- W empik go
Na pochyłości. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook
Na pochyłości. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 493 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TYMON NIE-ATEŃSKI.
Modlicki jechał z ciężkiem sercem. Czuł, że grał w loteryę. Idąc za popędem pierwszej chwili, za owem niebezpieczeństwem, które się każe brzytwy chwytać, zapomniał, a raczej przypominał sobie, jakim był stryj i czy się mógł odeń spodziewać czegokolwiek. Zapomniał, że był to człowiek, którego w okolicy zwano: odludkiem, dziwakiem, mizantropem, nieuczynnym i nieużytym; – zapomniał, że sam nie znał go o tyle, iżby śmiało i bez ogródki mógł mu się zwierzyć ze swą tajemnicą i jakiejś zażądać ofiary. Tkwiła mu teraz żywiej w pamięci niż kiedykolwiek opinia, jaką ludzie o nim powzięli, opinia lżąca wyłączającego się dobrowolnie z ludzkiego towarzystwa. Lżyli sąsiedzi, nie wchodząc w przyczyny, nie stukając ich nawet, nie szukając ich zaś nie tyle z braku sąsiedzkiej ciekawości, ile z powodu gęstej, nieprzebitej zasłony, jaką umiał się okryć. Głuche tylko, wieści w formie legend krążyły w okolicy, barwiąc dziwaka w tajemnicze draperye, niby rycerza zaklętego w swym niebotycznym zamku, zaczepionym u szczytu skalistej góry..
W zamku bowiem mieszkał pan Szczęsny Modlicki, stryj Henryka. Zamek starożytny, sięgający czasów Zygmunta Starego, należał do dziś już wygasłej, niegdyś uksiążęconej rodziny aktem uroczystym, krajowym. Ząb czasu, jako też krwawe, niejednokrotne przygody pozostawiły swe szczerby; – zamkowe mury zachowały dotąd wklęśnięcia od kul szwedzkich. Wszystko w nim było takie, jak architektura grodów wojennych wskazuje; więc piętrzyły się wieżyczki z wieżyczką wartnika na czele, okalały baszty i strzelnice, bronił przystępu most zwodzony i rów napełniony wodą, spuszczaną z koryta poblizko płynącej rzeki.
Wewnątrz rycerskie komnaty o dębowych meblach, obszerne lamusy i komory na sprzęt wojenny i amunicyę, szeroki dziedziniec, na którym ujeżdżano dzikiego źrebca, wprawiano młodzika do konia, dalej głębokie lochy i piwnice.
Nie brakowało niczego aż do skrzypiących chorągiewek basztowych, aż do staroświeckiego zegaru, u którego sprężyną poruszany starzec długobrody, wybijał godziny uderzaniem w metalowe płyty. Echo tych godzin rozchodziło się pogrobowym tonem, strasząc nietoperze i kawki, zagnieżdżone w wydrążeniach murów.
Zamek kazał stary Modlicki, będący jego posiadaczem już od trzydziestu kilku lat, odrestaurować, chylące się wieżyczki podeprzeć, wypadające cegły załatać, fasadę zewnętrzną odmalować, resztę pozostawiając nietykaną. Mury, grubością jakiej się nie śni dzisiejszej architekturze, stały jeszcze nienaruszone i niezachwiane, zdawały się urągać przemianom, jakim od tego czasu ulegli ludzie i stosunki.
Dziwne robi wrażenie patrzeć na budynek, który przetrwał wieki, który pamięta innych ludzi, inne czasy, inny obyczaj. Jakaś niewysłowiona tęsknota ogarnia każdego na myśl, że rzecz ta martwa, nieżywotna, spożyła najżywotniejsze w jej ramach stoczone dzieje; że kiedy wszystko na około z jękiem runęło, w zwątpieniu upadło, że kiedy z ludzi którzy ducha swego zapisali niespożytym charakterem na kartach ludzkości, pozostał zaledwie proch i zgnilizna, że jedno tylko ocalało z tej powodzi, to właśnie, co nie ma warunków życia i bytu. Niewielu lubi rozmawiać z przybytkiem duchów przeszłości – pan Szczęsny nie do nich należy.
Pierwszem jego staraniem po objęciu dziedzictwa Kaliszewa, była pamięć o murach trzymanych dotąd w zaniedbaniu i poniewierce. Wyrugował czeladź z dolnych komnat, wyrzucił ztamtąd kuchenne i śpiżarniane graty, sprowadził malarzy i rzemieślników, sam doglądał ich w pracy, wszędzie dorobić kazał klucze i zamki, aż też skończywszy reparacyę, zamknąwszy wszystkie drzwi skrupulatnie, klucze zabrał, nakazawszy najsurowiej nocnym wartownikom, aby pilnowali murów, nie pozwalając ich nikomu uszkadzać.
Na mieszkanie przeniósł się do małego pałacyku, przerobionego z dawnego obszernego dworu. Tam mieszkał z żoną, gdy żyła i z dwoma synami, gdy jeszcze byli u rodziców. Od lat dwunastu, pozostawszy najzupełniej sam, odwiedzał tylko swój zamek co dnia, spędzając tam czasem długie w samotności godziny. Co tam porabiał, nikt nie mógł powiedzieć, nawet osiwiały komisarz dóbr, a towarzysz pana od dzieciństwa.
Wieś, w której mieszkał pan Szczęsny, była najpiękniejszą z innych dwunastu, stanowiących razem klucz Kaliszewski. Od niej też dano nazwę całemu majątkowi. O pół mili odległe miasteczko Czarnogród, zamieszkałe kolonią szewców, liczyło się również do majątku pana Szczęsnego. Majątek tak rozległy, z wielką znajomością gospodarską i starannością zawiadywany, czynił właściciela jednym z najzamożniejszych obywateli całego kraju. Mało kto miał tak wielkie dochody, a tak małe wydatki. Kiedy inni z budżetu swego odłączali część na gościnne przyjęcie sąsiada i gości, na odpowiedne stanowisku życie; pan Szczęsny część tę chował najspokojniej do szafy. Nikogo nie ugaszczał, nigdzie nie jeździł, na ostentacyę się nie silił. Wyjeżdżał tylko w święto do kościoła na summę; ludzie mówili, że czyni to tylko dla oka, bo w duszy najohydniejszym jest farmazonem.
Dziwne zaiste sprawiało wrażenie, popatrzeć na tego siedmdziesięcioletniego starca, niezgarbionego ciężarem lat, ale owszem z jakąś jeszcze skrą ognia dumnie patrzącego przed siebie. Z twarzy czerstwej, rumieńcem zdrowia kwitnącej, niktby nie chciał się dopatrzeć odludka, może mizantropa, zamykającego się godzinami całemi w pustem zamczysku, nie chcącego pośmiać się wesołą baraszką z poczciwymi ludźmi. Zdrowego, dobrze wyglądającego, zamożnego starca, każdy sądząc z pozoru, musiał potępić o egoizm, o zaparcie się ludzkiego towarzystwa, dla własnej ślimaczej wygody, dla sybaryckiego spokoju.
Pan Szczęsny mało się troszczył o te ludzkie krzywienia się i niesmaki, snać już dawno postanowił obchodzić się beż gwarnych zgromadzeń, bez ludzkiej po gawędki. W godzinie poobiedniej siadał pod wystawką pałacyku, wołał do siebie starego komisarza, każąc mu siąść obok siebie, i tak rozmawiali długo o minionych czasach. Bywały dnie, w których pan Szczęsny unosił się gniewem dochodzącym prawie do szału – wybuchał głośno, uderzał' się w piersi, łkał i płakał jak dziecko. Stary towarzysz lat dziecinnych uspakajał go wtedy, sam łzy po cichu ocierając rękawem; a gdy nie mógł ukoić rozżalonego starca, brał go łagodnie za rękę, wprowadzał do pokoju, gdzie wkrótce powracał z młodą dziewczynką. Siedmioletnie dziewcze rzucało się Szczęsnemu na szyję, nazywając go "dziadziem", obmywało łzy jego pocałunkami i pieszczotami, i starcowi znów powracał spokój na lica, łagodny uśmiech na usta.
Sceny te powtarzały się często od lat kilkunastu. W chwilach takich, grzęznął pan Szczęsny w ponurych dumaniach, lub wybuchał po dawnemu i wówczas nie na wiele przydawały się nawet pieszczoty dziewczęcia – odpychał je łagodnie, lub kazał płaczące wynosić z pokoju. Stary komisarz nawet milczał jak głaz, nie odstępując tylko na krok swego pana. Chwile takie były jakby stadyum chronicznej choroby, podczas której paroksyzm nie ustaje na chwilę.
W normalnym jednak stanie, pan Szczęsny prowadził życie czynne i pracowite. Zimą i latem wstawał o piątej rano i szedł wprost do małego pokoiku, gdzie w jednym rogu stała metalowa wanna ze spuszczonym nad nią lejkiem, rozlewającym zimną wodę. Pan Szczęsny do zimnej wody przyzwyczajony był od dziecka, i zwykł był mawiać, że zimna woda ochraniała go całe życie od chorób, bo chorował raz tylko w życiu. Ztamtąd wracał do sypialni, i klęczący, z kornie schylonem czołem, odmawiał pacierze. Trwało to do szóstej. O szóstej przynosił służący talerz gorącego barszczu. Zjadłszy, siadał pan Szczęsny na człapaka i objeżdżał gospodarstwo. Wracającego o dziewiątej, witało dziewczę zarzuceniem swych rącząt na szyję; witał stary komisarz uśmiechem dobroci, wesołym żarcikiem, gdy widział na pana licach wesołość.
"Dziadzio" (jak go zwało dziewczę) pieścił się z nią małą chwilkę, poczem kazał jej czytać głośno najświeższe dzienniki, w których naznaczał ołówkiem ważniejsze wydarzenia. Podczas obiadu wyłącznie zajęty był dziewczynką, opowiadał jej dykteryjki historyczne, nieznużony ciekawością przerywającej mu co słowo. Po obiedzie przespawszy godzinę, brał sękaty kij w rękę, w drugiej trzymając dziewczynkę i szedł z nią w pole lub w las niedaleki. Mała Anusia najszczęśliwsza była wtedy, wyrywała mu się z rąk, biegła zrywać bławatki, splatając je w wianuszek, którym potem z wielką swoją uciechą, wieńczyła skronie dziadunia. Po lekkim wieczornym posiłku, siadał, jakeśmy rzekli, ze starym komisarzem na ganku, i rozpamiętywał chwile, które nie wrócą; przeszłość, której nic nie odmieni, o przyszłości mówił tyle tylko, ile to dotyczyło losu Anusi.
Znalazł jednak co dnia jedną lub dwie godziny na odwiedzenie zamku. Tam nikt mu nie towarzyszył; raz nawet, gdy pieszczotka Anusia wkradła się za nim swawolnie do pierwszej z komnat zamkowych, zgromił ją surowo, nakazując wrócić płaczącej.
Tego trybu życia nie zmieniał na jotę, przeplatając go tylko czytaniem poważnej literatury, jaką dlań stanowili starzy polscy autorowie. Znał ich dokładniej od niejednego bibliomana, z nowszych pisarzy kochał się tylko w Mickiewiczu, eterycznemu Zygmuntowi nie dowierzał, ognistego Juliusza nazywał niezdrowym. W zimie wieczorami czytywał więcej, we dnie zaś siadał na gniadosza z dwururką na ramieniu i pędził w las. Nigdy prawie nie wracał próżno. W największym galopie pędząc za lotną sarną, strzelał i trafiał. Oko wprawne od dzieciństwa, nie zawodziło starca nigdy.
Widzimy, że to było czynne i przykładne życie, choć się takiem nie wydawało sąsiadom. Nie miał czasu czy ochoty do pogadanki, on, który umiał tak rozdzielić czas na czynną pracę, na czytanie, myślenie, rozpamiętywanie i pieszczenie dziewczęcia, jedynej istoty, stanowiącej dlań jakiś węzeł serdeczno-rodzinny.
Henryk mało znał swego stryja. Od dziesięciu lat, i to po śmierci swoich rodziców, a na wezwanie wyraźne stryja,.
przyjechał po raz pierwszy do Kaliszewa. Bawiąc wówczas kilka tygodni, nie badał jego charakteru, jak należy – zadziwiały go tylko zewnętrzne objawy, a raziło to samowolne wykluczanie się od towarzystwa ludzkiego. Nie zgłębiając przyczyn, lubo od rodziców słyszał coś niewyraźnie o wielkich nieszczęściach, jakie stryj przeszedł, osądził go trochę egoistą, trochę mizantropem, a nadewszystko wielkim dziwakiem. Stryj był dlań serdecznie wylanym, ojcowsko względnym, staroświecko gościnnym. Brał go ze sobą na polowania, lubo za pierwszym śladem tropionej zwierzyny puszczał się gorący jak młodzik sam, naprzód, pozostawiając znużonego bratanka na środku lasu; czytał z nim razem gawędził, opowiadając wiele ze świata, lubo nigdy ze swego życia. Gdy czasem przyszło mu wspomnieć o sobie, zacinał usta, przechylał głowę i milknął nagle, sposępniawszy na resztę dnia. Za drugim swoim pobytem, dostrzegł Henryk wycieczki codzienne stryja do zamka, i tajemniczość, jaką się w tem otaczał, a pewnego wieczoru, gdy siedział w oddalonym pokoju, doleciał uszu jego krzyk głuchy i przeciągły. Baczniejszą teraz zwrócił na wszystko uwagę, i począł ostrożnie wypytywać stryja dla czego tak zerwał z ludźmi, dla czego znać nie chce sąsiedztw, czy zawsze żył tak samo? Za całą odpowiedź otrzymał tylko pogardliwe machnięcie ręką i szorstkie słowo o zepsuciu, o niewdzięczności i nikczemnej słabości ludzkiej natury, o rozpadaniu się najświętszych węzłów.
Były to same ogólniki, o sobie nic nie wspomniał ani razu. Henryk osądził, że trzeba posiadać dość siły, aby mówiąc o wszystkiem, o sobie nie wspomnieć nigdy. Ale nic więcej z tych badań nie wyciągnął. Od tego czasu, to jest od lat kilku, co rok prawie na dni kilka odwiedzając stryja, niewiele więcej się mógł dowiedzieć. Dochodziły go jednak ludzkie baśnie czerniące cześć stryjewską, co go mocno bolało. Widząc dla siebie niezmienną dobroć stryja ośmielił się raz zaczepić go o to. Było to wieczorną godziną. Stryj, on i stary komisarz, zasiedli na ganku.
Henryk kończąc opowiadanie o swojem gospodarstwie, o które zawsze troskliwie stryj go dopytywał (właśnie wtedy sprowadził się w sąsiedztwo księstwa Michałów) rzekł:
– Tak, stryjaszku co się mnie tyczy, jestem jak na teraz szczęśliwy. Dzierżawka na skromne moje potrzeby wystarcza….
– Szczęść ci Boże, Henryku!
– Praca mnie cieszy, książka nęci i uczy, a sąsiedzi moi same zacne i poczciwe ludziska!
Pan Szczęsny uśmiechnął się szydersko. Dostrzegł uśmiechu Henryk, i żywo wykrzyknął:
– Co? nic wierzysz mi stryju?
– Daj ci Boże na długo tej wiary.
– Dla czegóżby nie? są źli i dobrzy, lubo mam wyznać prawdę, dotychczas złego nie spotkałem.
– Szczęśliwyś! – mruknął stryj przez zęby – to nie tak jak ja.
– Musiałeś stryju dużo złego od ludzi wycierpieć, kiedyś tak wszystkich znienawidził, ty z twoim prawym charakterem!
– Nienawidzieć, nie nienawidzę – rzekł zamyślony – ale, pogardzam.
– A to się nie godzi drogi stryju. Ty, starzec siedmdziesięcioletni, z doświadczeniem prawie wiekowem, powinieneś się był przekonać lepiej odemnie, że dobre złe przeważa, że pierwiastek boski tkwi w każdym człowieku, choćby go namiętności i niedole cokolwiek przytłumiły, że kochać ludzi jest największem szczęściem na ziemi, największem nieszczęściem pogardzać.
– Niegdyś taki sam byłem jak ty, pełen uniesień, pełen miłości dla natury i ludzi. Uściskiem moim chciałbym był ogarnąć wszystkich jak braci, za ich szczęście poświęcić się, za ich uśmiech cierpieć. Kochałem bez wyboru, błędy tłumaczyłem, grzechy uniewinniałem, lecz za tę miłość moją, za prostoduszną wiarę moją, ukarano mnie jak dzikie zwierzę. Dość tych głupich wspomnień! dość! – powtórzył z mocą, powstawszy z miejsca gwałtownie.
– Stryju, jeszcze słowo. Czy nie zastrasza cię to zwątpienie w twoim wieku? Z jakąż myślą przyjdzie ci zamknąć powieki? Nie, to być nie powinno. Masz tyle skarbów w sercu i zamykasz je zazdrośnie, nienawistnie odsuwasz od ludzi myśl twoją, serce i rękę. Nie wiem, nie znam twojej przeszłości, ale jakąby ona była, nie usprawiedliwia…
– Milcz! – krzyknął gwałtownie pan Szczęsny, siadając na miejscu.
Henryk chciał jeszcze mówić, ale stary komissarz spojrzał na niego błagalnie, dając mu znak potajemny, że się chce z nim rozmówić.
Zaciekawiony wszedł do pokoiku komissarza. Ten porwawszy go za rękę i przyciskając ją do piersi, rzekł:
– Panie Henryku! Niech pana Bóg strzeże wspominać w podobny sposób o przeszłości stryjowi; pan nie wiesz jaką tem ranę niezagojoną rozjątrzasz, pan nie wiesz ile tam łez codziennych pada w to biedne serce. To męczennik! to święty człowiek! Inny zeskorupiałby na wieki, on hojną ręką świadczy ubóstwu potajemnie; sierotkę, wnuczkę pani Adamowej Skrzyckiej przygarnął za swoją, a i… – dodał cicho oglądając się naokoło – i o tym niewdzięczniku zapomnieć nie może.
– O kim?
– Prawda, pan może i nie wiesz. Dwanaście to już lat temu, jak Zdzisław opuścił ojca, wyprawiwszy mu haniebną scenę, shańbiwszy go i zelżywszy jako rodzica i jako człowieka. O Wierzaj, okropne ciosy przeszedł ten starzec! ja go znam od dziecka.
– Prawda, wiedziałem coś, o synie na śmierć zapomniałem.
– Inny pozwoliłby skonać takiemu dziecku, które poterało najświętsze uczucia ojca, jego siwe włosy. On posyła mu przez trzecią osobę, niby nie od siebie, zasiłek, dowiadując się o jego zdrowiu, a czasami, gdy myśli że nań nikt nie patrzy, że ja go nie widzę, wyciąga z biurka miniaturę Zdzisława, gdy jeszcze był ślicznym dziesięcioletnim chłopczykiem, i przypatruje się jej długo, aż póki łzy nie zwilżą mu powiek. O panie! odgrywają się w sercu tego męża trajedye, o których nikt się nie dowie, chyba mu je Bóg kiedy policzy na wadze Swej sprawiedliwości.
– Lecz czyż nie można go leczyć?
– Kto i jak? Mnie jednemu się spowiada, przedemną jednym powtarza codziennie te znane bolesne dzieje, to mu sprawia jedyną ulgę. Lecz często uczuwa taką niespokojność, taką rozpacz, że go nic ukoić nie jest w stanie.
– Modlitwa?
– Czyż się nie modli? przypatrz się pan jego życiu, wszak modli się nie ustami, modli się swą boleścią, swym dławionym żalem, rozpaczą bez nadziei, tęsknotą za niepowrotnem szczęściem; lecz snać trudno zaprzeć w sobie to, co natura dała człowiekowi. On nie asceta, co biczowaniem i umartwieniem ciała przygnębi ducha – duch u niego szamota się lwią siłą; ten duch, co mu nie odebrał pamięci…
– Lecz cóż to są za tajemnice, na Boga!?
– Mnie ich opowiadać nie wolno, pójdą ze mną do grobu. On tylko jeden gdy zechce, może je wyjawić.
Natem skończyła się rozmowa, która na długi czas w głęboką Henryka wprawiła zadumę.
Teraz jednak siedzącemu samotnie na wózku, wszystkie szczegóły mniej go przedtem obchodzące przesuwały się chaotycznie przez wyobraźnię, silącą się nadarmo skleić je w jeden wyraźny obraz, niby punkt wyjścia. Henryk rozmawiając ze stryjem długo i często o swojem gospodarstwie, nigdy się nie użalił na biedę, na brak pieniędzy. Stryj też radząc mu te i owe ulepszenia, nie pytał się nigdy o bliższe szczegóły, tyczące się jego dochodów.
Henryk przypomniał sobie teraz tę okoliczność, i bardzo się nią zasmucił. Zdawało mu się widzieć w niej oczywistą obawę stryja, aby go nie zaczepiano o pożyczkę lub datek. Wprawdzie pamiętał słowa komissarza, świadczące o hojnych ofiarach udzielanych pokryjomu, a serce szeptało mu instynktownie, że człowiek taki zanadto mało przywięzuje wagi do pieniędzy, zwłaszcza tam gdzie chodzi o uszczęśliwienie bliźniego i krewnego; atoli wrodzona delikatność uczucia, a nadewszystko niejednokrotne zdania stryja o materyalizmie i chciwości ludzkiej, wzniecały w nim obawę, aby i on o toż samo nie był posądzony. Bał się wpaść w podejrzenie, że korzysta ze stosunku pokrewieństwa na to, aby wyzyskać pieniądze, bał się odegrać rolę, jaką odgrywają często synowcowie z bogatymi stryjaszkami. Nie wiedział więc co począć, czy wyznać wszystko od razu za przybyciem szczerze i otwarcie, czy zwolna starca przygotować, uprzedzić i usposobić. Pierwsza droga, stawiająca go w położenie człowieka rzucającego wszystko na raz na kartę, zdała mu się za ryzykowną, lubo najlepiej przypadała do jego otwartego charakteru. Druga, lubo trzymająca go w ciągłym niepokoju, zdała mu się pewniejszą.
Z biciem serca, z mimowolnem wewnętrznem poniżeniem, od którego dotąd całe życie był wolen, zajeżdżał przed pałacyk. Potrzebował całej siły przypomnienia sobie ważności czynionego kroku, potrzebował całego uroku postaci
Felicyi, aby przywołać na usta uśmiech wesoły, niezdradzający się na wstępie, gdy go wyszedł starzec powitać.
– Gościu niespodziewany, ale pożądany! – powitać, powitać! – zawołał pan Szczęsny, całując synowca w czoło. – A toś się wybrał w samą porę, chciałem cię bowiem mieć obecnym przy spisywaniu pewnego notaryalnego aktu – dodał z uśmiechem patrząc się w twarz Henryka.
– No, no drogi stryju, cóż takiego?
– Hm, hm, widzisz człek śmiertelny, zwłaszcza, gdy już ma lat siedmdziesiąt! No, ale rozgość mi się od razu. Michał, znieść pana rzeczy do jego pokoju i otworzyć tam okna. Nie moja to wina – dodał zwracając się do Henryka – że potrzeba aż przewietrzać pańskie pokoje, tak długo niezamieszkane. Przyjeżdżasz raz na dziesięć lat, a nie pomyślisz, że możesz stryja nie zastać już więcej.
– Ah stryjaszku, przecież się o ciebie dowiaduję!
– Ba, mój kochany mieszkamy dość daleko od siebie, a tacy starzy jak ja, zwłaszcza żem dotąd raz tylko w życiu chorował, uwijają się prędko. Smierć zapuka do okienka i już po mnie. Ot i prawdę mówiąc, wolę skończyć nagle.
– Czy się to godzi stryju, darzyć mnie na wstępie takiemi pogrzebnemi mowami?
– Przecieś nie dziecko. Weszli do sali jadalnej.
– Przynieście co zjeść, musisz być głodny. I Andzia niech tu przyjdzie przywitać się z Henrykiem. No, wiesz co, poznałem cię, gdyś skręcał koło stawu, i zastanowił mnie twój niezwykły przyjazd o tej porze. Pomyślałem sobie, musi chłopiec mieć chyba do mnie jaki ważny interes.
Henryk poczerwieniał jak wiśnia, wypadało mu od razu teraz wyznać prawdę, albo – skłamać. Przeląkł się jednak i bełkotał:
– Czyż to stryj przekonał się o mnie kiedy, że tylko dla interesu przyjeżdżam? przecież…
– A niechże mnie Bóg broni, mój chłopcze, posądzać cię o interesowność; wiem, że szanujesz trochę starego dziwaka…
I kocham! – przerwał stryjowi Henryk, całując go w ramię – No, no – dodał z dobrodusznym uśmiechem pan Szczęsny – wierzę, wierzę. W twoim wieku trzeba kochać kogokolwiek; i pewnie jest tam jeszcze ktoś taki po za mną, co zajmuje wyłącznie myśli pana Henryka, jużby był czas. Jaka szkoda, że nie żyję z sąsiedztwem, sambym ci wyszukał towarzyszkę…
– Dziękuję łaskawemu stryjowi.
– To znaczy, żeś sobie dał rady bezemnie. Tylko uważnie i bacznie mój synowcze! Widzisz, żona to kajdany, lub… niebo – rzekł pan Szczęsny zmieniwszy ton nagle. – No, aleś pewnie poszukał u siebie, w twojem sąsiedztwie. Kogóż tam macie? ot dystrakcya, nigdym się nawet o to nie spytał.
– Księztwo Michałowie…
– Co? tyś blizko nich? Znam, znam… a nie wiesz, żyje jeszcze ojciec księżnej, hrabia Alfons?
– Podobno.
– Znam tego panka i jego braci. Gniazdo jaszczurek. Hrabia Alfred, najstarszy, zna mnie także, sekundował swemu kuzynowi przeciw mnie. 0! pamiętam go doskonale, pamiętam słowa, które szepnął półgłosem memu przeciwnikowi… wiesz jakie? Rzekł mu: "zabij tego psa."
– No i cóż?
– Przecież żyję! – zaśmiał się jakoś dziko pan Szczęsny – on psa, to jest mnie nie zabił, ale za to ja jego…
– Zabiłeś, stryju?
Twarz pana Szczęsnego przybrała w tej chwili wyraz tak srogi i zacięty, jakiegoby się nigdy u niego Henryk nie domyślał. Całe piekło namiętności młodych i wrzących, wyczytałeś w tem nagłem skrzywieniu rysów; było w niem coś z Ugolina, pożerającego mózg swych wrogów jeszcze po śmierci. Już otwierał usta, aby zaspokoić ciekawość wzruszonego Henryka, gdy wtem nagle z dziecięcym okrzykiem radości, wpadła do pokoju Andzia, a za nią powolnie zdążał stary komissarz.
– A wie wujaszek – zawołała Andzia, dając mu buzi (wujaszkiem zwała Henryka) – że mnie się dziś śniło o wujaszku?
– Co dobrego? – zapytał z uśmiechem Henryk.
– Nie wiem, ale mi czegoś smutno było, gdym się obudziła.
– No i jakiż to był sen moja mała? – zapytał pan Szczęsny, głaszcząc jej złociste włoski.
– Śniło mi się, że wujaszek pędził na karym ogromnym koniu gdzieś po kwiatami zasłanej łące, a pędził już wujaszek bardzo długo, aż kary się spienił, a wujaszek co chwila zdejmował czapkę i pot z czoła ocierał. Nareszcie ujrzał wujaszek mały strumyk i rozśmiał się wesoło; kary parsknął też głośno, jakby jednym skokiem rzeczkę chciał przesadzić. Ale gdy już kary stanął nad brzegiem, stanął dęba, a potem gwałtownie w tył zawrócił; przesadzić zaś rzeczki, lubo iż była wązka i płytka i mimo ostrogi wujaszka, w żaden sposób nie chciał. Długo, długo męczył się z nim wujaszek i bił i głaskał, a kary jak się uparł, tak się z miejsca ruszyć nie chciał. Wtedy widziałam jak wujaszkowi łzy popłynęły z oczu… i obudziłam się.
– Nie opowiadaj Andziu snów, i nie wierz w nie, to grzech – napomniał pan Szczęsny.
– Cóż ja temu winna, że rai się co noc śni, co innego, a potem mi tak zawsze smutno!
– No, no, patrzaj! tak samo zasmuciłaś wujaszka. Zwiesił głowę i zadumał się, Panie odpuść, jak stara baba co w sennik patrzy i stawia na loteryę. Cóż ci to Henryku?
– Nic stryju.
– Toś już oczywiście zakochany; tylko kochankowie śnią zawsze na jawie a marzą we śnie, luboć prawda – dodał poważnie – że i ja raz w życiu miałem sen smutny, okropny, który, niestety! spełnił się co do joty.
– Opowiedz go nam dziaduniu!
– I ja przyłączam moją prośbę do prośby Andzi – rzekł Henryk.
– Co tam odgrzebywać smutne dzieje – wtrącił opryskliwie milczący dotąd komissarz – sen mara, Bóg wiara.
– A jednak, stary, przypominasz sobie?
– Co to warto ciągnąć przeszłość za włosy. Przeszłość minęła i nie wróci.
– Nie wróci, masz racyę! – powtórzył cicho p. Szczęsny. Wniósł Michał na tacy przekąskę.
Komissarz kontent był z tej przerwy; nalał kieliszek starki, pytając pana Szczęsnego.
– Czy mam dla pana nalać?
Pan Szczęsny spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nigdy nic nie pijał, zdziwiło go więc to zapomnienie starego domownika. Nie wpadł na myśl, że zacny przyjaciel chwycił się lada pozoru, aby uwagę odwrócić od bolesnych wspomnień.
– Do ciebie panie Henryku!
– No, no, mój stary, z wielkiej radości przybycia mego synowca, gotóweś mi się rozpić!
Po obiedzie poszli wszyscy na daleką przechadzkę, zkąd późno wróciwszy znużeni, zaraz udali się na spoczynek. W ten sposób przeszedł Henrykowi dzień pierwszy pobytu u stryja.ROZDZIAŁ II.
JESZCZE O TYMONIE.
Dwa tygodnie już upłynęło pobytu… u stryja, a Henryk nie śmiał jeszcze rozpocząć zwierzenia. Jakaś niepojęta bojaźń zaciskała mu usta, ilekroć chciał przemówić, po długiej ze starym gawędce, w którą, tenże przelewał zwykle część swojej duszy. Coraz więcej oceniając szlachetność stryja, bał się jednakże, może właśnie dla tego, prosić o coś, co wyglądało na datek. Widział w tem pewne dla siebie upokorzenie, że za wywnętrzanie się uczuć starca, za jego spowiedź pełną wzniosłych czynów i zasad, zapłacić tylko może prośbą… o pieniądze.
Byłoby to przeciwstawieniem zbyt rażącem. A wreszcie, rozważając ściśle, wyznawał przed sobą, że nie ma prawa ani słusznej przyczyny wymagać od kogoś, choćby ten był stryjem, tak znacznej summy na zapłacenie długów osób obcych, osób niezasługujących na pomoc. Wprawdzie byli to rodzice Felicyi, osoby, którą kochał, ale czyż opowiedziawszy stryjowi dolę Ślizgalskich, przyczynę ich upadku, mógł się spodziewać, że stryj, jako człowiek szanujący pracę i sam z niej powstały, jako człowiek surowych zasad w pojmowaniu ludzkich obowiązków, zechce się zgodzić na poratowanie groszem tych, którzy jedynie dla tego grosza i jedynie pod warunkiem wyswobodzenia się z kłopotów, pozwalają na zamężcie córki.
Przeczuwał, że stryj, wychodząc z moralnej zasady, zganić musi taki warunek, nie uwierzy w szczęście połączenia się z rodziną, niedbającą o serce córki, a tylko o materyalne pobudki. Prosząc o pomoc, musiałby być szczerym, a szczerość ta w takiem świetle stawiała Ślizgalskich, że najzacniejszy i najprzychylniejszy człowiek, bacząc właśnie na jego szczęście, powinienby się był z ofiarą zawahać.
Trudności te, rosnące w wyobraźni Henryka do przesadzonych może rozmiarów, odbierały mu resztę odwagi, marszcząc czoło jego głębokim smutkiem i zamyśleniem. A tu tymczasem czas naglił, kilka tygodni zaledwie pozostawało do stanowczego powrotu. Drżał na samą myśl powrócenia z próżnemi rękoma, bez środków zasłonienia ukochanej od połączenia z obcym, dla niej nienawistnym prawie człowiekiem. Kiedy pomyślał, że garstka złota stanowi szczęście lub nieszczęście kilku osób, że od jej posiadania zależy czy ma błogosławić życie, to go porywał jakiś kamienny strach i jakieś mimowolne ukorzenie się przed tą fatalną złota potęgą.
Dojrzał stryj smutek na czole, bladość na twarzy, i począł go badać ojcowskim tonem, troskliwą ciekawością. Mówił mu:
– Chłopcze, coś mi się widzi, że się kochasz nie wzajemnie. Nie znam tego cierpienia, bo moja nieboszczka niech z Bogiem spoczywa! – kochała mnie czystą, wielką i świętą miłością, ale pojmuję, że musi ono być gryzącem. Lecz cóż u licha, przecieżeś młody, świat przed tobą na oścież otwarty, zakrzątnij się, obejrzyj; znajdziesz niejedną czarnobrewę i niejedną ze złocistym włosem, i serca jeszcze dobierzesz. Miły Boże! gdym był w twoim wieku, czułem w sobie taki zapał gorącego uczucia, taką wiarę, że pokochawszy wzajem będę kochany, iż nie mogłem pokochać na ślepo, bez pewności odwzajemnienia. To też raz tylko kochałem, a kochanką moją była moja żona, i nie mogło być inaczej, postanowiłem wywalczyć ją dla siebie, choćbym miał brodzić we krwi i płomieniach. Nie wiem, jak wy dzisiaj kochacie, czy się u was kończy tylko cichą rezygnacyą, lub taką zadumą, jaką widzę na twem czole; jabym tak był nie potrafił, ja zdobywałem sobie szczęście, nie zważając na ślady krwi, które pozostawiałem za sobą. Inaczej tego uczucia nie pojmuję, powinno być okupione drogo, zdobywane męztwem i stałością, z natężeniem sił, jakich niebo udzieliło każdemu. Kto tchórzy w połowie drogi, zrzeka się z braku ochoty do walki i trudów, ten nie wart nagrody, ten niechaj jęczy w kącie, lub padnie bezsilny! Życie potrzebuje szermierzy, którzyby nieustanną walką utwierdzali jego wartość, dla słabych i miękkich jest ono zawsze tajemniczą księgą o strasznych hieroglifach, jest niedostępną skałą, strząsającą pełzającego z swych urwisk!
Henryk popatrzał na mówiącego z największem zdziwieniem, i rzekł:
– Tyż to stryju mówisz, ty, którego potrzeba strofować za wyrzeczenie się życia i jego przyjemności?
– A cóż zawiera sprzecznego wiara moja z życiem mojem?
– Bardzo wiele. Kto się wyrzeka towarzystwa ludzi, świata, snać, że się go boi, lub nim brzydzi.
– Bać się a brzydzić, to wielka różnica. Nie bałem się wtedy, gdy na mnie robiono obławę, jak na wściekłego zwierza, owszem walcząc i broniąc się, kochałem jeszcze ludzi, me widziałem ich zgnilizny, widziałem tylko przesądy i namiętności; aż gdy mi wydarli wszystko, co człeka tu przywiązuje na ziemi, gdy bezczeszcząc sławę moją, osierocili mnie w dodatku, gdy wreszcie poznać musiałem zepsucie, czarną niewdzięczność i zdradę we własnym rodzie, we własnej krwi serdecznej, o! wtedy wyrzekłem się waszych stosunków, nacechowanych obłudą i fałszem, waszych uśmiechów kryjących zdradę, waszych przyjaźni wiotkich jak trzcina; zbrzydziłem sobie świat cały, pogardziłem nim jak łachmanem, którego ostatnia nędzarka podjąć nie chce ze śmietnika.
Henryk potrząsnął głową i rzekł:
– A ta Andzia, stryju, którąś z taką miłością przygarnął, ten starzec komisarz, czyż nie dowodzą, że nie możesz się pozbyć ludzkiej miłości, że nie możesz przytępić szlachetnych popędów, które Bóg tchnął w twoją duszę?
– Nie rozumiesz mnie Henryku, ja ludzi nie nienawidzę; pogardzam nimi a raczej unikam ich tylko.
– Czyż to nie stokroć gorzej? czyż wstręt do ludzi, nie jest spotęgowanym stopniem nienawiści?
– Mylisz się. Nienawiść usiłuje podkopać szczęście bliźniego, szkodzić mu w każdy możliwy sposób, usuwać mu z pod stóp deskę zbawienia, wtedy gdy jej najbardziej potrzebuje; co więcej, nienawiść wyszukuje dla bliźniego przepaści, aby go w nią popchnąć zdradliwie. Ja z taką nienawiścią nic nie mam wspólnego, dla mnie niech ludzie żyją, rodzą się i umierają, niech się kochają lub nienawidzą, niech wzrastają, lub giną, nie wykopię im dołu, nie popchnę w zgubę, bo nie chcę ich znać więcej do końca mego krótkiego jeszcze żywota. I to jest jedynem mojem zadośćuczynieniem za wiele lat prześladowania, bezsilnej rozpaczy, za moje osierocenie. Miałem dwóch synów, kość z kości mojej, dziś dogorywam samotny. Dziewczę, które wychowuję i starzec, którego szanuję i kocham, to jakby ostatnie moje ogni – wa i przypomnienia czasów, w których byłem lepszy, ale w których grzeszyłem zbytniem ukochaniem bliźnich, zbytnią miłością. Wyrzekając się świata, czynię zadość lepszej mojej naturze, bo się usuwam aby nie nienawidzieć, ażeby swobodnie karmiąc się wspomnieniami: pogardzać!
– Stryju, stryju, to są sofizma, któż ci dał do tej pogardy prawo?
– Cierpienia moje i zemsta! Słuchaj, ja tobie opowiem w krótkich słowach historyą mego życia, a gdy jej zechcesz wysłuchać nie bladym uśmiechem ironii, nie umysłem mędrka, dla którego krwawa dola jednostki, ciekawem jest tylko studyum zboczenia od ogólnego świata porządku; jeżeli ci wraz ze mną serce zadrży w piersi, oko łzą zalśni, i pięść zaciśnie się zawzięcie, to powiem, żeś rai brat, że pojmujesz dziwactwo starca oddalonego sekundą od wieczności, że boleść moja choć się nie prawidłuje według zasad ścisłego rozumu, zimnej analizy, jest jednak wytłomaczalną dla swej człowieczeńskiej barwy. Chcę się tłumaczyć jeżelim zawinił, jeżeli dziś źle postępuję; czuję potrzebę spowiedzi przed kimś, coby dla mnie ogół stanowił, nie dla bojaźni sądu tego ogółu, lecz dla mego własnego spokoju. Tyś młody i jeszcze niezepsuty, stary komissarz zna moje tajemnice, ale on nie ma dla mnie słowa surowości, ma tylko łzę spółczucia i spółboleści… Chcę więc twojej uwagi, słuchaj i złam nademną laskę, jeżelim winien. Odkryję moje rany w całej ich nagości, nie upiększając ich najmniejszym rysem. Boleść niezatarta podtrzyma słabnącą pamięć starca; nie ominę żadnego szczegółu, bo każdy wypiętnował się w mojem życiu piekielnemi zgłoskami. Słuchaj!