- W empik go
Na Polesiu. Tom 2: powieść - ebook
Na Polesiu. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 294 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść przez
J. I. Kraszewskiego.
Warszawa.
Nakładem Michała Glücksberga.
1884.
Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 4 Августа 1883 года.
Warszawa. – Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20
W kilka tygodni potem wstała z łóżka panna Faustyna, choć nie tak świeżą, jak była, piękniejszą jeszcze może. Piękność ta należała pewnie do rzędu pobudek, które nienawiść panny Adeli zwiększały.
Dowodów jej nie brakło codziennie, ale naczelniczka pensyi ostrożniejszą być zaczęła w objawianiu niechęci swej i dręczyła prześladowaną, unikając osobistego z nią zetknięcia się – co nikogo nie łudziło.
Dodano pannę Różę za towarzyszkę mieszkania Steńce i pozostawiono ją w pokoiku, w którym chorowała. Panna Adela nie chciała się z nią spotykać nieustannie; unikała nawet rozmowy, a raczej łajania, rozkazy przesyłając przez Obrońską.
Kilka nieprzyjemnych zajść z rodzicami pensjonarek, kilka pieniężnych strat dotkliwych, zawiedzione nadzieje może na panu Karolu – który nadzwyczaj był grzecznym, ale nielitościwie zimnym – spowodowały w tych czasach chorobę, której panna Adela starała się opierać energicznie, lecz w końcu gorączka, symptomata groźne – zmusiły ją położyć się.
Doktór nakazał spoczynek i kuracyą, bardzo skomplikowaną, która, conajmniej, miała trwać kilka tygodni.
Gdy p. Adeli nagle zbrakło na czele peusyonatu, a została tylko łagodna i zawsze zmęczona pani Grońska z Obrońską – natychmiast się to uczuć dało. Niewidziana swoboda i niepraktykowane wybryki panien zamąciły dawny porządek.
Do p. Adeli w niczem się odnosić nie było wolno, a p. Felicya, mimo grozy, jaką się wrazić starała – nikomu nie była straszną.
Idzia Szlomińska niemal otwartego buntu stała się głową. Z wyjątkiem tej części kurytarza, która do drzwi chorej przytykała, w reszcie domu przez cały boży dzień bieganinę i śmiechy słychać było.
Idzia, protegująca Faustynkę i – jej stosunki z professorem Wolskim, jednego dnia tak manewrowała zręcznie a zuchwale, że na chwilę w sali lekcyi samą Steńkę z nim pozostawiła, szepnąwszy jej, aby z tego korzystali.
Sumakówna nadto była bojaźliwą i nawykłą do ostrożności, aby posłuchać jej miała, i chciała już odchodzić, gdy Wolski u drzwi ją zatrzymał. Był wielce wzruszony.
– Panno Fanstyno – odezwał się głosem wcale nie pedagogicznym, – na miłość Boga, niech mnie pani posłucha chwilę. Wiesz pani, że mam dla niej najżywsze uczucie przywiązania.
Starałem się dowiedzieć o jej położeniu i stosunkach. Oboje ubodzy jesteśmy… Jeśli pani masz dla mnie choć trochę przychylności – ja – będę pracował, potrafię sobie wyrobić stanowisko….
Jednem słowem – chcesz pani być moją żoną?
Faustynka tak była zmieszani}, że odpowiedzieć nie umiała, a professor dodał:
– Ja czekać będę – wiele każesz, póki zechcesz… dajmy sobie słowo…
Steńka podniosła nań oczy i długiem naprzód odpowiedziała, wejrzeniem.
– Panie profesorze – poczęła głosem stłumionym.
– Ja tu nie jako professor stoję przed panią – żywo odparł Wolski – kocham ją całą siłą duszy mojej.
– Panie Wolski – poprawiła się Steńka, cala drżąca. – Pan wiesz, że ja sobą nie władam, jestem, jak niewolnica. Rodzice moje zrzekli się nademną władzy, hrabia…
Professor wybuchnął.
– To jest układ niecny – nikt jej zmuszać nie może…
– Los moich rodziców.
– Ja rodziców wezmę do siebie – zawołał professor.
Steńka przypomniała sobie matkę swą – ojca, zarumieniła się, z oczów jej łzy trysły.
– To nie może być! a! nie – rzekła cicho – Ja pana sprzyjam, wdzięczną mu jestem, ale nic – nic obiecywać mu nie mogę.
Wolski pochwycił ją za rękę.
– Jeżeli mi sprzyjasz – zawołał – patrząc w jej uczy, które potwierdzały, co powiedziała – dajmy sobie słowo: czynie co jest w mocy naszej, abyśmy się połączyć mogli. Ja…
Steńka, usłyszawszy na kurytarzu zbliżające się głosy, szybko rzuciła się ku drzwiom – i as ust jej wyrwało się:
– Kocham pana… ale jestem niewolnicą… Powiedziawszy to, uciekła.
P. Róża z wbiegającej do pokoju Steńki, gdyby zręczniejszą była, mogłaby była wyczytać, że coś zaszło nadzwyczajnego.
Zarumieniona, z oczyma mokremi, pomieszana, rozsypując po drodze papiery i książki, wpadła. Steńka do swojej izdebki i twarzą rzuciła się na poduszkę.
Szczęściem, szpieg dziewczyna, widząc jak często Obrońska dla przypodobania się p. Adeli, napadała na Sumakównę… wzruszenie to wytłómaczyła sobie ostrą jakąś naganą.
Steńka pod wrażeniem tej rozmowy długo do siebie przyjść nie mogła. Wolski był pierwszym człowiekiem, dla którego serce jej zabiło, był dla niej ideałem. Miłość jego nie mogła nie obudzić wzajemności: była gorącą, szczerą, czystą. Nie tak już młody, aby lekkomyślnie mógł się rozmiłować, p. Karol był także po raz pierwszy w życiu do szaleństwa rozkochanym. Skłonność była wzajemną.
Na nieszczęście, professor, który jej uległ, sam chłodno rozważając położenie, czuł, że miłość ta musi się skończyć boleścią i rozstaniem. Nie miał zapewnionego bytu dla siebie, tem mniej dla żony; a jak mógł ją wydrzeć z rąk hrabiego i starczyć potem rodzicom dwóm siostrom i własnym potrzebom?
To pierwsze wyznanie, mimo, że oboje widzieli, iż miłość ich nie doprowadzi do niczego, pociągnęło za sobą następstwa przewidziane: ciche a krótkie rozmowy, gdy się spotkali, karteczki, które w książkach się znajdowały – coraz czulsze i poufalsze stosunki.
Nie było w nich dla obojga żadnego niebezpieczeństwa, gdyż professor czcił swój ideał, a Steń – ka nadto znała życie przez pierwsze lata swe u rodziców, ażeby następstw nie widziała, jakie ściągnąć mogło zapomnienie się chwilowe.
Lecz – mówili sobie – że bądźcobądź, kochać się będą wiecznie i stale.
Steńka odżyła po chorobie pod słońcem tego szczęścia, kradzionego, tajonego, lecz tem większym urokiem napawającego oboje.
P. Adela chorą jeszcze była, gdy jednego dnia powóz zaszedł przed dom, wysiadła z niego pięknie strojna, młoda pani, z fiziognomią, która o jej oryentalnem pochodzeniu wątpić nie dozwalała – i prosiła, aby jej, jako przyjaciółce panny Sumakówny, zobaczyć się z nią było wolno.
Wprowadzono ją do saloniku z globusami, który zwykle służył za parlatoryum: p. Grońska nie śmiała – odmówić.
Steńka nie mogła pojąć: ktoby do niej przybył, zwłaszcza, że ekwipaż i strój zapowiadał osobę z lepszego towarzystwa; wyszła ze strachem i z okrzykiem radości padła w objęcia Estery Warszawskiej.
Córka Borucha wydała się jej wypięknioną, zmienioną na korzyść i na wielką, damę przeistoczoną.
Siadły obok siebie.
– Wyszłam za mąż – odezwała się Estera. – Wiesz, że nie miałam wielkiej ochoty wydać się, lecz – szczęściem znalazł się i dla mnie człowiek, wcale miły i taki, jakiegom sobie życzyła. Zamiast panny Warszawskiej, masz przed sobą Esterę Lewenberg. Mąż mój ma dom tutaj i ja od kilku tygodni mieszkam w blizkości ciebie – alem dotąd odwiedzić cię nie mogła.
Z pilnością wielką zaczęła się przypatrywać Steńce.
– Wypiękniałaś mi jeszcze – rzekła – choć trochęś pobladła. Mów, jak ci jest?
Nieprędko Sumakówna potrafiła z ogólnych o swem położeniu wyrazów przejść powoli do szczerych wyznań. Smutne one były. Opowiedziała, co się z nią tu działo i co jej groziło w przyszłości. Mimowoli wspomnienie p. Karola łzy jej wycisnęło. Zręczna Estera, po słówku dobywając, potrafiła do najpoufniejszych wyznań ją skłonić.
Znały się tak dawno! Była to jedyna przyjaciółka…. dlaczegóż przed nią taić się miała?
Słuchając, Estera zasmuciła się jakoś; nie powiedziała nic, pocieszała słowami obojętnemi.
Ponieważ rozmowa się przeciągnęła, pani Lewenberg wstała, szepcząc jej na ucho, że – przyjedzie znowu, jak tylko chwilkę znajdzie wolną. Steńka odprowadziła ją aż do ostatniej możliwej granicy. Pożegnały się oczyma. Ester odjeżdżała smutniejszą, niż przybyła.
Sumakówna wracała do swego pokoiku weselszą. Nie czuła się tak bardzo samotną na świecie.
Parę tygodni potem upłynęło, a pani Lewenberg się nie pokazywała.
Jednego wieczora przyjechała wreszcie. Panna Adela, której o pierwszych odwiedzinach znać dawano i która się bardzo na nie skrzywiła, powtórne zaledwie dopuścić raczyła, wyrzekając, że panny się temi wizytami od nauk niepotrzebnie odrywają.
Jednakże wpuszczono panią Esterę. Po pierwszem powitaniu chwyciła za rękę Steńkę, nachyliła się jej do ucha i poczęła szeptać:
– Chciałam się o twoim professorze dowiedzieć. Przyznaję się, żem się go obawiała, lecz cieszę się teraz, bo mi go wszyscy chwalą. Ale, moja Steńko, ubogi jest, nie ma nic, nic, nawet miejsca stałego zapewnionego. Gdybyś nawet, chciała siłą wydobyć się z niewoli i pójść za niego, cóż się stanie z rodzicami? Gdzie się podziejecie wszyscy? Co będziecie jedli – bo – niestety, przy największej miłości jeść potrzeba!
Steńka rozpłakała się trochę.
– Ja to wiem wszystko – i szepnęła.
– Więc, moja droga – rzekła Ester – tę piękną miłość potrzeba sobie wybić z głowy. Rodziców nie zechcesz zgubie, a i dla ciebie szczęścia-by w tem nie było.
– Ale ja kochać go muszę – odezwało się dziewczę, bo nie kochać – nie mogę!
Daleko ostyglejsza, p. Lewenberg uśmiechnęła się.
– Pamiętaj o tem – rzekła – jeżeli go kochasz, że i jemu byłabyś brzemieniem, któreby go przygniotło.
Staraj się nie wyjść za hrabiego. Któż wie!
Słaba to była pociecha.
Rok jeden już upłynął na pensyi; poczynał się drugi; Steńka wiedziała dobrze, iż hrabia dłużej czekać nie będzie i że los jej rozstrzygnąć się musi. Cała nadzieja oswobodzenia była w tem, że mogła się niepodobać, że mógł zmienić postanowienie. Łamała też sobie głowę nad tem, jakąby być powinna, ażeby wstręt lub obawę obudzić. Niestety – nie miała najmniejszego usposobienia do odegrania roli cudzej, do okazania się inną, niż była wistocie. Nawet dla ocalenia się nie potrafiłaby była grać komedyi.
Prędzej mogła się zdobyć na energią do oporu, niż na kłamstwo takie, do którego natura nie dała jej zdolności.
Wolski, który ją coraz mocniej kochał, z równą obawą liczył czas upływający, sam niewiedząc, co potem pocznie. Nie chciał jej narażać, a nie umiał się wyrzec.
P. Adela wstała nareszcie po długiej chorobie, złamana nią, zżółkła i zestarzała, kwaśniejsza niż kiedykolwiek była.
Systemat jej postępowania z Sumakówną otyle się odmienił tylko, iż teraz, gdy już rok drugi i ostatni upływał, wymagała od niej postępów, nauki nad siły i miarę.
W początkach wzbraniała się uczyć, teraz szydziła z tego, iż dwa lata na pensyi spędzone wstyd jej uczynią i pensyi. Panna się nic nie nauczyła – ale to nic!
Pokątnie, na złość nauka szła szybko, a teraz tak tępo, że gdy przyjadą odbierać, wcale się nie będzie z czem chwalić – Ale ja umywam ręce od tego, uprzedzałam o tem hrabiego!
Hrabia, przez ten czas, nie wiemy czy myślał wiele o projektowanem fantastycznem swem małżeństwie. Nie mówił o niem nigdy, przygotowań nie czynił żadnych. W połowie roku jednak poszedł raz się rozpatrzeć w starym domu, co tknęło zaraz Antka.
Opuszczone trzy pokoje, przytykające do tych, w których mieszkał, obejrzał, kazał podłogi połatać, ściany obielić, piece polepić i drzwi poopatrywać. Zapytał Antka: czy niema gdzie na strychu szafki i komody starej, któreby naprawić można tak, aby się zamykały? Wszystko to dawało do myślenia.
Zbliżała się chwila powrotu oddanej na pensyą do Warszawy. Stary sługa widział w swym panu, niepodlegającym zwykle żadnym wybrykom, jakiś humor dziwny i podrażnienie.
W oczyszczonych i nędznie, jakotako mieszkalnemi uczynionych izbach, hrabia parę razy robił, mrucząc, przegląd sprzętów, istotnie tak nędznych, że nawet na Polesiu i w okolicy tej wydawały się obrzydliwym łomem. Antek ostrożnie zwracał na to uwagę pana i otrzymał połajanie grubiańskie.
– No, to sprowadź cieślę albo stelmacha: niech połata – zawołał Kwiryn. Cóż-to? będę angielskie meble sprowadzał z Warszawy, aby się im też Joski i Hrycie dziwowały?
Antek nie śmiał dopytywać bliżej o przeznaczenie mieszkania, a domyśleć się go mógł łatwo; widział brak wielu sprzętów niezbędnych, nie już dla oka, ale dla życia; z panem hrabią jednak, nawykłym do spartańskiej prostoty, nawet mówić o tem było trudno i tłómaczyć mu chcieć, że kobieta lepiej wychowana może więcej czegoś wymagać i potrzebować, niż parobcy.
Zbliżanie się terminu działało bardzo dziwnie na hr. Kwiryna. Nie radował się wcale, był raczej zły a nadewszystko niespokojny. Częstogęsto krupiło się to na Antku. Słudze zdawało się, że pan jego żałował tego kroku, który nierozważnie, tylko, aby się pomścić nad rodziną, uczynił.
Pragnienie zemsty nie wygasło w sercu jego, ale dokonanie jej stawało przed oczyma zestarzałego w tem życiu samotnem człowieka – który miał nawyknienia, nałogi, zagrożone teraz – jako połączone z ofiarami i trudnościami nadzwyczajnemi.
Napróżno usiłował się hr. Kwiryn uspakajać tem, że przyszła żona będzie musiała podzielać życie jego, które w niczem się dla niej zmienić nie miało; że musi jeździć lichą bryczką, której on używał, jeść, jak on, często tożsamo, co czeladź, odziewać się jaknajskromniej i t… p.
Wewnętrzny głos mówił mu, że młoda pani, nawet zastosowując się jaknajposłuszniej do jego obyczajów, musi tu z sobą, we dworze, ogromne sprowadzić zmiany.
Skąpstwo nadzwyczajne, posunięte do tych granic, których już przekroczyć nie było można – uczuło się zagrożonem wydatkami, których przyrostu obrachować nie było podobna. Wszystko to razem – i same formalności weselne, a potem pozbycie się rodziny żony swej, ciężyło na nim brzemieniem wielkiem.
Powiadał sobie, poniewczasie, że mógłby był łatwiej tensam cel osiągnąć, przysposabiając sobie za syna i dziedzica – pierwszego lepszego sierotę. Było wszakże w żelaznym charakterze Kwiryna, że gdy raz coś przedsięwziął, postano – wił, choćby potem na drodze spotkał nieprzewidziane trudności, nie zwykł się był cofać.
Mściwa chętka dokuczenia rodzinie, która na spadek po nim czyhała, była bodźcem najsilniejszym do spełnienia, co zamierzył.
Jednego tedy dnia, tak niespodzianie, jak zawsze, bo przed nikim się nie tłómaczył i z nikim nie zwykł był się naradzać, hrabia zawołał Autka i rozkazał, ażeby konia nazajutrz rano do Wołchowicz były gotowe.
Droga była właśnie najszkaradniejsza, lecz do tych poleskich brodów, wybojów, grzęzawic, grobel i leśnych po korzeniach dróżynek, wszyscy tu byli nawykli. Nikogo to nie wstrzymywało.
Antek, który przed sobą samym się chlubił, że pana myśli nauczył się odgadywać tak, iż każdej jego czynności pobudkę mógł dojść łatwo, tymrazem nie umiał przewidzieć, co go do miasteczka pędziło.
Dla rozrywki, napróżno, hr. Kwiryn nigdy nie jeździł; każdy krok jego miał cel jakiś praktyczny i namacalny. Tymrazem żadnego interessu w Wołczowiczach nie zdawał się mieć hrabia – i nie nowego przedsiębrać nie mógł. Las ów był sprzedany, zboże, jakie miano na zbycie, skontraktowane, spekulacya nie nastręczała się żadna.
Hr. Kwiryn, który czasami, z potrzeby jakiegoś wywnętrzenia się, spowiadał się przed sługa, raz nic mu nie mówił, a twarz jego, namarszczona strasznie, zły humor i podrażnienie jakieś okazywała.
– Co mu jest u licha? – mówił sobie Antek. Jeszcze mu mało?
Nazajutrz deszcz, który nocą padać zaczął i psuł drogi gorzej jeszcze, padał spokojny, bez wiatru, z obciągniętego szarą powłoką nieba, tak, iż ę widocznie na trzydniówkę zabrało. Lecz, gdy podróż raz była postanowiona, bryka zaszła o godnie naznaczonej, hrabia zalecił Antkowi pilność koło domu, a sam siadł, odziawszy się, i – pojechał. Już było dobrze z południa, gdy z tymsamym deszczem, z którym od ganku w Skomorowie wyjechał, stanął w miasteczku przed gospodą Boicha Warszawskiego.
Stary żydek, zobaczywszy korne i brykę przez ino, wyszedł grzecznie na spotkanie. Wiedząc, jak hrabia czasu tracić nie lubił, domyślał się jakiegoś interessu i równie jak Antek próżno w głowie szukał: coby to być mogło?
Miasteczko, deszczem od nocy padającym oblane przedstawiało się oku podróżnego w całej swej obrzydliwości i ze strony najsmutniejszej. Uliczki wyglądały, jak kałuże, rynek–jak jeden płacheć rozmieszanego błota. Ze wszystkich rynien drewnianych strugami lała się woda. Pusto było, ponuro, brudno i w ulicy żywej duszy oprócz przymuszonych do wyjścia kilku żydów, okrytych zarzuconemi na głowy, biało podszytemi połami chałatów.
W taką porę przybywający musiał, oczywiście, – rozumował Boruch, – mieć nóż na gardle.
Wysiadający hrabia jednak wcale się nie poskarżył nawet; zawołał, aby mu otworzono izbę gościnną i wszedł do niej, kiwnąwszy ledwie głową panu Warszawskiemu.
– Że to pan graf w taką porę się wybrał! – przywitał go żyd.– A! a! co to musi być za droga na grobelce kole Rudy.
– Ba! – odparł hrabia – małoco gorsza niż zwykle. Czas drogi; a dla deszczu nie ruszać z domu, to jak dla wilka nie iść w las.
Boruch badać o nic nie śmiał, spytał tylko: czy graf sobie nie życzył napić się czego lub przekąsić? Wiedział, że ten gość najprostszemi się rzeczami zwykł zaspakajać.
– Jeżeli ryba jest, chleb a kieliszek wódki – nie będę od tego, bom od rana nic nie jadł.
Dzień jesienny zbliżał się już ku schyłkowi; hrabia spojrzał przez okno i na swój stary zegarek, i dodał, aby mu siana przyniesiono na posłanie.
Znaczyło to, że nocować miał. Ciekawość Borucha do najwyższego stopnia rozbudzoną była; ale pytać się hrabiego nie wy –
padało: pan Skomorowski nie lubił tego i często odpowiadał grubiańsko.
Jest to zwyczajem odwiecznym, a przynajmniej było u nas, że dostojniejszego gościa gospodarz zabawiać musiał rozmową, często do późnej nocy. Wchodziło to w obowiązki jego.
Boruch też, wydawszy stosowne rozkazy, powrócił do progu i rozpoczął rozmowę utyskiwaniem nad stanem handlu, przewidywaniami, jaka zima być miała i wiadomostkami z okolicy o panach z Dąbrowicy, ze Stepania i t… p.
Hrabia słuchał, mruczał, chodził, siadł zjeść – co u niego zawsze trwało krótko; ale ani słowem nie zdradził: z czem tu i po co przyjechał.
Interes, którego nawet się domyśleć nie mógł Boruch, przez tosamo ważniejszym mu się jeszcze wydawał. Badać nie wypadało.
Gdy zupełnie się ściemniło, a hrabiemu posłano, dał gospodarzowi dobranoc, a Warszawski musiał odejść, nic nie sprawiwszy i nie zdobywszy nawet najmniejszej wskazówki.
Łamał sobie nad tem głowę.
Aż do północy ulewa nie ustawała, ale wicher się zerwał i chmury rozpędził, tak, że nadrankiem się wypogodziło i słońce weszło jasne. Dzień obiecywał się bardzo piękny.
W miasteczku, dzięki wiatrowi i ściekom naturalnym, oschło trochę i pozostały tylko owe nie –
uleczone kałuże, które w ciągu roku rzadko kiedy całkowicie wsiąkały w ziemię, a po ulewnych deszczach wzbierały jak sadzawki.
Dzwoniono na prymaryą w kościółku, gdy hrabia, ubrany, okno otworzył, rozpatrzył się po niebie i po rynku, i kazał sobie podać tego, co u pani Boruchowej nazywało się kawą. Para obwarzanków towarzyszyła skromnemu śniadaniu.
Gospodarz stał już w progu. Teraz bowiem, bądźcobądź, zagadka się miała rozwiązać. Hrabia musiał lub jechać dalej, albo się wydać z tem, po co tu przybył.
Nie mówił jednak nic.
Wkrótce potem wziął za czapkę i wyszedł.
Boruch zdaleka przypatrywał się z niezmierną ciekawością: dokąd się mógł skierować, gdyż w całem miasteczku nie było nikogo, mogącego z grafem mieć stosunki, oprócz stanowego, proboszcza i doktora.
Zagadka rozwiązaną została bardzo prędko, gdyż hrabia, wyszedłszy z gospody, wprost udał się uliczką prowadzącą do kościoła i plebanii. Stanowy mieszkał w innej stronie, doktór w przeciwnej.
Lecz rozwiązanie to nic jeszcze nie mówiło. Wiedziano, że graf wcale pobożnym nie był. Przyjeżdżał czasem do kościoła, w wielkie święta, a z księżmi, Monsignorem i wikaryuszem – demokratą, prawie się nie znał.
Borach, który był sam pobożnym i rozumiał obowiązki religijne, powiedział sobie, iż graf musiał mieć też jakąś religijną do spełnienia formalność.
Wistocie, hrabia szedł na probostwo, a ktoby był myśli jego mógł odgadnąć – wielki w nich odkryłby zamęt i niepewność.
Szło mu o wczesne porozumienie się z duchowieństwem względem projektowanego małżeństwa. Chciał naprzód wszelkie trudności usunąć, zapewnić się, że w danym dniu i godzinie ślubu mu nie odmówią. Potrzeba było właściwie mówić o tem z proboszczem, Monsignorem, to jest z człowiekiem, który obyczajami, układem, wszystkiem tak od hrabiego był różny, iż z nim porozumienie się, sama nawet rozmowa dla niego była niesłychanie trudną i przykrą.
Staruszek, wykształcony, nawykły do najlepszego towarzystwa, grzeczny aż do przesady, nigdy do smaku nie był gburowatemu Kwirynowi. Mówić z nim nie umiał.
Pomijać go nie wypadało.
Gryząc się zawczasu tem, hrabia zbliżył się ku plebanii i na podwórzu spostrzegł znajomego też sobie wikarego, który, w bok się wziąwszy, stał z fajką na długim cybuchu, coś parobkowi stajennemu dysponując.
Wikary nie poznał hrabiego ze Skomorowa; przyłożył rękę do oczów, a przypomniawszy go sobie, skrzywił się. Mową i rubasznością godzili się z sobą nieźle; wikary – by nawet takiego grafa, odzianego poekonomsku i jeżdżącego prostą bryczką tolerował, gdyby nie skąpstwo. Młody ksiądz nie lubił ludzi, co żyd nie umieli i mamoną worki natykali, nie czyniąc z nich użytku.
Hrabia także w łaskach u niego nie był.
Jednakże przywitać się było potrzeba, choć z obu stron bardzo chłodno.
– Mogę się widzieć z kanonikiem? – spytał hrabia.
Wikary z niechęcią ręką machnął.
– Chory, zawsze chory starowina i godzina dla niego ranna bardzo. Nim się wysmaruje…
Po krótkim namyśle Kwiryn zażądał zajść do wikarego. Sądził, że z nim i za jego pośrednictwem, łatwiej przyjdzie do porozumienia.
Mieszkanie młodego księdza zgadzało się z jego zasadami i charakterem. Znamionowało też dobitnie, umyślnie oppozycyą jego przeciwko staremu proboszczowi, który czystość, a nawet pewną elegancyą; do jakiej był nawykł – lubił.
Wikary sadził się na to, aby u niego wyglądało ubogo i zaniedbano. Miał dwie izdebki, z których pierwsza służyła dla przyjęcia gości, lecz wcale się nie odznaczała wielkiem staraniem o porządek. Na komódce, między oknami, rozsypaną była paczka wagsztafu i niesprzątnięta stała filiżanka od kawy zastygłej. Przed kanapką stół krzywo był umieszczony, a serweta kolorowa na nim zdawała się zsuwać.
Krzesełka, od wczorajszego dnia porozsuwane, w różnych od siebie pozycyach, zdawały kłócić się i zabierać do wojny.
Przez drzwi otwarte widać było nieposłane łóżko, na niem rzucony ręcznik i w kącie stojącą strzelbę. Stara sutanna wisiała na kołku, grubem płótnem podszyta; para zbłoconych butów, z cholewami powykręcanemi, nie kryła się także przed okiem ciekawych.
Stan ten mieszkania nie zdawał się wikaremu czemś tak nienormalnem, aby, przyjmując w niem hrabiego, potrzebował mu się z tego tłómaczyć i przepraszać: najpierw, że wszystkich grafów i arystokratów nie lubił, więc rad był dla tego nie okazywać im szczególnych grzeczności; powtóre szło mu o to, aby się okazał demokratą jawnym i wyznającym ta zasady.
Kwiryn zaś sarn tak był nawykły do ubogiego mieszkania i sprzętu, iż nic mu się tu dziwnem nie zdawało.
Wikary podsunął krzesło i stanął naprzeciwko niego.
– Cóż tu pana grafa sprowadza?– zapytał. Potrzebował się namyśleć Kwiryn i potarł głowę.
– Hm! – rzekł – poufna sprawa – ale ja jestem człowiekiem nieumiejącym ani słów dobierać, ani politykować – A ja też nie zwykłem do pieszczonych wyrażeń–odparł głośno wikary – obcuję z ludem, rozmawiam ze wszystkimi poprostu. U mnie wszyscy równi.
Hrabia pomyślał chwilę.
– Wiesz co, księże wikary – odezwał się.– Ponieważ proboszcz wasz stary, może nie rychło mnie będzie mógł przyjąć, a ja czasu do stracenia nie mam, choć właściwie z nim – by, jako z proboszczem, mówić o tem potrzeba.
Wikary ruszył ramionami.
– Inwalid – zamruczał. – Mów pan, o cóż to idzie?
* * *
Szczera spowiedź była nieuniknioną. Kwiryn spojrzał w twarz wikaremu, pomyślał trochę i począł mówić:
– Ot co – chcę się ożenić!
Znano w okolicy hrabiego z jego sknerstwa i z życia prostaczego; wiek jego, powierzchowność, wszystko tę nowinę czyniło dla młodego księdza niemal śmieszną.
Poruszył ramionami.
– Co! co! graf chcesz? ale to nie może być!
– Dlaczego? – odparł gniewnie prawie Kwiryn – jeśli mi się podoba?
– Opatrzyłeś się pono zapóźno – rzekł otwarcie wikary – ale co mnie do tego! No – niema o czem długo bałakać: metryki złożyć, zapowiedzi ogłosić i – do ołtarza, kiedy wolę Bożą czujecie. My na to jesteśmy, abyśmy wiązali, a wy sobie potem rozwiązujcie, jeśli się zaplątacie,
I począł się śmiać. Fajka mu tymczasem zgasła, wydmuchnął ją i począł nową nakładać.
– Ciekawość! słowo daję! – dodał napół do siebie.
Poufałe to postępowanie wikarego nie raziło hrabiego, który sam też ceremonii nie cierpiał i nie był do nich nawykły.
Widząc pewien rodzaj zdziwienia i szyderstwa w wikarym, Kwiryn zapragnął mu się wytłómaczyć otwarciej.
– Księdzu się to jakoś dziwnem wydaje? – zapytał.
– Pewnie – rzekł wikary – ale co ranie do tego?
Zmarszczył się nieco Kwiryn.
– Jesteście osobą duchowną – odezwał się – mogę wam całą prawdę powiedzieć, abyście mnie zrozumieli. Trzeba znać życie moje. Zamłodu familia mnie za psią nogę nie miała. Skrzywdzili w działach, zepchnęli w tę dziurę poleską, znać nie chcieli. Dorobiłem się w pocie czoła, i ziemi, i grosza. Dopiero, gdy zobaczyli, żem zamożny, a oni wkrótce Tadeusza zaśpiewają, poszli w umizgi do mnie. Otóż nie chcę, aby złamany szeląg po jej śmierci się im dostał i na złość im się żenię.
Wikaremu ta zemsta nad arystokratami nadzwyczajnie do serca przypadła. Wziął się aż w boki, tak go myśl ta uradowała.
– Słowo daję! – krzyknął – że to doskonale! walnie!
Hrabia wydał mu się teraz zupełnie innym.
– Kwita byka za indyka!
Kwiryn nadto poważnie brał to, ażeby śmiech miał mu być miłym; nasępił się i zamilkł.
– Zkimże graf zamyślasz się żenić? – rzekł wikary – bo ja tu naokół nikogo nie widzę?
– Księżuniu – odezwał się, wstając z krzesła hrabia – naprzód proszę cię – język za zębami. – Nie chcę, ażeby ludzie o tem gadali, aż się rzecz stanie.
Wikary głową kiwnął.
– Gdybym… sobie dobrał równego nam rodu i i imienia panienkę – począł Kwiryn – pocieszaliby się tem, że równy z równą się żeni, nie złościliby się tak bardzo. Otóż, aby im dopiec, biorę dziewczynę z podpłota, choć nibyto szlachciankę, ale bez koszuli, i….
Wikary z uniesieniem zawołał:
– Jak Bóg miły, cudownie! Otóż to mi człowiek– Ecce homo!
Oczy mu się śmiały.