Na ostrzu noża - ebook
Na ostrzu noża - ebook
Co kryje się za zamkniętymi drzwiami sali operacyjnej, w której przeprowadza się zabiegi na ludzkim mózgu? Jakie decyzje musi podejmować neurochirurg pochylony nad otwartą czaszką osoby, której życie i zdrowie w pełni zależą od jego umiejętności i możliwości współczesnej medycyny?
Pacjentów i chirurgów łączą trudne kompromisy. I jedni, i drudzy stają czasami przed dramatycznymi wyborami i jest to nieuniknione, bo chirurgia stawia życie na ostrzu noża, obnażając najczulsze punkty zarówno pacjenta, jak i lekarza,.
Rahul Jandial jest neurobiologiem i chirurgiem specjalizującym się w leczeniu raka mózgu. Ten znakomity i doświadczony lekarz na kartach tej książki otwarcie przyznaje się do błędów, które prześladują go od lat. Przedłużył życie tysiącom ludzi, ale jego interwencje powodowały też ból i cierpienie. Wysłuchaj jego opowieści o odporności, odwadze i zaufaniu pacjentów oraz lekcjach, których mu udzielili. Obok opisów ekstremalnie skomplikowanych operacji znajdziesz tu głęboki i wzruszający wgląd w psychikę neurochirurga, który dzień w dzień dochodzi do granic ludzkich możliwości.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-197-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Kiedy zacząłem pisać tę książkę, moim celem było uchylenie rąbka błękitnej chusty chirurgicznej i opowiedzenie o neurochirurgii z perspektywy kogoś wtajemniczonego. Miałem zamiar zdradzić, co naprawdę dzieje się z pacjentami leżącymi na stole operacyjnym z odsłoniętym, połyskliwym mózgiem i co się dzieje potem, gdy po wybudzeniu muszą pogodzić się ze swoim nowym życiem.
Wyszło jednak zupełnie inaczej. Uświadomiłem sobie bowiem, że nie mógłbym uczciwie opisać moich doświadczeń chirurga, nie uchylając jednocześnie zasłony, która skrywała mnie samego – nie odsłaniając się równie głęboko jak moi pacjenci.
Jestem chirurgiem specjalizującym się w nowotworach mózgu. Jestem również neurobiologiem prowadzącym badania, które – mam nadzieję – pewnego dnia sprawią, że dzięki postępowi nauki moje umiejętności przestaną być potrzebne. Na razie jednak usuwam raka. Często. Jestem dobry w tym, co robię, ale sama natura mojej pracy sprawia, że często ponoszę klęskę.
Przedłużyłem tysiące istnień. Przy stole operacyjnym wielokrotnie stawiałem czoła śmierci. Zdarzało mi się podarować pacjentom kilka dodatkowych miesięcy życia, by mogli zobaczyć, jak ich dzieci kończą studia, ale też zadać innym potworny ból, którego można było uniknąć. Popełniłem błędy, które nawiedzały mnie przez lata. Podejmowałem decyzje, które ratowały życie. Z niektórych z nich jestem dumny, choć naruszały one granice etyki zawodowej i mogły zakończyć moją karierę.
Nigdy nie uważałem się za kogoś stojącego ponad prawem, ale zajmując się pacjentami z poważnymi obrażeniami mózgu, często mierzyłem się ze scenariuszami tak niemożliwymi, że tylko nieliczni byliby w stanie je sobie wyobrazić. Istnieją kompromisy, na które trzeba pójść; straszne wybory, których nie da się uniknąć, a z którymi muszą się zmierzyć i chirurdzy, i pacjenci.
Istnieje przekonanie, że lekarzy mojej specjalności bardziej interesuje sama procedura medyczna niż osoba leżąca na stole. Nigdy nie patrzyłem na pacjenta w ten sposób. Dla mnie w operacji zawsze chodziło nie o ludzką anatomię, lecz o ludzką naturę. Wiele zawdzięczam chirurgii: praktyce, która obnaża zarówno mnie, jak i mojego pacjenta, sprawiając, że razem balansujemy na ostrzu noża. To bardzo samotne miejsce, gdzie trudno o proste odpowiedzi.
Trudno też o pytania ważniejsze niż te, przed którymi staje chirurgia: sięgają do głęboko ukrytego sedna odczuwania i świadomości – są próbą zbadania cudu, jakim jest ludzki umysł. Czy istnieje mocniejsza więź między dwojgiem ludzi niż ta, która pozwala jednemu z nich otworzyć ciało drugiego i zaingerować w jego wnętrze? W mojej dziedzinie dodatkowo może zdarzyć się, że pacjent podczas wykonywanej przeze mnie operacji mózgu pozostaje przytomny. Jeden umysł wewnątrz drugiego.
Podróże, w które zabrali mnie moi pacjenci, były mistrzowskimi lekcjami kruchości, męstwa i piękna człowieka. Aby przynieść ulgę cierpiącym, musiałem ujawnić swoje własne cierpienie. W następnych rozdziałach opowiadam o moim prywatnym podejściu do etyki i zmagań, którym musieli stawić czoła zarówno moi pacjenci, jak i ja sam.
W książce tej zawarłem lekcje i spostrzeżenia wyniesione z szańców mojego życia i mojej pracy – wszystko, czego dzięki moim pacjentom dowiedziałem się o naszych wyjątkowych mózgach i naszym jakże cennym istnieniu. Na zawsze pozostanę dłużnikiem tych ludzi. Obserwując ich w najtrudniejszych dla nich chwilach, poznałem, czym są wdzięk, odwaga i prawdziwa mądrość. To oni sprawili, że inaczej patrzę na życie, straty i przetrwanie. Na kolejnych stronach podzielę się tym, czego się nauczyłem.1. TRAUMA
1
Trauma
Poczułem drgania. To, co wydawało się pierwszymi symptomami nadciągającego trzęsienia ziemi, w rzeczywistości było lądującym na dachu helikopterem. Oznaczało to, że miałem około sześćdziesięciu sekund, by dotrzeć na blok operacyjny. Byłem na pierwszym roku specjalizacji chirurgicznej. Właśnie transportowano drogą powietrzną prosto z miejsca zdarzenia kobietę trafioną zbłąkaną kulą. Kiedy ranną wwożono do szpitala, ciśnienie jej krwi gwałtownie spadło: coraz niższe liczby pulsujące na ekranie pokazywały, jak bliska była śmierci. Główny chirurg urazowy zrobił nacięcie między czwartym a piątym żebrem pacjentki i kazał mi dosłownie pomóc bić jej sercu. Moja lewa dłoń ledwie mieściła się w nacięciu. Czułem się, jakbym przeciskał rękę przez lekko tylko uchylone okno: żebra napinały się, uciskając mój nadgarstek, a kiedy próbowałem przekręcić dłoń, żeby lepiej uchwycić podstawę wyślizgującego się serca, pękły, by zrobić miejsce mojej ręce.
Droga na salę operacyjną wiodła przez plątaninę korytarzy. By móc nadal tłoczyć krew, musiałem wskoczyć na wózek, na którym przewożono ranną. Poruszaliśmy się z taką prędkością, że na niektórych ostrych zakrętach nie tylko ściskałem jej serce: by nie zwolnić chwytu, wręcz musiałem się go przytrzymywać. Miałem je w dłoni, po przedramieniu ciekła mi ciepła krew, a mięśnie mojej ręki kurczyły się rytmicznie. Ucisk. Rozluźnienie. Masaż na otwartym sercu jest rzadko stosowaną procedurą. Używa się jej, kiedy pacjent stracił ponad połowę krwi i serce nie ma czego pompować: ledwie trzepocze, bo niewielka ilość płynu nie jest w stanie go wypełnić.
Kiedy w końcu dotarliśmy na salę operacyjną, już czekało na nas dwóch chirurgów. Jeden z nich bez słowa odepchnął mnie łokciem: zatoczyłem się w tył, a moja dłoń puściła serce kobiety i wysunęła się z wnętrza jej klatki piersiowej. Dokładnie o to mu chodziło. Razem z kolegą przejęli dowodzenie. Nacinali, odseparowywali i odnajdywali poszarpane arterie w klatce piersiowej i jamie brzusznej pacjentki, podczas gdy dwoje anestezjologów tłoczyło krew i leki w jej żyły.
Przez cztery godziny starannie zaplanowanego chaosu lekarze pracowali gorączkowo, ale jednomyślnie – i pacjentka przeżyła. To była najbardziej niesamowita rzecz, jaką dane mi było ujrzeć; scena po prostu niewyobrażalna dla niewtajemniczonego obserwatora. To, że w ogóle się tam znalazłem, czyniło ją tylko jeszcze bardziej niewiarygodną – sześć lat wcześniej wyleciałem z college’u. W tamtym momencie poczułem wielką dumę ze sztuki, z której arkanami się zapoznawałem, a kiedy obserwowałem chirurgów współpracujących na najwyższym z poziomów, słowo „chirurgia” nabrało dla mnie nowej głębi.
Chciałem więcej.
Dziś jestem neurochirurgiem specjalizującym się w usuwaniu guzów. W swoim ponadczterdziestoletnim życiu zetknąłem się dotychczas z ponad piętnastoma tysiącami pacjentów i przeprowadziłem ponad cztery tysiące operacji. Chirurgia jest w stanie zniszczyć najbardziej ludzkie aspekty nas samych, ale dzięki niej mogą wyjść na jaw także najgłębsze przejawy naszego człowieczeństwa.
Jako chirurg w trakcie specjalizacji patrzyłem na to zupełnie inaczej. Praca na urazówce ma swój specyficzny rytm. Kiedy wasze ciało zostaje zmiażdżone w wyniku wypadku samochodowego, rozerwane z powodu postrzału czy jakiejś innej katastrofy, nie czekacie w kolejce do lekarza – trafiacie bezpośrednio na salę operacyjną. Jesteście ubrani, więc trudno nam od razu ocenić, jak wielkie są uszkodzenia. Nie zsuwamy wam ostrożnie spodni: specjalnymi nożyczkami ratowniczymi przecinamy nogawki aż do talii. Koszula także zostaje rozcięta. Najważniejsze to nie ruszać znajdującego się w niej ciała. Nagość nie jest problemem. Trzeba utorować sobie drogę. Znaleźć otwarte złamania. Dostać się do żeber. W razie potrzeby zrobić dziurę w klatce piersiowej, by wypuścić uwięzione tam powietrze. Wszystko po to, żebyście wy, pacjenci gwałtownie pikujący w kierunku zimnej twardej ziemi, nie rozbili się o nią. To ostatni moment na rozłożenie spadochronu – chirurdzy są waszą ostatnią nadzieją na wyjście z tego cało.
Kilka dni po tym, jak trzymałem w dłoni serce tamtej kobiety, znów byłem na bloku operacyjnym, pomagając zająć się nawałem pacjentów. Patrzyłem na rozgrywającą się właśnie przede mną scenę i przypomniałem sobie zdarzenie z własnej przeszłości, które dawno wyparłem. Ubrania, które zdjąłem z kilku wcześniejszych pacjentów, nie zostały jeszcze sprzątnięte i leżały jak kupka zagrabionych liści: kłąb kształtów, kolorów i faktur. Ich buty zostały na autostradzie, na miejscu kolizji, przez co masa pociętej odzieży sprawiała wrażenie niekompletnej.
Pozostałości tej garderoby sprawiły, że coś zamajaczyło na skraju mojego pola widzenia. Chyba właśnie tak uświadamiam sobie wiele rzeczy. Na brzegach pola widzenia nie mamy ślepej plamki. Wtedy dostrzegłem tam dziwaczną, kalejdoskopową plamę Rorschacha. W tamtym momencie do głowy przyszło mi coś, co jako trzynastolatek widziałem na niebie Los Angeles i co pogrzebałem głęboko w pamięci.
Dolina Los Angeles, rozciągająca się we wszystkich kierunkach i ograniczona jedynie Oceanem Spokojnym, zajmuje obszar ponad 11 600 kilometrów kwadratowych i jest domem 13 milionów ludzi. W środku tego obszaru znajduje się kompletnie nijakie miasto zwane Cerritos. Pewnej sierpniowej niedzieli 1986 roku, gdy jeździłem na rowerze, usłyszałem tamten dźwięk. Choć na początku był ledwo uchwytny, ze względu na niespotykaną amplitudę i częstotliwość nie można było go z niczym pomylić: odległy, ale wyraźny, metaliczny wybuch. Rozejrzałem się, próbując dociec, skąd pochodzi. Nic. A potem spojrzałem w górę. Dźwięk narastał, zamieniając się w dziwny, przenikliwy pisk, jakby milion paznokci jednocześnie zgrzytało po tablicy.
Pamiętam, że gdy podjeżdżałem bliżej, nie rzucałem cienia: moim kręcącym się kołom nie towarzyszyło ich zwykłe bliźniacze odbicie na drodze po jednej lub po drugiej stronie. Słońce musiało być dokładnie nade mną. Południe. Widok pasażerskiego odrzutowca płynącego w powietrzu z ogonem zwisającym bezładnie jak ozdoba choinkowa nie pozostawiał złudzeń co do tego, co już się stało i co zaraz się stanie.
Przejmujący głuchy łoskot następujący po pisku silników tak naprawdę niósł ulgę. Na Carmenita Road w Cerritos, główną drogę prowadzącą do mojego domu, mojej szkoły i wiaduktu, który służył mi za punkt obserwacyjny, spadł deszcz przedmiotów. Widziałem porwane fragmenty ubrań spadających na ziemię jak jesienne liście. Odzież leżąca na podłodze bloku operacyjnego odblokowała to wspomnienie: bycie świadkiem tego, co działo się tuż po zderzeniu awionetki z samolotem linii Aeroméxico zmierzającym w kierunku lotniska Los Angeles.
Wtedy tego rodzaju wypadki nie niosły ze sobą automatycznych skojarzeń, które mamy dziś, po 11 września. Władze małych miast nie dysponowały także ani wystarczającą wiedzą, ani zdolnością przewidywania, by blokować dostęp do miejsc katastrofy, jak to dzieje się teraz. Mogłem podejść zaskakująco blisko. W powietrzu czuć było zapach paliwa i spalenizny – nie takiej, do której byłem przyzwyczajony, ale specyficznej mieszanki stopionego plastiku i metalu. Potem zaś dotarła do mnie woń czegoś jeszcze, czegoś, co poczuję znowu wiele lat później. Spalonego ciała. Kiedy mój umysł zetknął się z nią po raz pierwszy, nie wiedział, jak ją zakwalifikować. W przyszłości w pracy chirurga miała mi towarzyszyć stale.
Wspomnienie to – nieoczekiwane i nieproszone – napłynęło do przedniej części mojego mózgu, tam, gdzie mieszają się poznanie i emocje. Ludzki mózg przypomina gęste leśne ostępy: świadome myśli – mózg poznawczy – znajdują się w samych koronach drzew, emocje układu limbicznego tworzą zaś niższe gałęzie prowadzące w dół aż do gadziego pnia mózgu. Moje wspomnienie powstało z wzajemnego oddziaływania elementów tej ukrytej przestrzeni.
Jesteśmy sumą własnych wspomnień. To one kształtują nasze rozumienie świata, łącząc nas z przeszłością i najbliższymi. Ale mogą także stać się naszą zgubą. Większość traumatycznych wspomnień z czasem traci ostrość i blednie. Kiedy jednak nie słabną, mogą nas prześladować: utrudniają nam codzienne życie, uniemożliwiając skupienie się i funkcjonowanie. Tego typu natarczywe obrazy rozsiewają się po traumatycznym przeżyciu, kiełkując i zapuszczając zdradliwe korzenie. Przybywają nieproszone i nie pozwalają nam zapomnieć, jak niepożądani, nieżyczliwi goście z przeszłości. To, jak sobie z nimi radzimy, ma kluczowe znaczenie, ponieważ nie da się przejść przez życie, całkowicie unikając bolesnych doświadczeń.
Doświadczanie traum jest nieodłączną częścią człowieczeństwa. Większość z nas dotknęły bądź dotkną jakiegoś typu traumatyczne zdarzenia, wielu zetknie się z nimi wielokrotnie. Najbardziej wiarygodne szacunki mówią, że mniej więcej trzy czwarte ludzi na całym świecie przeżyje przynajmniej jedno pozostawiające uraz wydarzenie. Jesteśmy świadkami śmierci albo poważnych obrażeń, bywamy ofiarami napadów, cierpimy na zagrażające życiu choroby lub dotyka nas niespodziewane odejście kogoś z najbliższych.
Widziałem niewyobrażalne obrażenia ciała, które całkowicie zmieniają ludzi. Oczywiście wychodzą z niego odmienieni fizycznie: muszą nauczyć się żyć dalej ze swoim nowym, okaleczonym organizmem. Ale przemiana dotyczy też psychiki, a zaleczenie emocjonalnej blizny, którą zostawia po sobie traumatyczne przeżycie, jest często trudniejsze niż fizyczna rehabilitacja.
W przypadku poważnego urazu pacjenci zwykle przybywają do szpitala nieprzytomni. Nie wiemy, kim są, a ich rodziny wciąż nie wiedzą, co się wydarzyło. W Stanach Zjednoczonych osoby takie obejmuje procedura, którą nazywamy „podwójnym lekarzem” – jeden lekarz opracowuje plan działania, a drugi go zatwierdza. Dzięki temu nie musimy uzyskać zgody pacjentów na ratowanie ich życia i możemy robić to metodami, na które ranni mogliby się nie zgodzić, gdyby byli w pełni świadomi.
Kiedy ofiara wypadku się budzi, jest już po wszystkim: ma pocięte żebra, poszatkowane jelita, usunięte płaty mózgu czy amputowane kończyny. Z początku zwykle nadal jest oszołomiona, nie w pełni przytomna. Mieszanka środków uśmierzających ból i poczucia, że udało się przeżyć, niemal zawsze wywołuje ulgę, nawet u tych, którzy znaleźli się w szpitalu z powodu próby samobójczej. Pacjent nie zdaje sobie sprawy, jak długa jeszcze czeka go droga do fizycznej niezależności i uporania się z konsekwencjami tego, co zaszło.
Kiedy pacjenci opuszczają oddział intensywnej terapii i obniżamy im dawki leków, zaczynam dostrzegać różnice między nimi. Nie chodzi tylko o to, na jakie wsparcie mogą liczyć czy jakimi środkami dysponują. Widzę, że niektórych zaczyna zatruwać niszczycielska emocja – poczucie winy. Ci, którzy nie mieli wpływu na to, co się stało, są wdzięczni, że udało im się ujść z życiem, i rzadko kierują odczucia i żal do wewnątrz, nie biorą ich do siebie: obwiniają raczej inne osoby, splot okoliczności albo los. Jeśli jednak do urazu doprowadził ich własny błąd w ocenie sytuacji – na przykład nie zapięli pasów – walczą z poczuciem winy i wstydem, przeświadczeniem, że „sami są sobie winni”.
Dziś pacjenci umawiają się ze mną w klinice, a operacje, które przeprowadzam, są zwykle wcześniej zaplanowane. Większość z tych osób nie przeżyła traumy – oni cały czas z nią żyją. Już samo otrzymanie informacji, że ma się raka, jest traumatycznym przeżyciem. Niektórzy dowiadują się tego na łóżku szpitalnym. Nie mają na sobie oficjalnego stroju, który zakładają, wybierając się do kliniki – są obnażeni, odsłonięci, tylko w cienkiej szpitalnej piżamie. Żadnych ubrań, pierścionków, zegarków. Moi pacjenci mają złośliwe nowotwory mózgu i rdzenia kręgowego, które zawsze odrastają. Czasem diagnozę można postawić dopiero podczas operacji.
Kiedy mam oznajmić pacjentowi, czego się dowiedziałem, zwykle podchodzę do jego łóżka tak, by patrząc na mnie, nie mógł zerkać na drzwi. Kierowanie spojrzenia ku drzwiom jest klasycznym unikiem osób, które nie chcą usłyszeć mających zaraz paść słów. Stają się wtedy roztargnieni, bez wątpienia wyobrażając sobie ucieczkę od łóżka, szpitala, od tego, co mam im do powiedzenia. Być może to dziwne, ale wydaje mi się, że moja własna trauma pozwala mi nieść pomoc pacjentom, których życiu zagraża nowotwór mózgu bądź inne okoliczności.
Wieści przekazuję z wyrazem twarzy, który – mam nadzieję – odzwierciedla zarówno pewność, że to, co mówię, jest prawdą, jak i żal, że jestem zmuszony powiedzieć: „To rak”. Potem milknę. Pacjenci zwykle potrzebują minuty ciszy, bądź dwóch, by przyjąć do wiadomości, że właśnie zawalił im się świat, i nadać kierunek swoim myślom i emocjom, złożonym z wielu warstw i zabarwionym tym, kim są, przez co przeszli, co sądzą o takiej diagnozie i za kogo odpowiadają. Życie nie przebiega im przed oczami w ostatnich sekundach, kiedy kierują się już ku przysłowiowemu białemu światłu, tylko wtedy, gdy słyszą słowo „rak”. Widzę, jak ich oddech przyspiesza, jak zmieniają się ich rysy; zazwyczaj reakcją są ból i łzy.
Gdy są już gotowi na ciąg dalszy, próbuję przerwać czarne rozmyślania. Mówię im, że nadchodzące miesiące są ich, ale dekady – już nie. Nie ma na to lekarstwa. Mówię im, że możemy powalczyć o lata. Lata wolne od bólu. Cenne lata. Obiecuję, że będę przy nich w takim stopniu, w jakim będą sobie tego życzyli. W odróżnieniu od urazów powstałych w wyniku wypadku samochodowego albo zawału serca emocjonalne cierpienie związane z diagnozą nowotworową nie ustępuje, lecz ewoluuje.
Terapia niesie ze sobą inny rodzaj traumy. Ingerencja chirurgiczna, chemioterapia i radioterapia mogą powodować ból, dyskomfort i zmiany w ciele. Niezależnie od tego ból emocjonalny bywa jednak cięższy do zniesienia. Badanie kobiet z określonym typem raka piersi, przy którym mają 90% szans na przeżycie, wykazało, że ich najbardziej stresujące doświadczenia nie miały żadnego związku z samym leczeniem. Były to, w kolejności od najbardziej stresujących: usłyszenie diagnozy od lekarza; oczekiwanie na wynik operacji i informacje, czy nie ma przerzutów; okres oczekiwania na usunięcie guza.
Niektórzy pacjenci cierpiący na nowotwór mózgu nie mogą uciec przed przeznaczeniem. Muszą szybko uświadomić sobie własną śmiertelność. Nagle wyraźnie dostrzegają horyzont swojego życia i natychmiast chcą go przesunąć. Zrobić, co w ich mocy, by zyskać dodatkowe miesiące, kilka dodatkowych lat. Ledwie zdążą odzyskać siły po jednej terapii, a już muszą przygotowywać się na wyniki następnych badań i związane z nimi potencjalne próby leczenia. Dla mnie to heroizm: wstawanie rano i udawanie się do kliniki nowotworów wbrew kiepskim rokowaniom – albo mimo nich.
Moi pacjenci urazowi nagle lądują w środku nawałnicy, podczas gdy moi pacjenci z rakiem sami proszą, by ją na nich ściągnąć. To zupełnie inne doświadczenie. Później, kiedy terapie nowotworowe zbiorą swoje żniwo i nie pozostaje już nic poza opieką paliatywną, pacjenci cierpią z powodu innego rodzaju traumy. Boją się umierania. Nie śmierci. Boją się, że nie będą w stanie godnie umierać.
Decydujące znaczenie ma to, jak radzimy sobie z bólem. Większość z nas potrafi przetrwać fizyczne i psychiczne urazy, jakie niesie życie, bez śladu niepokojących symptomów uniemożliwiających normalne funkcjonowanie. Ryzyko, że traumatyczne przeżycie pozostawi po sobie poważne i długotrwałe konsekwencje, zwiększa się w zależności od tego, jak blisko jesteśmy samego urazu – fizycznie i emocjonalnie – i jak nań zareagujemy.
Doraźnie sposoby radzenia sobie z bolesnym doświadczeniem na dłuższą metę mogą okazać się toksyczne. Psychiczne odcięcie się od traumy bezpośrednio po zdarzeniu zapobiega załamaniu się pod wpływem jego ciężaru, ale uraz może powrócić nieoczekiwanie i wyrządzić sporą krzywdę. Podobny proces zachodzi w mózgu, kiedy zostaje uszkodzona czaszka. Gdy spadnie ci na głowę młotek albo uderzysz się w nią przy upadku, tkanka mózgowa reaguje natychmiast na poziomie komórkowym. Neurony otoczone są przez sprzymierzeńców: chronią je komórki glejowe, których zadaniem jest dopilnować, by uraz nie rozprzestrzeniał się na sąsiednie zdrowe tkanki jak przewracające się kostki domina. Komórki glejowe są równie cenne jak komórki nerwowe. Tkankę powstającą w wyniku procesu otaczania i chronienia neuronów po urazie nazywamy glejozą. Ten wyglądający jak blizna przerost można zobaczyć gołym okiem podczas operacji mózgu: to matowa, żółtawa obwódka wokół opalizująco białej materii mózgu. Glejoza chroni sąsiadującą z nią tkankę mózgową przed obrażeniami, ale tylko przez jakiś czas. Później może stać się ogniskiem nieprzewidywalnych, anormalnych wyładowań elektrycznych – napadów drgawek. To samo może zdarzyć się na poziomie behawioralnym. Trauma może powrócić w druzgoczący sposób: jej spóźnione konsekwencje wdzierają się do świata pacjenta i wywracają go do góry nogami, powodując depresję, głębokie lęki lub wyjątkowo osobistą i bolesną mieszankę kończącą się zespołem stresu pourazowego (ang. _posttraumatic stress disorder_, PTSD).
PTSD diagnozuje się nie na podstawie analizy krwi czy jakiegokolwiek innego obiektywnego badania, lecz poprzez obserwację – to rodzaj skrótu, którym określa się specyficzny rodzaj cierpienia, jakiego niektórzy ludzie doznają w wyniku urazu. Pojęcie to znalazło się w powszechnym użyciu i weszło do słownika: rozwodnione, uproszczone i strywializowane opisuje nasze reakcje na trudy i niewygody codziennego życia. To, co tak naprawdę wybrzmiewa w tej diagnozie, jest jednak dalekie od trywialności. Charakterystyczne dla PTSD jest występowanie trzech typów uporczywych objawów: ponowne przeżywanie przebytej traumy w koszmarach i nagłych przebłyskach wspomnień (_flashbackach_), unikanie przywiązania emocjonalnego oraz nadmiernie pobudzenie, które sprawia, że osoba szybko wpada w gniew, ciągle żyje na krawędzi i łatwo ją przestraszyć. Obiegowe opinie na temat tego, jakiego rodzaju czy jakiej płci ludzie są bardziej podatni na PTSD, nijak nie oddają wszystkich subtelności tej choroby. Dla przykładu: niektórzy żołnierze cierpiący z powodu PTSD nigdy nie brali udziału w żadnych działaniach wojennych, a trauma na tle seksualnym częściej prowadzi do rozwinięcia się zespołu stresu pourazowego u mężczyzn niż u kobiet.
Objawy rozwijające się u ludzi zmagających się z bolesnym przeżyciem rzadko układają się w schludną listę, wymykają się prostym klasyfikacjom. Nie sprawia to jednak, że cierpienie tych osób jest mniej realne. PTSD z samej definicji wymaga zaistnienia fizycznego urazu, ale trauma emocjonalna może prowadzić do tych samych wyniszczających konsekwencji i nieść ze sobą tę samą nieproszoną czujność i natrętne wspomnienia.
Ponieważ bombarduje nas wiele informacji, nasze mózgi z natury znacznie więcej zapominają, niż zapamiętują. Wyewoluowaliśmy tak, by rozumieć świat w zarysie: interesują nas raczej grube pociągnięcia pędzla, nie zachowujemy w pamięci każdego piksela przeszłości. Zapominanie większości błahostek życia codziennego – numerów telefonów czy miejsca wczorajszego parkowania – pomaga nam zapamiętać to, co ważne. Określamy to mianem zapominania dostosowawczego (ang. _adaptive forgetting_). Większość wspomnień blednie jak stare fotografie: razem z wieloma szczegółami tracą swój silny emocjonalny wydźwięk. Traumatyczne wspomnienia jednak potrafią trwać nienaruszone – mentalne obrazy związane z urazem pojawiają się nieproszone: nagle znów widzimy kraciastą koszulę napastnika albo czerwony samochód na chwilę przed tym, jak w nas uderzy. Bolesne przeżycie sprawia, że boimy się ludzi, miejsc i przedmiotów, które towarzyszyły temu, co się stało.
Z początku wspomnienia są kruche, jak niewyschnięte jeszcze gliniane rzeźby. Potrafimy szybko przyswoić nowe informacje – powiedzmy hasło do wi-fi – ale utrwalenie ich wymaga czasu. Żeby informacja naprawdę wryła się w pamięć, stając się wspomnieniem, nasze mózgi muszą wpleść ją głęboko w strukturę neuronalną. Emocje znacznie przyspieszają taką konsolidację: pozwalają obejść czas i liczbę powtórzeń konieczne zwykle do zakorzenienia się czegoś w pamięci. Wspomnienia nie przypominają przy tym plików przechowywanych w jednym, konkretnym miejscu twardego dysku: są raczej jak sieć rozpięta między różnymi obszarami mózgu.
Wystarczy kilka godzin, by emocjonalne wspomnienia się utrwaliły. Kiedy już do tego dojdzie, gdy to krótkie okno czasowe się zamknie, znacznie trudniej jest je zmienić. Innymi słowy, kluczowe jest to, co robimy bezpośrednio po traumatycznym przeżyciu. Wydaje się, że nasze zachowanie tuż po bolesnym doznaniu – jeszcze zanim na dobre zapisze się ono w pamięci – ma głęboki wpływ na to, w jakim stopniu uraz nas dotknie i czy będzie wyciągać macki ku naszej teraźniejszości, by traumatyzować nas ciągle na nowo. W czasie rewolucji francuskiej słynne „dziewiarki” – _les tricoteuses_ – siadały ponoć pod gilotyną i robiły na drutach: nie było w nich śladu stresu pourazowego. Najwyraźniej robótki ręczne jakoś je przed nim chroniły.
Brytyjska psycholożka Emily Holmes uważa, że zadania wizualno-przestrzenne, takie jak robienie na drutach, mogą zapobiegać utrwalaniu się traumatycznych wspomnień. Odkryła, że granie w gry typu tetris, jeszcze zanim pamięć ulegnie konsolidacji, pomaga blokować _flashbacki_ z traumatycznych wydarzeń. Także uczestnikom innego badania, którym podczas oglądania filmów przedstawiających krwawe następstwa prawdziwych wypadków samochodowych polecono wystukiwać określony wzór na zakrytej klawiaturze, natrętne wspomnienia dokuczały mniej niż grupie kontrolnej, która nie wykonywała tego zadania. Z kolei do tych, którzy oglądali makabryczne nagrania i jednocześnie wykonywali pewne zadanie werbalne – liczenie co trzy – niechciane wspomnienia wracały częściej.
Darwin uważał, że trwające zbyt długo zachowania ucieczkowe albo unikowe działają na niekorzyść zwierzęcia. Tak samo jest z unikaniem traumatycznych wspomnień. We właściwych okolicznościach przywoływanie bolesnych przeżyć może pomóc w leczeniu emocjonalnego urazu i prowadzić do „wygaśnięcia strachu” w procesie zwanym rekonsolidacją. Wspomnień nie tworzy się raz i na zawsze, jak rzeźby w granicie. Pamięć jest plastyczna. Wspomnienie, które chcemy naprawić, musi zostać utrwalone na nowo, ponownie zapamiętane. To mechanizm biologiczny: proces syntezy białek daje nam szansę, ponieważ to dzięki niemu pamięć staje się podatna na zmiany. Pierwotne wspomnienie możemy uzupełnić o nowe informacje, nadać mu nowy kontekst.
Niezwykłe jest to, że czasem trauma przeradza się w bodziec do rozwoju – to rodzaj odwrotności PTSD. Wzrost po traumie (ang. _posttraumatic growth_, PTG) to pozytywna psychologiczna zmiana zachodząca w wyniku wewnętrznych zmagań. Może oznaczać ponowne docenienie życia, otworzenie się na nowe możliwości albo zmianę priorytetów. Rozwój osobisty w konsekwencji przeżytej traumy jest możliwy, ale tylko jeśli doświadczająca wstrząsu osoba jest gotowa pracować nad tym, by odnaleźć sens w świecie wywróconym do góry nogami: pragnie osadzić wydarzenie w nowym kontekście i przearanżować pamięć.
Są tacy pacjenci, którzy tuż po usłyszeniu diagnozy nowotworowej czują się zestresowani i zaniepokojeni, ale z czasem udaje im się rozwinąć dzięki swojemu cierpieniu. Początkowa wewnętrzna walka jest kluczowa dla późniejszego wzrostu. Niektóre osoby po zawale i nastolatkowie ocalali z tornada, którzy poświęcali czas na analizę tego, co się stało, i starali się nadać temu nowe znaczenie poprzez pozytywną rekonstrukcję zdarzeń w umyśle, częściej doświadczali potraumatycznego rozwoju. Ten celowy akt pozytywnego namysłu nosi miano ruminowania (ang. _deliberate rumination_).
Co dziwne, osoby doznające większego wstrząsu mogą w jego wyniku wzrosnąć w większym stopniu niż ci, którzy wykazali się większą odpornością. Tego rodzaju transformacja w rezultacie radzenia sobie z traumą oznacza nie tyle zredukowanie odczuwanego bólu czy polepszenie ogólnego samopoczucia, lecz raczej funkcjonowanie na wyższym poziomie niż przed urazem. Ci, którzy lepiej radzą sobie z przeciwnościami losu, mogą nie rozwinąć się po traumatycznym wydarzeniu w aż takim stopniu, ponieważ to, czego doświadczyli, nie zachwiało wystarczająco posadami ich świata: nie było aż takim szokiem, by wyzwolić w nich chęć samorozwoju.
Trudności stanowią najgłębszy zasób, z którego czerpie wzrost po traumie. Ten przeczący intuicji, powodowany bolesnymi przejściami rozkwit może przejawiać się na wiele sposobów, przy czym wszystkie ostatecznie prowadzą z powrotem do tego, jak subiektywnie przyjmujemy ciosy od losu. Ci, dla których stały się one trampoliną dla rozwoju, wykazali się zdolnością do ich przekształcenia i zrekontekstualizowania. W wywiadach z osobami, które przeżyły poważny uraz, stale przewija się motyw akceptacji biegu wydarzeń, niezależnie od ich natury. Jeden z badanych stwierdził: „Nie masz wpływu na to, co cię spotyka, ale można – ty możesz – chcieć się zmienić”. Inny powiedział naukowcom coś, co wielokrotnie sam słyszałem: „Gdyby to się nie zdarzyło, nie byłbym tym, kim jestem”.
Jeden z moich pacjentów, zanim dowiedział się, że ma raka, był czymś stale zaniepokojony. Ku zaskoczeniu najbliższych diagnoza położyła kres jego ciągłemu zamartwianiu się. On sam twierdził, że zostało mu zbyt mało czasu, by mógł go marnować na troski. Inna pacjentka na wieść o zaawansowanym stadium nowotworu piersi zareagowała gwałtowną potrzebą kontynuowania pracy mimo wizyt i terapii. Była kierowcą autobusu i twierdziła, że to stanowisko zapewnia jej idealną równowagę między myśleniem o raku a zapominaniem o nim. Każde z nich, postawione przed traumą związaną z diagnozą nowotworową, zdołało nadać sens swojej nowej rzeczywistości i rozkwitło na swój własny sposób.
Kiedy pociągniemy za jedną z nici składających się na sieć wspomnień, umysł wyświetli przed nami widoki, zapachy i emocje z nią związane. Tamtego dnia, kiedy przywieziono do szpitala rannych w kraksie na autostradzie, ubrania leżące na podłodze przypomniały mi o spadającej z nieba niczym liście odzieży ofiar katastrofy samolotu. Wspomnienie to leżało sobie spokojnie, nie niepokojone i nieprzywoływane, przez piętnaście lat. W nagłym przebłysku dotarła do mnie także ostra woń spalonego mięsa, ukryta gdzieś pod unoszącym się na miejscu zdarzenia zapachem płonącego paliwa lotniczego – wtedy jej nie rozpoznawałem, ale dziś ją znam; przyzwyczaiła mnie do niej praca chirurga. Nie jesteśmy w stanie kontrolować tego, kiedy jakieś wspomnienie wypłynie na powierzchnię ani jaki będzie miało na nas wpływ. Miałem szczęście. Kiedy wróciły do mnie te żywe obrazy rozbitego samolotu, byłem już zawodowo związany z traumą, co pozwoliło mi wpisać je w mniej wstrząsający psychicznie kontekst. Gdybym wybrał inną karierę, mogłyby być dla mnie bardziej bolesne.
Podczas gdy większość ludzi stara się unikać urazów, niektórzy chirurdzy ich poszukują. Ja z pewnością należałem do tej kategorii. Jako stażyści na oddziale urazowym rwaliśmy się do działania. Kiedy pacjent naprawdę znajduje się na krawędzi, na pagerze chirurga wyświetla się komunikat „resus uraz” (skrót od „resuscytacja urazowa”), co oznacza, że pacjent i chirurg trafiają prosto na salę operacyjną.
Kiedy uchwalono prawo nakazujące zapinanie pasów bezpieczeństwa, życie chirurgów urazowych całkowicie się zmieniło. Pacjenci rzadko wymagali natychmiastowej operacji. Laparotomie zwiadowcze – wielkie poziome cięcia w jamie brzusznej, podobne do tych wykonywanych przez lekarzy medycyny sądowej w czasie autopsji – zdarzały się tylko wyjątkowo. Setki młodych adeptów chirurgii natychmiast zdały sobie sprawę, co oznacza ta zmiana. Ci, którzy wybrali tę specjalizację nie dla pieniędzy, lecz dla krwi i chwały, dla prestiżu i rywalizacji, wiedzieli, że w dużym stopniu cofnięto im licencję na uczestnictwo w czymś niesamowicie porywającym i równie nienaturalnym: leczeniu urazów.
Na przestrzeni kolejnych lat chirurgia ratunkowa i związany z nią heroizm stały się znacznie mniej powszechne. Kiedy po całym długim dniu i nocy przekazywaliśmy pacjentów kolejnej zmianie, narzekaliśmy na brak nagłych operacji. Typowe wyliczenie zazwyczaj obejmowało dwanaścioro resuscytowanych, z których dziesięcioro trafiało później na oddział intensywnej terapii, a dwójka na oddział ogólny – żadnego operowanego. Kiedy podpisywaliśmy papiery na koniec zmiany, ten jeden szczegół, „żadnego operowanego”, przekazywany nieco rozczarowanym tonem, bardzo rzucał się w oczy. Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcieliśmy, żeby ludzie cierpieli: jedynie pożądliwie wypatrywaliśmy okazji, by wykorzystać nasze dłonie i umiejętności, by ocalić tych, których los oddał w nasze ręce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki