszcze głęboko ukryte i chronione…
Wróciłam więc do domu, do rodziców i kompletnie się rozsypałam. Nawet wakacje mnie nie cieszyły. Tęskniłam za Poznaniem, za przyjaciółką, i nie mogłam się odnaleźć w domu. Zaczęłam dostawać nerwowych gorączek. Pierwszej dostałam zaraz po zerwaniu z narzeczonym, podczas świąt wielkanocnych u rodziców. Miałam jeszcze jeden taki atak w Poznaniu, który skończył się omdleniem. W wakacje w domu zdarzyło się kilka kolejnych. Całe moje ciało krzyczało, że muszę coś ze sobą zrobić, inaczej się wykończę. Chciałam, bardzo chciałam, ale nie miałam pojęcia jak. Całe dnie spędzałam na pisaniu pracy licencjackiej i szukaniu pracy za granicą. Pisanie szło mi całkiem nieźle, czego nie mogłam powiedzieć o tym drugim. W Internecie było mnóstwo ogłoszeń, ale wiele wydawało się podejrzanych. Ja przecież nie chciałam zmarnować sobie życia. Chciałam je polepszyć. Wreszcie wpadła mi w ręce oferta pracy w nowo otwartym spa w Finlandii. Złożyłam aplikację i przeszłam do drugiego etapu. To dodało mi skrzydeł. Szybko te skrzydła straciłam, kiedy otrzymałam e-maila, że nikt z Polski nie przeszedł do ostatniego etapu. Załamałam się. Brałam leki nasenne, żeby jakoś to przetrwać. Czułam całą sobą, że muszę wyjechać, że to jest moja droga. Rodzina nie rozumiała mnie i traktowała to jak mój kolejny szalony wymysł. Ja jednak nie odpuszczałam. Któregoś dnia zapłakana i zrezygnowana od niechcenia przeglądałam oferty i natknęłam się na ogłoszenie pracy na statku wycieczkowym pływającym po Europie. Serce skoczyło mi z radości. Podróże, woda, inne kultury to było to, co zawsze kochałam i o czym marzyłam. Złożyłam aplikację i wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Następnego tygodnia miałam rozmowę kwalifikacyjną na Skypie, kilka dni po niej kolejną. W niecałe dwa tygodnie po złożeniu aplikacji otrzymałam telefon, że zostałam przyjęta i mam się stawić w Budapeszcie piątego września. Do tego czasu został mi tylko tydzień. W głowie kręciło mi się od własnych myśli. Z ogromnej euforii przeszłam w stan paniki. „Czy dam sobie radę? A co będzie, jeśli to jest oszustwo?” – myślałam. Rodzice też zaczęli nabierać coraz więcej wątpliwości i mieszać mi w głowie. Do tego chóru pesymistów dołączyła się babcia, która straszyła mnie, że zgwałcą mnie marynarze! Targały mną sprzeczne emocje, ale wewnętrzny głos podpowiadał, co powinnam zrobić. Kupiłam bilet, żeby już nie mieć wyboru. Sprawdziłam wszystko, co mogłam sprawdzić i powiedziałam sobie, że reszta jest w rękach Boga. W noc przed odlotem bardzo się denerwowałam. Wiedziałam, że nie ma już odwrotu, ale chciałam poczuć pewność, że to, co robię, jest właściwe. Leżałam w łóżku i rozmawiałam z Bogiem. Prosiłam go o jakikolwiek znak, wskazówkę, żeby nie odejść od zmysłów. Wtedy poczułam ogromne ciepło na całym ciele i ogarnął mnie niewytłumaczalny spokój. Wiedziałam już, że powinnam lecieć. W tym samym momencie weszła do pokoju mama ze łzami w oczach. Powiedziała mi, że właśnie siedziała na dworze i patrząc w niebo prosiła Boga o radę i zobaczyła spadającą gwiazdę. Powiedziałam jej o swoim doświadczeniu i przytuliłam, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Nazajutrz jechaliśmy na lotnisko do Warszawy w milczeniu. Umierałam ze strachu, ale ze wszystkich sił starałam się nie dać tego po sobie poznać. Miałam ochotę się wycofać w ostatniej chwili i wrócić do rodziców, ale zacisnęłam zęby i ze łzami w oczach weszłam na pokład, nie mając pojęcia, co mnie czeka po wylądowaniu. Rozpoczęłam swoją podróż w poszukiwaniu siebie i odpowiedzi na pytania, które nurtowały mnie przez tyle lat.
Anoreksja była tylko uśpiona i zamaskowana ostatnimi wydarzeniami. Siedziała we mnie cichutko, czekając na odpowiedni moment, by znów uderzyć z pełną mocą. Tym razem jednak w innym wydaniu.
Nie jestem słaba!
Raczej zagubiona…
Moja twarz nie jest blada!
Raczej z radości wysączona…
Wariatką mnie nie nazywaj,
bo i jakie masz prawo do tego?
Próbujesz dobre oddzielić od złego?
Nie Twoja to misja!
Ja zbyt dużo czuję…
Za dużo widzę…
Ty chcesz tylko, bym była „czysta”…
Chcesz zamknąć mi usta!
Przekonujesz, że nie jestem tłusta…
Zbliż się do mnie…
Dotknij wnętrza mojego…
Czujesz?
To nic dla Ciebie groźnego!
Nie opętanie i nie głupota!
Rozumiesz teraz?
To ból i niezrozumienie wnętrza ludzkiego!
Tak, chore dla Ciebie…
Dla mnie jak chleb – coś powszedniego…
Zanim ktokolwiek przystąpi do lektury tej książki, powinien znać odpowiedź na pytanie „Czym jest bulimia i o co w niej tak naprawdę chodzi?”. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że to obsesja jedzenia i słabość do niego. Tracimy kontrolę, nie potrafimy odmówić sobie pewnych pokarmów, ale jednocześnie nie chcemy przez to utracić nienagannej figury. Szukamy więc sposobu, by mieć i jedno i drugie. Oszukujemy! Jesteśmy próżne, puste, a nasze życie pozbawione wyższych wartości.
Czy tak jest w rzeczywistości? Czy to naprawdę posiadanie idealnej figury i próżność ściągają nas na te kręte ścieżki destrukcyjnych zachowań?
No właśnie powierzchowność i pochopność w wydawaniu opinii to problem współczesnego społeczeństwa. Nie mamy czasu, chęci i siły, by zagłębić się w podłoże problemu. Nigdy nie zapomnę pytania lekarza już tutaj w Anglii, kiedy zdecydowałam się po raz kolejny poprosić o pomoc. Nie wiem sama, czy bardziej mnie rozśmieszył, czy boleśnie rozczarował. Po mojej szczerej spowiedzi jego pytanie brzmiało: „Ale dlaczego pani wymiotuje, przecież ma pani idealną figurę?”. Nie wiedziałam, czy mam się rozpłakać z bezsilności, czy powiedzieć mu, co o tym wszystkim myślę i wyjść, zatrzaskując za sobą drzwi jego gabinetu. „Jak ludzie mogą być tacy ślepi?” – pomyślałam. Wtedy jednak zdałam sobie sprawę, że większość z nich tak postrzega zaburzenia odżywiania. Myślą, że naszym celem jest wychudzona sylwetka…
Jaka jest więc prawda? Chyba czas, by rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące celu zachowań bulimiczek.
Zgadzam się w stu procentach, że wszystkie nas paraliżuje strach przed przytyciem. Nie mam w tej sprawie żadnych wątpliwości. Strach ten wynika jednak z czegoś zupełnie innego niż chęć posiadania idealnego ciała. Utrzymanie szczupłej sylwetki dla nas to posiadanie kontroli nad czymkolwiek, bo uczucie utraty kontroli nad wszystkim dookoła, nad swoim życiem jest dla nas po prostu nie do zniesienia. Napady obżarstwa natomiast to metafora łamania wszelkich zasad, jakie na siebie nakładamy w swoim życiu, celów, obowiązków itd., pod których ciężarem nie możemy oddychać. Wymioty oczyszczają nas nie z jedzenia, jakie przed chwilą pochłonęłyśmy, ale z emocji i podświadomej chęci destrukcji, jakie są w naszym wnętrzu, których obecności absolutnie nie chcemy. A więc bulimia to jedna wielka metafora i ukryty przekaz. Nie każdy ma czas, siłę i ochotę, by spojrzeć na nią właśnie w taki sposób. Nie każdy też jest w stanie ją zrozumieć i odnaleźć w niej logikę. Oczywiście każdy ma do tego prawo. Wolny kraj, wolni obywatele. Wolność słowa.
Na litość boską jednak, błagam, niech nikt nigdy nie ma żadnych wątpliwości, że szczupła sylwetka, jaką przez bulimię osiągamy, to tylko i wyłącznie skutek uboczny. Tak, skutek uboczny! Jedzenie to tylko sposób, którym posługujemy się, kiedy nie wiemy, jak inaczej poradzić sobie z tym, co czujemy i przez co przechodzimy. Nie potrafimy zaakceptować naszego ciała. Nadal się go brzydzimy, wstydzimy i chcemy krzywdzić. Nie uszczęśliwia nas mniejsza liczba kilogramów wskazywana przez wagę, choć bardzo same chcemy w to wierzyć. Nie mamy większego powodzenia w relacjach damsko-męskich, bo nadal zaszywamy się w domu i nie chcemy nikogo widzieć. Pięć, dziesięć, piętnaście kilo mniej nie robi nam różnicy. Czujemy ten sam ból, to samo cierpienie i to samo niezrozumienie, a może nawet i większe.
Odchudzamy nasze ciało. Niszczymy nasze ciało. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – bo to klatka, która więzi nas i zmusza do stykania się z emocjami, od których pragniemy uciec i którym nie jesteśmy w stanie stawić czoła.
Teraz pomyśl dwa razy, zanim napiszesz komentarz w Internecie czy wyrazisz opinię na ulicy. Nie musimy ci się podobać, bo i my same się nienawidzimy. Nie musisz nas rozumieć, od tego są specjaliści. Jedyne, co powinieneś zrobić, to postarać się uszanować czyjeś emocje i cierpienie. Wszyscy radzimy sobie z problemami na własny sposób i wszyscy z czymś w swoim życiu się zmagamy. Jeśli ktoś mówi, że jego życie jest idealne – KŁAMIE!
Głowa do góry, wszyscy cierpiący! Walczmy o zdrowsze życie, bo świat jest piękniejszym miejscem bez BULIMII!
WSTĘP
Każdy z nas nosi w sobie historię wartą tego, by podzielić się nią z innymi. Ja postanowiłam podzielić się moją, aby pomóc sobie i innym cierpiącym. Kiedy szukałam pomocy i nadziei, że kiedyś nadejdą lepsze dni i wyzdrowieję, stanowczo brakowało mi książki o osobie, która cierpiała tak jak ja i znalazła światło w tunelu. Ostatnio bardzo dużo mówi się o zaburzeniach odżywiania i depresji jako o chorobach cywilizacyjnych. Powstaje coraz więcej ośrodków pomocy dla osób z anoreksją i bulimią, w których pracuje wykwalifikowana kadra. Przemysł farmaceutyczny produkuje coraz lepsze „tabletki szczęścia”, a terapeuci prześcigają się w najnowszych formach psychoterapii. Ogromnie się cieszę, że świadomość społeczeństwa znacznie wzrasta i są miejsca, gdzie można znaleźć pomoc. Niestety w placówkach NFZ długo czeka się na przydzielenie terapeuty, a gdy już zostanie on przydzielony, to spotkania z nim są za rzadkie. Nie każdy, niestety, może pozwolić sobie na prywatne kliniki czy własnych psychoterapeutów, co byłoby oczywiście najlepsze. Oczekiwanie na pomoc i odsyłanie z ośrodka do ośrodka, z listy na listę nie pomaga osobie w depresji odnaleźć nadziei na lepsze jutro. Doświadczyłam tego na własnej skórze i wiem, jaki zawód potrafi to sprawić. Osoba z depresją i zaburzeniami odżywiania zwykle nie chce sięgnąć po jakąkolwiek pomoc. Zawsze uważa, że ze wszystkim poradzi sobie sama, a właściwie to nie ma z czym sobie radzić, bo wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zaburzenia odżywiania wiążą się z ogromnym wstydem i poczuciem winy. Mamy dużo szczęścia, jeśli nasi najbliżsi dość szybko zauważą niepokojące objawy, tak jak było to w moim przypadku. Nie każdy cierpiący takich bliskich ma, więc gdy w końcu zdecyduje się wyciągnąć rękę po pomoc, całą nadzieję pokłada w psychiatrze czy psychoterapeucie. Bardzo boi się wyśmiania, oceniania i niesmacznych żartów na temat swojej przypadłości. Niestety zdarzają się sytuacje, że właśnie tak zostaje potraktowany. Nigdy nie zapomnę zażenowania i wstydu, jakie poczułam w gabinecie, kiedy właśnie w ten okropny sposób, bez żadnego wyczucia zanalizowano mój przypadek. Do każdej kolejnej wizyty podchodziłam już coraz bardziej sceptycznie. Zamiast zaufać lekarzom i terapeutom, zaczynałam przyjmować postawę obronną, przez co moje leczenie nie mogło przynieść żadnych pozytywnych skutków. Gdybym tylko wtedy mogła porozmawiać z osobą, która przeszła przez to, co ja i zobaczyć, że jest droga wyjścia, może nie zmarnowałabym aż dziesięciu lat swojego młodego życia. Z każdym rokiem narastał we mnie bunt. Myślałam, co tak naprawdę lekarz czy terapeuta może wiedzieć o tym, jak ja się czuję. Dla mnie to były osoby, które miały tylko wiedzę teoretyczną. Po pracy zamykały drzwi i wracały do własnych rodzin, problemów i radości. Pod koniec dnia to JA sama musiałam walczyć z własnymi emocjami i bezradnością. To JA musiałam przechodzić przez to, o czym oni tylko czytali. To JA musiałam patrzeć na cierpienie i niemoc swojej rodziny, która z całego serca chciała mi pomóc. To JA sama w końcu musiałam dojść do wniosku, że nikt nie jest w stanie mi pomóc, dopóki JA nie znajdę w sobie siły, żeby na to pozwolić. Podnosiłam się i upadałam. Walczyłam i padałam wycieńczona. Często, przechodząc koło cmentarzy, marzyłam, że to ja leżę w jednym z tych grobowców i mam już święty spokój, nic nie muszę robić i o nic się martwić. Ta wizja przez długie lata wydawała mi się najjaśniejszą z najjaśniejszych. Myśląc o śmierci, czułam ulgę i spokój. Z upływem lat zaczęłam więc o niej marzyć tak, jak zdrowi ludzie marzą o kolejnych wakacjach, nowym domu, wielkiej miłości itd. Marzyłam też o tym i ja, zanim nie zostałam wciągnięta w obsesję jedzenia. Moja droga była kręta i wyboista. Kraje, które odwiedziłam, ludzie, których spotkałam w podróży i sytuacje, w jakich się znalazłam, doprowadziły mnie do prawdy. Prawdy o samej sobie. Nagle wszystko zaczęło się klarować, a ja zrozumiałam, że odpowiedzi zawsze nosiłam w środku, tylko nie umiałam odpowiednio zadawać pytań. Prawdopodobnie też bałam się ich zadać. Nie jestem specjalistą od psychologii ani psychiatrii. Nie jestem ekspertem w dziedzinach medycznych. Jestem osobą, która przez dziesięć lat próbowała walczyć ze swoim zaburzeniem i zrozumieć jego przyczynę. Uważam, że moje doświadczenia powinny ujrzeć światło dzienne, bo mogą stać się przewodnikiem i deską ratunku dla tych, którzy znaleźli się w tej samej sytuacji co ja i nie widzą z niej wyjścia. Nie było mi łatwo wrócić do przeszłości i krok po kroku odtworzyć historię choroby, której przecież z całego serca chciałam się pozbyć i o niej zapomnieć. Podczas pisania doświadczyłam pewnego rodzaju katharsis, a także lepiej zrozumiałam siebie i swoją historię. Myślę, że przekroczyłam własne granice i musiałam coś zrobić, by odzyskać swoje życie, by odzyskać siebie. Zagubiłam się na tej krętej drodze. Straciłam zaufanie do siebie i zaufanie innych, wiarę i nadzieję, że cokolwiek kiedykolwiek się zmieni. Przez ostatnie dziesięć lat żyłam jakby obok, jakbym oglądała film o swoim życiu, reżyserowany przez ZABURZENIA ODŻYWIANIA. Uśmiechałam się przez łzy. Idealna na zewnątrz, martwa od środka. W końcu powiedziałam „dość”!
Mam nadzieję, że i Wy odkryjecie swoje własne drogi i powrócicie do życia!ANOREKSJA
W wielu miejscach bywa,
wszyscy patrzą na nią,
co widzą…?
Piękna, radosna… taka żywa!
Taką samą jak miliony zdaje się być,
te same szlaki przecierać,
te same sny powinna śnić…
Opinie rzucane,
tak bezwiednie i nieprzemyślanie,
one nie omijają jej, lecz uderzają
jak strumień wody o napotkany na swej
drodze kamień.
Każde słowo wypowiedziane,
każdy wzrok w nią wbity,
głęboko w jej wnętrzu pozostaje ukryty.
W gąszczu myśli, za wodospadem emocji,
kryje się jej słabości skała,
na niej cały ból, każdy cios wyryty.
Obok snuje się jej dusza
zlękniona, obolała.
Taką samą jak miliony zdaje się być,
te same szlaki przecierać, te
same sny powinna śnić…
Przechodząc obok, przez myśl nie przejdzie nikomu,
że to młode ciało, sprzecznościami od
wewnątrz zatrute,
umiera po kryjomu…
Nigdy nie była taka, jak miliony,
swoje szlaki przecierać,
swoje sny pragnęła śnić…
Życie kazało jej być jedną z wielu,
o swych pragnieniach zapomnieć,
biec w tym szczurzym tunelu.
Zbuntować się bała…
swe wnętrze, codziennością zagłuszyć musiała.
Co jej zrobiliście?!
Czy aż tak swą innością przeszkadzała?!
Przez Was do końca swych dni,
za życia będzie umierała…
Dużo mówiło się o anoreksji wśród modelek i sławnych ludzi. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że może dotknąć mnie, szarą, nikomu nieznaną mysz. Miałam cudowne dzieciństwo i wspaniałą rodzinę. Ciepły i kochający dom, do którego zawsze chciało się wracać i nie bardzo chciało się z niego wychodzić. Pamiętam, mama często namawiała mnie i siostrę, żebyśmy wyszły pobawić się ze znajomymi na plac zabaw, ale nam było tak dobrze w domu. Zawsze zapewniałyśmy ją, że wolimy zostać i obiecywałyśmy, że będziemy grzeczne. Muszę z czystym sumieniem przyznać, że byłyśmy naprawdę grzecznym i zgranym rodzeństwem. Czasem nawet rówieśnicy dziwili się i dopytywali, czy my aby na pewno jesteśmy siostrami. Ja i moja siostra byłyśmy jak ogień i woda, ale razem tworzyłyśmy świetny team. Cała moja rodzina była i jest ze sobą bardzo zżyta. Pamiętam, że każda pora roku miała swoje zapachy i aktywności. Wiosną przygotowywaliśmy ogródek i skalniak. Sadziliśmy nowe kwiaty, warzywa na własny użytek i oczywiście moje i siostry ulubione truskawki. My bardziej przeszkadzałyśmy rodzicom, niż im pomagałyśmy, ale liczyło się to, że byliśmy wszyscy razem i świetnie się bawiliśmy. Lato to oczywiście wyprawy rowerowe i zbieranie jagód w lesie. Tata lubił je najmniej, bo zawsze wracał cały pogryziony przez komary i z pustym słoiczkiem. Zwykle z nudów zjadał wszystkie jagody, które wcześniej uzbierał. Ja z siostrą i mamą miałyśmy z niego ogromny ubaw. Kiedy pogoda dopisywała, całą rodziną wybieraliśmy się nad rzekę. Tata zabierał leżaki, ręczniki i gazety, a mama szykowała smakołyki dla głodnych pływaczek. Spędzaliśmy na plaży prawie cały dzień. Nigdy nie zapomnę smaku kanapek przygotowanych przez mamę ze słodkim pomidorkiem z ogródka, które nam podawała, kiedy wracałyśmy z nauki pływania z tatą. Rzucałyśmy się na nie jak wygłodniałe rekiny. Zawsze z wielkim żalem wychodziłyśmy z wody, żeby się wysuszyć i wracać do domu. Wieczorami siadaliśmy w ogrodzie i jedliśmy kolację przy świecach, a rodzice opowiadali historie ze swojego dzieciństwa. Często urządzaliśmy również grilla. Miałyśmy też swój mały basen do zabawy w ogrodzie. Czego my tam nie wyczyniałyśmy! Lato było moją ulubioną porą roku. Tyle się działo i były wakacje, więc cały swój czas mogłam spędzać z siostrą. Jesień to zbieranie orzechów i grabienie liści w ogrodzie. Siostra zawsze wkładała mnie do taczki napełnionej cudownie pachnącymi, zasuszonymi liśćmi, rozpędzała się i wyrzucała mnie w stertę, którą wygrabili rodzice. Zawsze dostawałyśmy za to po głowie, ale wrażenia były silniejsze od strachu. Na koniec dnia robiliśmy wielkie ognisko. Paliliśmy zgrabione liście i połamane gałęzie, a przy okazji piekliśmy ziemniaki i kiełbaski. Nic nie było w stanie równać się z ich smakiem. Ten smak był zmieszany ze szczęściem. Zima to oczywiście święta, zapach choinki, słodyczy i pomarańczy. Paczki ze słodyczami i owocami były najważniejszymi prezentami dla mnie i dla siostry i tak pozostało do dzisiaj. Kochałam pasterkę w noc wigilijną i śpiewanie kolęd z mamą. Wyprawy z rodzicami na sanki i łyżwy do parku i lepienie bałwanów w ogrodzie. Niestraszny był nam mróz i śnieg. Zawsze znalazłyśmy z siostrą coś do zrobienia. Było cudownie i ciepło w sercach. Byłam wtedy taka szczęśliwa. Na każdy dzień czekałam z niecierpliwością. Czułam się kochana, akceptowana i w zgodzie z naturą. Miałam swoje miejsce na ziemi i u ludzi, za których oddałabym swoje życie. W szkole byłam najlepsza. Piątki i szóstki były na porządku dziennym od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Tańczyłam, pisałam, śpiewałam i rysowałam. Nagradzano mnie w konkursach śpiewaczych i plastycznych. Często wybierano mnie na przewodniczącą klasy. Zawsze byłam też odpowiedzialna za gazetkę klasową i wszystkie dekoracje sezonowe. Lubiłam szkołę, ale nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do domu i pobawię się z siostrą, kiedy cała rodzina usiądzie w kuchni do obiadu i będzie opowiadać o swoim dniu. To był mój skarb i moje miejsce. W domu czułam się najlepiej.
Żyłam i byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa…
Wszystko zaczęło się prawdopodobnie około dwunastego, trzynastego roku życia. Taki przynajmniej obraz mam w pamięci. Wtedy to zdecydowałam się nacisnąć destrukcyjny guzik i spuścić lawinę okropności na siebie. Powoli oddalałam się od rodziny. Często zamykałam się w pokoju i płakałam. Nie chciałam, by ktokolwiek mnie widział. Nie chciałam, by ktoś pytał, bo nie wiedziałabym, co mam odpowiedzieć. Dlaczego jestem smutna, dlaczego płaczę? Nie umiałam odpowiedzieć na te pytania. Czułam się samotna, zagubiona i bez celu w życiu. Nic nie sprawiało mi radości. Straciłam poczucie bezpieczeństwa i sympatii do siebie. Wszystko stało się tak nagle, a ja miałam w sobie tylko jedną wielką niemoc i pustkę. W tym okresie byłam rozdarta między dwiema grupami wiekowymi. Pierwszą grupą byli rówieśnicy w szkole, których wyprzedzałam w rozwoju fizycznym i emocjonalnym, co dawało mi poczucie inności i braku zrozumienia. Drugą grupą była orkiestra i zespół taneczny, którego ja i siostra byłyśmy członkiniami. Jak wspomniałam wcześniej, uwielbiałam tańczyć i byłam w tym naprawdę dobra. Przeskoczyłam więc z grupy małolatów do głównego koncertowego składu. Był to mój wielki sukces, ale pod względem emocjonalnym wzniecił jeszcze większy chaos. W porównaniu do dziewczyn z zespołu i nawet mojej siostry byłam niewystarczająco rozwinięta zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Dziewczyny były już nastolatkami, ich ciała nabrały kobiecych kształtów, zmieniły się też ich marzenia. Chłopcy zabiegali o ich względy, a one z nimi flirtowały. Często nie rozumiałam, o czym mówią i z czego żartują. Miałam dwanaście lat i byłam płaska jak deska. Nosiłam wysoko upięty kucyk i miałam okropny „kulkowaty” brzuch, którego nienawidziłam. Czułam, że odstaję od grupy w takim samym stopniu, jak odstawałam od grupy swoich rówieśników. Byłam zawieszona gdzieś po środku. Nie pasowałam nigdzie. Byłam inna, inna, czyli gorsza. Taniec przynosił mi ukojenie, tak jak bliskość siostry, ale i ona zaczęła interesować się młodym i przystojnym saksofonistą z orkiestry. Byłam bezradna i samotna. Wstręt do siebie narastał i chęć zmiany chodziła mi po głowie dzień i noc. Pamiętam, że pierwszą myślą było to, że powinnam znaleźć sobie chłopaka. Miałam nadzieję, że jeśli ktoś będzie mną zainteresowany, to dorównam reszcie dziewczyn, a przede wszystkim siostrze. Myśl o tym, by przytulić się do chłopaka wzbudzała we mnie wstręt. Poza tym mówiłam do siebie: „Kto by się zainteresował kimś takim jak ja”. W szkole miałam powodzenie, ale zawsze odbierałam to jako żart ze mnie. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie związku z rówieśnikiem. Oni byli tacy dziecinni. Problemy, przez które przechodzili, ja dawno miałam już za sobą. Żyłam w tym dysfunkcyjnym kole, coraz bardziej się izolując i pogrążając w depresji. Nienawiść do samej siebie rosła niepohamowanie. Byłam sfrustrowana, samotna i nie umiałam o tym mówić. Nie potrafiłam pytać i prosić o pomoc. Wierzyłam, że to musi być moja wina, że coś jest ze mną nie tak i to ja muszę temu stawić czoła. Muszę odzyskać władzę i kontrolę nad swoim życiem. Zadałam sobie wtedy pytanie: „Tylko jak to zrobić?”. Pamiętam jak dziś moment, w którym moje obrzydzenie do siebie i frustracja sięgnęły zenitu. Wtedy postanowiłam, że zacznę się odchudzać.
Było zimowe popołudnie, mama zrobiła mój ulubiony obiad – knedle z cynamonem i śliwkami. Usiedliśmy do stołu. Brakowało jednak mojej siostry. Prawdopodobnie po zajęciach poszła na spacer ze swoim chłopakiem. Zje jak wróci. „Nic mnie to nie obchodzi” – pomyślałam sobie i zaczęłam jeść. Mama musiała gdzieś szybko wyjść z tatą, więc skończyli swój obiad i zapytali mnie, czy na pewno nie chcę iść z nimi. Odpowiedziałam, że mam dużo nauki i muszę się zabrać za nią jak najszybciej. Rodzice wyszli, a ja zostałam sama z talerzem przed nosem. Myślałam i jadłam. Nie wiem, kiedy straciłam kontrolę i zjadłam o jednego knedla za dużo. Czułam się okropnie pełna, gruba i wstrętna. Poszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Właściwie zmusiłam się, żeby w nie spojrzeć. Powiedziałam sobie wtedy, że to ostatni dzień w moim życiu, kiedy pozwoliłam sobie na obżarstwo. Od jutra zacznę dietę…
Zaczęło się więc bardzo niewinnie. Miałam zamiar zrzucić pięć kilogramów i to powinno mnie uszczęśliwić. Większość dziewczyn wchodzących w okres dojrzewania stosuje różne diety, bo nie za bardzo rozumieją, co dzieje się z ich ciałem. Ja nie rozumiałam znacznie więcej rzeczy. Ten cel – odchudzanie – dał mi energię. Przywrócił do życia i wypełnił pustkę i samotność, jakie wcześniej mnie prześladowały. Nagle ze smutnej i odizolowanej dziewczynki stałam się osobą, której znów wszędzie było pełno. Musiałam uśpić czujność rodziców, żeby moje coraz mniejsze porcje jedzenia nie wzbudzały podejrzeń. Nadmierne ćwiczenia tłumaczyłam nudą. Było rzeczą absolutnie niezrozumiałą dla mojej rodziny, że JA odmawiam deseru czy innych łakoci w ciągu dnia. Ja i tata zawsze byliśmy największymi łasuchami w domu i pierwsi w kolejce po coś słodkiego. W przeciwieństwie do taty ja mogłam zrezygnować z obiadu czy kolacji na rzecz chwili słodkiej przyjemności. To, że odmawiałam jedzenia słodyczy wydało się podejrzane, więc zaczęłam się nimi częstować, ale zaraz chowałam je, żeby później wyrzucić. Podobnie było też z resztą posiłków. Śniadania nie jadłam, tłumacząc, że zaspałam i spóźnię się do szkoły. Drugie śniadanie dawałam bezdomnym psom w drodze powrotnej do domu. Obiad często był już gotowy, bo mama przygotowała go poprzedniego dnia, więc zanim wszyscy wrócili z pracy i szkoły, nabierałam porcję na talerz, brudziłam go i wyrzucałam jedzenie do sedesu. Brudny talerz i sztućce zostawiałam jako dowód, że jestem już po obiedzie. Zawsze tłumaczyłam się, że przychodzę ze wszystkich najwcześniej i umieram z głodu, więc nie chce mi się czekać. Kolacji odmawiałam, twierdząc, że zjadłam na obiad tak dużo, że kolacji już nie dam rady. Na koniec dnia zawsze robiłam tysiąc brzuszków i ćwiczenia z programu odchudzającego Cindy Crawford. Częstotliwość ćwiczeń zwiększała się z każdym tygodniem, a porcje jedzenia malały. Moją główną zasadą była zasada pięciu palców. Jeżeli produkty, które zjadłam danego dnia, mogłam przyporządkować pięciu palcom, to dzień uznawałam za udany. Jeszcze większym sukcesem oczywiście było, kiedy spożyte pokarmy to trzy, dwa lub jeden palec. Rozpierała mnie nieznana siła i energia. Miałam kontrolę nad tym, co jem i kiedy jem, a właściwie nie jem. Syciłam się obrazem jedzących ludzi i ich słabością. Ja byłam w stanie odmówić sobie jedzenia, wystarczały mi tylko jabłko i woda. Byłam więc silna. Poza tym nikt nie wiedział o moim planie. Byłam tylko ja i moja głodówka. To był mój sekret, tylko mój i nikt nie domyślał się niczego. Skok nastroju i wzrost energii nie trwał jednak zbyt długo. Realizując swój drakoński program żywieniowy, bardzo szybko straciłam wymarzone pięć kilogramów. Stanęłam wtedy na wadze i zobaczyłam pięćdziesiąt pięć, wagę, którą chciałam osiągnąć. Przy wzroście sto siedemdziesiąt pięć centymetrów ciągle mieściłam się w prawidłowym wskaźniku BMI. Nie chodziło jednak o to, czy się mieszczę, czy nie mieszczę. Najważniejsze tego dnia było to, jak się poczułam, osiągając zamierzony cel. Nie było owacji, bębnów i konfetti z nieba. Nie było zstąpienia magicznej mocy, która mogłaby zmienić mnie i moje życie na lepsze. Zamiast tego było jedno wielkie rozczarowanie i zawód. Osiągnęłam zamierzoną wagę, ale czy byłam lepsza? Czy byłam szczęśliwsza? Zadałam sobie te pytania i z przykrością musiałam odpowiedzieć sobie „nie!”. Nie zrobiłam tego na głos, bo chyba by mnie to zabiło. Zeszłam z wagi i się rozpłakałam. Znów poczułam tę bezradność i pustkę sprzed czasu, kiedy zaczęłam stosować dietę. Straciłam cel w życiu. „Co mam teraz ze sobą zrobić?” – spytałam siebie w myślach. W rozpaczy pojawił się cichutki głos podpowiadający, że powinnam dietę kontynuować bez względu na wagę, bo przecież sprawiała mi przyjemność. Dawała siłę i kontrolę, a przede wszystkim cel, który wypełniał pustkę. Wstałam, otarłam łzy i postanowiłam nadal się odchudzać. Posłuchałam diabelskiego głosu, którym przemówiła moja „niechciana przyjaciółka”. Niechciana choć jedyna. Zabrałam się za ćwiczenia i kontynuowałam głodówkę przez kolejne tygodnie. O ile zima sprzyjała ukrywaniu utraty wagi, bo zawsze można było zarzucić na siebie więcej ubrań, tak nadchodząca wiosna już na to nie pozwalała. W kwietniowych promieniach słońca bardziej zauważalna stała się moja bladość, wręcz szarość. Powoli opadałam z sił i nikłam w oczach. Coraz częściej zamykałam się w pokoju, przykrywałam kocem i, słuchając non stop jednej piosenki, płakałam. Potrafiłam przeleżeć tak cały dzień. Zawsze wiernie towarzyszyła mi moja kotka Fiona. Nie chciałam rozmawiać, nie chciałam jeść, nie chciałam nigdzie wychodzić. Egzystowałam prawie jak warzywo. Notorycznie opuszczałam zajęcia w szkole, bo nie byłam w stanie spojrzeć na ludzi. Widziałam te zatroskane spojrzenia i słyszałam pytania, czy wszystko ze mną w porządku. Miałam to na co dzień w domu. Zaczęło być mi coraz ciężej ukrywać to, co się naprawdę dzieje. Mieszkaliśmy w małym domku jednorodzinnym, gdzie wszystkie pomieszczenia były przechodnie, a do tego dzieliłam pokój z siostrą. Nie miałam siły chodzić, nie chciało mi się żyć, więc jak mogłam się przejmować tym, czy wszyscy już wiedzą czy nie. Nic mnie nie obchodziło. Chciałam mieć święty spokój i spać. Uwielbiałam spać, bo sen był jak półśmierć. Podczas snu nie myślimy, nie czujemy, nie ma nas, a ja właśnie o tym marzyłam. Gdybym jeszcze tylko mogła rozpłynąć się w powietrzu, zniknąć bez śladu.
Myślę, że przekroczyłam granice wytrzymałości i cierpliwości rodziców, a muszę przyznać, że byłam i jestem wyjątkowo upartą istotą. Nie dali się dłużej okłamywać, że wszystko jest w porządku, tylko po prostu nie mam humoru. Zaczęli też pilniej obserwować moje posiłki, ale ja miałam już wprawę. Mama chciała zabrać mnie do lekarza i próbowała mnie do tego przekonać. Pamiętam, że nie chciałam o tym słyszeć. Bałam się, okropnie się bałam, że jak mnie wyleczą, to znów będę sama, bez celu, bezradna i słaba. Całe szczęście, że byłam niepełnoletnia i nie mogłam sama o sobie decydować. Rodzice zabrali mnie najpierw do lekarza rodzinnego, gdzie po raz pierwszy usłyszałam słowa „depresja” i „anoreksja”. Przekonywałam, że ja na pewno tego nie mam. Kiedy nie dało się inaczej, przyznałam się do depresji i tylko na nią zgodziłam się leczyć. Pomyślałam, że jeżeli dzięki tabletkom poprawi mi się nastrój, to i łatwiej będzie się odchudzać i cieszyć się utratą wagi każdego dnia. Zostałam skierowana do psychiatry, czego okropnie się wstydziłam i zabroniłam komukolwiek o tym mówić. Mojego stanu jednak nie dało się ukrywać, bo wyglądałam na ciężko chorą. Sąsiedzi często pytali mamę i babcię, czy choruję na raka, bo tak ostatnio zbladłam i wychudłam. Mieszkaliśmy w małym miasteczku Uniejów pod Łodzią i, jak to w małych miasteczkach bywa, o prywatności i anonimowości można było sobie tylko pomarzyć. Ja marzyłam, że jak tylko pójdę na studia, to wyprowadzę się do dużego miasta, gdzie nikt nikogo nie zna i nikt nikim się nie przejmuje. Ta wizja była cudowna. Niestety wtedy byłam tam, gdzie byłam i musiałam stawić czoła sytuacji.
Psychiatra, ku mojemu zaskoczeniu, wywarł na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Miał bardzo ciepły głos i traktował mnie poważnie. Przepisał mi mój pierwszy lek antydepresyjny, który miał mnie wyciągnąć z najgorszego. Anafranil w dawce dwudziestu pięciu miligramów.
W ciągu dwóch miesięcy schudłam dwadzieścia kilogramów. Moja waga spadła do czterdziestu kilogramów przy wzroście stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów i z każdym dniem malała. Nawet gdybym chciała jeść, to nie mogłam. Bardzo się bałam. Lek pomagał mi zwalczać depresję, ale ja ciągle nikłam w oczach. Doszłam do stanu, w którym pokonanie dystansu z kuchni do salonu kończyło się omdleniem w połowie drogi. A było to zaledwie parę metrów. Słyszałam, jak mama płacze wieczorami i obwinia siebie. To nie był już mój problem ani mój sekret. Moje zaburzenie wpłynęło na całą moją rodzinę, a przecież nie tego chciałam. Czułam się beznadziejnie. Coś, co sama stworzyłam, zaczęło ranić osoby, które najbardziej kochałam. Wyrzuty sumienia i chęć ukarania siebie wzrastały z każdym dniem. Tacie czasem puszczały nerwy, kiedy zastawał mnie w salonie katującą się ćwiczeniami. Wpadał wtedy do pokoju, wyjmował kasetę z ćwiczeniami z magnetowidu i wyłączał telewizor. Krzyczał, żebym przestała, pytał, dlaczego to robię. Widziałam ból w jego oczach, słyszałam niemoc i bezradność w jego głosie. Zdrowa „ja” miała ochotę go przytulić. Anorektyczka, którą się stałam, z premedytacją patrzyła w jego szkliste oczy i kontynuowała ćwiczenia bez kasety, bo i tak znała je wszystkie na pamięć. To nie byłam ja, to nie mogłam być ja. Często miałam wrażenie, że jeszcze jedna osoba siedzi we mnie i to ona dyktuje warunki. Kochałam rodziców, nie chciałam ich krzywdzić, chciałam przestać, ale ona mi nie pozwalała. Doszło do mnie, że straciłam kontrolę nad tym, co robię, a przecież o posiadaniu kontroli właśnie marzyłam. Czułam się jak w klatce, z której nie ma wyjścia. Wpadłam w pułapkę…
Miałam szesnaście lat, kiedy rodzice zabrali mnie do łódzkiego szpitala na oddział dla anorektyczek. Nigdy nie zapomnę tego, co tam zobaczyłam i co zrozumiałam. Mój psychiatra był bardzo miły i nawet go polubiłam, ale znał wszystkie sztuczki, nawet te dotyczące ważenia się. Kiedy ważenie mieliśmy już za sobą, poprowadził mnie do swojego gabinetu. Niestety jego gabinet znajdował się na końcu korytarza, a okna do sal dziewczyn były poodsłaniane. To było takie smutne. W tych dziewczynach nie było życia. Ich oczy były matowe, włosy bez blasku, a skóry poszarzałe. Snuły się po salach jak widma, jak cienie samych siebie. Serce ścisnęło mi się na ten widok. Zapytałam się wtedy, czy ja też tak wyglądam. Nie mogłam w to uwierzyć, że jestem jedną z nich. Starałam przekonać się w myślach, że mój stan jest lepszy i mój przypadek jest inny. Potem zaskoczyły mnie wyniki moich badań. Ciągle nie wierzyłam, że to dzieje się naprawdę. Jak ja mogłam tego nie zauważyć, przecież patrzyłam codziennie w lustro i przysięgam, że widziałam jeszcze dużo tłuszczu do spalenia. Osłabiona wątroba, maksymalne wycieńczenie mięśni, poziom czerwonych krwinek dużo poniżej normy, niedobór płytek krwi, niskie ciśnienie, słabe tętno i siedemnaście kilogramów niedowagi.
– I co my najlepszego zrobiliśmy sobie? – spytał doktor. Ciągle pozostawałam w szoku. Te dane, widok tych dziewczyn, łzy bezradności rodziców.
„Boże, co ja najlepszego narobiłam” – pomyślałam. Rozpłakałam się. Błagałam lekarza, żeby mnie tu nie zostawiał. Przysięgałam na wszystko i wszystkich, że zacznę przybierać na wadze, żeby tylko nie musieć tu zostawać. Lekarz postawił mi warunek: miałam co tydzień przyjeżdżać na kontrolę wagi i badań. Jeżeli waga będzie wzrastać, to pozwoli mi zostać w domu. Nie posiadałam się wtedy z radości, ale z perspektywy czasu uważam, że zrobiłam wielki błąd, nie zostając w ośrodku na terapii. Niestety leki to nie wszystko, a ja z całej siły próbowałam wmówić sobie, że jest inaczej. Z racji tego, że jestem osobą ambitną i upartą, za wszelką cenę chciałam dotrzymać danego lekarzowi słowa. Choć pewnie dziwnie to zabrzmi, ale przytycie było sto razy trudniejsze od chudnięcia. Powrót do świata smaków, zapachów i kolorów przyprawiał mnie o zawrót głowy. Waga docelowa pięćdziesięciu pięciu kilogramów wydawała mi się ogromna. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie z dodatkowymi piętnastoma kilogramami. Przerażała mnie ta wizja. Każdy posiłek był walką z sobą. Żołądek też zbytnio mi nie pomagał, przede wszystkim dlatego, że był porządnie skurczony i nie mógł za dużo pomieścić. Poza tym zapomniał, jak radzić sobie z trawieniem. Bóle brzucha, okropne wzdęcia i dokuczliwe zaparcia to był mój chleb powszedni. Nie wspomnę już o kolosalnych wyrzutach sumienia, które nadal próbowałam ukoić ćwiczeniami. Zaczęłam jeść, ale nie byłam w stanie zrezygnować z ćwiczeń. Często wieczorami w łóżku myślałam sobie: „Co się ze mną stało?”. Przecież ja zawsze lubiłam jeść, cieszyć się życiem i bawić. Jeszcze nie tak dawno byłam najszczęśliwszym dzieckiem na ziemi, a zmieniłam się we wrak nastolatki. „Może takie jest dorosłe życie? Może ja taka jestem?” – zadawałam sobie pytania w myślach. Zaparcia doskwierały mi tak mocno, że musiałam używać szpitalnych środków na przeczyszczenie. Waga wzrastała o dwa, trzy gramy tygodniowo, ale obietnicy dotrzymałam. Pomogły mi w tym słodycze. Żołądek nie mógł pomieścić zbyt wiele, więc potrzebowałam bardziej kalorycznych produktów. Sięgnęłam po zakazane, czyli słodycze. Podczas stosowania zasady pięciu palców brałam pod uwagę osobne produkty (np. sucharek, jabłko, marchewka) i na nich usiłowałam przetrwać dzień. Lubiłam tę zasadę, bo pomagała mi uporządkować dzień i poczuć ulgę. Uniemożliwiała mi niestety przybieranie na wadze, więc musiałam ją trochę zmodyfikować. Nadal ją stosowałam, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, ale teraz jeden palec nie był pojedynczym produktem, ale całym posiłkiem (np. śniadanie, obiad, kolacja). Nadal jednak im mniej zjadłam, tym lepiej się czułam. Trzymałam się jednak planu. Leki antydepresyjne również zaczęły mi pomagać i świat znów nabrał trochę kolorów.
Pomimo tych wszystkich przejść udało mi się skończyć gimnazjum z wyróżnieniem i dostać się do wymarzonego liceum w Turku. To był mój pierwszy samodzielny wybór. Siostra chodziła do liceum w innej miejscowości, więc ja nie chciałam iść na skróty po jej przetartych ścieżkach. Wybrałam inną szkołę, inne województwo i inny profil. Tak zaczęło się moje życie z dala od domu, którego tak nie mogłam się doczekać. A dlaczego? Tego dowiedziałam się parę lat później.
Dochodzenie do ustalonej przez doktora wagi trwało około dwóch lat. Nigdy podczas choroby nie straciłam okresu, ale masowo zaczęły wypadać mi włosy, łamać się paznokcie, a cera zmieniła się nie do poznania. Mój nastrój był całkiem stabilny. Jadłam już normalnie, więc czujność lekarzy i bliskich została uśpiona. Trzymałam wagę pięćdziesięciu pięciu kilogramów do końca szkoły średniej i wszystko wydawało się wracać do normy. Przyjmowałam już któryś lek z kolei, bo anafranil, choć bardzo pomocny, jako lek starej generacji przyśpieszał mi akcję serca do niebezpiecznie wysokiego poziomu. Po nim więc posypała się lawina innych leków, wszystkie oparte były na wychwycie zwrotnym serotoniny (SSR). Niestety dalej uparcie broniłam się przed psychoterapią. Zapewniałam wszystkich, że wszystkie problemy już są za mną. Sama bardzo chciałam w to wierzyć. Nawet w pewnym momencie zaczęłam się już tak czuć. Wtedy też wyprowadziłam się do Poznania na studia. Mój kolejny uparty i samodzielny wybór. Byle jak najdalej od domu.
Zakochałam się w Poznaniu od pierwszego wejrzenia i miasto to ciągle zajmuje bardzo ważne miejsce w moim sercu. Niemniej jednak studia były mocno stresującym okresem, biorąc pod uwagę kruchość i delikatność stanu, w jakim się znajdowałam. „Przynajmniej jestem sama” – myślałam. Zamykałam drzwi pokoju i nikt nie słyszał ani nie widział, jak się czuję i co się ze mną dzieje. To była wielka ulga dla mnie, że nie musiałam się nikomu z niczego tłumaczyć. Stresy odreagowywałam sama w domu, żeby na drugi dzień znów włożyć maskę dziewczyny perfekcyjnej i zadowolić wszystkich dookoła. Do tego doszły beznadziejne związki, w które się pakowałam i stres związany z pracą. Pierwszy rok był najlepszy. Byłam zachłyśnięta nowym miastem, niezależnością, anonimowością, o której tak marzyłam i nowymi ludźmi. Wtedy po raz pierwszy i jedyny zakochałam się na zabój, co tylko dolało oliwy do ognia, w którym już płonęłam od paru lat. Z każdym kolejnym rokiem zaczynałam czuć się coraz bardziej stłamszona pod ciężarem tej samodzielności. Znów traciłam kontrolę. Nastrój, mimo kontynuowania leczenia, wyraźnie się pogarszał. Dzwoniłam do rodziców tylko wtedy, kiedy byłam w stanie udawać, że wszystko jest w porządku. Kiedy oni dzwonili, nie odbierałam telefonu, tłumacząc się nadmiarem nauki i pracy. Pewnie podświadomie czuli, że coś jest nie tak, ale nie byli mi w stanie tego udowodnić. W domu bywałam dwa, maksymalnie trzy razy do roku, więc wpływ rodziców był znacznie ograniczony. Czasem rozrywało mnie w środku, żeby powiedzieć prawdę, poprosić o pomoc, ale mój upór i chęć chronienia rodziny były silniejsze. Miałam przyjaciółkę, której wszystko mówiłam tak, że z czasem odcięłam się kompletnie od siostry i rodziny, jakbym podświadomie za coś ich obwiniała. Przyjaciółka zastąpiła mi siostrę i wypełniła czas. Nieustannie jednak czułam pustkę, smutek i brak sensu we wszystkim, co robiłam. Nie potrafiłam powiedzieć, czego chcę i co mnie uszczęśliwi, ale byłam przekonana i czułam to każdą komórką swojego ciała, że to, co robię, to nie jest to. Uniwersytet medyczny był ogromną pomyłką. Zupełnie tam nie pasowałam. Nie mogłam używać tam swojej wyobraźni i kreatywności, co zawsze trzymało mnie przy życiu. Elektroradiologia była dla mnie po prostu nudna. Każdego miesiąca powtarzałam sobie, że niedługo to się skończy i… Właśnie brakowało mi tego, co dalej. Frustracja i niespełnienie narastały we mnie dzień po dniu. Było mi znacznie lepiej, że przyjaciółka myślała dokładnie to samo o studiach na naszym kierunku, więc przynajmniej nie byłam jedyną czarną owcą w grupie. Byłyśmy we dwie. Nie zmieniało to jednak faktu, że byłam nieszczęśliwa. Zamiast w głodówkę popadłam w obsesję zdrowego i niskokalorycznego jedzenia. Spędzałam godziny w supermarkecie, sprawdzając kaloryczność wszystkich produktów, zanim włożyłam je do koszyka. Znów wróciła zasada „im mniej, tym lepiej”, ale nie tak radykalnie jak kiedyś. Schudłam parę kilo, ale byłam w stanie to ukryć. Ostatni rok to też dużo praktyk i egzaminów, do tego pisanie pracy licencjackiej, więc jakby co, miałam wymówkę. Przez całe studia też nieustannie pracowałam, żeby utrzymać się w Poznaniu. Byłam słaba, a jednocześnie niewytłumaczalnie silna. Na studiach też odkryłam swój wpływ na mężczyzn i relaks, jaki niesie ze sobą seks. Wplątałam się w związek, żeby zapomnieć o bólu, smutku, frustracji i niespełnionej miłości. Wmawiałam sobie, że z czasem uczucia się pojawią. Był przystojny, dobry dla mnie i niesamowity w łóżku. Przekonywałam siebie, że jakoś to się ułoży. Ułożyło się jakoś. Oświadczył się, a ja, nie czując miłości, przyjęłam oświadczyny. Po tym jednak zaczęło do mnie dochodzić, co zrobiłam i pytałam się, czy naprawdę chcę spędzić życie z tym człowiekiem. Nie mogłam spać po nocach. Byłam za słaba, żeby zerwać ten związek. Bałam się być sama. Nieświadomie jednak popychałam go do tego, żeby mnie zostawił, bardzo źle go traktując. Po paru miesiącach odkryłam, że prowadzi podwójne życie, a liczba kobiet, jakie miał i zdrad, jakie popełnił, nie mieściła mi się w głowie. Mimo że go nie kochałam, świat mi się zawalił. Nie mogłam jeść, nie mogłam spać, nie mogłam oddychać w tym kraju. Zaczęłam intensywnie myśleć o wyjeździe za granicę. Chciałam robić cokolwiek, byle być daleko stąd. Waga spadła podczas tego okresu o dziesięć kilogramów. Depresja znacznie się nasiliła. Byłam u schyłku wytrzymałości. Na szczęście rok akademicki zbliżał się do końca i prawie wszystkie egzaminy miałam zaliczone. Wtedy znów zaczęło mnie nurtować pytanie „co dalej?”. Z byłym narzeczonym mieliśmy lecieć do Nowego Jorku do pracy. Wszystko było już pozałatwiane, ale po tym, co odkryłam, nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam nawet na niego patrzeć. Ostatnie miesiące w Poznaniu widywałam akademickiego psychologa. Uwielbiałam go, ale czułam, że terapia niczego przede mną nie odkrywa. Każdy lekarz i psycholog pytał o traumy z dzieciństwa, patologicznych rodziców czy wykorzystywanie seksualne. Mnie nic takiego się nie przydarzyło. „Dlaczego więc tak cierpię?” – pytałam. Miałam wspaniałe dzieciństwo i cudowną rodzinę. „Dlaczego tak siebie nienawidzę i tak okrutnie krzywdzę?” Pytania te zawisły w powietrzu i zostały bez odpowiedzi. Odpowiedzi były we mnie, ciągle jeszcze głęboko ukryte i chronione…
Wróciłam więc do domu, do rodziców i kompletnie się rozsypałam. Nawet wakacje mnie nie cieszyły. Tęskniłam za Poznaniem, za przyjaciółką, i nie mogłam się odnaleźć w domu. Zaczęłam dostawać nerwowych gorączek. Pierwszej dostałam zaraz po zerwaniu z narzeczonym, podczas świąt wielkanocnych u rodziców. Miałam jeszcze jeden taki atak w Poznaniu, który skończył się omdleniem. W wakacje w domu zdarzyło się kilka kolejnych. Całe moje ciało krzyczało, że muszę coś ze sobą zrobić, inaczej się wykończę. Chciałam, bardzo chciałam, ale nie miałam pojęcia jak. Całe dnie spędzałam na pisaniu pracy licencjackiej i szukaniu pracy za granicą. Pisanie szło mi całkiem nieźle, czego nie mogłam powiedzieć o tym drugim. W Internecie było mnóstwo ogłoszeń, ale wiele wydawało się podejrzanych. Ja przecież nie chciałam zmarnować sobie życia. Chciałam je polepszyć. Wreszcie wpadła mi w ręce oferta pracy w nowo otwartym spa w Finlandii. Złożyłam aplikację i przeszłam do drugiego etapu. To dodało mi skrzydeł. Szybko te skrzydła straciłam, kiedy otrzymałam e-maila, że nikt z Polski nie przeszedł do ostatniego etapu. Załamałam się. Brałam leki nasenne, żeby jakoś to przetrwać. Czułam całą sobą, że muszę wyjechać, że to jest moja droga. Rodzina nie rozumiała mnie i traktowała to jak mój kolejny szalony wymysł. Ja jednak nie odpuszczałam. Któregoś dnia zapłakana i zrezygnowana od niechcenia przeglądałam oferty i natknęłam się na ogłoszenie pracy na statku wycieczkowym pływającym po Europie. Serce skoczyło mi z radości. Podróże, woda, inne kultury to było to, co zawsze kochałam i o czym marzyłam. Złożyłam aplikację i wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Następnego tygodnia miałam rozmowę kwalifikacyjną na Skypie, kilka dni po niej kolejną. W niecałe dwa tygodnie po złożeniu aplikacji otrzymałam telefon, że zostałam przyjęta i mam się stawić w Budapeszcie piątego września. Do tego czasu został mi tylko tydzień. W głowie kręciło mi się od własnych myśli. Z ogromnej euforii przeszłam w stan paniki. „Czy dam sobie radę? A co będzie, jeśli to jest oszustwo?” – myślałam. Rodzice też zaczęli nabierać coraz więcej wątpliwości i mieszać mi w głowie. Do tego chóru pesymistów dołączyła się babcia, która straszyła mnie, że zgwałcą mnie marynarze! Targały mną sprzeczne emocje, ale wewnętrzny głos podpowiadał, co powinnam zrobić. Kupiłam bilet, żeby już nie mieć wyboru. Sprawdziłam wszystko, co mogłam sprawdzić i powiedziałam sobie, że reszta jest w rękach Boga. W noc przed odlotem bardzo się denerwowałam. Wiedziałam, że nie ma już odwrotu, ale chciałam poczuć pewność, że to, co robię, jest właściwe. Leżałam w łóżku i rozmawiałam z Bogiem. Prosiłam go o jakikolwiek znak, wskazówkę, żeby nie odejść od zmysłów. Wtedy poczułam ogromne ciepło na całym ciele i ogarnął mnie niewytłumaczalny spokój. Wiedziałam już, że powinnam lecieć. W tym samym momencie weszła do pokoju mama ze łzami w oczach. Powiedziała mi, że właśnie siedziała na dworze i patrząc w niebo prosiła Boga o radę i zobaczyła spadającą gwiazdę. Powiedziałam jej o swoim doświadczeniu i przytuliłam, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Nazajutrz jechaliśmy na lotnisko do Warszawy w milczeniu. Umierałam ze strachu, ale ze wszystkich sił starałam się nie dać tego po sobie poznać. Miałam ochotę się wycofać w ostatniej chwili i wrócić do rodziców, ale zacisnęłam zęby i ze łzami w oczach weszłam na pokład, nie mając pojęcia, co mnie czeka po wylądowaniu. Rozpoczęłam swoją podróż w poszukiwaniu siebie i odpowiedzi na pytania, które nurtowały mnie przez tyle lat.
Anoreksja była tylko uśpiona i zamaskowana ostatnimi wydarzeniami. Siedziała we mnie cichutko, czekając na odpowiedni moment, by znów uderzyć z pełną mocą. Tym razem jednak w innym wydaniu.
więcej..