Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na królewskim dworze. Czasy Władysława IV - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na królewskim dworze. Czasy Władysława IV - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 584 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Ze wszyst­kich go­ściń­ców wio­dą­cych do no­wej sto­li­cy, War­sza­wy, naj­wię­cej z pew­no­ścią oży­wio­nym był ten, któ­ry od Li­twy i Brze­ścia pro­wa­dził. Han­del i lu­dzie tędy naj­czę­ściej pły­nę­li do sta­re­go ma­zo­wiec­kie­go gro­du, nie­daw­no uczy­nio­ne­go re­zy­den­cją kró­lew­ską.

Speł­ni­ło się to za Zyg­mun­ta III, ale za Au­gu­sta już da­wa­ło się nie­le­d­wie prze­czu­wać. War­sza­wa do­god­niej­szą była dla Li­twy le­żąc w po­środ­ku ziem Rze­czy­po­spo­li­tej. Po­czę­to tu sej­my od­pra­wiać na­przód, kró­lów obie­rać, a na osta­tek, po spa­le­niu zam­ku na Wa­we­lu, i król z ro­dzi­ną wy­wę­dro­wał nad Wi­słę, choć na tu­tej­szym zam­ku nie miał zbyt kró­lew­skie­go po­miesz­cze­nia. I tak owi Ma­zu­ro­wie, z któ­rych wy­mo­wy i ubó­stwa chęt­nie się na­śmie­wa­no, do­stą­pi­li tego za­szczy­tu, że na ich zie­mi tron po­sta­wio­no. Zmie­ni­ły się też cza­sy i kra­kow­scy pa­no­wie moż­ni wpły­wu tego i zna­cze­nia nie mie­li, co daw­niej: wo­la­no też od ich na­ci­sku i rosz­czeń sta­nąć tro­chę da­lej.

Śmier­tel­ny to był cios za­da­ny Kra­ko­wo­wi, a dla War­sza­wy ha­sło nad­zwy­czaj szyb­kie­go wzro­stu. Jak daw­niej ku Wa­we­lo­wi zbie­ga­ły się wszyst­kie więk­sze dro­gi, pły­nę­ło ży­cie, ruch się w nim ogni­sko­wał, tak te­raz skie­ro­wa­ło się do War­sza­wy. Most Zyg­mun­ta Au­gu­sta sta­wał się prze­po­wied­nią tej przy­szłej wiel­ko­ści.

Na go­ściń­cu od Brze­ścia, przez lasy i mało za­lud­nio­ne oko­li­ce się cią­gną­cym, rzad­ko te­raz by­wa­ło pu­sto, a na prze­strze­niach, któ­rym bra­kło wio­sek i osad… dla spo­czyn­ku po­dróż­nych, za­czę­ły się wzno­sić go­spo­dy, któ­rych na­ów­czas nie­wie­le było jesz­cze w in­nych stro­nach. Po wsiach ich mniej po­trze­bo­wa­li po­dróż­ni, bo się oby­cza­jem sta­rym wpra­sza­li do wie­śnia­ków, dwo­ru 1 pro­bostw, ale na prze­strze­ni mil kil­ku, ogo­ło­co­nej z osad, go­spo­da w wie­lu roku po­rach sta­wa­ła się do­bro­dziej­stwem, jak­kol­wiek nędz­ną była.

Nie sami na­ów­czas Ży­dzi rzu­ci­li się na te szyn­ki i za­jaz­dy na pust­ko­wiach, roz­ma­ite­go ro­dza­ju lu­dzie bra­li je róż­ny­mi pra­wy od wła­ści­cie­li zie­mi, któ­rzy czę­sto ma­ły­mi się opła­ta­mi ogra­ni­cza­li. Nie­je­den z tych pa­nów sie­dzą­cych pod wie­chą w le­sie miał i duży grun­tu ka­wał, któ­ry upra­wiał, do­by­tek i ko­nie. Jed­ni na go­spo­dach do­ra­bia­li się bar­dzo pręd­ko, dru­dzy do­syć nędz­ny a pe­łen nie­po­ko­ju ży­wot wie­dli.

W miej­scu, o któ­rym mó­wić mamy, na skra­ju zie­mi na­le­żą­cej do pana Le­śnio­wol­skie­go, wła­śnie się był umie­ścił Żyd Bo­ruch na no­wej go­spo­dzie, któ­rej żar­to­bli­wy pan nadał imię Za­piec­ka. A sta­ło się to tyl­ko na złość i prze­ko­rę kar­czem­ce pana Go­stom­skie­go nie opo­dal ery­go­wa­nej , któ­ra nie wie­dzieć dla­cze­go i przez kogo na­zwa­na była Pur­chaw­ką.

Gra­ni­ce ich­mo­ściów pa­nów Le­śnio­wol­skich i Go­stom­skich tu się zbie­ga­ły; go­ści­niec prze­dzie­lał na znacz­nej prze­strze­ni lasy i za­ro­śla pierw­szych od dru­gich. Na­przód się na­ro­dzi­ła tu Pur­chaw­ka, za któ­rej przy­kła­dem idąc, przy­szedł na świat Za­pie­cek.

Ten ostat­ni, o któ­rym pan jego, śmie­jąc się po­wia­dał, ze mu to imię dał, bo w nim było po­dróż­nym gdy­by u Boga za pie­cem, jak na owe cza­sy był wca­le wspa­nia­łą go­spo­dą. Wia­do­mo, ja­kie ta­bu­ny koni szły na­ów­czas przy każ­dym znacz­niej­szym dwo­rze, jak staj­nia dla po­miesz­cze­nia ich była waż­ną rze­czą, i tu więc szo­pa w słu­py, choć w czę­ści pło­tem tyl­ko opa­sa­na, mo­gła sto kil­ka­dzie­siąt po­mie­ścić. Lu­dziom sto­sun­ko­wo mniej wy­gód było po­trze­ba niż ów­cze­snym woź­ni­kom, dża­ne­tom, ru­ma­kom i nie­po­li­czo­nym cu­gom. Czło­wiek, co ko­nia nie miał, a w po­dró­ży wła­snych nóg lub po­ży­cza­ne­go wozu uży­wał, tym sa­mym ple­be­ju­szem się sta­wał, tak jak se­na­tor i pan, je­że­li ko­leb­ką je­chał, mniej do niej nad sześć woź­ni­ków nie mógł za­prząc dla god­no­ści swo­jej. Mie­rzo­no na­ów­czas czło­wie­ka licz­bą koni, ja­kie miał i mógł pro­wa­dzić z sobą. Na jed­nym ko­niu jeź­dzi­li tyl­ko bo­ja­ro­wie z li­sty, ubo­ga szlach­ta, słu­dzy i cze­ladź pa­nów.

Za­pie­cek ze swy­mi ogrom­ny­mi staj­nia­mi na­tu­ral­nie dla od­po­czyn­ku pa­nów był prze­zna­czo­ny, do Pur­chaw­ki pod­jeż­dża­ły wozy i ci, co na ko­niu jed­nym, bez to­wa­rzy­stwa, po­dró­żo­wa­li. Pur­chaw­ka też w szop­ce nad kil­ka­na­ście koni, i to z bie­dą, ulo­ko­wać nie mo­gła, ale mimo tego jej po­zo­ru skrom­ne­go miał się na niej sie­dzą­cy Skro­ba, pro­sty chłop (jak mó­wio­no), da­le­ko le­piej od Bo­ru­cha, i Za­pie­cek mu za­zdro­ścił.

Skro­ba bo­wiem miał do czy­nie­nia z lu­dem po­kor­niej­szym, któ­ry jako tako, ale pła­cił za to, co brał, i nie wo­ził z sobą za­pa­sów, więc su­chy chleb i lada jaki na­pój brał, a i dla ko­nia wiąz­ki sia­na po­trze­bo­wał. Tym­cza­sem na Za­piec­ku, gdy za­je­cha­ło pięć­dzie­siąt koni i ty­luż lu­dzi, mie­li na wo­zach naj­czę­ściej to, cze­go im było po­trze­ba, a po­tem pła­ci­li co ła­ska, lub nie­kie­dy, na­biw­szy i zła­jaw­szy, nie dali nic.

Od stro­ny Brze­ścia sta­ła Pur­chaw­ka pierw­sza, nie­co da­lej Za­pie­cek, ale z obu go­spód na go­ści­niec wzrok da­le­ko się­gał.

Pięk­ne­go dnia je­sie­ni w pro­gu Za­piec­ka stał sam Bo­ruch, a że pora była cie­pła, nie miał na so­bie, tyl­ko czar­ny ka­ftan bez rę­ka­wów, spod któ­re­go krót­kie plu­dry i poń­czo­chy wi­dać było. Na czar­nych wło­sach jar­muł­ka sie­dzia­ła na ba­kier i nada­wa­ła jego but­nej fi­zjo­gno­mii wca­le pań­ski wy­raz. Dłu­gą czar­ną bro­dę gła­dził i zie­wał prze­raź­li­wie, a gdy się wy­zie­wał, po­czy­nał ręce wy­cią­gać i za­ży­wać ro­dza­ju gim­na­sty­ki, do­wo­dzą­cej jak okrut­nie się nu­dził. Go­spo­da od dwu dni sta­ła pu­sta. Żeby do niej żywy duch zaj­rzał!

A u Skro­by cią­gle ktoś go­ścił. Bo­ruch na ten ro­dzaj go­ści, jacy za­jeż­dża­li do Pur­chaw­ki, mało ra­cho­wał, ale na­ten­czas już by i im był rad.

Gdy więc nad wie­czór na go­ściń­cu od Li­twy po­ka­zał się w dali jeź­dziec na ko­niu, choć od­le­głość nie do­zwa­la­ła jesz­cze oce­nić go, a z ko­nia i z rzą­dzi­ku wnieść, co zacz był i co w miesz­ku miał, pan Bo­ruch za­wcza­su zna­ki mu da­wać po­czął aby za­cią­gnął do nie­go.

Skro­by w pro­gu nie było.

Jeźdź­co­wi, do­pie­ro gdy się na pół strze­le­nia z łuku przy­su­nął, moż­na było się le­piej przy­pa­trzeć. Ale była to jed­na z tych za­gad­ko­wych po­sta­ci, o któ­rych za­wy­ro­ko­wać trud­no. Koń pod nim był nie­zgor­szy, zmę­czo­ny wi­docz­nie dłu­gą dro­gą, sio­dło po­rząd­ne, ale sta­re, rzą­dzik rze­mien­ny ni­cze­go, lecz też do­brze zu­ży­ty, spłu­ka­ny i od pyłu znisz­czo­ny. Za sobą miał tro­ki nie­wiel­kie, a za całe uzbro­je­nie sza­blę, sa­haj­dak na ple­cach w po­krow­cu i strzel­bę ptasz­ni­cę. Do­my­ślać się tyl­ko go­dzi­ło, że pod po­ła­mi lub okry­ciem sio­dła gdzieś się może i pi­sto­le­ty znaj­do­wa­ły. Twarz była ogo­rza­ła, dłu­ga, z wą­sem szpa­ko­wa­tym, za­wie­si­stym, ob­cią­gnię­ta skó­rą ru­cho­mą i po­fał­do­wa­ną. Na pierw­sze wej­rze­nie nic na niej oprócz oby­cia się z ży­ciem nie moż­na było wy­czy­tać. Mó­wi­ła ona, że by­wał na wo­zie i pod wo­zem i że się te­raz nie lę­kał ni­cze­go ani też do­bi­jał wiel­kich rze­czy.

Mię­dzy nim a ko­niem była już taka zgo­da my­śli, że go wca­le pro – wa­dzić nie po­trze­bo­wał i mógł mu cu­gle na kar­ku po­ło­żyć. Koń też brud­no­kasz­ta­no­wa­ty zda­wał się dro­gą, oko­li­cą i tym, co go ota­cza­ło, wię­cej niż pan za­ję­ty, oglą­dał się cie­ka­wie. Jeź­dziec za­du­ma­ny, przy­gar­bio­ny nie­co, z obo­jęt­no­ścią znu­żo­ne­go wiel­ce my­śla­mi gdzieś wę­dro­wał. Nie wi­dział też zna­ków, da­wa­nych mu przez Bo­ru­cha, a brud­no­kasz­ta­no­wa­ty skie­ro­wał się ku Pur­chaw­ce, zwol­nił kro­ku i zrów­naw­szy się z drzwia­mi jej, sta­nął.

Po­słusz­ny mu pan zsiadł z nie­go po­wo­li, po­kle­pał po szyi i zaj­rzał na­przód do szo­py. Tu nie było ni­ko­go, mógł więc so­bie dla kasz­ta­na obrać naj­lep­szy żłób. Wtem drzwi izby skrzyp­nę­ły i okrą­gły, ni­skie­go wzro­stu, łysy, py­za­ty a bla­dy Skro­ba po­wi­tał po­dróż­ne­go.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny!

Spoj­rze­li na sie­bie. Cho­ciaż po­dróż­ny suk­ni nie miał zbyt po­kaź­nych, ale z ca­łe­go ubio­ru i po­zo­ru wi­dać było sta­tecz­ne­go człe­ka.

We­szli ra­zem do staj­ni. Skro­ba po­czął od za­rę­cze­nia, iż wszyst­ko w szo­pie moż­na było bez­piecz­nie zo­sta­wić, do­da­jąc ra­zem, że wód­ka, piwo, chleb, ser, a choć­by i go­to­wa­na po­lew­ka, krup­nik, u nie­go się znaj­dzie.

Gość słu­chał mil­czą­cy. Sam na­przód pod­ło­żył rękę pod sio­dło, aby się prze­ko­nać, czy koń nie był nad­to zgrza­ny, aby go od tego cię­ża­ru uwol­nić moż­na; za­jął się nim, wiąz­kę sia­na za­rzu­cił i do­pie­ro kasz­ta­na opo­rzą­dziw­szy, sam z go­spo­da­rzem wszedł do izby.

Tu się i mał­żon­ka Skro­by, w far­tu­chu, z wa­rze­chą w ręku przy garn­kach zna­la­zła, i chło­pak bosy, jego syn, i bla­de dziew­czę w ko­szu­li jed­nej, uczą­ce się oko­ło ką­dzie­li. Kury cho­dzi­ły po izbie, czu­jąc się w domu. Pod jed­ną z ław le­żał pies wil­czej bar­wy, pod­niósł gło­wę nie­co i prze­ko­naw­szy się kto przy­był, spał da­lej, bo w nocy nie miał na to cza­su, mu­siał domu pil­no­wać.

Roz­mo­wa, je­śli ją tak na­zwać moż­na, w ury­wa­nych wy­ra­zach po­czę­ła się i cią­gle dłu­gi­mi prze­stan­ka­mi dzie­li­ła. Skro­ba pil­no się przy­pa­try­wał po­dróż­ne­mu, któ­ry ze swej stro­ny naj­mniej­szej nie oka­zy­wał cie­ka­wo­ści.

Bo­ruch tym­cza­sem, za­wie­dzio­ny w na­dzie­jach, stał, po ci­chu prze­kli­na­jąc wszyst­kich „gwiaz­do­chwal­ców”, gdy na tym sa­mym go­ściń­cu jak­by na po­cie­chę jego zja­wił się jeź­dziec dru­gi, ale za­ma­ja­czył mu tak da­le­ko, iż na­wet wcze­śniej da­wa­ne zna­ki na nic by się nie zda­ły, a zbli­żał się tak po­wo­li, jak­by na żół­wiu je­chał.

I ten był sam je­den tyl­ko, a nie wy­glą­dał le­piej od pierw­sze­go. Ster­czał mu tak samo sa­haj­dak, sa­mo­pał i z tyłu na­wią­za­ne sa­kwy. Koń stą­pał cięż­ko z gło­wą spusz­czo­ną.

Miał też na so­bie sza­rą opoń­czę i tym się tyl­ko róż­nił od po­przed­ni­ka, iż w ręku trzy­mał na­haj­kę, któ­rą bez­myśl­nie wy­wi­jał, oglą­da­jąc się do­ko­ła. Zda­wał się wyż­sze­go wzro­stu i sil­niej­szy, a w sto­sun­ku do ko­nia był na­wet za cięż­ki dla szka­py, któ­ra choć sil­nie zbu­do­wa­na, choć gru­ba, nie­wiel­kiej była mia­ry. Kształ­ty jej też nie od­zna­cza­ły się pięk­no­ścią, a łeb duży i szy­ja nie­fo­rem­na do­syć śmiesz­nie wy­glą­da­ły. Rząd na ko­niu był gru­bej ro­bo­ty ja­kiejś a zu­ży­ty. Twarz samą wąsy, bro­da i włos na po­licz­kach po­ra­sta­ją­cy tak okry­wa­ły, że le­d­wie z nich nos duży, gar­ba­ty i dwo­je czar­nych oczu ogrom­nych wy­glą­da­ło. Na gło­wie sie­dzia­ła czap­ka sta­ro­świec­kie­go kształ­tu z czu­bem wy­ły­sia­łym.

Nie­obie­cu­ją­ca to była po­stać, a jed­nak Bo­ruch ją ku so­bie przy­zy­wał, gdy tym­cza­sem koń in­stynk­tem za­wró­cił się do Pur­chaw­ki, a jeź­dziec mu się nie sprze­ci­wił. Sta­nąw­szy pode drzwia­mi, huk­nął dziw­nym gło­sem:

– Uhu!

I sam z sie­bie się ro­ze­śmiał, jak­by się spo­strzegł, że mi­mo­wol­ny ten wy­krzyk­nik był nie w miej­scu.

Skro­ba stał już w pro­gu i go­tów był do szo­py pro­wa­dzić, ale zo­ba­czyw­szy za­ro­słe­go go­ścia i spo­tkaw­szy wej­rze­nie dra­pież­nych jego oczów, na chwi­lecz­kę się za­wa­hał.

Po­dróż­ny już zsiadł, a koń jego, nie cze­ka­jąc, sam po­szedł żło­bu so­bie szu­kać, tak się cały strzą­sa­jąc, że zda­wa­ło się, iż ter­li­cę i sa­kwy zrzu­ci z sie­bie. Miał bo­wiem nie sio­dło na grzbie­cie, ale tyl­ko sta­rą ter­li­cę, jako tako wy­mosz­czo­ną. Wszyst­ko ra­zem zdra­dza­ło ubó­stwo i mia­ło ja­kąś ce­chę po­cho­dze­nia od wscho­du. Moż­na było po­znać w nim wę­drow­ca kę­dyś od kre­sów.

Wpręd­ce po za­bez­pie­cze­niu ko­nia dru­gi ten wę­dro­wiec wszedł do izby. Zmie­rzy­li się oczy­ma z pierw­szym, kiw­nę­li gło­wa­mi, za­mru­cze­li: „Czo­łem” – i póź­niej przy­by­ły za­jął miej­sce do­syć da­le­ko, jak­by so­bie ży­czył sam po­zo­stać.

Wy­chy­lił ku­bek wód­ki, a nie żą­da­jąc wię­cej, z to­reb­ki do­był chle­ba, ka­wał sło­ni­ny, tro­chę soli i sparł­szy się na sto­le, po­czął spo­koj­nie, po­ży­wać.

Siadł tak na ustro­niu, iż ani go­spo­darz, ani pierw­szy gość nie śmie­li się przy­bli­żać ani go za­cze­piać. Nie prze­szka­dza­ło to wszyst­kim, nie wyj­mu­jąc ani dziew­czy­ny przy ką­dzie­li, ani bo­se­go chło­pa­ka, ani na­wet tłu­stej, osmo­lo­nej Skro­bo­wej, przy­pa­try­wać mu się bar­dzo pil­no.

Dla wszyst­kich on miał w so­bie coś dzi­kie­go, ob­ce­go, po­bu­dza­ją­ce­go cie­ka­wość. Opoń­cza była kro­jem in­nym, buty róż­nym kształ­tem od tych, ja­kie po­spo­li­cie no­szo­no, pas, odzież wy­glą­da­ją­ca spod okry­cia nie przy­po­mi­na­ły co dzień tu wi­dy­wa­nych.

Nie śmia­no jed­nak zbyt go prze­śla­do­wać wej­rze­nia­mi, bo gdy się kto spo­tkał z jego oczy­ma, wzro­kiem od­py­chał i ła­jać się zda­wał. Sam jed­nak rów­nie cie­ka­wie ba­dał sie­dzą­ce­go da­lej za sto­łem go­ścia pierw­sze­go, jak ów jemu się przy­pa­try­wał.

Mil­cze­nie pa­no­wa­ło dłu­go.

Po­da­no krup­ni­ku jed­ne­mu, i dru­gi go za­żą­dał, ale gło­sem ta­kim gro­bo­wym, za­chry­płym, jak­by z ja­kiejś głę­bi­ny wy­cho­dził z wy­sił­kiem wiel­kim, a nim mu misę po­sta­wio­no, raz jesz­cze na­pił się wód­ki.

Krup­nik swój skoń­czyw­szy, pierw­szy po­dróż­ny do ko­nia po­szedł, bo czas było i na­po­ić kasz­ta­na, i ob­rok mu za­sy­pać. Przy tej zręcz­no­ści z dala obej­rzał do­brze szka­pę i tro­ki to­wa­rzy­sza, ki­wa­jąc gło­wą. Koń był w isto­cie tak szpet­ny, iż o jeźdź­cu wiel­kie­go wy­obra­że­nia nie da­wał, ale szlach­cic okiem znaw­cy do­pa­trzył się ra­zem, że be­stia była że­la­zna i ro­zum­na.

Ru­szył ra­mio­na­mi, z przy­jem­no­ścią zbli­ża­jąc się do kasz­ta­na, któ­ry przy tam­tym ary­sto­kra­tycz­nie się wy­da­wał.

Do izby po­wró­ciw­szy, za­stał bro­da­te­go to­wa­rzy­sza już po krup­ni­ku, nad trze­cią czar­ką wód­ki za­du­ma­ne­go głę­bo­ko. Spoj­rze­li so­bie w oczy raz i dru­gi. Wi­docz­nym było, że chcie­li roz­po­cząć roz­mo­wę, szło o to tyl­ko, kto pierw­szy się ode­zwie. Po­nie­waż bro­dacz ob­ro­sły obcą miał fi­zjo­gno­mię, zda­ło się dru­gie­mu, któ­ry bar­dziej się tu czuł w domu, iż po­wi­nien był pierw­szy za­ga­dać.

– Z da­le­ka­ście to, mi­ło­ści­wy pa­nie bra­cie? – za­gad­nął. Ten gło­wą po­trzą­snął, rękę ku pół­no­cy pod­nió­sł­szy:

– Ho, ho! A co my­śli­cie? Z bli­ska? – Z kre­sów jadę, od Dzi­kich Pól.

Py­ta­ją­cy gło­wą też po­ru­szył.

– Ka­wał dro­gi – rzekł. – Jam tam nie by­wał nig­dy, choć na Po­do­lu daw­niej się krę­ci­ło. Có­że­ście tam po­ra­bia­li?

– Co? – mruk­nął spy­ta­ny. – Człek głu­pi szczę­ścia szu­ka, gdy go nie ma, włó­cząc się, a to dar­mo. Tak i ja. Słu­ży­łem u Ko­niec­pol­skich… at, róż­nie by­wa­ło.

– Wra­ca­cie do swo­ich? – spy­tał pierw­szy.

– Gdzie? – roz­śmiał się bro­da­ty. – Ja tu ni­ko­go nie mam! Wra­cam, bo mi się za­tę­sk­ni­ło… Za czym? Albo ja wiem?

Oczy mu bły­snę­ły dzi­ko i wy­chy­lił czar­kę pręd­ko.

– A wy z któ­rych stron? – spy­tał to­wa­rzy­sza.

– Ja Ma­zur je­stem – od­parł pierw­szy gość – ale my Ma­zu­ro­wie po ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej się roz­ła­zi­my, bo u nas chle­ba omal, a gęb dużo. Je­stem te­raz przy dwo­rze Ra­dzi­wił­ła, jadę też z jego po­le­ce­nia do War­sza­wy. Wy też do niej?

– Trze­ba ją zo­ba­czyć – roz­śmiał się bro­dacz.

– A si­ła­ście lat nie wi­dzie­li? – rzu­cił dru­gi py­ta­nie. Tam­ten ręce pod­niósł do góry.

– Z okła­dem dwa­dzie­ścia lat – za­wo­łał – z okła­dem!

– Oho, oho! To jej chy­ba nie po­zna­cie.

Tu, na­my­śliw­szy się nie­co, gość pierw­szy uznał sto­sow­nym po imie­niu i na­zwi­sku się dać po­znać.

– Szcze­pan Wi­jur­ski, pod­ko­niu­szy księ­cia pana. Bro­dacz, któ­re­go to obo­wią­zy­wa­ło też do ob­ja­wie­nia imie­nia, za­wa­hał się nie­co i mruk­nął:

– La­so­ta Pła­za.

I rze­kł­szy to urwał na­gle.

– Ty­tu­łu – do­dał szy­der­sko – nie mam żad­ne­go te­raz.

– Pła­zów ja i w Kra­kow­skiem zdy­by­wa­łem – rzekł Wi­jur­ski.

– Było ich do­syć – wtrą­cił La­so­ta – a w sta­nie du­chow­nym na­wet i do pre­la­tur się pod­nie­śli; ale jam bra­ci nie miał, a o ro­dzi­nie cale nie wiem ani się my­ślę do­wia­dy­wać.

Mil­cze­li tro­chę, przy­pa­tru­jąc się so­bie, i Pła­za z ko­lei do ko­nia po­szedł, a gdy się za nim drzwi za­mknę­ły, Skro­ba uczy­nił uwa­gę, że zbó­ja miał minę.

Obu po­dróż­nym chcia­ło się cią­gnąć da­lej na noc­leg, choć się już mia­ło ku wie­czo­ro­wi. Pła­za pod okno pod­cho­dził i roz­glą­dał się mru­cząc. Wi­jur­ski za­po­wia­dał księ­życ i ra­cho­wał na noc ja­sną. Go­spo­darz był tego zda­nia, iż le­piej się było ich­mo­ściom za­wcza­su spać po­ło­żyć, ko­niom dać wy­po­cząć, a na­za­jutrz rano, po prze­ką­sce, ru­szyć da­lej. Wa­ha­li się jesz­cze, spo­glą­da­jąc po so­bie, gdy Skro­ba.

któ­ry był na próg wy­szedł, po­wró­cił do izby z oznaj­mie­niem, że wiel­ki dwór ja­kiś nad­cią­ga. Po­dróż­ni za­miast się przy­go­to­wy­wać do wy­jaz­du po­szli wyj­rzeć na go­ści­niec, co to było.

Na gan­ku Za­piec­ka stał już Bo­ruch, ale w czar­nym dłu­gim cha­ła­cie i pa­sem pod­pa­sa­ny, spo­so­biąc się za­pra­szać prze­jeż­dża­ją­cych, choć nie było praw­do­po­dob­nym, aby się tu ta­kie wiel­kie pań­stwo mo­gło za­trzy­mać.

Pła­za, po­wra­ca­ją­cy od kre­sów, gdzie wię­cej żoł­nie­rza i włó­czę­gów niż pań­skich dwo­rów mógł wi­dy­wać, stał zdzi­wio­ny, rękę trzy­ma­jąc nad oczy­ma, przy­glą­da­jąc się z cie­ka­wo­ścią nie­zmier­ną z wol­na zbli­ża­ją­ce­mu się or­sza­ko­wi.

Tu, w środ­ku kra­ju, nie był on żad­ną oso­bli­wo­ścią i Wi­jur­ski, na­wy­kły do po­dob­nych wi­do­ków, pa­trzał do­syć obo­jęt­nie, jak­by tyl­ko chciał po­znać po bar­wie, kto to mógł być. Ła­two się było do­my­śleć jed­ne­go z naj­wyż­szych dy­gni­ta­rzy ota­cza­ją­cych kró­la, bo dwór ota­cza­ją­cy ko­leb­ki nad­zwy­czaj był licz­ny i stroj­ny.

Je­cha­ło na­przód kil­ku­na­stu haj­du­ków jed­na­ko ubra­nych i do­sko­na­le uzbro­jo­nych, na ko­niach dziel­nych; za nimi stroj­niej­szy jesz­cze ko­niu­szy czy mar­sza­łek dwo­ru, któ­re­go wierz­cho­wiec bar­dzo pięk­ny, w su­tym rzę­dzie sre­brem po­zło­ci­stym na­bi­ja­nym, stą­pał jak z par­te­sów, a on sam, dum­nie po­krę­ca­jąc wąsa, oglą­dał się wko­ło; da­lej szły dwie ko­leb­ki, bar­dzo wy­kwint­nie zbu­do­wa­ne, po­zła­ca­ny­mi ba­la­sa­mi, fi­ran­ka­mi, gał­ka­mi u wierz­chu przy­ozdo­bio­ne, na któ­rych stop­niach je­cha­ły sto­jąc pa­cho­lę­ta do usług. Oprócz tego tuż przy po­wo­zach straż z boku po­stę­po­wa­ła. Fi­ran­ki, w czę­ści po­za­su­wa­ne, osób w środ­ku sie­dzą­cych wi­dzieć nie do­zwa­la­ły.

Za ko­leb­ka­mi je­cha­li zno­wu kon­ni, z któ­rych kil­ku wio­zło na rę­kach so­ko­ły za­kap­tu­rzo­ne, przy in­nych szły psy, nie­któ­re na sznu­rach wie­dzio­ne, inne wol­no. Mię­dzy nimi wi­dać było char­ty ogrom­ne, le­ga­we, oga­ry i bry­ta­ny. Da­lej jesz­cze kry­te skó­ra­mi wozy po­stę­po­wa­ły z kuch­nia­mi, na­mio­ta­mi, ko­bier­ca­mi i wszyst­kim, cze­go pań­stwo w po­dró­ży mo­gło po­trze­bo­wać. Były to śpi­żar­nie i piw­ni­ce, skar­biec i skrzy­nie z suk­nia­mi prze­woź­ne. Na nie­któ­rych z tych wo­zów cze­ladź sie­dzia­ła lub le­ża­ła uśpio­na. Za tymi w kot­czach po­śled­niej­szych wi­dać było frau­cy­mer, a w jed­nej bud­ce po­zło­ci­stą klat­kę z pa­pu­gą, któ­rą dziew­czy­na na ko­la­nach trzy­ma­ła. Na ko­niec pro­ściej­sze wozy z po­śled­niej­szą cze­la­dzią i pod­lej­szym sprzę­tem po­stę­po­wa­ły, a tyl­ną straż dłu­go wy­cią­gnię­te­go sznu­ra skła­da­ło zno­wu kil­ku­na­stu jeźdź­ców zbroj­nych jak gdy­by w cza­sie woj­ny. Wszyst­ko to wszak­że nie dla bez­pie­czeń­stwa, ale dla oka­za­ło­ści na­gro­ma­dzo­ne było i ozna­cza­ło wy­so­ką god­ność po­dróż­ne­go.

Pła­za z na­tę­żo­ną uwa­gą cią­gle się prze­cią­ga­ją­cym przy­pa­try­wał. Cały ta­bór po­mi­mo ni­skich ukło­nów Bo­ru­cha, któ­ry z jar­muł­ką w ręku wy­szedł aż na śro­dek go­ściń­ca, prze­cią­gnął nie za­trzy­mu­jąc się, z cze­la­dzi tyl­ko nie­któ­rzy sko­czy­li z wo­zów do stud­ni, aby się świe­żą wodą ochło­dzić.

Wi­jur­ski, rzu­ciw­szy okiem tyl­ko na pań­ski ten dwór, po­wró­cił do izby na­zad, a za nim Pła­za też wszedł, ale nie­ry­chło, bo do­cze­kał, aż ostat­ni pa­cho­łek i ostat­ni wóz znik­nął mu z oczów.

– Wiel­kie ja­kieś pań­stwo! – rzekł do Wi­jur­skie­go.

– Pew­nie – od­po­wie­dział pan Szcze­pan – prze­cież to pan mar­sza­łek na­dwor­ny, choć nie ksią­żę ża­den ani z daw­nych ma­gna­tów, ale dziś on, z ła­ski kró­la, ni­ko­mu nie ustą­pi, a w War­sza­wie jego pa­łac z kró­lew­skim na rów­ni.

Pła­za słu­chał cie­ka­wie, po­chy­lo­ny.

– Mar­sza­łek na­dwor­ny, hę? – spy­tał. – Jak się zo­wie?

– Nie wie­cie? – wtrą­cił Wi­jur­ski.

– Jak­że chce­cie? My tam na kre­sach o wszyst­kim za­po­mi­na­my. Spy­taj­cie nas o het­ma­na Ko­za­ków, albo o ca­rzy­ków pe­re­kop­skich…

Dziw­nie się po­czął uśmie­chać i urwał na­gle.

– Wie­cie co – za­wo­łał Wi­jur­ski – nam by naj­ro­zum­niej było w ślad za ta­bo­rem Ka­za­now­skie­go po­dą­żyć.

– A, Ka­za­now­ski się więc zo­wie! – mruk­nął Pła­za. – Al­boż tu w la­sach nie­bez­piecz­no?

– Zbó­jów nie ma, ale na kupę ja­kich włó­czę­gów na­pi­łych na­tknąć się zda­rzy, co szu­ka­ją przy­czep­ki – od­po­wie­dział Wi­jur­ski, za­bie­ra­jąc się do dro­gi.

Po krót­kim na­my­śle Pła­za też ru­szył się.

– Po­zwo­li­cie mi je­chać z sobą? – za­py­tał.

– Cze­mu nie? Raź­niej nam bę­dzie we dwu – rzekł Wi­jur­ski. Panu Szcze­pa­no­wi na Wi­ju­rach Wi­jur­skie­mu, pod­ko­niu­sze­mu księ­cia Ra­dzi­wił­ła, wca­le na­wet na rękę było żą­da­nie Pła­zy. Trze­ba było znać go, aby to so­bie wy­tłu­ma­czyć. Jak nie­po­zor­ny wca­le i do mnó­stwa szlach­ty swe­go ro­dza­ju po­dob­nym był Wi­jur­ski, tak z ty­sią­ca wy­bra­nym, we­dle słów pio­sen­ki lu­do­wej, na­zwać go było moż­na. Był to wca­le oso­bli­wy czło­wiek, skrom­ny, ci­chy, nie­po­kaź­ny, lecz szpa­ka­mi kar­mio­ny – cie­ka­wy i choć jako pod­ko­niu­szy przy staj­niach się li­czył, wię­cej pono kwa­li­fi­ko­wał się do kan­ce­la­rii niż do koni.

W Ko­ro­nie i Li­twie znał on lu­dzi od naj­wyż­szych dy­gni­ta­rzy do naj­po­śled­niej­szych pod­sta­ro­ścich, nie­ob­ce mu były przy­go­dy, hi­sto­rie, sto­sun­ki skan­da­licz­ne, za­bie­gi dwor­skie i wszyst­ko, co ów­cze­sny świat zaj­mo­wa­ło. Ksią­żę wie­dział o tym i gdy mu ję­zy­ka po­trze­ba było do­stać albo plot­kę jaką spraw­dzić, po­słu­gi­wał się Wi­jur­skim, za­wsze pod po­zo­rem, że mu coś koni i sta­jen ty­czą­ce­go się po­le­cał.

Pan Szcze­pan za mło­du z jed­nym z Ra­dzi­wił­łów za gra­ni­cę jeź­dził jako dwor­skie pa­cho­lę, a otwar­tą ma­jąc gło­wę, ko­rzy­stał z tego i ję­zy­ków kil­ka na­uczył się ze słu­cha­nia. Za­glą­dał też chęt­nie do ksią­żek. Dla­cze­go mu te zdol­no­ści i na­by­te wia­do­most­ki nie wy­ro­bi­ły lep­sze­go i in­ne­go sta­no­wi­ska na dwo­rze, tego so­bie wy­tłu­ma­czyć trud­no. Ale na­przód Wi­jur­ski się nie sta­rał o kre­scy­ty­wę, przede wszyst­kim chci­wy bę­dąc na­uki i wia­do­mo­ści, po wtó­re po­chle­biać i płasz­czyć się nie umiał. Nie na­dy­mał się, nie szu­kał zwad, ale oku­py­wać lep­sze­go bytu pod­da­niem się ka­pry­som pań­skim nie umiał. Co do bytu wła­sne­go ma­łym się za­spo­ka­jał. Na dwo­rze księ­cia, ba i da­lej, zna­no go jako bar­dzo by­stre­go człe­ka, ra­dzo­no się go cza­sa­mi, ale nie za­wsze Wi­jur­ski da­wał się wy­zy­skać. Gdy mu fan­ta­zja przy­szła, mil­czał. Na­zwa­li­śmy go cie­ka­wym, gdyż cie­ka­wość może sta­no­wi­ła je­den z głów­nych ry­sów jego cha­rak­te­ru. Sta­rał się lu­dzi po­zna­wać i… do­wie­dzieć o wszyst­kim; z rów­nym za­ję­ciem sia­dy­wał nad książ­ka­mi i cho­dził za no­wy­mi ludź­mi, któ­rych nie ro­zu­miał..

Na pierw­sze wej­rze­nie Pła­za moc­no za­cie­ka­wił pana pod­ko­niu­sze­go; nie ro­zu­miał go, coś w nim czuł po­dej­rza­ne­go; fał­szem pod szy­te­go. Nie­spo­koj­ne wej­rze­nia, nie­ja­sne tłu­ma­cze­nie się, sama po­sta­wa, strój, ru­chy, mowa czy­ni­ły go za­gad­ko­wym. Sam je­den z kre­sów aż do War­sza­wy, dla tę­sk­no­ty, gdy tu ro­dzi­ny ani zna­jo­mych nie miał?

– Coś w tym in­ne­go tkwi – mó­wił so­bie Wi­jur­ski. – No, da się to wi­dzieć.

Szcze­gól­niej mowa Pła­zy, ak­cent jej, mię­sza­ne ru­skie wy­krzyk­ni­ki, za­krój ja­kiś w wy­ra­że­niach dziw­ny­mi mu się wy­da­wa­ły. Ję­zy­ka pol­skie­go jak­by się na nowo uczyć i przy­po­mi­nać so­bie po­trze­bo­wał Pła­za, tak cza­sem mu było cięż­ko wy­raz wła­ści­wy zna­leźć.

By­stre oko pana Szcze­pa­na do­strze­gło też, że ubo­gi na po­zór i jak­by umyśl­nie odzia­ny nie­po­kaź­nie Pła­za miał przy so­bie na swój stan za kosz­tow­ne rze­czy. Pod opoń­czą na kon­tu­szu pas, umyśl­nie osło­nię­ty, błysz­czał bar­dzo bo­ga­tym i świe­żym szy­ciem. Z kie­sze­ni do­był przy­pad­ko­wo chu­s­tę kosz­tow­ną, któ­rą za­raz we­tknął śpiesz­nie na­zad. Sama po­wierz­chow­ność sa­kiew przy ko­niu La­so­ty ka­za­ła się w nich do­my­ślać pa­kun­ku, o któ­re­go za­cho­wa­nie wła­ści­cie­lo­wi cho­dzi­ło wiel­ce.

Wszyst­ko to wre­ście może by mniej ude­rza­ło, gdy­by nie sam czło­wiek nie­spo­koj­ny ja­kiś, oglą­da­ją­cy się, ba­da­ją­cy oczy­ma, trzy­ma­ją­cy się na bacz­no­ści.

– Ten człek – mó­wił so­bie pod­ko­niu­szy – da­li­pan nie­dar­mo su­nie do War­sza­wy, a że nie z wła­snej woli i ocho­ty, dał­bym szy­ję.

Nic więc nie mo­gło być do­god­niej­szym dla cie­ka­we­go Wi­jur­skie­go nad wspól­ną po­dróż z tym czło­wie­kiem, bo w dro­dze naj­ła­twiej się za­po­znać, spo­ufa­lić i do­być coś z to­wa­rzy­sza. Nie uszło to oka pana Szcze­pa­na, że Pła­za go­rzał­kę pił ochot­nie i dużo, na to więc tak­że ra­cho­wał, że ona mu gębę otwo­rzy, choć do­tąd kub­ki u Skro­by wy­próż­nio­ne naj­mniej­sze­go nie wy­war­ły skut­ku… Ale i to wie­dział Wi­jur­ski, że wód­ki pod czas kil­ka kro­pel upoi, a gdy czło­wiek znu­żo­ny, w ru­chu, wca­le mu ona do gło­wy nie idzie.

Roz­pła­ciw­szy się z go­spo­da­rzem, po­dróż­ni nasi wy­cią­gnę­li w las, ja­dąc tuż obok sie­bie, co na­przód spo­wo­do­wa­ło za­po­zna­nie się ich koni. Brzyd­ka owa nie­zgrab­na be­stia Pła­zy wy­cią­gnę­ła łeb ku brud­no­kasz­ta­no­wa­te­mu, po­wą­cha­ła go, wy­da­ła ja­kiś głos do kwi­cze­nia po­dob­ny i na­gle zwró­ciw­szy się ty­łem do kasz­ta­na, wierz­gnę­ła z ca­łych sił. Szczę­ściem, iż Wi­jur­ski w czas usko­czył i owe ko­py­ta w po­wie­trze tyl­ko pod­nió­sł­szy się, opa­dły na zie­mię. Pła­za ba­to­giem dał na­ukę i epi­zod ten skoń­czył się bez szwan­ku.

– Złą ja­kąś be­stię ma­cie – roz­śmiał się Wi­jur­ski – ani się do niej przy­bli­żyć, i nie­pięk­na też jest, ale musi mieć swe przy­mio­ty?

Pła­za pod­niósł gło­wę.

– Ba! – za­wo­łał. – Bez je­dze­nia może dwa dni iść, a strze­cha prze­gni­ła, gdy nic in­ne­go nie ma, tak­że jej sma­ku­je. Bez wody cały dzień trwa, co trud­niej ko­nio­wi, bo dla nie­go woda ob­rok cza­sem za­stę­pu­je. Na osta­tek zie­lo­na pa­sza byle jaka, na­żre się, aż go osio­dłać trud­no, i nic mu. Dru­gie­go by zdę­ło i pęk­nąć by mu­siał. Skó­ra taka, że się nig­dy nie za­trze, a spo­co­ny czy nie, moż­na go poić, kar­mić i osko­my nie zna. Spoj­rzeć na nie­go, trzech gro­szy nie­wart, a ja bym za garść du­ka­tów go nie od­dał.

– No i to do­brze – do­dał śmie­jąc się – że zło­dziej się na nie­go nie po­ła­ko­mi.

Wi­jur­ski, słu­cha­jąc po­chwał tych, roz­pa­try­wał się w ko­niu, zżym­nął ra­mio­na­mi i rzekł:

– To ko­zac­ki koń!

Pła­za spoj­rzał by­stro i pod wło­sa­mi mu wy­stą­pi­ła czer­wo­ność.

– I ja tak są­dzę – rzekł – choć ja go ku­pi­łem od szlach­ci­ca… ta­tar­ski albo ko­zac­ki być musi.

– Przy na­szym te­raź­niej­szym zbyt­ku – do­dał Wi­jur­ski – gdyż zwłasz­cza za te­raź­niej­sze­go pana, któ­ry wszyst­ko z cu­dzo­ziem­ska lubi wi­dzieć, dża­ne­ty, bach­ma­ty, naj­przed­niej­szej krwie ko­nie u nas po staj­niach, z ta­kim jak wasz po­ka­zać się trud­no, ale ba!

Koń jak żona, pięk­na czy nie, gdy po­czci­wa i wier­na, to grunt.

– Zwa­ża­li­ście ko­nia pana Ka­za­now­skie­go? – mó­wił da­lej pan Szcze­pan. – Ten, co to go pro­wa­dził pod deką, na któ­rym wi­dać było po­kry­tą tar­czę i sa­haj­dak? Ru­mak to sa­me­go pana, od pa­ra­dy.

– Pięk­ny i dziel­ny – od­parł Pła­za – ale co nam po ta­kich. Do woj­ny się on nie zda, bo piesz­czo­ny, do po­dró­ży nie­wy­trzy­ma­ły. Od zim­na go trze­ba na­kry­wać, bo sierść na nim jak ak­sa­mit lub atłas, nie za­grze­je, w go­rą­co cały w po­tach, ocie­raj go. Tro­chę za­ży­jesz, ochwy­ci się, tro­chę zmę­czysz, nie je. Pań­ski koń. Ru­szył ra­mio­na­mi.

– Ale na oko choć ma­lo­wać – do­dał Wi­jur­ski.

– Zbyt­ki tu u was wi­dzę we wszyst­kim – do­dał Pła­za. – Praw­da, żem z daw­na w tym kra­ju nie by­wał, a na kre­sach ży­cie inne, obo­zo­we, żoł­nier­skie; ale mi się zda, że przed dwu­dzie­stu laty in­a­czej wy­glą­da­ło.

– Być może – od­parł Wi­jur­ski – nam to nie bije tak w oczy, bo się od­mie­nia­ło po­wo­li, a wy­ście na­gle uj­rze­li, snad­niej róż­ni­cę wi­dzi­cie. Za każ­de­go pa­no­wa­nia u nas od­mien­nie dwór pań­ski, a za tym i inne dwo­ry się ukła­da­ją. Za Ste­fa­na Wę­gra było wszyst­ko z wę­gier­ska a ry­cer­sko, prze­py­chu nie znał, ale ład za­pro­wa­dzał; żoł­nierz był pierw­szy… Za nie­bosz­czy­ka Zyg­mun­ta”, któ­ry wca­le na wo­jow­ni­ka się nie spo­so­bił i wię­cej z ró­żań­cem niż z sza­blą cho­dził, dwór się ubie­rał, mó­wił i szwar­go­tał z nie­miec­ka. Oka­za­ło­ści przy­by­ło, nie wiem, czy siły… Za te­raź­niej­sze­go pana z cu­dzo­ziem­ska też dwór i pa­no­wie się no­szą. Wie­lu na­wet się po­prze­bie­ra­ło, że ich za Po­la­ków po­znać trud­no. Ca­pel­la Wło­chy, ma­la­rze flam­scy, pod czas i Fran­cu­za spo­tkasz, a Niem­cy też nie­rzad­cy i wszyst­ko się świe­cić musi a ka­pać od zło­ta. Na­bo­żeń­stwa te­raz, zwłasz­cza, po śmier­ci kró­lo­wej, mniej, ano za­ba­wy hucz­ne i sto­ły suto za­staw­ne, a piw­ni­ce peł­ne… We­so­ło u nas bar­dzo.

Pła­za słu­chał z uwa­gą wiel­ką.

– Do­brze by to było – za­mru­czał jak­by mimo woli – gdy­by na gra­ni­cy od Ta­ta­rów ko­żu­cha­mi i pie­niędz­mi po­ko­ju nie trze­ba oku­py­wać.

I chwi­lę je­cha­li mil­czą­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: