- W empik go
Na pobratymczej ziemi; Zwycięzca; Doczekali; Syn kmiecy: cztery powieści dla dorastającej młodzieży - ebook
Na pobratymczej ziemi; Zwycięzca; Doczekali; Syn kmiecy: cztery powieści dla dorastającej młodzieży - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 492 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Jedną z obszerniejszych posiadłości magnackich w starej Czechii, w ziemi pobratymców naszych, były Jerlicze, jednym ze starożytniejszych rodów tego ludu Jerliczowie. Posiadłość ich rozciągała się na kilka mil nad Weltawą, pasmo gór, zwane Jerliczowem, jako wał obronny sterczało na północnej granicy włości, od południa broniła doń przystępu rzeka Wełtawa, od zachodu i wschodu ciemne, stare bory. Góry porosłe były jodłami i berberysem; gdy słońce świeciło, krzaki berberysowe rumieniły się zdala wdzięcznie, a gdy wiatr unosił się nad górami, sosny poważnie szumiały i gwarząc o przeszłości, przypominały ją mieszkańcom włości… Wśród krzaków berberysu i wysmukłych pni jodeł wznosiły się ruiny jakiegoś starego zamczyska; chodziło podanie, iż zamek ten zbudował niegdyś dla siebie Przemysław wielki i przebywał w nim w porze, kiedy na zwierza dzikiego najlepiej polować, bo tego nie brakło w tutejszych lasach, a Jerliczowie chwalili się, że jeden z ich przodków był nadwornym strzelcem i za odwagę, jaką okazał, gdy jednego dnia sam ubił oszczepem aż trzy dziki w obronie króla, dostał ową włość, nad Wełtawą położoną. Jak Przemyślowie pokazywali drewniane chodaki na dowód, że z kmiecego rodu pochodzą, tak Jerliczowie róg myśliwski, należący, według ich opowiadań, jeszcze do owego Jerlicza, co to służył na dworze króla Przemyśla Wielkiego.
Ród to był stary i do ziemi swej wielce przywiązany, starannie przestrzegał narodowych obyczajów i mowy ojczystej, a gdy na tronie Przemyśłów zasiedli Habsburgowie, pilnie baczył, by nie zniemczyć się i nic nie stracić ze skarbów przeszłości. Dlatego ród ten w całych Czechach był niezmiernie szanowany i z najdalszych okolic zjeżdżano tu po radę i pomoc w złej przygodzie i nikt z ciężkiem sercem nie odjeżdżał nigdy, chyba zły człowiek; ale taki rzadko się zjawiał w Jerliczach, bo panowie tutejsi słynęli z tego, iż o ile chętnie wspierali uciśnioną cnotę, o tyle surowi byli dla występnych.
Przy pałacu wznosiła się wieżyca, w której niejeden występny winy swe odpokutował; łzy niesprawiedliwie uciśnionych nigdy w tej wieżycy nie płynęły, lecz niejeden grzesznik do skruchy i żałowania tu przyszedł.
Pałac Jerliczów zbudowany był z kamienia na wale, wśród ogrodu obszernego, który głęboka fosa otaczała. Zwodzony most prowadził do bramy wjazdowej, nad ową bramą co noc świeciła lampa, niby gwiazda tajemnicza, która wskazywała drogę smutnym i strapionym, a także i wesołym, bo Jerliczowie chętnie u siebie sąsiadów gościli. Z lochów pałacowych prowadziły tajemne przejścia do owych ruin na wzgórzu, a kronika rodu Jerliczów opowiada, że drogą tą uchodził napadnięty raz przez Niemców król Bolesław i w pałacu Jerliczów znalazł nietylko schronienie, lecz i pomoc do pogromu wroga i powrotu na tron ojczysty.
Niejedne przysługę oddali Przemyślom Jerliczowie, to też wzrośli w kraju w majątek i znaczenie, bo królowie czescy hojnie przysługi odbierane nagradzali. Za Habsburgów niezawsze jednak w zgodzie z tronem bywali, często na sejmach podnosili głos w obronie praw czeskich, a jeden z Jerliczów, Adam, przezwany odważnym, w lochu życie za to zakończył; nie odstraszyło to wszakże innych tą samą iść drogą. Lecz teraźniejszy potomek Jerliczów, Jan, żył w zgodzie z Habsburgami, zasiadający bowiem w owym czasie na tronie Karol IV a potem syn jego Wacław, przychylnymi byli dla Czech.
Jan Jerlicz często też jeździł na dwór wiedeński, z cesarzem o sprawach krajowych radził, cesarz rady jego zasięgał i nieraz do zdania się stosował. Na sejmie bywał zawsze posłem, lud bowiem bezgraniczne pokładał w nim zaufanie, czuł, że nie znalazłby w całej Czechii męża więcej sprawie narodowej oddanego. Jan Jerlicz nie miał syna, nie miał kogo nauczyć, jak służyć ma pożytecznie krajowi, gdy on już tego nie będzie mógł czynić, co powinien strzedz, czego bronić, co kochać.
Ostatni z rodu Jerliczów oddałby duszę całą dla Czech, cierpiał nad tem, że już więcej Jerliczowie służyć swej ziemi nie będą i za dziesięciu służył, pracował i poświęcał się.
Jednę córę niebo mu wprawdzie dało, Maryą, takie było jej imię, kochał ją nad życie, lecz zawsze mówił:
– Twoje zadanie, dzieweczko, być dobrą córką, a w przyszłości dobrą żoną, czułą matką i troskliwą panią.
Więcej od niej nie żądał, nie spodziewał się po niej, córka syna zastąpić mu nie mogła, chyba zięć.
Rozglądał się też po okolicznych włościach, kogoby wybrać na męża dla swej ukochanej córki, a na zięcia dla siebie, by ten zięć był dobrym Czechem, mężem zacnym i dzielnym, godnym dziedzictwa Jerliczów.
Marya dobrą była córką, dobrą panią dla swych poddanych, lecz zbytnią miłością ojca nieco zepsutą. Stroje, zabawy zajmowały ją żywiej, niż cokolwiek bądź innego. Jeździła często z ojcem na dwór królewski, bo stary Jerlicz nie rad rozstawał się z jedynaczką i przytem schlebiało mu, iż wszyscy chwalą córkę z urody i rozumu. Zapraszana przez żonę króla Wacława na zabawy dworskie, zasmakowała w zbytkach i domowa zagroda nie zawsze jej wystarczała; gdy ojciec długo siedział w Jerliczach, nudziła się i pytała, rychłoli pojadą do Wiednia, lub Pragi?
Jan Jerlicz, idąc drogą swych przodków, pilnie przestrzegał obyczajów narodowych, córka jego nosiła zwykle narodowy strój
Czeszek, lecz gdy ojciec wiózł ją do Wiednia na dwór cesarski, wtedy skromne suknie wieśniacze na obce zmieniała i za przykładem pań niemieckich kładła na siebie obcisłe i powłóczyste suknie, czoło ściskała złotą przepaską, a włosy wysoko upinała. Marya lubiła ten strój, gdyż panowie, których na dworze spotykała, mówili, że jej w nim do twarzy, ilekroć sama w domu została, natychmiast kładła na siebie suknie niemieckie, chłopiętom wiejskim, przebranym za pazie, końce swej sukni dźwigać kazała i z głową dumnie podniesioną, niby królowa przechadzała się po cienistych ulicach ogrodu, lub siadłszy na darniowej ławce, śpiewała piosnki niemieckie, których w Wiedniu się nauczyła. Ojciec nie lubił tych pieśni, przy nim nie ważyłaby się nigdy ich śpiewać, czyniła to tylko wtedy, gdy go w domu nie było; wówczas wolno było także wpuszczać do pałacu wędrownych niemieckich śpiewaków, dla których zwykle brama w Jerliczach była zamknięta. Marya chętnie słuchała ich piosnek, legend, lub powieści i hojnie nagradzała.
– Czyż Czeszką przestanę być, gdy zaśpiewam po niemiecku – mówiła tym, którzy dziwili się, że tak czyni. – Przesądem jest odsuwanie od siebie wszystkiego, co niemieckie.
Pewnego południa córka Jerlicza wracała z ogrodu do pałacu, gdy nagle hałas jakiś powstrzymał jej kroki. Stanęła i spojrzenie zwróciła w stronę bramy wjazdowej; widać było śpieszącą do niej jakąś drużynę liczną i świetną. Gdy most zwodzony spuszczono, w bramę wtoczyła się złocista kolasa, wysłana kobiercami; na stopniach jej stało dwoje pacholąt w jedwabiach i złocie a w pośrodku jej siedziało jakieś paniątko. Wytężywszy wzrok, Marya poznała grafa von Hauwitza. Znała go dobrze, często spotykała na dworze królewskim, on to najwięcej nauczył ją piosnek niemieckich, najczęściej mówił, jak jej pięknie w stroju pań niemieckich… W złocistej kolasie, w sukni błękitnej, w czapce przystrojonej białem strusiem piórem, graf von Hauwitz wspaniale się przedstawiał, Marya zarumieniona ukryła się w zarośla.
Orszak podążył długą, cienistą aleją wprost do pałacu, na przednich koniach siedziało dwoje pacholąt, a za karocą kilku dworzan grafa na koniach dążyło. Marya boczną ścieżyną, niespostrzeżona przez nikogo, do swych pokojów pośpieszyła, tu przywoławszy służebną, skromną spódnicę i gorset wieśniaczy zmieniła na piękną purpurową szatę, perłami szytą, włosy rozplotła i ukryła w złocistej siatce, czoło perłowym dyademem ścisnęła i tak ustrojona, odprawiwszy sługę, siadła czekać wezwania ojca.
Tymczasem minęła jedna, druga godzina, nikt się w komnacie nie zjawiał, sama nie wiedziała, jak to tłómaczyć. Ojciec wzywał ją zawsze, ilekroć był ktoś z gości, dlaczego dzisiaj tego nie czyni? Niecierpliwość poczęła ją ogarniać, już niewezwana na pokoje gościnne udać się chciała, gdy drzwi jej izdebki rozwarły się i w progu ujrzała służącego ojca, który niósł jej obiad.
– Pan przysłał mnie tutaj – rzekł stary sługa – i powiedzieć kazał, abyście pani na pokojach gościnnych nie pokazywali się dziś wcale.
To mówiąc, złożył ukłon głęboki, obiad na stole postawił i wyszedł.
Marya zarumieniła się, z ciemnych jej oczu strzelił gniew, ściągnęła czarne łuki brwi, zagryzła usta i oparłszy rękę o stół, zdawała się namyślać, czy iść do gościa, czy nie?
Lecz snać, choć ojciec bardzo ją kochał, bała się go i przeciw jego rozkazowi wystąpić nie śmiała, bo nie poszła do sali, tylko do ogrodu, wróciła do lipowej alei, którą parę godzin temu graf von Hauwitz przejeżdżał, tu siadła pod cieniem jednego z drzew zamyślona, smutna.
Tym razem w gościnnym domu Jerliczów przyjezdni niedługo zabawili, nim słońce zaszło, Marya już usłyszała turkot kół: aleją lipową pędziła znowu ta sama kolasa, a w niej posępnie zadumany siedział jasnowłosy hrabia. Marya wysunęła się nieco naprzód, tak, aby być widzianą, spostrzegł ją graf, krzyknął na służbę, kolasa stanęła, gość powstał, złożył z powozu strojnej pani ukłon głęboki i rzekł:
– Prosiłem Jana Jerlicza o rękę jego córki Maryi, lecą odmowną dostałem odpowiedź, odjeżdżam przeto.
– Kto zraża się pierwszą trudnością, ten niewart zwycięztwa – odparła Marya i dumnie skłoniwszy głową, zwróciła się ku pałacowi.
Graf pogonił za nią wzrokiem, chwilę patrzał zamyślony.
– Dam dowody, że walczyć umiem i nie lękam się trudności – rzekł naraz sam do siebie; poczem skinął na służbę, konie ruszyły, most zwodzony zahuczał i kolasa pana von Hauwitza znikła z oczu mieszkańców pałacu.
Tego wieczora Jan Jerlicz córkę przywołał do siebie. Marya strój czeski miała już na sobie, przyszła przeto natychmiast. Gdy weszła, ojciec skinął, by doń się zbliżyła, objął ją czule ramieniem, do serca przycisnął.
– Pewno zdziwiona byłaś, – rzekł poważnie – żem ci do stołu przyjść nie kazał, lecz miałem do tego ważny powód; ty, jako córka, wierzyć mi powinnaś, tłómaczyć powodu nie będę, wiedz tylko, że nie bez racyi tak postąpiłem.
Marya nic nie odpowiedziała, pocałowała pokornie ojca w rękę i zapytała go, co słychać na dworze królewskim.
– Pojedziemy tam niebawem, – rzekł stary Jerlicz – król Wacław mnie wzywa.
Z oczu dziewczęcia strzeliła radość, wesoło uścisnęła ojca na dobranoc, a przyszedłszy do siebie, zamiast myśleć o spoczynku, otworzyła okno i siadłszy w niem, oddala się marzeniom. Wspaniała sala zamku wiedeńskiego, strojne damy i panowie, których tam widywała, snuli się przed oczyma jej duszy, a między nimi wszędzie widziała piękną postać grafa von Hauwitz.II.
Na ziemi czeskiej wielka była radość: król Wacław naznaczył na rektora i na dziekana uniwersytetu w Pradze dwóch Czechów, rektorem mianował niejakiego Zdeńka, dziekanem Szymona z Tysznowa. Sprawa narodowa zwyciężyła zatem, Czesi nie posiadali się, z radości… Widząc się pobici, Niemcy w liczbie 5,000 opuścili Pragę i udali się do Lipska, gdzie nowy uniwersytet z rektorem Niemcem założyli.
Najgłośniej radość ta objawiła się w Jerliczach; by uczcić zwycięztwo sprawy tak drogiej Czechom, Jan Jerlicz sprosił licznych gości do siebie, Marya niecierpliwie tego dnia wyczekiwała, ona tak lubiła się bawić… Ponieważ w owe czasy najmilszą zabawą młodzieży były łowy myśliwskie, lub gonitwy rycerskie, przeto Jan Jerlicz podczas obiadu oznajmił gościom, iż urządził dla nich polowanie.
Goście przyklasnęli temu projektowi, młodzież płci obojej w zabawie udział wziąć postanowiła i wyruszył po uczcie wspaniały orszak z pałacu ku okolicznym lasom; przodem jechali panowie konno, w strzelby, topory i dzidy zaopatrzeni, za nimi kolasy z niewiastami, dalej służba, która psy i sokoły wiodła, a na wozach namioty i sprzęty kuchenne.
Między jadącymi w pierwszych szeregach widać było kilka panien, odważniejsze od innych, uprosiły ojców i braci, by im towarzyszyć pozwolili.
Marya należała do tej liczby, wyuczona przez ojca, dzielnie trzymała się na koniu i często brała udział w jego wyprawach myśliwskich.
– Wiesz co, Zofio, – odezwała się do jadącej tuż przy niej córki Hanusza z Lipy, sąsiada i przyjaciela Jerlicza – wyprzedzimy orszak, podobno nie widziałaś jeszcze ruin zamku Przemyśla; trudny do nich dostęp, lecz za to tak piękny widok przedstawia się z góry, na której się wznoszą, iż potrudzić się warto; pojedziemy zatem prędzej i wrócimy, zanim orszak zagłębi się w knieje.
To powiedziawszy, cmoknęła na rumaka, zwolniła mu wodze i rumak przyśpieszył biegu; za nią podążyła Zofia, brat jej Wratysław i przyjaciel tegoż Miło z Hradecza.
Niebawem stracili orszak myśliwski z oczu, a ujrzeli przed sobą ruiny zamku Przemyśla; sterczały one poważnie wśród gęstych zarośli, przypominając świetne chwile ziemi czeskiej. Droga na szczyt góry nie była łatwa, trzeba było wspinać się na nią długim, piasczystym wąwozem. Lecz czegóż młodość nie dokona? niebawem stanęli u celu. Przywiązawszy konie do drzewa, rosnącego na szczycie wzgórza, Marya namówiła Zofią i towarzyszy, by toż samo uczynili, posłuchali jej chętnie; ona poszła przodem, oni za nią, naraz zatrzymała się.
– Co tam? – spytała Zofia.
– Jacyś ludzie – odparła Marya i ręką wskazała dwóch mężczyzn, śpiących pod cieniem napół zawalonej ściany jednej z komnat starego zamku.
Zofia rozśmiała się.
– Zapewne jacyś podróżni, – rzekła – czy się ich boisz? Brat jej Wratysław zbliżył się do śpiących i zbudził ich. Byli to wędrowni śpiewacy, bo obaj narzędzia muzyczne mieli ukryte pod opończami; jeden z nich strój wieśniaka czeskiego miał na sobie, drugi mieszczanina niemieckiego Powstawszy, przetarli oczy, spojrzeli na przypatrujących się im panów i pokornie się skłonili.
– Zaśpiewaj nam co – rzekła Zofia, zwracając się do
Czecha.
Czech nastroił "warito'' (1), oparł się o dąb, rosnący w pobliżu ruin i tak śpiewać począł:
Dwa syny, których pierśJuż mężom brzmiała wtór,
Skrycie wychodzili w bór.
Tam do kopii, do miecza, miota,
Przyuczali ręce młode,
W oczach grała im ochota,
Gdy wracali w swą zagrodę.
Lecz gdy w siłę wzrosły barki,
Gdy na wrogów wzrosły duchy,
Z mniejszej braci staną zuchy,
Nuż na wroga, nuż na karki
Wpadną wściekli;
Jako burza gromem siekli,
I wrócili w swe zagrody,
Wrócił błogi czas swobody.
Zofia słuchała z przejęciem, gdy pieśń umilkła, jeszcze zdawała się słuchać, ostatni wiersz brzmiał jej w duszy i budził nadzieję… Ocknęła się wreszcie, sięgnęła do woreczka, który miała u pasa i rzuciła kilka sztuk złota wieśniakowi.
– Za to, że kochasz chwałę ojców – rzekła.
– Niech żyją nasze Czechy! – krzyknął wieśniak, i czapką powiał w górze.
– A teraz na ciebie kolej – odezwała się Marya, zwracając się do obcego śpiewaka.
– Czas wracać – rzekła Zofia, która widocznie tego słu- – (1) Instrument muzyczny.
chać nie chciała; to powiedziawszy, skierowała się ku koniowi, za nią Miło i Wratysław, lecz Marya nie ruszyła się z miejsca.
– śpiewaj! – rzekła tonem rozkazującym do wahającego się wędrowca.
Niemiec nastroił lutnię, oparł się o ścianę zamczyska, wzniósł oczy w górę i popłynęła pieśń tkliwa, miękka, smutna, o jakiejś pięknej księżniczce, która dojrzawszy raz we śnie piękną zaczarowaną krainę, wciąż do niej tęskniła, za nią płakała i źle jej było w jej państwie, źle między swoimi.
Marya słuchała z uwagą, a nawet zdawała się być wzruszoną. Gdy śpiewak skończył, przetarła ręką czoło, jakby zbudziła się ze wspomnień, sięgnęła do woreczka i hojny datek dala obcemu, a zobaczywszy, że towarzysze jej siedzą na koniach, pośpieszyła za nimi.
– Jak mogłaś obcego wspierać, a nic nie dać swemu? – zapytała Zofia z gniewem.
– Nie lubię pieśni, boje i mordy przypominających, – odparła Marya – dla mnie ten obcy daleko piękniejszą pieśń wybrał.
– A dla mnie niema piękniejszej pieśni nad tę, co chwałę ziemi czeskiej opiewa, niema świętszego uczucia, nad jej miłość.
To mówiąc, Zofia uderzyła konia i naprzód się wysunęła.
– Można kochać swą ziemię i obcych kochać – odparła Marya, dążąc za nią. – Bóg wszystkich kazał kochać.
– To prawda, – odezwał się Miło – według słów Chrystusa nawet dla nieprzyjaciół winniśmy zachować w sercu życzliwe uczucie; a jednak czyż nie kochasz pani lepiej ojca swego od wielu innych ludzi, Jerlicze od włości sąsiednich?
Marya zmieszała się.
– Czemu mię o to pytacie? – rzekła.
– Żeby wam dać jednę radę – odparł Miło. – Nie bywajcie za często w Wiedniu, bo to dla was niebezpieczne; widzę, że mądrze czynią ci, co nas młódź zdala od niego trzymają, słabi jesteśmy.
Marya zarumieniła się.
– Nie rozumiem – rzekła, poczem uderzyła konia ostrogą, wysunęła się naprzód. – Słychać rogi myśliwskie – dodała – niespokojni są o nas.
W istocie echa lasów przyniosły aż tutaj na wzgórze głosy rogów myśliwskich, gdyż spostrzeżono ich nieobecność i wzywano, aby dali znać, gdzie są, bo orszak myśliwski miał się zapuście w knieje i zająć wyznaczone sobie stanowiska. Wratysław z Lipy zadął także w róg, na znak, że słysząwezwanie i poczęli się spuszczać ze wzgórza; wtem tuż koło konia Maryi coś zaszeleściało, z pomiędzy krzewów berberysu podniosła się jakaś postać dziwaczna, wychudła, zawiodła, straszna, istny szkielet, łachmanami okryty.
Postać ta, rzuciwszy Maryi ponure wejrzenie, podniosła w górę dwa suche palce.
– Nad tobą wisi grom! – rzekła i zapadła w zarośla.
Marya znała tę postać, był to waryat, mieszkaniec Jerlicz, nie zlękła się go wcale, lecz koń jej przestraszył się: zastrzygł uszami i pędem strzały puścił się ze wzgórza.
Miło i Wratysław, widząc grożące dziewczęciu niebezpieczeństwo, pośpieszyli za niem. Krzyk przerażenia rozległ się jednocześnie na górze i na dole, orszak myśliwski zatrzymał się u stóp wzgórza Przemyśla i widział, co się stało. Jan Jerlicz rzucił się córce na ratunek, zgiełk i zamieszanie powstały, kobiety w kolasach płakały, mężczyźni rozbiegli się w różne strony, by zajść drogę rozszalałemu rumakowi, gdyż bali się, że Marya nie utrzyma się na koniu, że spadnie i rozbije się o otaczające pnie drzew. I gdyby nie Wratysław, możeby i stało się nieszczęście, lecz dzielny ten chłopak przytomnością, jaką się zawsze odznaczał, zapobiegł złemu, tak przynaglał swego rumaka, tak go ostrogami do biegu zachęcał, iż dognał Maryą i schwycił jej konia za cugle.
Zaledwie jednak uspokoiło się towarzystwo, zaledwie strwożona i zmęczoną Maryą umieszczono w kolasie, nowe krzyki trwogi rozległy się wśród lasu: Jan Jerlicz, goniąc za córką, za – chwiał się na siodle, spadł, a jedna noga zostaią w strzemieniu. Hamak, Uczuwszy się wolnym, popędził ku poloni, rozciągającym się za lasem; szelest wlokącego się za nim ciała płoszył go, biegł wiec tem śpieszniej.
Po niewczasie spostrzegła drużyna, co się z panem na Jerliczach stało, nim dobiegli do niego, nim schwycili gniadosza za lejce, Jan Jerlicz już nie żył.
Taki był koniec owego radosnego dnia: w miejsce zdobyczy myśliwskich, skrwawione ciało pana do domu goście przywieźli, trupa z roztrzaskaną czaszką.
Marya kochała ojca, to też żal jej był wielki, do rozpaczy dochodził, odrywać ją musieli od ciała, czuwać nad nią ustawicznie, bo w chwilach rozpaczy wolała, że umrzeć chce. Lecz podczas pogrzebu była cichą, szła spokojna za trumną, smutna tylko głęboko, a wspaniały był to pogrzeb: Czechy uczciły uroczyście ostatniego z rodu Jerliczów, z najdalszych okolic zjechali panowie oddać ostatnią przysługę temu, co życie swe całe oddawał dla kraju… I z Niemiec zjechali panowie, a między nimi graf von Hauwitz.
Gdy mary złożono do grobu familijnego, gdy po skończonej stypie goście się rozjechali, wówczas Hanusz z Lipy, przyjaciel Jerlicza, zbliżywszy się do Maryi, prosił, aby z nim jechać zechciała.
– Jesteś samą zupełnie – rzekł do niej tonem serdecznym – w nas starych znajdziesz rodziców, w Zofii i Wratysławie rodzeństwo, sieroctwo twoje mniej ci się wśród nas da uczuć. Niezdrową jest samotność dla młodości, jedź ze mną.
Lecz Marya odmówiła; stanowczo powiedziała, iż przez cały rok krokiem z Jerlicz nie wyjedzie, że czas żałoby chce samotnie przepędzić.
– Opieki w domu mi nie braknie – mówiła do starego Hanusza z Lipy – mam służby dosyć, stary Boczek, szafarz jeszcze mego dziadka, to jakby piastunka moja, bądźcie o mnie spokojni.
Wspomnienie Boczka uspokoiło pana z Lipy, był to stary, zaufany sługa domu Jerliczów, Hannsz znal go dobrze, wiedział, że Jan Jerlicz raczej za przyjaciela niż za sługę go uważał, więc uścisnął Maryą, zawołał Boczka, polecił staremu dziecię jego pana i odjechał spokojny.
Zaledwie minął bramę, Marya kazała natychmiast podnieść most zwodzony, zwołała służbę i zapowiedziała, że nikogo z gości przyjmować nie będzie.
Surowo żałobę obchodziła, nigdzie nie wyjeżdżała, nie przyjmowała nikogo; lecz zaledwie rok minął, rozbiegła się wieść po sąsiednich włościach, iż graf von Hauwitz zawitał do pałacu Jerliczów i że przyjętym został, że gości w nim już od dni kilku z matką swoją, a ludzie coś szepcą o rychłem weselu, jakie się ma w Jeiiiczach odbyć.
Stary Hanusz z Lipy oburzył się na tę plotkę, i nie chciał w nią wierzyć; jednakże postanowił widzieć się z Maryą, chciał ją prosić, by zabroniła bywać grafowi u siebie. Lecz tego dnia był niezdrów, i dnia następnego również, wybrał się przeto dopiero coś w tydzień po otrzymaniu wiadomości do Jerlicz. Marya przyjmowała widocznie już gości, gdyż most zwodzony zastał spuszczonym i bramę nie zamkniętą. Bez żadnej przeszkody dotarł aż do samego pałacu, tu wysiadłszy z kolasy w progu sieni spotkał się z Boczkiem, który go pokornym ukłonem powitał.
– Gdzie Marya? – zapytał.
Stary westchnął, wstrząsnął głową.
– Młoda grafini z mężem i matką jego wczoraj do Wiednia pojechała – rzekł smutnym głosem – mnie rządy nad Jerliczami powierzyli. – Hanusz stanął, jak wryty, krew uderzyła mu do głowy.
– Co mówisz? – zapytał – co za grafini, czyżby córka Jerlicza?….
– Została panią von Hauwitz, – dokończył Boczek – w starej naszej kaplicy wczoraj ślub wzięła z grafem. Prosiłem, perswadowałem, nic nie pomogło, gniewała się tylko, groziłem, że dam znać do Lipy, straże u wszystkich drzwi pałacu postawili. Hanusz zachwiał się na nogach.
– Córka Jerlicza zostaią, żoną grafa von Hauwitz – szepnął – żoną Niemca.
– Niemca – powtórzy! Boczek, jak echo, a ściany wielkiej sieni odbiły kilkakrotnie ten wyraz.
Hanusz stał chwilę nieruchomy, jak posąg zdawał się wsłuchiwać w to posępne echo, poczem zwolna, słowa nie mówiąc, nie żegnając Boezka, minął wielką sień, wrócił do swej kolasy, skinął na woźnicę, by jechał i znowu cicho było w Jerliczach, nikt do nich nie zajeżdżał, nikt do wrót nie kołatał, ścieżki ogrodu zarosły chwastami, dziko, posępnie on teraz wyglądał. Pod cieniem starych lip mignęła tylko czasami postać starego szafarza, płosząc ptactwo, które odwykłe od ludzi – za jego zjawieniem się uciekało wnet w gęstwinę. Lata mijały, o Maryi nikt nic nie słyszał, znikła, jak ptak, co odlata, jak fala, która uchodzi, jak kamień, w głąb morza rzucony, a tymczasem w Czechach ważne rzeczy się działy. Rozpoczeło się to od sporów religijnych, a potern charakter sporów politycznych przybrało.
R. 1415 zwołany został w mieście Konstancyi sobór, oskarżony o herezyą Jan Hus Czech, ulubieniec narodu, gorący patryota, otrzymał rozkaz, aby się nań stawił. Zrazu wahał się, lecz cesarz Zygmunt, brat króla Wacława, który w Niemczech panował, (1) namówił go, aby jechał, a dla pewności, iż nic złego mu się nie stanie, listem żelaznym go opatrzył.
Kto tylko mógł w Czechach i w Niemczech, ten na ów sobór się udał, wszystkie umysły żywo nim były zajęte, wszystkie serca niespokojnie wyczekiwały zakończenia soboru, a kto w Czechach pozostał, ten niecierpliwie wyczekiwał wieści ze starego grodu. Boczek, lubo już 80 krzyżyk kończył, zajmował się także gorąco sprawą Husa i dosiadłszy konika, kilka razy na tydzień wymykał się z Jerlicz, by wieści u sąsiadów zasięgnąć… Dobiegały rozmaite, stary nie chciał im wierzyć: mówiono, że Hus został zamknięty w więzieniu, że chory jest skutkiem złego obchodzenia się z nim; czyż podobna było temi plotkami się niepokoić?
–- (1) Synowie Karola IV, podzielili się państwem jego.
siadał wszakże list żelazny od cesarza Zygmunta, brata króla Wacława, a list taki czyni osobę tego, kto go okaże, niekalna; Boczek ani chciał wierzyć tym wieściom, a jednak mylone nie były. Zajęty sprawą ulubieńca Czechów, stary zapomniał nieco o swej pani; dawniej nie było dnia, by siadłszy pod lipami nie dumał o Maryi, nie zapłakał nad jej stratą, teraz stanęła ma czasem w myśli, ale na krótko, wieści otrzymane zacierały ją natychmiast.
Pewnego południa, dosiadłszy wedle zwyczaju konika, dążył lipową aleją ku bramie wjazdowej, by do sąsiadów po świeże wieści wybiedz, gdy wtem zatrzymał się zdumiony. Zdala na drodze, wiodącej do zwodzonego mostu, ujrzał kolasę paradną, ktoś z gości dążył widocznie do Jerlicz. Była to rzecz tak nadzwyczajna teraz tutaj, iż stary aż usta otworzył szeroko, i ruszał ramionami, i mruczał coś sam do siebie; lecz po chwili oprzytomniał, zawrócił konia do stajni, oddał go pachołkowi, strażnika posłał ku bramie wjazdowej, by most spuścił, sam zaś pośpieszył wdziać świąteczne suknie, a gdy wyszedł na ganek, przebrany już, kolasa dojeżdżała do pałacu. Siedziała w niej kobieta lat średnich, obok niej dziecię, dziewczynka siedmioletnia. Mała miała na sobie spódniczkę wełnianą i gorset, zwykły strój wieśniaczek czeskich, starsza ubrana była na wzór pań niemieckich. Podobieństwo, jakie zachodziło między obiema, kazało się domyślać, że to matka z córką: obie jasnowłose, o ciemnych oczach, obie miały nawet jeden wyraz, wypisany na czole, wyraz cichego smutku.
Boczek wpatrzył się w te dwie postacie dziwnie wzruszony, oczy mu łzami zaszły, nic prócz nich nie widział przed sobą, nie patrzał na resztę otoczenia, tylko na te dwie kobiece postacie i naraz ręce ku kolasie wyciągnął i naraz z piersi jego wyrwał się radosny wykrzyknik:
– Marya! panienka nasza!
A właśnie kolasa zatrzymała się przed gankiem i siedząca w niej kobieta, usłyszawszy imię swoje, radośnie wykrzyknięte, uśmiechnęła się do starego, podniosła się z miękkich poduszek kolasy.
– Więc poznałeś mnie, panie Boczek – rzekła, spuszczając nogę na stopień.
Boczek pośpieszył z pomocą, podał ramię wysiadającej, a gdy ze stopnia zeskoczyła, rękę jej do ust podniósł.
– Jakżebym córki mych panów nie poznał? – rzekł i rozpłakał się jak dziecko.
Marya zwróciła się do siedzącej jeszcze w kolasie małej dziewczynki, która ze zdziwieniem przypatrywała się obcemu.
– Oto moja córka Ludmiła, – rzekła.
Boczek uspokoił się natychmiast, porwał dziecię na ręce, zaniósł je do wielkiej sieni pałacowej i drobne, maleńkie rączki wnuczki Jana Jerłicza, okrył tysiącem pocałunków.
– Więc wróciliście, łaskawa pani, do ziemi ojców waszych, więc nie zapomnieliście o nas, nie wyrzuciliście z serca-, Bóg wam zapłać – mówił – a mąż wasz, a graf von Hauwitz? – dodał ciszej, pewnym był bowiem, iż Marya mu powie, że umarł.
– Graf z synem zostali w Wiedniu, – odparła Marya. Boczek sposępniał, wolałby był usłyszeć, że z Wiedniem nic już Maryi nie wiąże; byłby pewnym wtedy, że nie opuści więcej Jerlicz, a tak…
– Tęskniłam na obcej ziemi za słońcem mojem, za łąkami mojemi, ich kwiatami, za śpiewem moich ptasząt, szumem moich borów, za wszystkiem, co czeskie, – mówiła Marya – nudno, smutno mi było wśród obcych, rwała się dusza do braci, i prosiłam męża, by mi tu wrócić pozwolił; chcę, by córka moja znała i kochała ziemię ojców swoich.
To mówiąc, zwróciła się do małej dziewczynki, która z uwagą słuchała jej słów.
– Tak, Ludmiło, dla ciebie tu jedynie przyjechałam, – dodała, patrząc na nią ze łzami, – dla ciebie męża i syna opuściłam, bo tego mi zabrać nie dali; niechaj choć jedno z was zna i kocha czeską ziemię.
– Ja ją już kocham, mamusiu – odparła dziewczynka, całując matki rękę.
– Więc Ludmiła ma brata? – spytał Boczek.
– Tak jest, – odparła Marya, lecz Walter musiał zostać przy ojcu – dodała ciszej, głowę ku piersiom zwieszając.
Boczek westchnął, na chwilę przykre milczenie zapanowało, pierwszy przerwał je stary szafarz.
– Chodźmy dalej, – rzekł – poprowadzę panią do jej dawnych pokojów, tam nic się nie zmieniło.
To mówiąc, postąpił naprzód, Marya za nim idąc rozglądała się w około ze smutkiem, witała każdy sprzęt, każdy kącik tego domu ze łzami w oczach; one jej przypominały szczęśliwe chwile młodości, kiedy swobodna nie znała jeszcze co boleść, co wyrzut sumienia. W pokojach jej w istocie nic nie było zmienionem, najmniejszy sprzęt stał na dawnena miejscu, tylko wilgoć niemiła tu panowała i ciemno było, gdyż krzewy, rosnące w ogrodzie, rozrosły się i zasłoniły okna, których Boczek nigdy nie otwierał. Stary szafarz zbliżył się teraz do nich, roztworzył, usunął cisnące się do środka gałęzie, wyłamał kilka i promień słoneczny rozjaśnił ponure ściany i świeży powiew wiatru wygnał zatęchłe duszne powietrze, jakie tu od lat kilku panowało i wesoło się w nich nagle zrobiło, aż mała Ludmiła klasnęła w dłonie, pobiegła do okna, wyjrzała przez nie.
– Ach! jak tu pięknie – zawołała, – tylko smutno trochę, lecz niech kwiatków nasieję, zaraz będzie inaczej, zobaczysz, mamusiu, gdy z pośród tych ciemnych krzewów jasne stokrotki i wonne goździki swe główki wychylą, to tu zaraz weselej będzie.
Gdy twój głosik pod cieniem tych lip starych się rozlegnie, to już o wiele weselej będzie pod niemi – odparł Boczek, poszedł wydać służbie rozkazy, a matka i córka w domu swych przodków rozgościły się tymczasem. Marya żadnej kobiety nie Przywiozła z sobą, nikogo, lękała się obcych wpływów na dziecko, nawet woźnica był tutejszy, najęła go po drodze, a Niemca do Wiednia odprawiła. Boczek musiał przeto zebrać dawną rozpierzchłą po wsi służbę. Tak więc prawa właścicielka wróciła do Jerlicz i stale w nich zamieszkała, a wypadki polityczne dalej się rozwijały, chciwie chwytała każdą wieść córka Jerlicza, długo uśpione uczucie obudziło się w niej z całą siłą, dziś była prawą Czeszką.
Dostarczycielem nowin był tutaj zawsze Boczek, on każdego rana odbywał na swoim siwoszu wyprawę poza wały, pałac Jerliczów otaczające. Marya nigdzie nie wyjeżdżała: jedyne wycieczki, jakie odbywała, były na wieś, odwiedzała mieszkańców włości, dopytywała o ich potrzeby, wspierała w niedoli, leczyła chorych. Ludmiła towarzyszyła jej zawsze w tych wycieczkach, pod czułem' okiem matki rozwijała się dziwnie szybko ta dziecina, pociechą prawdziwą stawała się dla wszystkich, którzy ją otaczali.
Wśród tego cichego życia, jakie wiodła teraz Marya, dnia jednego dobiegła do Jerlicz wieść, że Hus został skazany przez sobór i że go na stosie spalono. Wieść ta silne wrażenie tak na mieszkańcach Jerlicz, jak na całych Czechach wywarło: oburzenie było ogólne, lud począł się zbierać, gromadzić, naradzać, zanosiło się wyraźnie na coś ważnego. Pogłoski, jakie ztąd i zowąd dochodziły, kazały przypuszczać, iż na ziemi czeskiej niebawem krew się poleje.
Za punkt swych zebrań obrał lud miejsce w pobliżu zamku Bechina, górę, nazwaną przezeń górą Tabor. Poczęło też być głośnem w Czechii imię Jana Żyżki: ilekroć opowiadano o zebraniach ludowych, imię to plątało się zawsze z tem opowiadaniem. Maryi Żyżka nie był obcym, widywała go niegdyś na dworze króla Wacława i w młodości dużo o nim słyszała, znany on był dawniej Czechom z czynów rycerskich, podczas wojny Władysława Jagiełły z Krzyżakami odznaczył się bohaterstwem, pośpieszył pod Grunwald z licznym hufcem w pomoc Polakom i tak dzielnie bił Niemców, że zwrócił uwagę samego króla. W walce tej utracił prawe oko, kalectwo to nie uczyniło go wszakże nieużytecznym, czynnym był dalej jako dworzanin króla Wacława, upominał się zawsze za Czechami i do niejednego ustępstwa skłonił króla na ich korzyść; a teraz, gdy posłyszał o ruchach ludowych, burzeniach Czechów, rzucił dwór i do braci swych pośpieszył z radą, pomocą, a lud wodzem swym go uznał.
Mimo zbierających się chmur na horyzoncie czeskim, mimo grożącej burzy, Marya została w Jerliczach. Wezwana przez męża, odparła, że dziś więcej niż dawniej obowiązkiem jej pozostać w ziemi swych ojców, że póki ta ziemia spokojną i szczęśliwą była, póty mogła być od niej zdaleka, lecz dziś, gdy zewsząd grożą jej niebezpieczeństwa, nie opuści jej za nic.
Postępek ten zjednał jej przebaczenie dawnych przyjaciół ojca: pierwszy Hanusz z Lipy przyjechał ją odwiedzić i dłoń do zgody podał, za nim inni niebawem to samo uczynili i Marya przestała wieść życie samotne. Odtąd wiadomość o najmniejszym wypadku dobiegała szybko do Jerlicz, a każdy serdeczne echo tu znajdował; wypadki mnożyły się z zadziwiającą szybkością: już lud się uzbroił, już Żyżka jawnie stanął na jego czele, wpadł na ratusz miasta Pragi i siedmiu konsulów niemieckich oknem wyrzucił. Przerażony powstaniem król Wacław dostał ataku paraliżu i życie nagle zakończył, a Żyżka począł napadać teraz na klasztory, domy i zamki panów niemieckich, rabować je, łupić. Już cesarz niemiecki wysłał swe wojska przeciw zbuntowanym, z całej Europy ściągali mu z pomocą rycerze przeciw inowiercom i utworzyły się olbrzymie zastępy, które nazywały się krzyżowcami, utrzymując, iż walczą w obronie wiary i polała się krew, huk dział się rozległ na ziemi czeskiej.