Na morfinie - ebook
Na morfinie - ebook
Ola, 29-latka po burzliwym rozwodzie trafia do powtórnego obiegu na rynku randkowym. Zmieniony przez erę cyfrową świat konfrontuje ją z rzeczywistością, w której znane z przeszłości prawdy i przepisy na życie nie obowiązują, a romantyczne rojenia o partnerze doskonałym, ekscytującym seksie i szczęśliwym ever after okazują się niczym więcej niż pensjonarską naiwnością. W nowym wspaniałym świecie mężczyźni mają działanie odurzające, ale nie gaszą pragnienia. Kobiety walczą o przetrwanie – głównie z własną frustracją. A nudna pozornie normalność jest nagrodą tylko dla prawdziwie wytrwałych.
Cięta, inteligentna proza o skrywanych skrzętnie tajemnicach i codziennej walce o utrzymanie się na fali. O udawanych życiowych sukcesach, wstydliwych romantycznych porywach i dręczącym przekonaniu, że przyznanie się do słabości jest ostatnim gwoździem do życiowej trumny.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-593-1 |
Rozmiar pliku: | 404 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
niniejsza historia została w całości oparta na marzeniach sennych i koszmarach. Wszystkie zapełniające ją duchy, zmory, demony, upiory, strzygi i zjawy są całkowicie urojone, więc nie obawiaj się spotkania z nimi w opuszczonych domach, na amerykańskich bezdrożach czy w mrocznych zakamarkach własnej sypialni.
Jeśli czytając tę książkę, odkryjesz podobieństwa opisanych tu wydarzeń i postaci do znanych Ci ze świata realnego, sprawdź, czy nikt za Tobą nie stoi, a następnie spluń dwukrotnie przez lewe ramię. To zwykle odczynia urok. Jeżeli to nie wystarczy, odmów zdrowaśkę i skrop sobie czoło, najlepiej święconą wodą.
Nie doszukuj się również podobieństw pomiędzy mną a główną bohaterką. Zapewniam Cię, że jedyne, co nas łączy, to przenikliwa inteligencja, wybitna uroda oraz zestaw cnót, przymiotów i zalet, o jakim się filozofom nie śniło.
Autorka
They’ve promised that dreams can come true. Just forgot to mention that nightmares are dreams, too.
Oscar Wilde2005
Warszawa pogrążona była w zimowym otępieniu niedzielnego popołudnia. Chodniki na Żurawiej pokrywała błotnista maź, która przywierała do zdartych fleków i przydługich nogawek przechodniów i rozpełzała wraz z nimi po sąsiednich ulicach. Po świąteczno-karnawałowych światłach nie było już śladu, ale powietrze nie zapowiadało jeszcze przedwiośnia. Nabrzmiałe wilgocią twarze pieszych miały niezdrowy, morowy odcień, a brud na samochodach mieszał się z białymi wykwitami soli, która z daleka wyglądała jak rozlewające się po karoseriach liszaje pleśni. Było wilgotno, ponuro i depresyjnie. Jak zawsze o tej porze roku.
Zaparowane okna kawiarni dawały poczucie, że jesteśmy w miejscu ciepłym i bezpiecznym, lecz była to tylko iluzja komfortu. Compagnia del Sol to nie miejsce, które wybrałabym na spotkanie z przyjaciółką. Kanciaste drewniane stoliki i twarde krzesła nie skłaniały do zwierzeń, a ruch, typowy dla miejskiego bistra, odbierał szanse na jakąkolwiek intymność. A jednak z jakichś tajemniczych dla nas obu powodów to właśnie tutaj spędzałyśmy z sobą każdą niedzielę. Kilka świątecznych godzin, które Grażyna wyrywała codziennej rutynie, podrzucając dzieci na rosół do matki. Czas odmierzany coraz bardziej nerwowymi spojrzeniami na tarczę zegarka i westchnieniami, gdy nieubłaganie zbliżała się siedemnasta – godzina powrotu do roli kobiety z bagażem.
Niedzielne obiady były naszym rytuałem, kultywowanym uparcie i wbrew wszystkiemu. Jedynym sposobem na zakotwiczenie Grażyny w rzeczywistości i uchronienie jej przed paranoją. W zasadzie nie byłam pewna, czy ta terapia działa. Niektóre niedziele były cudowne i pełne chichotów, inne – jak ta dzisiejsza – posępne i przerażające. Grażyna pojawiała się wtedy w swoim skórzanym krwistoczerwonym płaszczu i wielkiej futrzanej czapie z lisa, z zaciśniętymi mocno ustami i diabolicznym spojrzeniem. Rytmiczny stukot jej obcasów przywodził na myśl odgłos szatańskich kopytek i budził kelnerów z letargu. Dla restauracji dni złego nastroju znaczyły jedno – obsługa ma milczeć, a kucharz szykować dania o podwyższonej kaloryczności. Grażyna–walkiria gardziła kelnerskimi umizgami i dietetyczną żywnością. Spaghetti carbonara, wojskowy dryl i pokora załatwiały sprawę.
To był jeden z tych dni. Siedziała pochylona nad wypełnionym makaronem talerzem i świdrowała mnie wzrokiem, który przyprawiał o gęsią skórkę i wzmagał niepewność. W końcu, odchylając się nieco do tyłu, zaprezentowała uśmiech Jokera i rzuciła:
– Chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobiła.
Poczułam, jak kęs staje mi w przełyku, i zamarłam w oczekiwaniu. Mogłam się spodziewać wszystkiego – od prośby o szpiegowanie jej męża, z którym rozwodziła się już piąty rok, poprzez fałszywe zeznania w sądzie, aż po żądanie, bym ratując jej menedżerski budżet, zakupiła jakąś kosztowną poradę prawną. „Chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobiła” nie pozostawiało pola do dyskusji. Nie było w tym łaszenia się, miękkości ani prośby, lecz jedynie ujęty w tryb przypuszczający rozkaz.
– Chciałabym, żebyś umówiła się z jednym facetem.
Wciąż miała ten sam dziwny wyraz twarzy i błyski agresji w oczach. Czarna grzywka i cienie pod oczami dodawały jej spojrzeniu niebezpiecznej mroczności. Odłożyła widelec i przysunęła się z krzesłem bliżej stolika, co zawsze oznaczało, że szykuje się właśnie do jakiegoś – dramatycznego w jej ocenie – wyznania.
– Dam ci namiary na niego. Wystarczy, że napiszesz. Na pewno się z tobą umówi. Pójdziesz na spotkanie, a potem wszystko mi opowiesz. Pestka.
– Mam napisać do obcego mężczyzny i zaproponować mu spotkanie?
– Tak. – Sięgnęła ponownie po widelec, zamieszała nim wprawnie w talerzu i wsunęła do ust utytłaną serowym sosem porcję makaronu. – Napiszesz i umówisz się na randkę.
Potrząsnęłam głową, wysuwając do przodu podbródek i spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Przepraszam, ale o czym ty mówisz?
– Umówisz się z tym fiutem i pokażesz mu, gdzie jego miejsce.
Popatrzyłam na nią z napięciem i zaciekawieniem, starając się zetrzeć z twarzy ewentualne ślady rozbawienia i małostkowego wścibstwa. Do tej pory „fiut” – podobnie jak cały katalog innych penisopodobnych określeń – zarezerwowany był dla jej eksmęża. Użycie go w kontekście innego mężczyzny mogło oznaczać tylko jedno: zranioną kobiecość i żądzę krwi.
– No dobrze – mruknęłam ugodowo, licząc, że dzięki pokorze wydrę z niej jakiś mroczny, wyuzdany sekret, nad którym cudownie będzie rozmyślać w długie zimowe wieczory. – Opowiedz od początku.
Zawahała się przez moment, jakby zwierzenie, które miało nastąpić, mogło ją narazić na odpowiedzialność karną, co zresztą w najmniejszym stopniu by mnie nie zaskoczyło. W końcu westchnęła z rezygnacją, nachyliła się lekko nad konfesjonałem naszego stolika i histerycznym szeptem wyznała:
– Spotykałam się z nim przez jakiś czas i nagle, nie wiadomo dlaczego, przestał dzwonić.
– Jak to spotykałaś się z nim przez jakiś czas?! Nic mi nie mówiłaś!
Grażyna odnotowała moje podekscytowanie z przyjemnością, jaką z wrażenia wywoływanego na otoczeniu czerpać mogą wyłącznie kobiety piękne, pożądane i tajemnicze. Poruszyła się lekko w fotelu w sposób typowy dla spełnionych seksualnie samic i uśmiechnęła z wyraźną błogością. Przez moment była Matą Hari – fascynującą, egzotyczną i zagadkową kobietą poruszającą męskie gonady i wyobraźnię. Bohaterką filmowych dramatów, aktorką pierwszoplanową i gwiazdą. Mrocznym obiektem męskiego pożądania. Jej silnie zarysowana szczęka rozciągnęła się w szerokim uśmiechu, napinając pozbawione większości pożarniczej szminki wargi i odsłaniając niepokojącą linię drapieżnie wilgotnych zębów. Sięgnęła po szklankę z wodą, delektując się ostatnią chwilą przed wyjawieniem tajemnicy, przepłukała usta i z wyraźnym ociąganiem przełknęła kolejny łyk.
Obserwowałam ją z napiętą uwagą naukowca, dla którego ułamki sekund są drogocenną nagrodą za długie lata oczekiwania. Napięcie mięśniowe, które od kilku lat nie schodziło z jej twarzy, teraz praktycznie zanikło. Bruzdy wokół ust złagodniały, a rozproszone zimowe światło uśmierzyło na moment bolesną teatralność jej przesadnego makijażu. Przez krótką chwilę twarz Grażyny – mieszcząca się zwykle w kanonie urody niebanalnej – nabrała ciepłej miękkości i kobiecości. Niesprecyzowanego podskórnego lśnienia, które pamiętałam w niej z dawnych, lepszych czasów, gdy wciąż jeszcze wierzyła w nierozerwalną siłę swojego małżeństwa i wierne oddanie byłego już teraz męża. Z czasów gdy była kobietą spokojną, spełnioną, bezpieczną. Kobietą nieznającą smaku męskiej zdrady i porzucenia, goryczy plotek i samotnie przepłakanych nocy. Wolną od wstrętnego, niedającego się zetrzeć z ust posmaku upokorzenia. Teraz, przez okamgnienie, znów była ładna. A ja chciałam powstrzymać falę jej zwierzeń, by chwila ta trwała, dać jej – i sobie – jeszcze moment na nacieszenie się tym niespodziewanym powrotem do niegdysiejszej świetności. Lecz nie zdążyłam. Grażyna napięła czoło, skupiła się i powróciła do swej niegodnej rzeczywistości.
– Ma trzydzieści sześć lat. Jest kawalerem. Studia podyplomowe z finansów. MBA. Pracuje jako doradca zarządu w grupie funduszy inwestycyjnych. Ambitny facet, coś jak mój stary.
Zaczęła wyrzucać z siebie informacje z wdziękiem cekaemu Schwarzlose. W sposób, w jaki nauczyła się ostatnio referować swoje rozwodowe przeżycia i mniejsze domowe traumy. Szybko, bezrefleksyjnie, gwałtownie. W jedyny znany jej w miarę bezpieczny sposób na szybkie pozbycie się nadmiernego balastu.
– Spotykaliśmy się przez trzy miesiące. Było okej. Gdy był w szpitalu, wysyłał mi SMS-y. Kiedy zaczęłam wybierać szkołę dla młodej, zaproponował, że pójdzie ze mną na spotkanie. Wiesz, to nie wygląda dobrze, jak baba przychodzi sama. Zwłaszcza w tej katolickiej. Wspomniałam mu o tym, a on się sam zaoferował. Jakoś tak się wszystko toczyło, że byłam pewna, że to jest właściwy facet. Opowiadał mi o śmierci ojca, o mamie, o dzieciństwie. Wydawał się opiekuńczy. No i za którymś razem już się nie odezwał.
Zatrzymała na moment potok słów, przymknęła oczy i pociągnęła kolejny łyk wody.
– Nie wiedziałam, co jest grane. Po dwóch tygodniach zadzwoniłam. Umówiliśmy się na kawę. Jak gdyby nigdy nic. Włożyłam ten nowy łososiowy płaszczyk. Cieliste pończoszki, różowa spódniczka z falbanką, zamszowe buciki. Francja-elegancja. Sam seks. Potem odprowadził mnie do samochodu i znów nie zadzwonił.
Lśnienie zgasło. Znów była sobą: zahibernowaną w uszytej z nieszczęścia garsonce, zdewastowaną życiem Grażyną. Znów miała wory pod oczami, zjedzoną wraz z makaronem pomadkę i resztki bekonu między zębami. Jej palce zrobiły się krótkie i krępe, fryzura straciła swą lekkość, a makijaż warzył się jak kilka minut wcześniej. Przeżuwała kolejne kęsy z ponurą rezygnacją.
– Powiedz, co jest ze mną nie tak?
Popatrzyła na mnie z intensywną boleścią głodnego psa, a mnie zalała fala rzadko odczuwanego współczucia i wyrzutów sumienia z powodu mojej chwilowej, zoologicznej wręcz fascynacji jej piorunującą przemianą.
– Przecież sama mówiłaś, że to głupek...?
– Jakiś kolejny zakompleksiony! Jak mój stary. Tytuły, zarządy, bankiety, kariera! A najlepiej czuje się w towarzystwie sprzątaczki, bo przy kobiecie, która coś sobą reprezentuje – eleganckiej, zadbanej i na stanowisku – po prostu mu nie staje!
Na samą myśl o byłym mężu zachłystywała się pełną goryczy nienawiścią. Od pięciu lat nie potrafiła się uporać z myślą, że zostawił ją dla innej kobiety. Szpiegowała go, poszukując przyczyny, i wracała triumfalnie z doniesieniami o niepomalowanych paznokciach, braku makijażu czy rozciągniętym podkoszulku rywalki. Jeździła pod jej biuro, sprawdzała markę kostiumu, wysokość szpilek i wartość służbowego samochodu. W pożyczonym płaszczu chowała się za sklepowym regałem, by w podsłuchanej rozmowie kochanków demaskować pierwsze symptomy kryzysu, dostrzec cień wzajemnej niechęci, odnajdywać potwierdzenie dla wieszczonego rozpadu ich wynaturzonego, chorego, niezrozumiałego dla niej związku. Wyłaniała się zza promocyjnego stosu puszek z groszkiem, by zepsuć im sobotnie przedpołudnie widokiem swoich coraz intensywniej uszminkowanych, kapiących jadowitym komentarzem ust i krwawych paznokci zaciskających się na rączce wózka. W końcu, wykorzystując zebrany przez detektywa materiał, udała się w podróż. Na spotkanie z pierwszym mężem kobiety-potwora. Była pewna sukcesu. Triumfalnego aliansu z zaszytym w schludnej prostocie ubogiej kawalerki mężczyzną. Równie mocno jak ona upokorzonym, porzuconym i – jak wierzyła – równie żądnym krwi. Wróciła pokonana błękitem jego tanich dżinsowych ubrań i bezbronnym uśmiechem, z jakim bez gniewu i rozżalenia mówił o swojej byłej żonie. Nie mogła pojąć, jak to możliwe, że on nie życzył im śmierci. Że swoją eksżonę wspominał ze smutkiem, lecz bez nienawiści. Kiedy dotarło do niej jego pełne współczucia spojrzenie, poczuła się jeszcze gorzej. Oceniał ją. Śmiał szacować jej tragedię i osądzać brutalność słów, w jakich nie przebierała, mówiąc o zwyrodniałym romansie tych dwojga. Nie doceniał bezkresu jej urażonej dumy i nie rozumiał stojącego za porzuconą żoną i matką dramatu. Chciał ją pocieszyć, nie pomóc, więc zebrawszy resztki sił, zdyskredytowała go pogardliwym prychnięciem i nazwała cieciem. Przypięła mu łatkę prostactwa, społecznych nizin i wystającej z butów słomy. Nie znalazłszy pomocy w wendecie, przełknęła taniość jego mieszkania i zaspokoiła się poczuciem własnej wyższości. Przekonaniem o przewadze swojego pochodzenia i wpisanych skrupulatnie we własne CV certyfikatów. Przewadze ujawnionej w taniości kupowanych przez ciecia dżinsów.
Patrząc na nią teraz, zastanawiałam się, jak udało jej się przejść przez choćby kilka spotkań z jakimkolwiek mężczyzną. Ukryć całą rozszalałą wewnątrz rozpacz, przekonać do siebie i utrzymać przez kolejne tygodnie. Jak to się stało? I co z nim było nie tak, że zrozumienie jej stanu zajęło mu aż trzy miesiące?
– Opowiedz, jak go poznałaś.
– To bez znaczenia. Poznałam.
– W pracy?
– Nie.
– To jak ja mam go poznać? Powiesz mi, gdzie mogę go spotkać, czy...
Spojrzała na mnie ze świdrującą trzeźwością i nachylając się znowu nad stolikiem, wychrypiała konspiracyjnym półgłosem:
– On ma konto na S. Nie pytaj, skąd wiem. Wiem, że ma. Nick: Escrimeur. Napiszesz do niego i się umówisz.
– Na S?
– Ciszej! Tak, na S. Założysz sobie konto i do niego napiszesz. Powiem ci co, żeby się złapał.
Poczułam, jak ogarnia mnie rozczarowanie i niesmak. Portal randkowy? Sądziłam, że wyśle mnie raczej w któreś z jego ulubionych miejsc; do jakiejś kawiarni, na określoną ławkę w parku, do galerii. Gdzieś, gdzie niby przypadkiem będę go mogła spytać o drogę, godzinę lub ogień do papierosa. Nie wyobrażałam sobie siebie na portalu randkowym. Sama myśl o tym cuchnęła naftaliną i desperacją biura matrymonialnego. Przywodziła skojarzenia z deptakiem w Ciechocinku, sanatoryjnym dancingiem i zakręconymi pod fryzjerskim hełmem lokami. Była uwłaczająca w oczywistości zamiaru, upokarzająca wystawianiem się na internetowej aukcji kobiet do wzięcia, nieznośna dosłownością w poszukiwaniu partnera.
Spojrzałam na nią i w całej jaskrawości dostrzegłam popychającą ją w objęcia internetowych szermierzy desperację. Rozpacz kobiety porzuconej przez męża, odartej z resztek pewności siebie, poszukującej potwierdzenia swojej kobiecości w zainteresowaniu innych, choćby wirtualnie obecnych facetów. Spojrzałam i nie po raz pierwszy, za to silnie jak nigdy dotychczas, poczułam zalewającą mnie falę współczucia.
– No dobrze – westchnęłam. – Umówię się z nim. I co dalej?
– Pójdziesz, a potem mi wszystko opowiesz.
– Ale co ci mam opowiedzieć?
– Czy się z tobą spotkał.
– Grażyna! – Empatia zaczęła ustępować zniecierpliwieniu. – Przecież sama mówisz, że się spotka!
– No tak... Dziwkarz jeden! Zakompleksiony złamas!
Przez moment patrzyłyśmy na siebie w milczeniu. Zaczęłam się zastanawiać, w którym momencie pojawiła się w niej ta wulgarność. Skierowana przeciwko mężczyznom, cuchnąca pseudofeminizmem wrogość. Kiedy z pogodnej, ciepłej kobiety przeobraziła się w ordynarną, prostą babę? I czy rozwód był jedyną przyczyną, czy może tkwiło to w niej już wcześniej, uśpione brakiem pretekstu? Bo przecież nie zawsze taka była. Pamiętałam ją z czasów, gdy miała w sobie miękkość i – niemodną już może i nieadekwatną do czasów, ale tym bardziej przez to pociągającą – zwykłą, kobiecą dobroć. Z czasów, gdy była zaabsorbowana mężem, dziećmi i domem. Ustawicznie zajęta i wiecznie uśmiechnięta. Zawsze pogodna.
Nawet teraz miewała jeszcze dobre okresy. Chwile, gdy wracało w nią dawne sycylijskie ciepło. Momenty, gdy zapominała o przeszłości, o traumie sądu, o pustym łóżku i gorzkich samotnych wieczorach. Minuty, gdy zaabsorbowana jakąś myślą, zaczynała się śmiać jak dawniej. Gdy zmarszczki rozgoryczenia prostowały się, a z oczu znikała stalowa bezwzględność zawiedzionej kobiety. Gdy spod zaskorupiałego pod makijażem nieszczęścia wyglądała jeszcze dawna beztroska Grażyna. Już dawno jej takiej nie widziałam, ale miewała je na pewno.
Dziobiąc widelcem po talerzu, zaczęłam się zastanawiać nad całym pomysłem.
– Jak on wygląda?
– Kto? – Sprawiała przez moment wrażenie, jakby dopiero co się ocknęła.
– Ten cały Escrimeur. Jak on wygląda? Masz jakieś zdjęcie?
– Nie, nie mam. Wygląda normalnie. Przeciętny facet na wysokim stanowisku.
– Myślisz... – Zawahałam się przez moment. – Myślisz, że może być w moim typie?
– Nie wiem. Nie jest podobny do Marka.
– Wiesz, byłoby słabo, gdyby mi się spodobał.
Spojrzała na mnie zaskoczona. Oczywiście, nie brała tego pod uwagę. Podobnie jak przed wizytą u porzuconego męża kochanki eksmałżonka, tak i teraz nie przeszło jej nawet przez myśl, że to spotkanie może się zakończyć czymś innym niż jej własną satysfakcją. W idealnym scenariuszu złamas tracił dla mnie głowę i ze zwierzęcym skowytem cierpiał męki odrzucenia. Inne wersje wydarzeń nie były przewidziane.
– Musisz się tak nastawić, żeby ci się nie spodobał!
– Tobie się podobał.
– Ale ja nie wiedziałam, że jest zakompleksionym facetem z małym fiutkiem!
Nagle dotarło do mnie coś, czego wcześniej w ogóle nie brałam pod uwagę. Coś, co wydawało mi się kompletną abstrakcją i niemożliwością.
– Słuchaj... Przepraszam, że pytam, ale czy ty...?
Popatrzyła na mnie spłoszona i zarumieniła się ze zdenerwowania.
– Nie.
W zasadzie nie byłam zaskoczona. Nie należała do kobiet, którym seks przychodził z łatwością. W najbardziej nawet niewinnych rozmowach z mężczyznami zawsze emanowała z niej seksualna niepewność. Krępujące zawstydzenie, dziewczęca nieśmiałość, nielicujące z wiekiem zmieszanie. Nawet Marek tak na nią działał, mimo że przecież bywała u nas na tyle często, by w końcu przyzwyczaić się do jego mrukowatej męskości. A jednak, gdy tylko wchodził w zasięg jej wzroku, płoszyła się i zacinała, czekając w napięciu, aż wyjdzie i zostawi nas same. Pierwszy raz z nowym mężczyzną musiał być dla niej męczarnią. Byłam przekonana, że leży wtedy w bezruchu, przeżywając udrękę własnej nagości i nie mając odwagi go dotknąć. Może nawet miała tak zawsze? Może każdy fizyczny kontakt z mężczyzną był dla niej stresem?
Patrzyłam czasem, jak idzie ulicą w swoich przykrótkich szerokich spodniach i solidnych butach. Jej obfite biodra falowały ciężko, przywodząc na myśl steraną życiem księgową. Krótkie masywne nogi traciły resztki wdzięku w nieforemnych, sięgających połowy łydki nogawkach, a koturny nadawały jej krokom ociężałość platfusa. Niewielkiego biustu można się było jedynie domyślać pod obszernymi, pozbawionymi kształtu bluzkami i żakietami o dziwacznie marszczonych rękawach. Ciężkie i nieforemne płaszcze były przerażająco praktyczne w swoich zimowych watowaniach i burych kolorach, a tandetne torby ze skóry ekologicznej, zbyt masywna biżuteria i czapki-mycki dopełniały dramatu. Gdy próbowała się odstawić w niezwykle kobiece, jej zdaniem, róże, było jeszcze gorzej, bo karkołomnie. Nie miała w sobie cienia lekkości ani wdzięku. Nie była kobietą, która przyciągałaby męskie spojrzenia i rozbudzała namiętności. Była matką, gospodynią, koleżanką z pracy, żoną. Te określenia ją definiowały i przez wiele lat wypełniały treścią. Przemiana z sycylijskiej matki, ubranej w długą, suto marszczoną spódnicę, w atrakcyjnego kociaka była po prostu niemożliwa. Seksapil Grażyny zamykał się w matczynej trosce, z jaką pochylała się nad swoimi dziećmi, w mieszkaniu pachnącym hodowaną na parapecie bazylią, w świeżo wykrochmalonej pościeli i aromacie ciasta marchewkowego. Był niewidoczny dla mijających ją na ulicy przechodniów, a nawet znających ją nieco lepiej kolegów z pracy. Zarezerwowany na intymne domowe chwile w oswojonym gronie najbliższych. Dostępny wyłącznie dla męża.
Nigdy nie rozmawiałyśmy o seksie. Nie było kobiecych zwierzeń ani żartów. Jedyne, co się powtarzało, to rzucane przez nią w przestrzeń pytania o to, co ta dziwka może mieć między nogami. Krótkie monologi, w których rozważała nowe życie seksualne swojego eksmęża. Brutalne uwagi na temat domniemanych umiejętności taniego kurwiszcza i wątpliwej kondycji jej starego.
Przez moment poczułam się winna z powodu zadanego pytania. Powinnam się była domyślić, że uwaga na temat rozmiaru penisa ma wyłącznie charakter hipotetyczno-ozdobny. Powinnam była wiedzieć.
– Całe szczęście! – wykrzyknęłam fałszywie, starając się ukryć niezręczność.
– Tak. Całe szczęście. – Spojrzała na mnie ponuro. – Jeszcze bym się, nie daj Boże, zakochała.
– Właśnie! – przytaknęłam gorliwie, czując na sumieniu piekący ciężar dzielonego z nią kłamstwa.
– Jeszcze by miał satysfakcję! – Powoli wracała do swej normalnej wojowniczej chwackości.
– Słuchaj... – Uśmiechnęłam się, pochylając w jej kierunku. – Jeśli chcesz się na nim odegrać, zrobimy tak: umówię się z nim i pójdę na spotkanie. Przygotujesz mnie, żebym dobrze wypadła, okej? – Pokiwała entuzjastycznie głową. – Żeby chciał się jeszcze raz spotkać. Potem umówię się drugi raz. I trzeci. Do trzeciego razu powinien być chyba gotowy? – Przytaknęła. – A za trzecim razem... Za trzecim razem powiem ci, gdzie się z nim spotykam. Przyjdziesz tam, niby przypadkiem, a ja cię przedstawię jako moją najlepszą przyjaciółkę.
Przez moment miałam wrażenie, że elegancka subtelność planu może nie przypaść jej do gustu. Że zażąda czegoś znacznie bardziej krwawego i spektakularnego. Czegoś, co zagwarantuje jej trwały efekt kastracyjny. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się jednak i smakując wizję przypadkowego spotkania, rzuciła:
– Tak! Odstawię się w push-up i sukienkę z dekoltem! Pójdę do fryzjera i do manikiurzystki. Zobaczy, co stracił!
Szansa, że w oczach przynajmniej jednego z porzucających ją mężczyzn dostrzeże rozgoryczenie z powodu straty, nadzieja na rekompensatę i odegranie się za całą doznaną gorycz wyraźnie poprawiły jej nastrój i apetyt. Z uśmiechem wpakowała do ust kolejną porcję spaghetti i – jak za dawnych czasów – puściła w moją stronę figlarne perskie oko. Uśmiechnęłam się. Perspektywa zobaczenia jej w wydekoltowanej kiecce i niegdysiejszej formie była właściwą ceną za podjęcie idiotycznego trudu przejścia przez portal randkowy i wylądowania na randce z nieznajomym facetem o bardzo pretensjonalnym nicku.
* * *
Rytuał niedzielnych obiadów z Grażyną zaczynał mnie przygnębiać. Wracając z nich nawet w takie dni jak dzisiaj, gdy udawało mi się w końcu wyszarpać ją ponurej rzeczywistości, miałam wrażenie, że moje włosy i ubrania przesiąknięte są zapachem goryczy i naftaliny. Dopadało mnie przedwczesne zdziadzienie. Powodująca przyspieszone wiotczenie pośladków mentalna ciotkowatość. I strach, że po pięciu latach od rozstania z Markiem będę równie jak ona zgorzkniała, a mężczyźni – zamiast z magicznymi chwilami po orgazmie – kojarzyć mi się będą z klawiaturą laptopa.
Weszłam do domu i usiadłam przed komputerem. Nigdy przedtem nie zaglądałam na żaden z serwisów randkowych. Wpisałam adres i od razu poczułam niesmak. Nachalna trywialność layoutu i natarczywa tandeta zachęcających do uczestnictwa banerów były nie do zniesienia. Portal uderzał fajerwerkami pomarańczu i błękitu i zamieszczonymi na stronie głównej zdjęciami użytkowników. Na pierwszy rzut oka przywodził skojarzenia z firmami sprzedaży bezpośredniej, w których fałszywy entuzjazm spotkań integracyjnych prowadzić miał do rosnącej w nieskończoność akwizycji.
Kliknęłam na wyświetlone na pierwszej stronie zdjęcie kobiety i obejrzałam jej profil. Nick, wiek, znak zodiaku, miejsce zamieszkania, wykształcenie, zawód, cel poszukiwań. Kilka zdań trywialnego opisu, kilka słów o wymarzonym partnerze. Jarmarczna grafika i zbliżony poziomem tekst. Wróciłam do głównej strony portalu i przeskanowałam zamieszczone tam informacje. Ponad milion użytkowników. Relacja z ostatniego spotkania „miłych i sympatycznych”. Sekcja poświęcona szczęśliwie zakochanym. Huraoptymizm i słodycz wywołująca nadwrażliwość zębów.
Przejrzałam zdjęcia z ostatniego sabatu samotnych. Ekran wypełniały napięte desperacją uśmiechy i pełne fałszywego luzu taneczne pozy. Całość została okraszona entuzjastycznymi komentarzami redaktora serwisu i zapewnieniami, że kolejny zjazd „miłych” jest już w przygotowaniu. Relacja tchnęła energetyczną euforią wodzireja i podskórnym napięciem wieczorku zapoznawczego z czasów Funduszu Wczasów Pracowniczych.
W części poświęconej szczęśliwie zakochanym królowały rozłożone na king size beds suknie-bezy i zapewnienia o dozgonnej miłości. Wdzięczni użytkownicy opowiadali o początkach swojego uczucia w reglamentowanych linijkach podzielonych na role opowieści. Ona-on-ona-on. Aż do pełnego fajerwerków, płatków róż i weselnego ryżu happy endu, po którym miejsca starczało już tylko na duszące wylewnością podziękowania dla animatorów tej wieczystej szczęśliwości – właścicieli serwisu.
Przygnębiona siermiężną poetyką odchodzących w blasku zachodzącego słońca połówek jabłka zaczęłam rejestrację. O skorzystaniu z używanego zazwyczaj nicka nie było mowy. Sama myśl o tym, że ktoś ze znajomych mógłby mnie odnaleźć pomiędzy wierzącymi w cud przeznaczenia gorącymi lwicami i poszukującymi miłości wesołymi chłopakami, przyprawiała o ciarki. Przez moment zastanawiałam się gorączkowo nad swoim nowym wirtualnym imieniem. W końcu wybrałam najbardziej oczywiste i najmniej seksualne, jakie przyszło mi do głowy: TestUser. Przeszłam przez listę pytań i wkleiłam zrobione komórką zdjęcie. Jeszcze tylko płatność kartą i mail od administratora gratulujący dołączenia do grona „przemiłych”.
Nagle, pozornie bez związku z wykonaną właśnie czynnością, przypomniały mi się długie godziny spędzane kilka lat wcześniej pod czujnym okiem nauczycielki hiszpańskiego. Lekcje, na których przerabiałyśmy niekończące się ciągi przymiotników. Kolumny przywar, komplementów i stylistycznych zapchajdziur przewidzianych dla tych, o których nic dobrego nie można było powiedzieć. I latynoski, chrapliwy, niepohamowany śmiech Pauli, gdy tłumaczyła mi, że hiszpańskie muy simpático zarezerwowane jest dla brzydkich i głupawych.
* * *
W poniedziałki biuro budziło się jeszcze później niż zwykle. Usiadłam przed monitorem, nie mając najmniejszej ochoty na poprawianie kolejnej umowy i rozlewające się po skrzynce pocztowej bełkotliwe rozważania o degeneracji znaku towarowego. Nuda. Kompletna nuda.
Gmerając leniwie w sieci, uświadomiłam sobie, że zakładając konto na serwisie randkowym, nie obejrzałam nawet wystawionej mi przez Grażynę zwierzyny. Dziwne, że o tym nie pomyślałam – ostatecznie miałam przecież dojść z tym mężczyzną do krytycznego progu trzeciej randki.
Profil rozczarowywał brakiem zdjęcia. W zasadzie nie tyle rozczarowywał, ile niepokoił. Przeciętny mężczyzna na wysokim stanowisku? Na ocenie Grażyny nie mogłam w najmniejszym stopniu polegać – ostatecznie, jej podobały się fryzury w kształcie hełmofonu, torebki z dermy i faceci o figurze Misia Uszatka. Zamieszczone na stronie podstawowe dane też nie dawały poczucia komfortu. Metr osiemdziesiąt wzrostu, budowa normalna, oczy piwne, włosy ciemny blond. Zarejestrowałam w mózgu obligatoryjność…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej