Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na pobratymczej ziemi; Zwycięzca; Doczekali; Syn kmiecy: cztery powieści dla dorastającej młodzieży - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na pobratymczej ziemi; Zwycięzca; Doczekali; Syn kmiecy: cztery powieści dla dorastającej młodzieży - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 492 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA PO­BRA­TYM­CZEJ ZIE­MI.

I.

Jed­ną z ob­szer­niej­szych po­sia­dło­ści ma­gnac­kich w sta­rej Cze­chii, w zie­mi po­bra­tym­ców na­szych, były Jer­li­cze, jed­nym ze sta­ro­żyt­niej­szych ro­dów tego ludu Jer­li­czo­wie. Po­sia­dłość ich roz­cią­ga­ła się na kil­ka mil nad We­lta­wą, pa­smo gór, zwa­ne Jer­li­czo­wem, jako wał obron­ny ster­cza­ło na pół­noc­nej gra­ni­cy wło­ści, od po­łu­dnia bro­ni­ła doń przy­stę­pu rze­ka We­łta­wa, od za­cho­du i wscho­du ciem­ne, sta­re bory. Góry po­ro­słe były jo­dła­mi i ber­be­ry­sem; gdy słoń­ce świe­ci­ło, krza­ki ber­be­ry­so­we ru­mie­ni­ły się zda­la wdzięcz­nie, a gdy wiatr uno­sił się nad gó­ra­mi, so­sny po­waż­nie szu­mia­ły i gwa­rząc o prze­szło­ści, przy­po­mi­na­ły ją miesz­kań­com wło­ści… Wśród krza­ków ber­be­ry­su i wy­smu­kłych pni jo­deł wzno­si­ły się ru­iny ja­kie­goś sta­re­go za­mczy­ska; cho­dzi­ło po­da­nie, iż za­mek ten zbu­do­wał nie­gdyś dla sie­bie Prze­my­sław wiel­ki i prze­by­wał w nim w po­rze, kie­dy na zwie­rza dzi­kie­go naj­le­piej po­lo­wać, bo tego nie bra­kło w tu­tej­szych la­sach, a Jer­li­czo­wie chwa­li­li się, że je­den z ich przod­ków był na­dwor­nym strzel­cem i za od­wa­gę, jaką oka­zał, gdy jed­ne­go dnia sam ubił oszcze­pem aż trzy dzi­ki w obro­nie kró­la, do­stał ową włość, nad We­łta­wą po­ło­żo­ną. Jak Prze­my­ślo­wie po­ka­zy­wa­li drew­nia­ne cho­da­ki na do­wód, że z kmie­ce­go rodu po­cho­dzą, tak Jer­li­czo­wie róg my­śliw­ski, na­le­żą­cy, we­dług ich opo­wia­dań, jesz­cze do owe­go Jer­li­cza, co to słu­żył na dwo­rze kró­la Prze­my­śla Wiel­kie­go.

Ród to był sta­ry i do zie­mi swej wiel­ce przy­wią­za­ny, sta­ran­nie prze­strze­gał na­ro­do­wych oby­cza­jów i mowy oj­czy­stej, a gdy na tro­nie Prze­my­śłów za­sie­dli Habs­bur­go­wie, pil­nie ba­czył, by nie zniem­czyć się i nic nie stra­cić ze skar­bów prze­szło­ści. Dla­te­go ród ten w ca­łych Cze­chach był nie­zmier­nie sza­no­wa­ny i z naj­dal­szych oko­lic zjeż­dża­no tu po radę i po­moc w złej przy­go­dzie i nikt z cięż­kiem ser­cem nie od­jeż­dżał nig­dy, chy­ba zły czło­wiek; ale taki rzad­ko się zja­wiał w Jer­li­czach, bo pa­no­wie tu­tej­si sły­nę­li z tego, iż o ile chęt­nie wspie­ra­li uci­śnio­ną cno­tę, o tyle su­ro­wi byli dla wy­stęp­nych.

Przy pa­ła­cu wzno­si­ła się wie­ży­ca, w któ­rej nie­je­den wy­stęp­ny winy swe od­po­ku­to­wał; łzy nie­spra­wie­dli­wie uci­śnio­nych nig­dy w tej wie­ży­cy nie pły­nę­ły, lecz nie­je­den grzesz­nik do skru­chy i ża­ło­wa­nia tu przy­szedł.

Pa­łac Jer­li­czów zbu­do­wa­ny był z ka­mie­nia na wale, wśród ogro­du ob­szer­ne­go, któ­ry głę­bo­ka fosa ota­cza­ła. Zwo­dzo­ny most pro­wa­dził do bra­my wjaz­do­wej, nad ową bra­mą co noc świe­ci­ła lam­pa, niby gwiaz­da ta­jem­ni­cza, któ­ra wska­zy­wa­ła dro­gę smut­nym i stra­pio­nym, a tak­że i we­so­łym, bo Jer­li­czo­wie chęt­nie u sie­bie są­sia­dów go­ści­li. Z lo­chów pa­ła­co­wych pro­wa­dzi­ły ta­jem­ne przej­ścia do owych ruin na wzgó­rzu, a kro­ni­ka rodu Jer­li­czów opo­wia­da, że dro­gą tą ucho­dził na­pad­nię­ty raz przez Niem­ców król Bo­le­sław i w pa­ła­cu Jer­li­czów zna­lazł nie­tyl­ko schro­nie­nie, lecz i po­moc do po­gro­mu wro­ga i po­wro­tu na tron oj­czy­sty.

Nie­jed­ne przy­słu­gę od­da­li Prze­my­ślom Jer­li­czo­wie, to też wzro­śli w kra­ju w ma­ją­tek i zna­cze­nie, bo kró­lo­wie cze­scy hoj­nie przy­słu­gi od­bie­ra­ne na­gra­dza­li. Za Habs­bur­gów nie­zaw­sze jed­nak w zgo­dzie z tro­nem by­wa­li, czę­sto na sej­mach pod­no­si­li głos w obro­nie praw cze­skich, a je­den z Jer­li­czów, Adam, prze­zwa­ny od­waż­nym, w lo­chu ży­cie za to za­koń­czył; nie od­stra­szy­ło to wszak­że in­nych tą samą iść dro­gą. Lecz te­raź­niej­szy po­to­mek Jer­li­czów, Jan, żył w zgo­dzie z Habs­bur­ga­mi, za­sia­da­ją­cy bo­wiem w owym cza­sie na tro­nie Ka­rol IV a po­tem syn jego Wa­cław, przy­chyl­ny­mi byli dla Czech.

Jan Jer­licz czę­sto też jeź­dził na dwór wie­deń­ski, z ce­sa­rzem o spra­wach kra­jo­wych ra­dził, ce­sarz rady jego za­się­gał i nie­raz do zda­nia się sto­so­wał. Na sej­mie by­wał za­wsze po­słem, lud bo­wiem bez­gra­nicz­ne po­kła­dał w nim za­ufa­nie, czuł, że nie zna­la­zł­by w ca­łej Cze­chii męża wię­cej spra­wie na­ro­do­wej od­da­ne­go. Jan Jer­licz nie miał syna, nie miał kogo na­uczyć, jak słu­żyć ma po­ży­tecz­nie kra­jo­wi, gdy on już tego nie bę­dzie mógł czy­nić, co po­wi­nien strzedz, cze­go bro­nić, co ko­chać.

Ostat­ni z rodu Jer­li­czów od­dał­by du­szę całą dla Czech, cier­piał nad tem, że już wię­cej Jer­li­czo­wie słu­żyć swej zie­mi nie będą i za dzie­się­ciu słu­żył, pra­co­wał i po­świę­cał się.

Jed­nę córę nie­bo mu wpraw­dzie dało, Ma­ryą, ta­kie było jej imię, ko­chał ją nad ży­cie, lecz za­wsze mó­wił:

– Two­je za­da­nie, dzie­wecz­ko, być do­brą cór­ką, a w przy­szło­ści do­brą żoną, czu­łą mat­ką i tro­skli­wą pa­nią.

Wię­cej od niej nie żą­dał, nie spo­dzie­wał się po niej, cór­ka syna za­stą­pić mu nie mo­gła, chy­ba zięć.

Roz­glą­dał się też po oko­licz­nych wło­ściach, ko­go­by wy­brać na męża dla swej uko­cha­nej cór­ki, a na zię­cia dla sie­bie, by ten zięć był do­brym Cze­chem, mę­żem za­cnym i dziel­nym, god­nym dzie­dzic­twa Jer­li­czów.

Ma­rya do­brą była cór­ką, do­brą pa­nią dla swych pod­da­nych, lecz zbyt­nią mi­ło­ścią ojca nie­co ze­psu­tą. Stro­je, za­ba­wy zaj­mo­wa­ły ją ży­wiej, niż co­kol­wiek bądź in­ne­go. Jeź­dzi­ła czę­sto z oj­cem na dwór kró­lew­ski, bo sta­ry Jer­licz nie rad roz­sta­wał się z je­dy­nacz­ką i przy­tem schle­bia­ło mu, iż wszy­scy chwa­lą cór­kę z uro­dy i ro­zu­mu. Za­pra­sza­na przez żonę kró­la Wa­cła­wa na za­ba­wy dwor­skie, za­sma­ko­wa­ła w zbyt­kach i do­mo­wa za­gro­da nie za­wsze jej wy­star­cza­ła; gdy oj­ciec dłu­go sie­dział w Jer­li­czach, nu­dzi­ła się i py­ta­ła, ry­chło­li po­ja­dą do Wied­nia, lub Pra­gi?

Jan Jer­licz, idąc dro­gą swych przod­ków, pil­nie prze­strze­gał oby­cza­jów na­ro­do­wych, cór­ka jego no­si­ła zwy­kle na­ro­do­wy strój

Cze­szek, lecz gdy oj­ciec wiózł ją do Wied­nia na dwór ce­sar­ski, wte­dy skrom­ne suk­nie wie­śnia­cze na obce zmie­nia­ła i za przy­kła­dem pań nie­miec­kich kła­dła na sie­bie ob­ci­słe i po­włó­czy­ste suk­nie, czo­ło ści­ska­ła zło­tą prze­pa­ską, a wło­sy wy­so­ko upi­na­ła. Ma­rya lu­bi­ła ten strój, gdyż pa­no­wie, któ­rych na dwo­rze spo­ty­ka­ła, mó­wi­li, że jej w nim do twa­rzy, ile­kroć sama w domu zo­sta­ła, na­tych­miast kła­dła na sie­bie suk­nie nie­miec­kie, chło­pię­tom wiej­skim, prze­bra­nym za pa­zie, koń­ce swej suk­ni dźwi­gać ka­za­ła i z gło­wą dum­nie pod­nie­sio­ną, niby kró­lo­wa prze­cha­dza­ła się po cie­ni­stych uli­cach ogro­du, lub siadł­szy na dar­nio­wej ław­ce, śpie­wa­ła piosn­ki nie­miec­kie, któ­rych w Wied­niu się na­uczy­ła. Oj­ciec nie lu­bił tych pie­śni, przy nim nie wa­ży­ła­by się nig­dy ich śpie­wać, czy­ni­ła to tyl­ko wte­dy, gdy go w domu nie było; wów­czas wol­no było tak­że wpusz­czać do pa­ła­cu wę­drow­nych nie­miec­kich śpie­wa­ków, dla któ­rych zwy­kle bra­ma w Jer­li­czach była za­mknię­ta. Ma­rya chęt­nie słu­cha­ła ich pio­snek, le­gend, lub po­wie­ści i hoj­nie na­gra­dza­ła.

– Czyż Czesz­ką prze­sta­nę być, gdy za­śpie­wam po nie­miec­ku – mó­wi­ła tym, któ­rzy dzi­wi­li się, że tak czy­ni. – Prze­są­dem jest od­su­wa­nie od sie­bie wszyst­kie­go, co nie­miec­kie.

Pew­ne­go po­łu­dnia cór­ka Jer­li­cza wra­ca­ła z ogro­du do pa­ła­cu, gdy na­gle ha­łas ja­kiś po­wstrzy­mał jej kro­ki. Sta­nę­ła i spoj­rze­nie zwró­ci­ła w stro­nę bra­my wjaz­do­wej; wi­dać było śpie­szą­cą do niej ja­kąś dru­ży­nę licz­ną i świet­ną. Gdy most zwo­dzo­ny spusz­czo­no, w bra­mę wto­czy­ła się zło­ci­sta ko­la­sa, wy­sła­na ko­bier­ca­mi; na stop­niach jej sta­ło dwo­je pa­cho­ląt w je­dwa­biach i zło­cie a w po­środ­ku jej sie­dzia­ło ja­kieś pa­niąt­ko. Wy­tę­żyw­szy wzrok, Ma­rya po­zna­ła gra­fa von Hau­wit­za. Zna­ła go do­brze, czę­sto spo­ty­ka­ła na dwo­rze kró­lew­skim, on to naj­wię­cej na­uczył ją pio­snek nie­miec­kich, naj­czę­ściej mó­wił, jak jej pięk­nie w stro­ju pań nie­miec­kich… W zło­ci­stej ko­la­sie, w suk­ni błę­kit­nej, w czap­ce przy­stro­jo­nej bia­łem stru­siem pió­rem, graf von Hau­witz wspa­nia­le się przed­sta­wiał, Ma­rya za­ru­mie­nio­na ukry­ła się w za­ro­śla.

Or­szak po­dą­żył dłu­gą, cie­ni­stą ale­ją wprost do pa­ła­cu, na przed­nich ko­niach sie­dzia­ło dwo­je pa­cho­ląt, a za ka­ro­cą kil­ku dwo­rzan gra­fa na ko­niach dą­ży­ło. Ma­rya bocz­ną ście­ży­ną, nie­spo­strze­żo­na przez ni­ko­go, do swych po­ko­jów po­śpie­szy­ła, tu przy­wo­ław­szy słu­żeb­ną, skrom­ną spód­ni­cę i gor­set wie­śnia­czy zmie­ni­ła na pięk­ną pur­pu­ro­wą sza­tę, per­ła­mi szy­tą, wło­sy roz­plo­tła i ukry­ła w zło­ci­stej siat­ce, czo­ło per­ło­wym dy­ade­mem ści­snę­ła i tak ustro­jo­na, od­pra­wiw­szy słu­gę, sia­dła cze­kać we­zwa­nia ojca.

Tym­cza­sem mi­nę­ła jed­na, dru­ga go­dzi­na, nikt się w kom­na­cie nie zja­wiał, sama nie wie­dzia­ła, jak to tłó­ma­czyć. Oj­ciec wzy­wał ją za­wsze, ile­kroć był ktoś z go­ści, dla­cze­go dzi­siaj tego nie czy­ni? Nie­cier­pli­wość po­czę­ła ją ogar­niać, już nie­we­zwa­na na po­ko­je go­ścin­ne udać się chcia­ła, gdy drzwi jej iz­deb­ki roz­war­ły się i w pro­gu uj­rza­ła słu­żą­ce­go ojca, któ­ry niósł jej obiad.

– Pan przy­słał mnie tu­taj – rzekł sta­ry słu­ga – i po­wie­dzieć ka­zał, aby­ście pani na po­ko­jach go­ścin­nych nie po­ka­zy­wa­li się dziś wca­le.

To mó­wiąc, zło­żył ukłon głę­bo­ki, obiad na sto­le po­sta­wił i wy­szedł.

Ma­rya za­ru­mie­ni­ła się, z ciem­nych jej oczu strze­lił gniew, ścią­gnę­ła czar­ne łuki brwi, za­gry­zła usta i oparł­szy rękę o stół, zda­wa­ła się na­my­ślać, czy iść do go­ścia, czy nie?

Lecz snać, choć oj­ciec bar­dzo ją ko­chał, bała się go i prze­ciw jego roz­ka­zo­wi wy­stą­pić nie śmia­ła, bo nie po­szła do sali, tyl­ko do ogro­du, wró­ci­ła do li­po­wej alei, któ­rą parę go­dzin temu graf von Hau­witz prze­jeż­dżał, tu sia­dła pod cie­niem jed­ne­go z drzew za­my­ślo­na, smut­na.

Tym ra­zem w go­ścin­nym domu Jer­li­czów przy­jezd­ni nie­dłu­go za­ba­wi­li, nim słoń­ce za­szło, Ma­rya już usły­sza­ła tur­kot kół: ale­ją li­po­wą pę­dzi­ła zno­wu ta sama ko­la­sa, a w niej po­sęp­nie za­du­ma­ny sie­dział ja­sno­wło­sy hra­bia. Ma­rya wy­su­nę­ła się nie­co na­przód, tak, aby być wi­dzia­ną, spo­strzegł ją graf, krzyk­nął na służ­bę, ko­la­sa sta­nę­ła, gość po­wstał, zło­żył z po­wo­zu stroj­nej pani ukłon głę­bo­ki i rzekł:

– Pro­si­łem Jana Jer­li­cza o rękę jego cór­ki Ma­ryi, lecą od­mow­ną do­sta­łem od­po­wiedź, od­jeż­dżam prze­to.

– Kto zra­ża się pierw­szą trud­no­ścią, ten nie­wart zwy­cięz­twa – od­par­ła Ma­rya i dum­nie skło­niw­szy gło­wą, zwró­ci­ła się ku pa­ła­co­wi.

Graf po­go­nił za nią wzro­kiem, chwi­lę pa­trzał za­my­ślo­ny.

– Dam do­wo­dy, że wal­czyć umiem i nie lę­kam się trud­no­ści – rzekł na­raz sam do sie­bie; po­czem ski­nął na służ­bę, ko­nie ru­szy­ły, most zwo­dzo­ny za­hu­czał i ko­la­sa pana von Hau­wit­za zni­kła z oczu miesz­kań­ców pa­ła­cu.

Tego wie­czo­ra Jan Jer­licz cór­kę przy­wo­łał do sie­bie. Ma­rya strój cze­ski mia­ła już na so­bie, przy­szła prze­to na­tych­miast. Gdy we­szła, oj­ciec ski­nął, by doń się zbli­ży­ła, ob­jął ją czu­le ra­mie­niem, do ser­ca przy­ci­snął.

– Pew­no zdzi­wio­na by­łaś, – rzekł po­waż­nie – żem ci do sto­łu przyjść nie ka­zał, lecz mia­łem do tego waż­ny po­wód; ty, jako cór­ka, wie­rzyć mi po­win­naś, tłó­ma­czyć po­wo­du nie będę, wiedz tyl­ko, że nie bez ra­cyi tak po­stą­pi­łem.

Ma­rya nic nie od­po­wie­dzia­ła, po­ca­ło­wa­ła po­kor­nie ojca w rękę i za­py­ta­ła go, co sły­chać na dwo­rze kró­lew­skim.

– Po­je­dzie­my tam nie­ba­wem, – rzekł sta­ry Jer­licz – król Wa­cław mnie wzy­wa.

Z oczu dziew­czę­cia strze­li­ła ra­dość, we­so­ło uści­snę­ła ojca na do­bra­noc, a przy­szedł­szy do sie­bie, za­miast my­śleć o spo­czyn­ku, otwo­rzy­ła okno i siadł­szy w niem, od­da­la się ma­rze­niom. Wspa­nia­ła sala zam­ku wie­deń­skie­go, stroj­ne damy i pa­no­wie, któ­rych tam wi­dy­wa­ła, snu­li się przed oczy­ma jej du­szy, a mię­dzy nimi wszę­dzie wi­dzia­ła pięk­ną po­stać gra­fa von Hau­witz.II.

Na zie­mi cze­skiej wiel­ka była ra­dość: król Wa­cław na­zna­czył na rek­to­ra i na dzie­ka­na uni­wer­sy­te­tu w Pra­dze dwóch Cze­chów, rek­to­rem mia­no­wał nie­ja­kie­go Zdeń­ka, dzie­ka­nem Szy­mo­na z Tysz­no­wa. Spra­wa na­ro­do­wa zwy­cię­ży­ła za­tem, Cze­si nie po­sia­da­li się, z ra­do­ści… Wi­dząc się po­bi­ci, Niem­cy w licz­bie 5,000 opu­ści­li Pra­gę i uda­li się do Lip­ska, gdzie nowy uni­wer­sy­tet z rek­to­rem Niem­cem za­ło­ży­li.

Naj­gło­śniej ra­dość ta ob­ja­wi­ła się w Jer­li­czach; by uczcić zwy­cięz­two spra­wy tak dro­giej Cze­chom, Jan Jer­licz spro­sił licz­nych go­ści do sie­bie, Ma­rya nie­cier­pli­wie tego dnia wy­cze­ki­wa­ła, ona tak lu­bi­ła się ba­wić… Po­nie­waż w owe cza­sy naj­mil­szą za­ba­wą mło­dzie­ży były łowy my­śliw­skie, lub go­ni­twy ry­cer­skie, prze­to Jan Jer­licz pod­czas obia­du oznaj­mił go­ściom, iż urzą­dził dla nich po­lo­wa­nie.

Go­ście przy­kla­snę­li temu pro­jek­to­wi, mło­dzież płci obo­jej w za­ba­wie udział wziąć po­sta­no­wi­ła i wy­ru­szył po uczcie wspa­nia­ły or­szak z pa­ła­cu ku oko­licz­nym la­som; przo­dem je­cha­li pa­no­wie kon­no, w strzel­by, to­po­ry i dzi­dy za­opa­trze­ni, za nimi ko­la­sy z nie­wia­sta­mi, da­lej służ­ba, któ­ra psy i so­ko­ły wio­dła, a na wo­zach na­mio­ty i sprzę­ty ku­chen­ne.

Mię­dzy ja­dą­cy­mi w pierw­szych sze­re­gach wi­dać było kil­ka pa­nien, od­waż­niej­sze od in­nych, upro­si­ły oj­ców i bra­ci, by im to­wa­rzy­szyć po­zwo­li­li.

Ma­rya na­le­ża­ła do tej licz­by, wy­uczo­na przez ojca, dziel­nie trzy­ma­ła się na ko­niu i czę­sto bra­ła udział w jego wy­pra­wach my­śliw­skich.

– Wiesz co, Zo­fio, – ode­zwa­ła się do ja­dą­cej tuż przy niej cór­ki Ha­nu­sza z Lipy, są­sia­da i przy­ja­cie­la Jer­li­cza – wy­prze­dzi­my or­szak, po­dob­no nie wi­dzia­łaś jesz­cze ruin zam­ku Prze­my­śla; trud­ny do nich do­stęp, lecz za to tak pięk­ny wi­dok przed­sta­wia się z góry, na któ­rej się wzno­szą, iż po­tru­dzić się war­to; po­je­dzie­my za­tem prę­dzej i wró­ci­my, za­nim or­szak za­głę­bi się w knie­je.

To po­wie­dziaw­szy, cmok­nę­ła na ru­ma­ka, zwol­ni­ła mu wo­dze i ru­mak przy­śpie­szył bie­gu; za nią po­dą­ży­ła Zo­fia, brat jej Wra­ty­sław i przy­ja­ciel te­goż Miło z Hra­de­cza.

Nie­ba­wem stra­ci­li or­szak my­śliw­ski z oczu, a uj­rze­li przed sobą ru­iny zam­ku Prze­my­śla; ster­cza­ły one po­waż­nie wśród gę­stych za­ro­śli, przy­po­mi­na­jąc świet­ne chwi­le zie­mi cze­skiej. Dro­ga na szczyt góry nie była ła­twa, trze­ba było wspi­nać się na nią dłu­gim, pia­sczy­stym wą­wo­zem. Lecz cze­góż mło­dość nie do­ko­na? nie­ba­wem sta­nę­li u celu. Przy­wią­zaw­szy ko­nie do drze­wa, ro­sną­ce­go na szczy­cie wzgó­rza, Ma­rya na­mó­wi­ła Zo­fią i to­wa­rzy­szy, by toż samo uczy­ni­li, po­słu­cha­li jej chęt­nie; ona po­szła przo­dem, oni za nią, na­raz za­trzy­ma­ła się.

– Co tam? – spy­ta­ła Zo­fia.

– Ja­cyś lu­dzie – od­par­ła Ma­rya i ręką wska­za­ła dwóch męż­czyzn, śpią­cych pod cie­niem na­pół za­wa­lo­nej ścia­ny jed­nej z kom­nat sta­re­go zam­ku.

Zo­fia roz­śmia­ła się.

– Za­pew­ne ja­cyś po­dróż­ni, – rze­kła – czy się ich bo­isz? Brat jej Wra­ty­sław zbli­żył się do śpią­cych i zbu­dził ich. Byli to wę­drow­ni śpie­wa­cy, bo obaj na­rzę­dzia mu­zycz­ne mie­li ukry­te pod opoń­cza­mi; je­den z nich strój wie­śnia­ka cze­skie­go miał na so­bie, dru­gi miesz­cza­ni­na nie­miec­kie­go Po­wstaw­szy, prze­tar­li oczy, spoj­rze­li na przy­pa­tru­ją­cych się im pa­nów i po­kor­nie się skło­ni­li.

– Za­śpie­waj nam co – rze­kła Zo­fia, zwra­ca­jąc się do

Cze­cha.

Czech na­stro­ił "wa­ri­to'' (1), oparł się o dąb, ro­sną­cy w po­bli­żu ruin i tak śpie­wać po­czął:

Dwa syny, któ­rych pier­śJuż mę­żom brzmia­ła wtór,

Skry­cie wy­cho­dzi­li w bór.

Tam do ko­pii, do mie­cza, mio­ta,

Przy­ucza­li ręce mło­de,

W oczach gra­ła im ocho­ta,

Gdy wra­ca­li w swą za­gro­dę.

Lecz gdy w siłę wzro­sły bar­ki,

Gdy na wro­gów wzro­sły du­chy,

Z mniej­szej bra­ci sta­ną zu­chy,

Nuż na wro­ga, nuż na kar­ki

Wpad­ną wście­kli;

Jako bu­rza gro­mem sie­kli,

I wró­ci­li w swe za­gro­dy,

Wró­cił bło­gi czas swo­bo­dy.

Zo­fia słu­cha­ła z prze­ję­ciem, gdy pieśń umil­kła, jesz­cze zda­wa­ła się słu­chać, ostat­ni wiersz brzmiał jej w du­szy i bu­dził na­dzie­ję… Ock­nę­ła się wresz­cie, się­gnę­ła do wo­recz­ka, któ­ry mia­ła u pasa i rzu­ci­ła kil­ka sztuk zło­ta wie­śnia­ko­wi.

– Za to, że ko­chasz chwa­łę oj­ców – rze­kła.

– Niech żyją na­sze Cze­chy! – krzyk­nął wie­śniak, i czap­ką po­wiał w gó­rze.

– A te­raz na cie­bie ko­lej – ode­zwa­ła się Ma­rya, zwra­ca­jąc się do ob­ce­go śpie­wa­ka.

– Czas wra­cać – rze­kła Zo­fia, któ­ra wi­docz­nie tego słu- – (1) In­stru­ment mu­zycz­ny.

chać nie chcia­ła; to po­wie­dziaw­szy, skie­ro­wa­ła się ku ko­nio­wi, za nią Miło i Wra­ty­sław, lecz Ma­rya nie ru­szy­ła się z miej­sca.

– śpie­waj! – rze­kła to­nem roz­ka­zu­ją­cym do wa­ha­ją­ce­go się wę­drow­ca.

Nie­miec na­stro­ił lut­nię, oparł się o ścia­nę za­mczy­ska, wzniósł oczy w górę i po­pły­nę­ła pieśń tkli­wa, mięk­ka, smut­na, o ja­kiejś pięk­nej księż­nicz­ce, któ­ra doj­rzaw­szy raz we śnie pięk­ną za­cza­ro­wa­ną kra­inę, wciąż do niej tę­sk­ni­ła, za nią pła­ka­ła i źle jej było w jej pań­stwie, źle mię­dzy swo­imi.

Ma­rya słu­cha­ła z uwa­gą, a na­wet zda­wa­ła się być wzru­szo­ną. Gdy śpie­wak skoń­czył, prze­tar­ła ręką czo­ło, jak­by zbu­dzi­ła się ze wspo­mnień, się­gnę­ła do wo­recz­ka i hoj­ny da­tek dala ob­ce­mu, a zo­ba­czyw­szy, że to­wa­rzy­sze jej sie­dzą na ko­niach, po­śpie­szy­ła za nimi.

– Jak mo­głaś ob­ce­go wspie­rać, a nic nie dać swe­mu? – za­py­ta­ła Zo­fia z gnie­wem.

– Nie lu­bię pie­śni, boje i mor­dy przy­po­mi­na­ją­cych, – od­par­ła Ma­rya – dla mnie ten obcy da­le­ko pięk­niej­szą pieśń wy­brał.

– A dla mnie nie­ma pięk­niej­szej pie­śni nad tę, co chwa­łę zie­mi cze­skiej opie­wa, nie­ma święt­sze­go uczu­cia, nad jej mi­łość.

To mó­wiąc, Zo­fia ude­rzy­ła ko­nia i na­przód się wy­su­nę­ła.

– Moż­na ko­chać swą zie­mię i ob­cych ko­chać – od­par­ła Ma­rya, dą­żąc za nią. – Bóg wszyst­kich ka­zał ko­chać.

– To praw­da, – ode­zwał się Miło – we­dług słów Chry­stu­sa na­wet dla nie­przy­ja­ciół win­ni­śmy za­cho­wać w ser­cu życz­li­we uczu­cie; a jed­nak czyż nie ko­chasz pani le­piej ojca swe­go od wie­lu in­nych lu­dzi, Jer­li­cze od wło­ści są­sied­nich?

Ma­rya zmie­sza­ła się.

– Cze­mu mię o to py­ta­cie? – rze­kła.

– Żeby wam dać jed­nę radę – od­parł Miło. – Nie by­waj­cie za czę­sto w Wied­niu, bo to dla was nie­bez­piecz­ne; wi­dzę, że mą­drze czy­nią ci, co nas młódź zda­la od nie­go trzy­ma­ją, sła­bi je­ste­śmy.

Ma­rya za­ru­mie­ni­ła się.

– Nie ro­zu­miem – rze­kła, po­czem ude­rzy­ła ko­nia ostro­gą, wy­su­nę­ła się na­przód. – Sły­chać rogi my­śliw­skie – do­da­ła – nie­spo­koj­ni są o nas.

W isto­cie echa la­sów przy­nio­sły aż tu­taj na wzgó­rze gło­sy ro­gów my­śliw­skich, gdyż spo­strze­żo­no ich nie­obec­ność i wzy­wa­no, aby dali znać, gdzie są, bo or­szak my­śliw­ski miał się za­pu­ście w knie­je i za­jąć wy­zna­czo­ne so­bie sta­no­wi­ska. Wra­ty­sław z Lipy za­dął tak­że w róg, na znak, że sły­szą­we­zwa­nie i po­czę­li się spusz­czać ze wzgó­rza; wtem tuż koło ko­nia Ma­ryi coś za­sze­le­ścia­ło, z po­mię­dzy krze­wów ber­be­ry­su pod­nio­sła się ja­kaś po­stać dzi­wacz­na, wy­chu­dła, za­wio­dła, strasz­na, ist­ny szkie­let, łach­ma­na­mi okry­ty.

Po­stać ta, rzu­ciw­szy Ma­ryi po­nu­re wej­rze­nie, pod­nio­sła w górę dwa su­che pal­ce.

– Nad tobą wisi grom! – rze­kła i za­pa­dła w za­ro­śla.

Ma­rya zna­ła tę po­stać, był to wa­ry­at, miesz­ka­niec Jer­licz, nie zlę­kła się go wca­le, lecz koń jej prze­stra­szył się: za­strzygł usza­mi i pę­dem strza­ły pu­ścił się ze wzgó­rza.

Miło i Wra­ty­sław, wi­dząc gro­żą­ce dziew­czę­ciu nie­bez­pie­czeń­stwo, po­śpie­szy­li za niem. Krzyk prze­ra­że­nia roz­legł się jed­no­cze­śnie na gó­rze i na dole, or­szak my­śliw­ski za­trzy­mał się u stóp wzgó­rza Prze­my­śla i wi­dział, co się sta­ło. Jan Jer­licz rzu­cił się cór­ce na ra­tu­nek, zgiełk i za­mie­sza­nie po­wsta­ły, ko­bie­ty w ko­la­sach pła­ka­ły, męż­czyź­ni roz­bie­gli się w róż­ne stro­ny, by zajść dro­gę roz­sza­la­łe­mu ru­ma­ko­wi, gdyż bali się, że Ma­rya nie utrzy­ma się na ko­niu, że spad­nie i roz­bi­je się o ota­cza­ją­ce pnie drzew. I gdy­by nie Wra­ty­sław, mo­że­by i sta­ło się nie­szczę­ście, lecz dziel­ny ten chło­pak przy­tom­no­ścią, jaką się za­wsze od­zna­czał, za­po­biegł złe­mu, tak przy­na­glał swe­go ru­ma­ka, tak go ostro­ga­mi do bie­gu za­chę­cał, iż do­gnał Ma­ryą i schwy­cił jej ko­nia za cu­gle.

Za­le­d­wie jed­nak uspo­ko­iło się to­wa­rzy­stwo, za­le­d­wie str­wo­żo­na i zmę­czo­ną Ma­ryą umiesz­czo­no w ko­la­sie, nowe krzy­ki trwo­gi roz­le­gły się wśród lasu: Jan Jer­licz, go­niąc za cór­ką, za – chwiał się na sio­dle, spadł, a jed­na noga zo­sta­ią w strze­mie­niu. Ha­mak, Uczuw­szy się wol­nym, po­pę­dził ku po­lo­ni, roz­cią­ga­ją­cym się za la­sem; sze­lest wlo­ką­ce­go się za nim cia­ła pło­szył go, biegł wiec tem śpiesz­niej.

Po nie­wcza­sie spo­strze­gła dru­ży­na, co się z pa­nem na Jer­li­czach sta­ło, nim do­bie­gli do nie­go, nim schwy­ci­li gnia­do­sza za lej­ce, Jan Jer­licz już nie żył.

Taki był ko­niec owe­go ra­do­sne­go dnia: w miej­sce zdo­by­czy my­śliw­skich, skrwa­wio­ne cia­ło pana do domu go­ście przy­wieź­li, tru­pa z roz­trza­ska­ną czasz­ką.

Ma­rya ko­cha­ła ojca, to też żal jej był wiel­ki, do roz­pa­czy do­cho­dził, od­ry­wać ją mu­sie­li od cia­ła, czu­wać nad nią usta­wicz­nie, bo w chwi­lach roz­pa­czy wo­la­ła, że umrzeć chce. Lecz pod­czas po­grze­bu była ci­chą, szła spo­koj­na za trum­ną, smut­na tyl­ko głę­bo­ko, a wspa­nia­ły był to po­grzeb: Cze­chy uczci­ły uro­czy­ście ostat­nie­go z rodu Jer­li­czów, z naj­dal­szych oko­lic zje­cha­li pa­no­wie od­dać ostat­nią przy­słu­gę temu, co ży­cie swe całe od­da­wał dla kra­ju… I z Nie­miec zje­cha­li pa­no­wie, a mię­dzy nimi graf von Hau­witz.

Gdy mary zło­żo­no do gro­bu fa­mi­lij­ne­go, gdy po skoń­czo­nej sty­pie go­ście się roz­je­cha­li, wów­czas Ha­nusz z Lipy, przy­ja­ciel Jer­li­cza, zbli­żyw­szy się do Ma­ryi, pro­sił, aby z nim je­chać ze­chcia­ła.

– Je­steś samą zu­peł­nie – rzekł do niej to­nem ser­decz­nym – w nas sta­rych znaj­dziesz ro­dzi­ców, w Zo­fii i Wra­ty­sła­wie ro­dzeń­stwo, sie­roc­two two­je mniej ci się wśród nas da uczuć. Nie­zdro­wą jest sa­mot­ność dla mło­do­ści, jedź ze mną.

Lecz Ma­rya od­mó­wi­ła; sta­now­czo po­wie­dzia­ła, iż przez cały rok kro­kiem z Jer­licz nie wy­je­dzie, że czas ża­ło­by chce sa­mot­nie prze­pę­dzić.

– Opie­ki w domu mi nie brak­nie – mó­wi­ła do sta­re­go Ha­nu­sza z Lipy – mam służ­by do­syć, sta­ry Bo­czek, sza­farz jesz­cze mego dziad­ka, to jak­by pia­stun­ka moja, bądź­cie o mnie spo­koj­ni.

Wspo­mnie­nie Bocz­ka uspo­ko­iło pana z Lipy, był to sta­ry, za­ufa­ny słu­ga domu Jer­li­czów, Han­nsz znal go do­brze, wie­dział, że Jan Jer­licz ra­czej za przy­ja­cie­la niż za słu­gę go uwa­żał, więc uści­snął Ma­ryą, za­wo­łał Bocz­ka, po­le­cił sta­re­mu dzie­cię jego pana i od­je­chał spo­koj­ny.

Za­le­d­wie mi­nął bra­mę, Ma­rya ka­za­ła na­tych­miast pod­nieść most zwo­dzo­ny, zwo­ła­ła służ­bę i za­po­wie­dzia­ła, że ni­ko­go z go­ści przyj­mo­wać nie bę­dzie.

Su­ro­wo ża­ło­bę ob­cho­dzi­ła, nig­dzie nie wy­jeż­dża­ła, nie przyj­mo­wa­ła ni­ko­go; lecz za­le­d­wie rok mi­nął, roz­bie­gła się wieść po są­sied­nich wło­ściach, iż graf von Hau­witz za­wi­tał do pa­ła­cu Jer­li­czów i że przy­ję­tym zo­stał, że go­ści w nim już od dni kil­ku z mat­ką swo­ją, a lu­dzie coś szep­cą o ry­chłem we­se­lu, ja­kie się ma w Je­iii­czach od­być.

Sta­ry Ha­nusz z Lipy obu­rzył się na tę plot­kę, i nie chciał w nią wie­rzyć; jed­nak­że po­sta­no­wił wi­dzieć się z Ma­ryą, chciał ją pro­sić, by za­bro­ni­ła by­wać gra­fo­wi u sie­bie. Lecz tego dnia był nie­zdrów, i dnia na­stęp­ne­go rów­nież, wy­brał się prze­to do­pie­ro coś w ty­dzień po otrzy­ma­niu wia­do­mo­ści do Jer­licz. Ma­rya przyj­mo­wa­ła wi­docz­nie już go­ści, gdyż most zwo­dzo­ny za­stał spusz­czo­nym i bra­mę nie za­mknię­tą. Bez żad­nej prze­szko­dy do­tarł aż do sa­me­go pa­ła­cu, tu wy­siadł­szy z ko­la­sy w pro­gu sie­ni spo­tkał się z Bocz­kiem, któ­ry go po­kor­nym ukło­nem po­wi­tał.

– Gdzie Ma­rya? – za­py­tał.

Sta­ry wes­tchnął, wstrzą­snął gło­wą.

– Mło­da gra­fi­ni z mę­żem i mat­ką jego wczo­raj do Wied­nia po­je­cha­ła – rzekł smut­nym gło­sem – mnie rzą­dy nad Jer­li­cza­mi po­wie­rzy­li. – Ha­nusz sta­nął, jak wry­ty, krew ude­rzy­ła mu do gło­wy.

– Co mó­wisz? – za­py­tał – co za gra­fi­ni, czyż­by cór­ka Jer­li­cza?….

– Zo­sta­ła pa­nią von Hau­witz, – do­koń­czył Bo­czek – w sta­rej na­szej ka­pli­cy wczo­raj ślub wzię­ła z gra­fem. Pro­si­łem, per­swa­do­wa­łem, nic nie po­mo­gło, gnie­wa­ła się tyl­ko, gro­zi­łem, że dam znać do Lipy, stra­że u wszyst­kich drzwi pa­ła­cu po­sta­wi­li. Ha­nusz za­chwiał się na no­gach.

– Cór­ka Jer­li­cza zo­sta­ią, żoną gra­fa von Hau­witz – szep­nął – żoną Niem­ca.

– Niem­ca – po­wtó­rzy! Bo­czek, jak echo, a ścia­ny wiel­kiej sie­ni od­bi­ły kil­ka­krot­nie ten wy­raz.

Ha­nusz stał chwi­lę nie­ru­cho­my, jak po­sąg zda­wał się wsłu­chi­wać w to po­sęp­ne echo, po­czem zwol­na, sło­wa nie mó­wiąc, nie że­gna­jąc Bo­ez­ka, mi­nął wiel­ką sień, wró­cił do swej ko­la­sy, ski­nął na woź­ni­cę, by je­chał i zno­wu ci­cho było w Jer­li­czach, nikt do nich nie za­jeż­dżał, nikt do wrót nie ko­ła­tał, ścież­ki ogro­du za­ro­sły chwa­sta­mi, dzi­ko, po­sęp­nie on te­raz wy­glą­dał. Pod cie­niem sta­rych lip mi­gnę­ła tyl­ko cza­sa­mi po­stać sta­re­go sza­fa­rza, pło­sząc ptac­two, któ­re od­wy­kłe od lu­dzi – za jego zja­wie­niem się ucie­ka­ło wnet w gę­stwi­nę. Lata mi­ja­ły, o Ma­ryi nikt nic nie sły­szał, zni­kła, jak ptak, co od­la­ta, jak fala, któ­ra ucho­dzi, jak ka­mień, w głąb mo­rza rzu­co­ny, a tym­cza­sem w Cze­chach waż­ne rze­czy się dzia­ły. Roz­po­cze­ło się to od spo­rów re­li­gij­nych, a po­tern cha­rak­ter spo­rów po­li­tycz­nych przy­bra­ło.

R. 1415 zwo­ła­ny zo­stał w mie­ście Kon­stan­cyi so­bór, oskar­żo­ny o he­re­zyą Jan Hus Czech, ulu­bie­niec na­ro­du, go­rą­cy pa­try­ota, otrzy­mał roz­kaz, aby się nań sta­wił. Zra­zu wa­hał się, lecz ce­sarz Zyg­munt, brat kró­la Wa­cła­wa, któ­ry w Niem­czech pa­no­wał, (1) na­mó­wił go, aby je­chał, a dla pew­no­ści, iż nic złe­go mu się nie sta­nie, li­stem że­la­znym go opa­trzył.

Kto tyl­ko mógł w Cze­chach i w Niem­czech, ten na ów so­bór się udał, wszyst­kie umy­sły żywo nim były za­ję­te, wszyst­kie ser­ca nie­spo­koj­nie wy­cze­ki­wa­ły za­koń­cze­nia so­bo­ru, a kto w Cze­chach po­zo­stał, ten nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wał wie­ści ze sta­re­go gro­du. Bo­czek, lubo już 80 krzy­żyk koń­czył, zaj­mo­wał się tak­że go­rą­co spra­wą Husa i do­siadł­szy ko­ni­ka, kil­ka razy na ty­dzień wy­my­kał się z Jer­licz, by wie­ści u są­sia­dów za­się­gnąć… Do­bie­ga­ły roz­ma­ite, sta­ry nie chciał im wie­rzyć: mó­wio­no, że Hus zo­stał za­mknię­ty w wię­zie­niu, że cho­ry jest skut­kiem złe­go ob­cho­dze­nia się z nim; czyż po­dob­na było temi plot­ka­mi się nie­po­ko­ić?

–- (1) Sy­no­wie Ka­ro­la IV, po­dzie­li­li się pań­stwem jego.

sia­dał wszak­że list że­la­zny od ce­sa­rza Zyg­mun­ta, bra­ta kró­la Wa­cła­wa, a list taki czy­ni oso­bę tego, kto go oka­że, nie­kal­na; Bo­czek ani chciał wie­rzyć tym wie­ściom, a jed­nak my­lo­ne nie były. Za­ję­ty spra­wą ulu­bień­ca Cze­chów, sta­ry za­po­mniał nie­co o swej pani; daw­niej nie było dnia, by siadł­szy pod li­pa­mi nie du­mał o Ma­ryi, nie za­pła­kał nad jej stra­tą, te­raz sta­nę­ła ma cza­sem w my­śli, ale na krót­ko, wie­ści otrzy­ma­ne za­cie­ra­ły ją na­tych­miast.

Pew­ne­go po­łu­dnia, do­siadł­szy we­dle zwy­cza­ju ko­ni­ka, dą­żył li­po­wą ale­ją ku bra­mie wjaz­do­wej, by do są­sia­dów po świe­że wie­ści wy­biedz, gdy wtem za­trzy­mał się zdu­mio­ny. Zda­la na dro­dze, wio­dą­cej do zwo­dzo­ne­go mo­stu, uj­rzał ko­la­sę pa­rad­ną, ktoś z go­ści dą­żył wi­docz­nie do Jer­licz. Była to rzecz tak nad­zwy­czaj­na te­raz tu­taj, iż sta­ry aż usta otwo­rzył sze­ro­ko, i ru­szał ra­mio­na­mi, i mru­czał coś sam do sie­bie; lecz po chwi­li oprzy­tom­niał, za­wró­cił ko­nia do staj­ni, od­dał go pa­choł­ko­wi, straż­ni­ka po­słał ku bra­mie wjaz­do­wej, by most spu­ścił, sam zaś po­śpie­szył wdziać świą­tecz­ne suk­nie, a gdy wy­szedł na ga­nek, prze­bra­ny już, ko­la­sa do­jeż­dża­ła do pa­ła­cu. Sie­dzia­ła w niej ko­bie­ta lat śred­nich, obok niej dzie­cię, dziew­czyn­ka sied­mio­let­nia. Mała mia­ła na so­bie spód­nicz­kę weł­nia­ną i gor­set, zwy­kły strój wie­śnia­czek cze­skich, star­sza ubra­na była na wzór pań nie­miec­kich. Po­do­bień­stwo, ja­kie za­cho­dzi­ło mię­dzy obie­ma, ka­za­ło się do­my­ślać, że to mat­ka z cór­ką: obie ja­sno­wło­se, o ciem­nych oczach, obie mia­ły na­wet je­den wy­raz, wy­pi­sa­ny na czo­le, wy­raz ci­che­go smut­ku.

Bo­czek wpa­trzył się w te dwie po­sta­cie dziw­nie wzru­szo­ny, oczy mu łza­mi za­szły, nic prócz nich nie wi­dział przed sobą, nie pa­trzał na resz­tę oto­cze­nia, tyl­ko na te dwie ko­bie­ce po­sta­cie i na­raz ręce ku ko­la­sie wy­cią­gnął i na­raz z pier­si jego wy­rwał się ra­do­sny wy­krzyk­nik:

– Ma­rya! pa­nien­ka na­sza!

A wła­śnie ko­la­sa za­trzy­ma­ła się przed gan­kiem i sie­dzą­ca w niej ko­bie­ta, usły­szaw­szy imię swo­je, ra­do­śnie wy­krzyk­nię­te, uśmiech­nę­ła się do sta­re­go, pod­nio­sła się z mięk­kich po­du­szek ko­la­sy.

– Więc po­zna­łeś mnie, pa­nie Bo­czek – rze­kła, spusz­cza­jąc nogę na sto­pień.

Bo­czek po­śpie­szył z po­mo­cą, po­dał ra­mię wy­sia­da­ją­cej, a gdy ze stop­nia ze­sko­czy­ła, rękę jej do ust pod­niósł.

– Jak­że­bym cór­ki mych pa­nów nie po­znał? – rzekł i roz­pła­kał się jak dziec­ko.

Ma­rya zwró­ci­ła się do sie­dzą­cej jesz­cze w ko­la­sie ma­łej dziew­czyn­ki, któ­ra ze zdzi­wie­niem przy­pa­try­wa­ła się ob­ce­mu.

– Oto moja cór­ka Lud­mi­ła, – rze­kła.

Bo­czek uspo­ko­ił się na­tych­miast, po­rwał dzie­cię na ręce, za­niósł je do wiel­kiej sie­ni pa­ła­co­wej i drob­ne, ma­leń­kie rącz­ki wnucz­ki Jana Jer­łi­cza, okrył ty­sią­cem po­ca­łun­ków.

– Więc wró­ci­li­ście, ła­ska­wa pani, do zie­mi oj­ców wa­szych, więc nie za­po­mnie­li­ście o nas, nie wy­rzu­ci­li­ście z ser­ca-, Bóg wam za­płać – mó­wił – a mąż wasz, a graf von Hau­witz? – do­dał ci­szej, pew­nym był bo­wiem, iż Ma­rya mu po­wie, że umarł.

– Graf z sy­nem zo­sta­li w Wied­niu, – od­par­ła Ma­rya. Bo­czek spo­sęp­niał, wo­lał­by był usły­szeć, że z Wied­niem nic już Ma­ryi nie wią­że; był­by pew­nym wte­dy, że nie opu­ści wię­cej Jer­licz, a tak…

– Tę­sk­ni­łam na ob­cej zie­mi za słoń­cem mo­jem, za łą­ka­mi mo­je­mi, ich kwia­ta­mi, za śpie­wem mo­ich pta­sząt, szu­mem mo­ich bo­rów, za wszyst­kiem, co cze­skie, – mó­wi­ła Ma­rya – nud­no, smut­no mi było wśród ob­cych, rwa­ła się du­sza do bra­ci, i pro­si­łam męża, by mi tu wró­cić po­zwo­lił; chcę, by cór­ka moja zna­ła i ko­cha­ła zie­mię oj­ców swo­ich.

To mó­wiąc, zwró­ci­ła się do ma­łej dziew­czyn­ki, któ­ra z uwa­gą słu­cha­ła jej słów.

– Tak, Lud­mi­ło, dla cie­bie tu je­dy­nie przy­je­cha­łam, – do­da­ła, pa­trząc na nią ze łza­mi, – dla cie­bie męża i syna opu­ści­łam, bo tego mi za­brać nie dali; nie­chaj choć jed­no z was zna i ko­cha cze­ską zie­mię.

– Ja ją już ko­cham, ma­mu­siu – od­par­ła dziew­czyn­ka, ca­łu­jąc mat­ki rękę.

– Więc Lud­mi­ła ma bra­ta? – spy­tał Bo­czek.

– Tak jest, – od­par­ła Ma­rya, lecz Wal­ter mu­siał zo­stać przy ojcu – do­da­ła ci­szej, gło­wę ku pier­siom zwie­sza­jąc.

Bo­czek wes­tchnął, na chwi­lę przy­kre mil­cze­nie za­pa­no­wa­ło, pierw­szy prze­rwał je sta­ry sza­farz.

– Chodź­my da­lej, – rzekł – po­pro­wa­dzę pa­nią do jej daw­nych po­ko­jów, tam nic się nie zmie­ni­ło.

To mó­wiąc, po­stą­pił na­przód, Ma­rya za nim idąc roz­glą­da­ła się w oko­ło ze smut­kiem, wi­ta­ła każ­dy sprzęt, każ­dy ką­cik tego domu ze łza­mi w oczach; one jej przy­po­mi­na­ły szczę­śli­we chwi­le mło­do­ści, kie­dy swo­bod­na nie zna­ła jesz­cze co bo­leść, co wy­rzut su­mie­nia. W po­ko­jach jej w isto­cie nic nie było zmie­nio­nem, naj­mniej­szy sprzęt stał na daw­ne­na miej­scu, tyl­ko wil­goć nie­mi­ła tu pa­no­wa­ła i ciem­no było, gdyż krze­wy, ro­sną­ce w ogro­dzie, roz­ro­sły się i za­sło­ni­ły okna, któ­rych Bo­czek nig­dy nie otwie­rał. Sta­ry sza­farz zbli­żył się te­raz do nich, roz­two­rzył, usu­nął ci­sną­ce się do środ­ka ga­łę­zie, wy­ła­mał kil­ka i pro­mień sło­necz­ny roz­ja­śnił po­nu­re ścia­ny i świe­ży po­wiew wia­tru wy­gnał za­tę­chłe dusz­ne po­wie­trze, ja­kie tu od lat kil­ku pa­no­wa­ło i we­so­ło się w nich na­gle zro­bi­ło, aż mała Lud­mi­ła kla­snę­ła w dło­nie, po­bie­gła do okna, wyj­rza­ła przez nie.

– Ach! jak tu pięk­nie – za­wo­ła­ła, – tyl­ko smut­no tro­chę, lecz niech kwiat­ków na­sie­ję, za­raz bę­dzie in­a­czej, zo­ba­czysz, ma­mu­siu, gdy z po­śród tych ciem­nych krze­wów ja­sne sto­krot­ki i won­ne goź­dzi­ki swe głów­ki wy­chy­lą, to tu za­raz we­se­lej bę­dzie.

Gdy twój gło­sik pod cie­niem tych lip sta­rych się roz­le­gnie, to już o wie­le we­se­lej bę­dzie pod nie­mi – od­parł Bo­czek, po­szedł wy­dać służ­bie roz­ka­zy, a mat­ka i cór­ka w domu swych przod­ków roz­go­ści­ły się tym­cza­sem. Ma­rya żad­nej ko­bie­ty nie Przy­wio­zła z sobą, ni­ko­go, lę­ka­ła się ob­cych wpły­wów na dziec­ko, na­wet woź­ni­ca był tu­tej­szy, na­ję­ła go po dro­dze, a Niem­ca do Wied­nia od­pra­wi­ła. Bo­czek mu­siał prze­to ze­brać daw­ną roz­pierz­chłą po wsi służ­bę. Tak więc pra­wa wła­ści­ciel­ka wró­ci­ła do Jer­licz i sta­le w nich za­miesz­ka­ła, a wy­pad­ki po­li­tycz­ne da­lej się roz­wi­ja­ły, chci­wie chwy­ta­ła każ­dą wieść cór­ka Jer­li­cza, dłu­go uśpio­ne uczu­cie obu­dzi­ło się w niej z całą siłą, dziś była pra­wą Czesz­ką.

Do­star­czy­cie­lem no­win był tu­taj za­wsze Bo­czek, on każ­de­go rana od­by­wał na swo­im si­wo­szu wy­pra­wę poza wały, pa­łac Jer­li­czów ota­cza­ją­ce. Ma­rya nig­dzie nie wy­jeż­dża­ła: je­dy­ne wy­ciecz­ki, ja­kie od­by­wa­ła, były na wieś, od­wie­dza­ła miesz­kań­ców wło­ści, do­py­ty­wa­ła o ich po­trze­by, wspie­ra­ła w nie­do­li, le­czy­ła cho­rych. Lud­mi­ła to­wa­rzy­szy­ła jej za­wsze w tych wy­ciecz­kach, pod czu­łem' okiem mat­ki roz­wi­ja­ła się dziw­nie szyb­ko ta dzie­ci­na, po­cie­chą praw­dzi­wą sta­wa­ła się dla wszyst­kich, któ­rzy ją ota­cza­li.

Wśród tego ci­che­go ży­cia, ja­kie wio­dła te­raz Ma­rya, dnia jed­ne­go do­bie­gła do Jer­licz wieść, że Hus zo­stał ska­za­ny przez so­bór i że go na sto­sie spa­lo­no. Wieść ta sil­ne wra­że­nie tak na miesz­kań­cach Jer­licz, jak na ca­łych Cze­chach wy­war­ło: obu­rze­nie było ogól­ne, lud po­czął się zbie­rać, gro­ma­dzić, na­ra­dzać, za­no­si­ło się wy­raź­nie na coś waż­ne­go. Po­gło­ski, ja­kie ztąd i zo­wąd do­cho­dzi­ły, ka­za­ły przy­pusz­czać, iż na zie­mi cze­skiej nie­ba­wem krew się po­le­je.

Za punkt swych ze­brań ob­rał lud miej­sce w po­bli­żu zam­ku Be­chi­na, górę, na­zwa­ną prze­zeń górą Ta­bor. Po­czę­ło też być gło­śnem w Cze­chii imię Jana Żyż­ki: ile­kroć opo­wia­da­no o ze­bra­niach lu­do­wych, imię to plą­ta­ło się za­wsze z tem opo­wia­da­niem. Ma­ryi Żyż­ka nie był ob­cym, wi­dy­wa­ła go nie­gdyś na dwo­rze kró­la Wa­cła­wa i w mło­do­ści dużo o nim sły­sza­ła, zna­ny on był daw­niej Cze­chom z czy­nów ry­cer­skich, pod­czas woj­ny Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­ły z Krzy­ża­ka­mi od­zna­czył się bo­ha­ter­stwem, po­śpie­szył pod Grun­wald z licz­nym huf­cem w po­moc Po­la­kom i tak dziel­nie bił Niem­ców, że zwró­cił uwa­gę sa­me­go kró­la. W wal­ce tej utra­cił pra­we oko, ka­lec­two to nie uczy­ni­ło go wszak­że nie­uży­tecz­nym, czyn­nym był da­lej jako dwo­rza­nin kró­la Wa­cła­wa, upo­mi­nał się za­wsze za Cze­cha­mi i do nie­jed­ne­go ustęp­stwa skło­nił kró­la na ich ko­rzyść; a te­raz, gdy po­sły­szał o ru­chach lu­do­wych, bu­rze­niach Cze­chów, rzu­cił dwór i do bra­ci swych po­śpie­szył z radą, po­mo­cą, a lud wo­dzem swym go uznał.

Mimo zbie­ra­ją­cych się chmur na ho­ry­zon­cie cze­skim, mimo gro­żą­cej bu­rzy, Ma­rya zo­sta­ła w Jer­li­czach. We­zwa­na przez męża, od­par­ła, że dziś wię­cej niż daw­niej obo­wiąz­kiem jej po­zo­stać w zie­mi swych oj­ców, że póki ta zie­mia spo­koj­ną i szczę­śli­wą była, póty mo­gła być od niej zda­le­ka, lecz dziś, gdy ze­wsząd gro­żą jej nie­bez­pie­czeń­stwa, nie opu­ści jej za nic.

Po­stę­pek ten zjed­nał jej prze­ba­cze­nie daw­nych przy­ja­ciół ojca: pierw­szy Ha­nusz z Lipy przy­je­chał ją od­wie­dzić i dłoń do zgo­dy po­dał, za nim inni nie­ba­wem to samo uczy­ni­li i Ma­rya prze­sta­ła wieść ży­cie sa­mot­ne. Od­tąd wia­do­mość o naj­mniej­szym wy­pad­ku do­bie­ga­ła szyb­ko do Jer­licz, a każ­dy ser­decz­ne echo tu znaj­do­wał; wy­pad­ki mno­ży­ły się z za­dzi­wia­ją­cą szyb­ko­ścią: już lud się uzbro­ił, już Żyż­ka jaw­nie sta­nął na jego cze­le, wpadł na ra­tusz mia­sta Pra­gi i sied­miu kon­su­lów nie­miec­kich oknem wy­rzu­cił. Prze­ra­żo­ny po­wsta­niem król Wa­cław do­stał ata­ku pa­ra­li­żu i ży­cie na­gle za­koń­czył, a Żyż­ka po­czął na­pa­dać te­raz na klasz­to­ry, domy i zam­ki pa­nów nie­miec­kich, ra­bo­wać je, łu­pić. Już ce­sarz nie­miec­ki wy­słał swe woj­ska prze­ciw zbun­to­wa­nym, z ca­łej Eu­ro­py ścią­ga­li mu z po­mo­cą ry­ce­rze prze­ciw ino­wier­com i utwo­rzy­ły się ol­brzy­mie za­stę­py, któ­re na­zy­wa­ły się krzy­żow­ca­mi, utrzy­mu­jąc, iż wal­czą w obro­nie wia­ry i po­la­ła się krew, huk dział się roz­legł na zie­mi cze­skiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: