- W empik go
Na Podlasiu. Cecylia - ebook
Na Podlasiu. Cecylia - ebook
Podlasie w 1874 roku. Mieszkający tu Polacy mierzą się z represjami carskiego zaborcy. Wierni Kościoła unickiego cierpią prześladowania. W tych trudnych czasach do panny Cecylii Turawskiej z Białej los wreszcie się uśmiecha.
Cecylia, uważana za dziwaczkę z powodu wielkiej nieśmiałości, postanawia odmienić swoje życie i otwiera się na świat i ludzi. Dołącza do podziemnego seminarium nauczycielskiego i rusza z pomocą represjonowanym unitom. Odkrywa przy tym w sobie pokłady macierzyńskiego ciepła, otacza bowiem serdeczną opieką pozbawioną miłości półsierotę, syna carskiego urzędnika. Z odwagą podejmuje się też niebezpiecznych wyzwań.
Czy jednak na tej pełnej przygód drodze spotka mężczyznę, któremu będzie chciała oddać serce?
Antonia, Cecylia i Aleksandra – trzy kobiety. Trzy odmienne losy. Trzy tomy cyklu powieści Agnieszki Panasiuk rozgrywającego się na Południowym Podlasiu w drugiej połowie XIX stulecia. Poznaj Cecylię.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66573-77-2 |
Rozmiar pliku: | 533 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drodzy Czytelnicy,
w drugiej części mojej trylogii „Na Podlasiu”, którą bierzecie właśnie do rąk, zetkniecie się z problemem prześladowania unitów. Aby zrozumieć powagę tych wydarzeń, należy cofnąć się do 1596 roku, kiedy w Brześciu nad Bugiem część duchowieństwa i wiernych prawosławnych przyjęła zwierzchność papieża i dogmaty katolickie, zachowując liturgię prawosławną i możliwość zawierania małżeństw przez księży. Tak powstał Kościół nazywany potocznie unickim, obejmujący wschodnie ziemie Rzeczypospolitej. Wyznawcami byli głównie chłopi (90%) i mieszczanie (10%).
Moja rodzinna Biała Podlaska była nazywana sercem unii. Dzięki protekcji książąt Radziwiłłów władających miastem sprowadzono tu relikwie unickiego świętego, biskupa Jozafata, wybudowano kościół oraz klasztor bazyliański i sióstr jozafatek służące rozkrzewianiu wiary unickiej na terenie Południowego Podlasia. Przez cały listopad uroczyście świętowano odpust ku czci Świętego Jozafata.
Jednak carska władza nigdy nie uznała unii, uważała ją za nielegalną, a unitów za prawosławnych odłączonych siłą od swojego Kościoła. Już po pierwszym rozbiorze carat rozpoczął akcję powrotu unitów na prawosławie, co wiązało się także z kwestią przynależności państwowej. Prawosławny traktowany był jako Rosjanin, każdy katolik czy unita był z kolei Polakiem. Cerkwie unickie ściśle współpracowały z Kościołem katolickim i były dla swoich wiernych ostoją polskości i patriotyzmu. W ramach represji po powstaniu listopadowym zlikwidowano diecezje unickie na wschód od Bugu. W kolejnym etapie rozpoczęto usuwanie wszystkich atrybutów związanych z wiarą katolicką (organy, konfesjonały, monstrancje, litanie i nabożeństwa). Po powstaniu styczniowym zniesiono ostatnią diecezję i klasztory unickie. Namawiano wiernych do dobrowolnego przejścia na prawosławie. Skutek był jednak odwrotny, gdyż unici trwali w oporze lub przepisywali się na katolicyzm. Wtedy carat zaczął stosować drastyczne środki przymusu: konfiskatę majątków, kontrybucje, wcielenie do armii carskiej, więzienie, zsyłki na Sybir, porywanie dzieci w celu chrztu w Cerkwi prawosławnej, przymusowe kwaterowanie wojska we wsi i wykonywanie jego zaleceń (tak zwane głupie roboty, na przykład: grabienie dróg, kopanie, a następnie zasypywanie dołów czy rowów, przesypywanie zasp śniegu czy tym podobne prace), usuwanie duchownych unickich i zastępowanie ich prawosławnymi. Ustanawianie nowego proboszcza często kończyło się tragicznie, tak jak w Drelowie i Pratulinie w styczniu 1874 roku, gdy od kul i nahajek kozackich zginęło wielu unitów broniących swojej wiary, na czele z Wincentym Lewoniukiem i jego dwunastoma Towarzyszami, którzy zostali beatyfikowani jako męczennicy za wiarę przez papieża Jana Pawła II. W tym samym roku w mojej rodzinnej Białej Podlaskiej dokonano oficjalnej likwidacji unii i przymusowego przepisania wszystkich jej wyznawców na prawosławie. Oczywiście unici nie uznali tego aktu i potajemnie korzystali z posług sakramentalnych udzielanych przez miejscowych księży katolickich lub księży pochodzących z Galicji na tak zwanych leśnych misjach, a w cerkwiach wcale się nie pokazywali. To postępowanie nie przeszło bez echa i wspominane represje trwały nadal, dotykając unitów, niepokornych duchownych i wspomagających ich wiernych katolickich zrzeszonych w konspiracyjnych organizacjach pomocowych. Mimo że prześladowania trwały, unici nie wyrzekali się swojej wiary i polskości. W uporze dotrwali do 1905 roku, kiedy car Mikołaj II wydał ukaz tolerancyjny pozwalający unitom przejść na wiarę katolicką. Około 95% unitów zapisało się wtedy do Kościoła rzymskokatolickiego, czym dało wyraz swojej przynależności do narodowości polskiej.
Opracowania, z których korzystałam, wplatając w powieść wątki unickie, pochodzą z monumentalnego dwutomowego dzieła księdza Józefa Pruszkowskiego Martyrologium, czyli męczeństwo unii świętej na Podlasiu wydanego po raz pierwszy w Lublinie w 1905 roku i opisującego wszelkie szykany, jakim zostały poddane poszczególne wioski i wierni uniccy przy trwaniu w swojej wierze.
Wzmiankowane w powieści historie (między innymi: zamiany kościoła bazyliańskiego na cerkiew, kobiet z Hruda, czynu rodziny Koniuszewskich, „dębu miłości”) wydarzyły się naprawdę. Zmieniłam jedynie datę wywiezienia obrazu Matki Bożej Kodeńskiej z 1875 roku na rok 1874 oraz podkoloryzowałam dzieje prorokującej Anusi, która tajemniczo zniknęła z bialskiej ochronki. Ja tę tajemnicę rozwiązałam w swojej wyobraźni.
Zapraszam do lekturyROZDZIAŁ 1
Mroźne lutowe słońce szykowało się do zachodu za wierzchołkami sosen rosnących szeregiem tuż za torami kolejowymi. Od strony miasta jechał wóz z zapasami do dworcowej herbaciarni. Na koźle oprócz starego woźnicy siedziała blada i wymizerowana kobieta w ciemnym futerku z zajęczych skórek. Albertowa była rada, że ją widzi.
– I co, panienko? Już ze dwie godziny panienki wyglądam – zaczepiła kobietę bez żenady, gdy ta zeskoczyła z wozu przed bialską stacją.
Biały murowany dworek z gankiem zdawał się zlewać ze śnieżnym krajobrazem. Na łukowatych oknach mróz wymalował fantazyjne obrazy.
– Cóż, Albertowo – westchnęła ciężko przybyła – w carskich urzędach nic prosto i szybko się nie załatwi, ale cierpliwie odczekałam na swoją kolej i wiem wszystko. Zostaję i nawet stać mnie będzie dalej was najmować – oznajmiła.
Albertowa nie okazała entuzjazmu, ale w głębi duszy rada była na łatwo zarobione rubelki. Tymczasem kobieta w zajęczym futrze pożegnała się z nią:
– Jutro porozmawiamy. Tak zziębłam, że czym prędzej chcę schronić się w ciepłym domu. – I nie czekając odpowiedzi, Cecylia Turawska podreptała zaśnieżoną ścieżką przez podjazd na brukowaną ulicę Stacyjną.
Okolice dworca usiane były drewnianymi domkami z obowiązkowym gankiem. Okalały je drzewa owocowe. Ogrody, zimą sprawiające wrażenie wymarłych, już niedługo miały wypełnić się kolejarskimi rodzinami i rosyjskimi oficjelami niższego szczebla. Murowany dom w tej okolicy postawił tylko zawiadowca stacji, a w jego ślady poszedł i budował się sam naczelnik powiatu, Iwan Aleszka. Ale i tak najpiękniejszym z domów był modrzewiowy dworek generałowej Bolinowskiej w pobliskim dębowym lasku.
Różowi na policzkach chłopcy z sąsiedztwa zabawiali się na śniegu i nie omieszkali po grzecznym powitaniu posłać kilku śnieżnych kul w stronę pleców Cecylii. Kobieta szybko skręciła, otworzyła furtkę i skryła się w małym sosnowym domku. Rozpalony rankiem piec jeszcze się nie wychłodził i starczyło dołożyć tylko kilka polan brzeziny, by rozbuchał się miłym płomieniem.
– Teraz naprawdę mam swój własny dom – wyszeptała w schludnym saloniku. – Dziękuję, wuju. – Czule pogładziła fotografię stojącą na serwantce przedstawiającą szpakowatego kolejarza.
Cecylia przybyła do Białej na Podlasiu przed piętnastoma laty, gdy sama liczyła piętnaście wiosen. Rodzice obumarli ją wcześnie i od tamtej pory tułała się, a raczej była przerzucana, od krewnych do krewnych, dla których stanowiła bardziej zawadę niż powód do dumy. Na koniec los zawiódł ją do wujostwa Lewickich – ciotecznego brata matki i jego żony. Tu po raz pierwszy sierota nie czuła się niechciana. Chora już wtedy ciotunia ubolewała nad zaniedbaną edukacją dziewczyny. Pod jej czujnym okiem Cecylka powolnie uczyła się prowadzenia gospodarstwa, w tym krawiectwa, gotowania i ogrodnictwa. Niesystematyczną szkolną naukę powtarzała z wujem i z zainteresowaniem pochłaniała książki. Z natury nieśmiała i spokojna, nieprzekonana o własnej wartości, przez miejscowych została uznana za leniucha i dumną, stroniącą od towarzystwa dziwaczkę.
– Ani gracka, ani chwacka1 – orzekły szybko sąsiadki.
1 Osoba energiczna, śmiała, gospodarna.
– Ta dziewczyna to jakiś zupełny nieudacznik – sekundowała im w wytworniejszym towarzystwie aptekarzowa Ostrowska. – Ani do pracy, ani do zamęścia. I jeszcze, jakby tego było mało, to gosposię wynajmuje – bulwersowała się starsza pani.
Po śmierci ciotki do sosnowego domku Lewickich regularnie wpadała Albertowa, matka siódemki dzieci, węsząca wszędzie okazję do dodatkowego zarobku. Tak też zabrała Cecylii ostatnią możliwość do wykazania się wśród bialskich gospodyń. Dziewczyna zaś coraz więcej czasu spędzała w swoim pokoju, obserwując kolej. Lubiła patrzeć na podróżnych i rozmyślać, jaką historię mogli ze sobą przywieźć. Lubiła fantazjować, bo czuła, jak nieciekawe prowadzi życie.
– Rezydentka na garnuszku u wuja – syczała za jej plecami Albertowa, myśląc, że ta jej nie słyszy.
Z zamyślenia wyrwało Cecylię pukanie do drzwi. Wygładziła czarną żałobną suknię i poprawiła wypłowiałe rude warkocze. Za drzwiami stała Leosia, służąca pani generałowej.
– Witaj. Widziałam, jak wysiadałaś. – Ucałowała Cecylię w policzek i zaproszona udała się prosto do kuchni. – Na pewno nie zdążyłaś nic dziś nagotować, a ja mam cały gar kapuśniaku. – Bez pytania ustawiła przyniesioną w rondlu potrawę na fajerkach węglowej kuchni. – Zawsze lepiej jeść w towarzystwie, o ile w ogóle coś jesz ostatnio, boś blada niemiłosiernie. Jak przyjdzie się rozebrać do lżejszej sukni, to ludzie gotowi cię uznać za worek kości – nie owijała w bawełnę służąca.
– Ciężko mi pogodzić się ze śmiercią wuja – szepnęła Cecylia. Doskonale wiedziała, że wygląda niezdrowo, i zgadzała się z oceną doktora Daleckiego, że wszystkiemu winne są nerwy i należy się starać o większy spokój. Ale spokoju przecież miała pod dostatkiem. Może to woli życia było w niej za mało?
– Mnie takich głupot nie opowiadaj – żachnęła się Leosia. – Wuj twój na Michała żywot zakończył. Głęboka żałoba przewidziana do Godów, a ty właśnie od nowego roku tak podupadłaś. Albertowa, miast dbać o ciebie, to chyba na twoim wikcie pasie swoje dzieci!
– Ma ich siedmioro… – wtrąciła nieśmiało rudowłosa Cecylia. – Ciężko z taką gromadą.
– O, pewnie, pewnie, jak stare konie w chacie siedzą i z objadania innych żyją. A ty może jeszcze miłosiernie jej przedłużyłaś? – Na ledwo dostrzegalne kiwnięcie głową Leosia parsknęła. – Jedz! Opowiesz, co się okazało w urzędach.
– Zostaję w Białej. Tutaj! Wuj zadbał o mnie, jeno wszystko tak długo trwało, bo dyspozycje swoje złożył przed lubelskim sądem. Lublin to inna gubernia i nim odpisy z notariatu przyszły, tyle czasu minęło, choć przed Godami zaczęła się ta szarpanina.
– No tak, ale co dokładnie się okazało w tych urzędowych pismach? – dopytywała Leosia, krojąc chleb.
– Dom i działkę wuj wykupił w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku legalnie wedle akt sporządzonych z podpisem samego asesora Pautuza. Syn Rawicza, tego, co posesję wujowi sprzedał, jakiejkolwiek rekompensaty starać się nie może.
– Czyli nadaremno cię nachodził i straszył. Chytrus jeden. W Piszczacu się ożenił, to na co mu dom w Białej? Jakby do kolei blisko nie miał, toby nawet się nie fatygował, leń jeden, na lekkim chlebie chowany. Czyli cała ta posiadłość twoja? – pytała wprost Leosia.
– Moja. Testamentem zapisana łącznie z ruchomościami, biżuterią ciotki i sumą odłożoną w Kasie Towarzystwa Wzajemnej Opieki. Co miesiąc mam zapisane odbierać przekaz na dziesięć rubli. Starczyć ma na trzy lata, ale mnie tak niewiele potrzeba, że na dłużej będzie. Toż to majątek – wyjaśniała panna Turawska, sama jeszcze zdumiona takim zrządzeniem losu.
– Widzisz! Niepotrzebnie się zamartwiałaś. Będziesz miała za co żyć. Skończyły się twoje smutki, czas pomyśleć o sobie, o zdrowiu – ucieszyła się przyjaciółka Cecylii.
– Nie wiem jednak, czy to koniec problemów – westchnęła Turawska ze smutkiem. – Był przy czytaniu asesor z Pińska od kuzynki Ireny i przekazał, że skoro podział taki niesprawiedliwy, bo im wuj zapisał jeno kilka rodzinnych pamiątek, to kontaktu nijakiego ze mną nie żądają. Zygmunt też wyszedł niezwykle zły.
– Ten dworcowy z Terespola? Toż to żadna twoja rodzina! Czego on się spodziewał po chrzestnym ojcu z drugiej pary? – bulwersowała się Leosia. – Nawet o nich nie rozmyślaj. Czy kiedy was w Białej bez potrzeby odwiedzili, w czym pomogli? To ty byłaś jedyną ostoją i radością Lewickich na starość i na czas choroby. Zasłużenie wszystko tobie przypadło.
– Ale ludzie będą gadać, że nieudacznica wszystko zagarnęła, że otumaniła, by na nią przepisać. – Cecylia się zdenerwowała i prawie płakała.
– Nie płacz. Niech gadają! Co by się nie stało, ludzie i tak będą gadać. Taka ich natura. I sama siebie nie poniżaj, tylko weź się w garść. Dostałaś nowe życie, nowy początek. Bądź sobie panią na przekór innym – dawała dobre rady przyjaciółka.
– No, tą przemową to mnie zupełnie humor poprawiłaś. – Cecylia uśmiechnęła się przez łzy. – Mówisz całkiem jak hrabina Antonia. Ona zawsze wierzy, kiedy inni wątpią. Także we mnie.
– Na służbie u niej jestem i mądrości się uczę, a obie panie Bolinowskie z rozsądku i rozumu słyną. Młoda pani z panem i z paniczem Andrzejkiem na dniach są spodziewani w modrzewiowym dworku, to pewno cię odwiedzą. Taki2 ogarnij się i przestań już rozpaczać.
2 Określenie gwarowe mające na celu spowodowanie reakcji osoby, do której się zwracamy, i wykonanie przez nią określonego zadania.
– Masz rację, Leosiu. Nic tak na duchu nie podnosi jak dobre słowo. Dziękuję.
Kobiety skończyły posiłek i ucałowały się na pożegnanie, wychodząc z kuchni na ganek.
Po odejściu Leosi Turawska stała jeszcze chwilę na schodach przed domem. Już ściemniało. Śnieg skrzył się w poświacie księżyca i łunie bijącej z dworcowej poczekalni. Od strony Chotyłowa rozchodził się gwizd lokomotywy. Zaraz na peron wtoczy się pociąg z podróżnymi ze wschodu – pomyślała Cecylia, zapalając świecę. Poszła na piętro do swojej facjatki i usiadła przy biurku. Jutro wraz ze wschodem słońca zacznie pierwszy dzień w swoim nowym życiu.
– Obym niczego nie popsuła – szepnęła do siebie. – Z szuflady wyjęła zbiór luźnych kart i przejrzała je z błąkającym się na ustach uśmiechem.
Pociąg w końcu wtoczył się na bialską stację. Podróżnych nie było wielu: kilku poborców podatkowych wracało z terenu, Lech – brodaty majster od Raabego – też załatwiał poza miastem jakieś interesy dla pracodawcy. Tuż za nim szedł dystyngowany mężczyzna w sobolowym futrze. Klasyczne rysy twarzy nawet nie drgnęły pod wpływem mroźnego wiatru. Monokl w lewym oku ani zadrżał. Za rękę trzymał niedużego, może dziesięcioletniego chłopca, który rozglądał się po okolicy na wpół z ciekawością, na wpół z bojaźnią.
– Musieli przywieźć ze sobą interesująca historię – stwierdziła panna Turawska, nalewając czaju do filiżanki.