Na Moskwę. Polacy na Kremlu w XVII wieku - ebook
Na Moskwę. Polacy na Kremlu w XVII wieku - ebook
Brawurowa opowieść o czasach, kiedy to nas bali się na Kremlu.
Po śmierci cara Iwana Groźnego wschodnie imperium spowił chaos i nastąpił czas wielkiej smuty. Raz po raz na rubieżach kontynentu odnajdywali się samozwańczy potomkowie cara, a państwo moskiewskie stało się widownią krwawych zamachów, skrytobójczych mordów, potwornego głodu, chłopskich buntów i najazdów obcych armii. Ze wszystkich klęsk najgorsi zaś byli Polacy…
Będąca u szczytu potęgi Rzeczpospolita w słabości sąsiada zwietrzyła historyczną szansę. Wykorzystując „cudownie ocalonych” synów Groźnego jako polityczny pretekst, wojska polsko-litewskie wkroczyły na teren moskiewskiego imperium, zatrzymując się dopiero w Moskwie. Od heroicznego oblężenia Smoleńska i sławetnej bitwy pod Kłuszynem, przez koronację Polki na carycę Rusi i tryumfalny wjazd na Kreml w 1610 roku, po straszliwy koniec polskiej załogi dwa lata później – w swojej dziesiątej książce opublikowanej przez Wydawnictwo Literackie Sławomir Leśniewski opowiada o tym, jak za panowania Zygmunta III Wazy na terytorium naszych sąsiadów rozegrał się scenariusz rodem z Gry o tron. Z Polakami i Litwinami w roli głównej.
Zbrojna interwencja Polaków spowodowała, że zamiast zbliżenia – przez krótką chwilę rozpatrywano nawet projekt unii polsko-moskiewskiej – Polska i Rosja wkroczyły na drogę trwających kilka stuleci wojen. Upokarzające oddanie Kremla wyjątkowo mocno utkwiło w pamięci Rosjan, a rocznicę wypędzenia z niego Polaków w 1612 roku upamiętnia obchodzony 4 listopada Dzień Jedności Narodowej, jedno z rosyjskich świąt państwowych.
Skoro Rosja pamięta o tamtych wydarzeniach, my też powinniśmy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07984-3 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„«Instynkt zwycięzcy» występuje w świadomości ówczesnego wojska polskiego w wielu bitwach końca XVI i początkach XVII wieku. Szczególnie zaś przejawia się w wojnach moskiewskich”.
Marek Pięta w monografii Od I Dymitriady do rozejmu w Dywilinie. Z dziejów wojen polsko-moskiewskich w pierwszej połowie XVII wieku
Z dzisiejszej perspektywy być może trudno w to uwierzyć, ale przed czterema stuleciami Rzeczpospolita Obojga Narodów tylko nieznacznie ustępowała Rosji pod względem liczby ludności. Mając około dziesięciu milionów mieszkańców, była w czołówce najludniejszych krajów Europy. Rosja wyprzedzała ją nieznacznie, o mniej więcej dwa i pół miliona, prym wiodły zaś Turcja i Francja, zaludnione odpowiednio na poziomie dwudziestu pięciu i osiemnastu milionów. Polska i Litwa wyróżniały się na tle wszystkich innych państw Starego Kontynentu strukturą ludności: aż około 10 procent stanowiła szlachta, 70 procent chłopi, a w przybliżeniu 20 procent mieszczanie. Szczególną uwagę zwraca odsetek herbowych, których liczba w ogromnej większości krajów Europy nie przekraczała 2 procent. Fakt ten miał oczywiście przełożenie na strukturę armii i taktykę walki – to na szlachcie spoczywał obowiązek obrony kraju i przelewania krwi dla zapewnienia mu bezpieczeństwa.
Na początku XVII wieku armia Rzeczypospolitej Obojga Narodów składała się z kilku rodzajów wojsk. Ciągle istniało jeszcze pospolite ruszenie szlacheckie, ale zwoływano je, jedynie kiedy rysowało się poważne zagrożenie dla kraju. Ideę prowadzenia wojen przy jego udziale zarzucono w połowie XV wieku, podczas wojny trzynastoletniej z zakonem krzyżackim, gdy armie złożone z pospolitego ruszenia doznały kompromitujących klęsk w starciach z wystawionymi przez Krzyżaków oddziałami zaciężnych. Na co dzień ciężar obrony granic spoczywał częściowo na utrzymywanej przez państwo armii zawodowej (oddziały zaciężne, kwarciane, Kozacy rejestrowi, piechota wybraniecka), częściowo zaś na wojskach niepaństwowych (oddziały prywatne, ordynackie, miast królewskich, wolontarskie). Siły te dzieliły się na wojsko autoramentu polskiego i cudzoziemskiego. Nie oznacza to bynajmniej, że w pierwszej formacji służyli wyłącznie Polacy, w drugiej zaś tylko przybysze spoza Rzeczypospolitej, choć początkowo ów podział rzeczywiście w dużym stopniu unaoczniał ich skład osobowy. O przynależności do jednej lub drugiej formacji decydował głównie wzór organizacyjny, wedle którego tworzono poszczególne jednostki.
Oddziały narodowe miały organizację opartą na tak zwanym systemie towarzyskim. Tworzono je na podstawie „listów przepowiednich”, które król rozsyłał do rotmistrzów (wedle ustawy z 1527 roku musieli się oni wykazać szlachectwem). Określał w nich rodzaj roty (chorągwi) i jej liczebność. Rotę tworzyli towarzysze szlacheccy i wystawione przez nich poczty złożone zwykle z dwóch–trzech pocztowych; liczyła ona przeważnie około stu ludzi. Kawaleria miała wybitnie szlachecki charakter, w piechocie służyli zwykle mieszczanie i chłopi, a jedynie dowódcze stanowiska piastowali w niej herbowi. Podjęto próby tworzenia pieszych rot złożonych z drobnej szlachty, ale nie przyniosło to trwałych rezultatów. Przyczyną było głęboko wrośnięte w świadomość szlachty poczucie wyższości – w jej mniemaniu służba w piechocie powinna pozostać wyłączną domeną „chamów” i „łyków”. Kawalerię narodową tworzyli ciężkozbrojna husaria, petyhorcy, średniozbrojna jazda kozacka, wszystkie wyposażone w ochronne pancerze i szyszaki lub misiurki. W ramach jazdy kozackiej występowały również lekkie znaki (chorągwie), jazda wołoska i tatarska (chodzi w tym wypadku głównie o typ jazdy, a nie jej skład osobowy; w chorągwiach tych pojawiali się żołnierze wielu narodowości), pozbawione uzbrojenia ochronnego, posługujące się w walce szablami, pistoletami i łukami, słynące z wielkiej mobilności i szybkości w działaniach. Główne zadanie lekkiej jazdy polegało na zdobywaniu żywności i służbie zwiadowczej, ale również na udziale w pościgach za rozbitym, uciekającym wrogiem.
Petyhorcy stanowili jakby lekką odmianę husarii – coś pomiędzy husarią a jazdą kozacką – i byli zaciągani do służby przede wszystkim na terenie Litwy; z czasem stali się najliczniejszym rodzajem kawalerii w Wielkim Księstwie. Na polu walki ściśle współdziałali z husarzami podczas frontalnych, przełamujących ataków bądź oskrzydlania zdezorganizowanego wcześniej przeciwnika. W trakcie dymitriad pojawił się jeszcze jeden rodzaj jazdy, tak zwani lisowczycy, których pierwszy pułk zebrał rotmistrz Aleksander Lisowski, udzielając mu nazwy, tak głośnej w następnych latach. Była to lekka jazda, na wzór tatarskiej i wołoskiej, walcząca wyłącznie komunikiem, bez obarczania swoich błyskawicznych pochodów balastem taborów i armat, i żyjąca głównie z grabieży wrogiego terytorium (ale przecież bywało, że grabili i rodaków). Lisowczycy w tym samym stopniu mieli zasłynąć z niezwykłej skuteczności, co z bezwzględności i okrucieństwa – nie tylko podczas walk na terenie państwa moskiewskiego, lecz także w czasie wojny trzydziestoletniej, która w latach 1618–1648 przetoczyła się przez wielką część Europy.
Obraz Juliusza Kossaka Lisowczyk, około 1865 roku.
Piechota w armii Rzeczypospolitej miała charakter strzelczy i w przeciwieństwie do podobnych formacji w wojskach innych krajów w jej szeregach nie było pikinierów. Działo się tak również w jednostkach cudzoziemskich, w których już Batory mocno ograniczył liczbę żołnierzy uzbrojonych w piki, a za Zygmunta III pojawiali się oni jedynie sporadycznie. Inne też było przeznaczenie piechoty. Nie przełamywała nieprzyjacielskich szyków, używano jej głównie do pomocy jeździe, do obrony taborów i twierdz oraz ich zdobywania. Wykonywała zadania zdecydowanie drugorzędne i pomocnicze wobec kawalerii. Udzielała jej wsparcia ogniowego i zwykle podczas bitwy w polu pozostawała bierna poza linią walczącej jazdy. W omawianym okresie jedynie w bitwie pod Bukowem w 1600 roku, podczas wyprawy wołoskiej Jana Zamoyskiego, piechocie przypadła decydująca rola w odniesieniu zwycięstwa nad hospodarem Michałem Walecznym.
W wojskach pieszych krajowych służyła tak zwana piechota wybraniecka, stworzona przez Stefana Batorego podczas wojen moskiewskich w latach 1579–1581 oraz formowana na sposób węgierski. Podstawowe uzbrojenie wybrańców stanowiły arkebuzy i rusznice, ustępujące donośnością, siłą ognia i jakością powszechnie używanym na Zachodzie muszkietom; uzupełniały je szable i berdysze. Oddziały cudzoziemskie ograniczały się do broni palnej i rapierów. Zagraniczni najemnicy posługiwali się zwykle lepszej jakości muszkietami produkcji holenderskiej lub niemieckiej i głównie to ich różniło od polskich piechurów. Ci drudzy nie ustępowali walorami bojowymi dobrze wyszkolonym cudzoziemcom – zawodowcom żyjącym z wojny, ale zapewniali zdecydowanie mniejszą siłę ognia. Stanowiło to główny powód, dla którego zaciągano oddziały piesze za granicą, mimo że były droższe od rodzimych, ale nie jedyny. Podczas gdy roty polskie i węgierskie liczyły zwykle od stu do dwustu ludzi, rzadziej do trzystu i czterystu, cudzoziemskie tylko sporadycznie miały około czterystu żołnierzy, często zaś – szczególnie od 1609 roku – ich liczebność dochodziła do dwóch, a nawet trzech tysięcy stawek, co oznaczało zbliżoną do nich liczbę zbrojnych. Różnice w liczbie stawek i żołnierzy wynikały z systemu opłacania kadry dowódczej, na którą przypadało łącznie około 10 procent stawek i o tyle zmniejszała się ogólna liczba podkomendnych. Jak pisze Jan Wimmer w Historii piechoty polskiej do roku 1864: „Inną zaletą, którą piechota typu zachodniego górowała nad polską, była jej organizacja”. Roty cudzoziemskie, w przeciwieństwie do krajowych, miały własne sztaby ze służbami kwatermistrzowskimi i administracyjnymi. Dzięki temu upodabniały się poniekąd do niewielkich armii, zdolnych do przeprowadzania samodzielnych operacji. Piechota typu polskiego i węgierskiego bez wątpienia górowała nad oddziałami cudzoziemskimi sprawnością podczas walki wręcz. Wraz z rozwojem i udoskonalaniem broni palnej do takich starć dochodziło jednak coraz rzadziej, a o ich wyniku przesądzała zwykle potęga ognia.
Taktykę, skład i sposób walki polskich wojsk determinowały w największym stopniu dwa czynniki: warunki geograficzne, w jakich przyszło im prowadzić działania, oraz przeciwnicy, z którymi w ciągu wieków musiały się ścierać. Wielkość terytorium stanowiącego arenę zmagań militarnych spowodowała, że najważniejszą formacją była jazda. Rzeczpospolita z milionem kilometrów kwadratowych należała do największych pod względem powierzchni państw w Europie, ustępując jedynie Rosji i Turcji. Jak podsumowali Jerzy Cichowski i Andrzej Szulczyński, współautorzy opracowania Husaria: „Rzeczpospolita, ze względu na rozległość swego terytorium, prowadziła wojny wyłącznie kawalerią. Działająca na olbrzymich przestrzeniach kawaleria polska i litewska nie mogła liczyć na poważniejsze wsparcie słabej piechoty i nielicznej artylerii, a walczyła z nieprzyjacielem bardzo różnorodnym: lekką i ruchliwą jazdą jak Tatarzy i Wołosi, ciężką jazdą rajtarską oraz wyborową piechotą szwedzką, niemiecką, turecką”. Wypada dodać, że w taki sposób prowadzono działania bojowe wewnątrz kraju i w polu, a także – to słowo jest niezbędne – niemal wyłącznie z użyciem jazdy. Poza granicami kraju ten schemat już nie obowiązywał; chociażby we wspomnianych wyprawach Batorego armia była w dużym stopniu nasycona piechotą.
Ale to właśnie z jazdy słynęła Rzeczpospolita Obojga Narodów, a największą sławą i szacunkiem wrogów cieszyła się husaria, budząca też największy strach. Wśród elementów jej uzbrojenia zwracały uwagę drążone, mierzące nawet sześć metrów długości kopie i mające bardzo długą, cienką głownię koncerze (broń kolna przypominająca miecz). Kopie, zwane drzewkami, wzbudzały przerażenie szczególnie u piechoty. Istnieją przekazy, że od uderzenia kopią ginęło czasami po kilku piechurów; jak wspominał rotmistrz Jan Rudomino, walczący w 1621 roku pod Chocimiem przeciwko Turkom: „Trzech, y czterech, pogaństwa, na kopią brano”. Radosław Sikora w monografii Husaria przytoczył opinię szwedzkiego oficera w służbie polskiej Jana Joachima Kampenhauzena, który miał stwierdzić, że „kopia, czy słota, czy pogodne niebo, impetu nie zamoczy, nie uchybi mety, i nie iednym się kontentuie obłowem, iednym sztychem, i dziesięciu przebije, tysiąc strzelby o podal trochę wydanego ognia tyle nie położy, i oraz trupów, ile sto Husarzów”. Dawna polszczyzna przytoczonego przekazu może nie jest łatwa w odbiorze, ale jego sedno z pewnością jest wystarczająco czytelne; może tylko tych dziesięciu przebitych jednym sztychem to przesada ze strony autora, który raczej nie miał szans widzieć podobnych wyczynów na własne oczy (żył w latach 1680–1742). Bywało, że husarze szli do szarży wielokrotnie i używali kilku kopii (w praktyce ulegały one strzaskaniu po każdym zetknięciu z wrogiem), a gdy zapas się wyczerpał, w razie utraty impetu i po obskoczeniu ich przez przeciwnika sięgali po koncerze i za ich pomocą czynili prawdziwe spustoszenie w bitewnej ciżbie. Jak pisze Radosław Sikora w opracowaniu Wojskowość polska w dobie wojny polsko-szwedzkiej 1626–1629: „Przed wojną polsko-rosyjską (1609–1618) jazda uderzeniowa, której zadaniem było przełamywanie szarżami na wprost szyków wroga, stanowiła ponad ¾ składu polskiej kawalerii. Zadanie to powierzano husarii”. W wielu bitwach formacja ta dowiodła swojej nadzwyczajnej skuteczności, ogromną gwałtownością szarż niwelując przewagę liczebną przeciwnika, który ją miał niemal we wszystkich wielkich bataliach XVI i XVII wieku.
Niestety już podczas interwencji w Rosji rozpoczął się powolny, niemniej stale postępujący proces kurczenia się liczebności husarii – jazdy doskonałej, lecz jednocześnie bardzo drogiej w utrzymaniu. Jej rolę w coraz większym stopniu zaczęła przejmować zaciągana poza Polską ciężkozbrojna rajtaria, która walcząc u boku husarii, święciła wielkie triumfy chociażby w bitwach pod Kircholmem w 1605, Chocimiem w 1621 i Gniewem w 1626 roku. Rajtaria, w XVI wieku występująca pod nazwą arkebuzerii, należała do autoramentu cudzoziemskiego. Sposób jej walki zasadniczo różnił się od taktyki właściwej husarii. O ile ta druga opierała swoje walory na miażdżących uderzeniach z wykorzystaniem nawały pędzących koni i białej broni, o tyle rajtarzy hołdowali głównie walce ogniowej na odległość z użyciem pistoletów, muszkietów i bandoletów, a rapiery i szable były stosowane podczas szarż dyskontujących skutki zmasowanego ostrzału nieprzyjacielskiego szyku.
Może najbardziej charakterystyczną cechą polskich żołnierzy początku XVI wieku był towarzyszący im „instynkt zwycięzcy”, o którym w zakończeniu swojej monografii wspomniał Marek Pięta. Nie przerażała ich liczba wrogów, szli w bój pewni swojego wyszkolenia, przewagi taktycznej, ufni w umiejętności dowódców. Jeszcze długo takie poczucie miało im towarzyszyć i czynić niemal niezwyciężonymi – nim wobec późniejszych niepowodzeń przyblakło wspomnienie wielkich triumfów wprawiających w podziw Europę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------