Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na progu Polski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na progu Polski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 224 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KRA­KÓW. – DRUK W.L. AN­CZY­CA I SPÓŁ­KI.

Bab­cia Lu­sia, pani No­wo­wiej­ska, miesz­ka­ła we Lwo­wie. Lu­śnie znał bab­ci, a wła­ści­wie nie pa­mię­tał jej. Po­dob­no, ma­jąc trzy lata, był u niej z ro­dzi­ca­mi we Lwo­wie, ale na­wet naj­mniej­szy szcze­gół z tej byt­no­ści nie po­zo­stał w jego pa­mię­ci. Coś mu się co praw­da ma­ja­czy­ło w gło­wie, ja­kaś twarz do­bra, ja­kiś uśmiech słod­ki, czy jed­nak była to bab­cia, czy kto inny, tego żad­ną mia­rą uprzy­tom­nić so­bie nie umiał.

To też zmar­twił się i po­smut­niał, do­wie­dziaw­szy się od ojca, któ­ry tego roku w po­ło­wie sierp­nia przy­je­chał do Nie­mi­ro­wa, gdzie Luś spę­dzał wa­ka­cje u dzia­du­nia, że z po­cząt­kiem roku szkol­ne­go po­je­dzie do Lwo­wa. Tak ura­dzi­ły na ra­dzie fa­mi­lij­nej, któ­ra za­raz po przy­jeź­dzie ojca się od­by­ła, wszyst­kie ba­wią­ce pod­ów­czas w Nie­mi­ro­wie cio­cie, nie wy­łą­cza­jąc cio­ci Kazi, wraz z dzia­du­niem i pa­nem No­wo­wiej­skim na cze­le.

Nic nie po­mo­gły proś­by, ani prze­ko­ny­wa­nia. W War­sza­wie nie mógł pan No­wo­wiej­ski oto­czyć Lu­sia na­le­ży­tą opie­ką, pra­co­wał bo­wiem sam poza do­mem i sto­ło­wał się na mie­ście, a Luś był dziec­kiem wą­tłem, jak­kol­wiek bia­łe bu­łecz­ki nie­mi­row­skie i słod­kie le­gu­min­ki dzia­du­nia spra­wi­ły, że utył i zmęż­niał do nie­po­zna­nia.

Uchwa­ła za­pa­dła trze­ba bę­dzie je­chać do Lwo­wa. Przez cały pierw­szy dzień Lus pła­kał, dru­gi dzień spę­dził przy for­te­pia­nie. Ża­ło­wał szko­ły i ko­le­gów i ojca i ca­łej War­sza­wy. Wie­dział, że Lwów leży gdzieś na koń­cu Pol­ski, że wo­bec utrud­nień roz­ma­itych oku­pa­cyj i kor­do­nów, władz woj­sko­wych i cy­wil­nych, na­wet na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia nie bę­dzie mógł przy­je­chać do War­sza­wy, więc sie­dział do po­zna przy for­te­pia­nie i grał z ża­ło­ści wiel­kiej i zmar­twie­nia, my­śląc, że tą mu­zy­ką cho­ciaż dzia­du­nia, któ­ry ją tak świet­nie ro­zu­miał, prze­ko­na.

Nie prze­ko­nał jed­nak, bo wie­czo­rem, kie­dy przy­szedł od­dać mu do­bra­noc, dzia­du­nio, ca­łu­jąc go w czo­ło, po­wie­dział:

Po­dob­no bab­cia we Lwo­wie ma prze­ślicz­ne pia­ni­no. Lu­sio­wi prze­cią­gnę­ła się twa­rzycz­ka. – A, niech tam!–za­wo­łał.–Ja już grać nie będę. Na­dą­sa­ny udał się do swo­je­go po­ko­ju, a na­za­jutrz grał znów do obia­du bez nut, ja­kieś dzi­wacz­ne me­lo­dje.

Wy­gde­ra­ła go za to cio­cia Ka­zia, po­wie­dzia­ła mu, że do resz­ty po­psu­je szko­łę.

Ale Lus i na­stęp­ne­go dnia zno­wu psuł szko­łę. Wi­dząc jed­nak, że jego złe hu­mo­ry nie prze­ko­na­ją ni­ko­go, uspo­ko­ił się po­wo­li i przy­szedł do sie­bie. Po­go­dził się z my­ślą wy­jaz­du do Lwo­wa i dwa ostat­nie ty­go­dnie po­by­tu swe­go w Nie­mi­ro­wie spę­dził na przy­go­to­wa­niach do po­dró­ży. Ukła­dał rze­czy do wa­liz­ki, na­kle­jał na duże ar­ku­sze pa­pie­ru za­su­szo­ne w le­cie ro­śli­ny i po­rząd­ko­wał swo­ją małą bi­bl­jo­tecz­kę.

W koń­cu sierp­nia po­że­gnał się z la­sem me­mi­row­skim i je­zio­rem, z krę­te­mi dróż­ka­mi w sa­dzie i ze sta­rą lipą przed gan­kiem i, wy­ca­ło­wa­ny przez dzia­du­nia i wszyst­kie cio­cie i wszyst­kie dzie­ci, po­je­chał z pa­nem No­wo­wiej­skim do War­sza­wy.

W War­sza­wie w dal­szym cią­gu był za­ję­ty pa­ko­wa­niem rze­czy i że­gna­niem się z ko­le­ga­mi. Od­wie­dzał ich ko­lej­no, opo­wia­dał o za­mie­rzo­nym wy­jeź­dzie do Lwo­wa, o dzia­du­niu w Nie­mi­ro­wie i o bab­ci, któ­rej jesz­cze nie znał.

Słu­cha­li jego opo­wia­dań ko­le­dzy i za­zdro­ści­li mu tej po­dró­ży. – Ja­kiś ty szczę­śli­wy! – mó­wi­li.

A był je­den, któ­ry znał Lwów le­piej niż War­sza­wę. Ten opo­wia­dał o nim praw­dzi­we cuda. Mó­wił, że to pol­skie mia­sto, że Mo­ska­le tam byli tyl­ko w cza­sie woj­ny i że Au­str­ja­cy nie są po­dob­ni do Mo­ska­li, i mó­wił jesz­cze, że tam są rów­nież Ru­si­ni.

Bar­dzo mało zro­zu­miał Luś z tego opo­wia­da­nia, za­czy­nał jed­nak być dum­nym z tego, że je­dzie do Lwo­wa.

Ja­koś po kil­ku dniach po­by­tu w War­sza­wie zna­lazł się pew­ne­go wie­czo­ra obok ojca w prze­dzia­le po­cią­gu od­cho­dzą­ce­go do Kra­ko­wa. Całą tę noc nie zmru­żył oka, my­śla­mi wy­prze­dzał po­ciąg, biegł w ten da­le­ki, nie­zna­ny so­bie świat, któ­ry się Pol­ską na­zy­wał. Był cie­kaw tej Pol­ski, tych Au­str­ja­ków i Ru­si­nów.

Zmę­czo­ny nie­spa­ną nocą w pięk­ne sło­necz­ne rano zna­lazł sią wresz­cie w Kra­ko­wie, gdzie oj­ciec za­mie­rzał dwa dni za­ba­wić.

Tych dwóch dni Luś nig­dy nie za­po­mni. Przy­wi­dzia­ło mu się coś i przy­śni­ło w tym Kra­ko­wie sta­rym pod mu­ra­mi Wa­we­lu, w pod­zie­miach ka­te­dry, w do­stoj­nej ci­szy gro­bów kró­lew­skich. Przy­po­mniał mu się prze­śnio­ny w Nie­mi­ro­wie dziw­ny sen o Zato-pio­nem kró­le­stwie.

Wy­da­ło mu się, że na mule kró­lew­skim wjeż­dża na za­mek i gra na swo­jej za­cza­ro­wa­nej fu­jar­ce. Tłum miesz­czan w sza­tach od­święt­nych wita go przed zam­kiem, a sam król sę­dzi­wy wraz z kró­lo­wą o wy­pła­ka­nych oczach wpro­wa­dza go na kom­na­ty zam­ko­we…

Tyl­ko ten obiad wo­jen­ny, któ­ry po­tem jadł z oj­cem u Pol­le­ra, nie był po­dob­ny do uczty kró­lew­skiej na zam­ku w Za­to­pio­nem kró­le­stwie.

Na­stęp­ne­go dnia po­ka­zał mu oj­ciec Smo­czą jamę i ko­piec Ko­ściusz­ki, a wie­czo­rem, gdy się zna­leź­li w ho­te­lu, dłu­go opo­wia­dał mu o Pol­sce i o Wa­we­lu, i o kró­lach, któ­rych trum­ny oglą­da­li w pod­zie­miach ka­te­dry. Głę­bo­ko w du­szę za­pa­dły Lu­sio­wi sło­wa ojca, wzru­szy­ły go i za­nie­po­ko­iły. Dzie­cię­ca jego wy­obraź­nia za­czę­ła two­rzyć baj­kę o Pol­sce. Z du­żych, cięż­kich tru­mien po­wy­cho­dzi­li kró­lo­wie, świę­ty Sta­ni­sław ce­le­bro­wał mszę u oł­ta­rza. Ale Lu­śnie wy­słu­chał mszy do koń­ca, bo za­snął, a gdy się obu­dził, trze­ba już było je­chać na dwo­rzec, po­ciąg bo­wiem do Lwo­wa od­cho­dził rano.

Jak­że dłu­ga wy­da­ła mu się ta po­dróż do Lwo­wa! Po­ciąg szedł wol­no i po­sto­je na sta­cjach były nie­skoń­cze­nie dłu­gie. Nikt nie umiał ob­ja­śnić na co cze­ka­ją i kie­dy wy­ru­szą da­lej. Były to ja­kieś za­rzą­dze­nia władz woj­sko­wych dla wszyst­kich nie­zro­zu­mia­łe. To też, kie­dy póź­nym wie­czo­rem po­ciąg wto­czył się wresz­cie przed pe­ron lwow­ski, Luś my­ślał, że jest gdzieś na koń­cu świa­ta.

Dzi­wił się też nie­ma­ło, ja­dąc z dwor­ca na uli­cę Zie­lo­ną, gdzie wła­śnie miesz­ka­ła bab­cia, że ta­kie mia­sto, le­żą­ce na koń­cu świa­ta, jest tak wspa­nia­le zbu­do­wa­ne i że ma ta­kie pięk­ne po­mni­ki i ogro­dy. Co chwi­la wy­chy­lał się z po­wo­zu i za­rzu­cał ojca ty­sią­cem za­py­tań, na któ­re nie­raz pan No­wo­wiej­ski, któ­ry bar­dzo mato znal Lwów, nie umiał od­po­wie­dzieć.

– To ty, ta­tu­siu, chy­ba nig­dy nie miesz­ka­łeś we Lwo­wie! – za­wo­łał wresz­cie Luś.

1 tak też było w sa­mej rze­czy – ro­dzi­ce pana No­wo­wiej­kie­go miesz­ka­li pod Tar­no­wem i bab­cia do­pie­ro po śmier­ci dziad­ka prze­nio­sła się do Lwo­wa.

Bar­dzo ser­decz­nie przy­ję­ła te­raz pani No­wo­wiej­ska mi­łych go­ści. Nie wie­dzia­ła, że przy­ja­dą, a gdy na wstę­pie do­wie­dzia­ła się od syna, że Luś ma u niej po­zo­stać we Lwo­wie, nie po­sia­da­ła się z ra­do­ści.

I Luś od­ra­zu po­ko­chał bab­cię.

Była pra­wie tego wzro­stu, co on, i mia­ła bia­łe wło­sy, któ­re na czub­ku przy­kry­wa­ła czar­nym ko­ron­ko­wym czep­kiem. Nig­dy do­tąd nie wi­dział Luś po­dob­ne­go na­kry­cia gło­wy, a jed­nak nie było mu ono obce, więc nie wie­dział, coby to mo­gło być, i do­pie­ro przy wie­cze­rzy przy­po­mniał so­bie, że taką samą czar­ną ko­ron­kę no­si­ła na srebr­nych wło­sach kró­lo­wa z Za­to­pio­ne­go kró­le­stwa.

– Po kim, bab­ciu, no­sisz ża­ło­bę na gło­wie? – za­py­tał, kie­dy wsta­wa­li od sto­łu.

Na to bab­cia uśmiech­nę­ła się i uca­ło­wa­ła go w czo­ło.

– To nie ża­ło­ba, moje złot­ko, – – po­wie­dzia­ła – ale taki zwy­czaj­ny cze­pek.

Tyl­ko chy­ba ci­cha i sło­necz­na je­sień pol­ska umia­ła tak się uśmie­chać, jak bab­cia, bo le­d­wie Luś spo­tkał się z jej uśmie­chem, wnet po­czuł, że jest u sie­bie w domu i że tak do­brze mu bę­dzie z tą bia­łą bab­cią, jak do­brze było w da­le­kim Nie­mi­ro­wie z dzia­du­niem.

Więc też za­raz po wie­cze­rzy usiadł do pia­ni­na, któ­re sta­ło w sa­lo­ni­ku, i gdy oj­ciec opo­wia­dał bab­ci o War­sza­wie i o Nie­mi­ro­wie, za­czął grać tę baj­kę o Pol­sce, któ­ra mu się wczo­raj śni­ła w Kra­ko­wie. A było w jego gra­niu wrzyst­ko, co od wy­jaz­du z War­sza­wy wi­dział, po­cząw­szy od tru­mien w ka­te­drze wa­wel­skiej, a skoń­czyw­szy na słod­kim uśmie­chu bia­łej bab­ci. A kie­dy skoń­czył, wpa­dła do sa­lo­ni­ku bab­cia.

– Co ty grasz, dziec­ko? – za­wo­ła­ła – Nig­dy nic po­dob­ne­go nie sły­sza­łam.

– To ja bez nut, bab­ciu… tak so­bie… – tłu­ma­czył się Luś. Uści­ska­ła go bab­cia zato gra­nie bez nut, i Lus sły­szał, jak mó­wi­ła ojcu w po­ko­ju ja­dal­nym, ie jej się to gra­nie bar­dzo po­do­ba, że jest ta­kie ja­kieś dziw­ne i nie­sa­mo­wi­te.

Jesz­cze przed wie­cze­rzą Lus zwie­dził całe go­spo­dar­stwo bab­ci. Od uli­cy dom był od­dzie­lo­ny ogród­kiem peł­nym klom­bów i ma­łych do­ni­czek z kwia­ta­mi, usta­wio­nych rzę­dem pod ścia­ną. Za do­mem zaś był ogród owo­co­wy, za­koń­czo­ny wy­so­ką, śle­pą ścia­ną są­sied­niej ka­mie­ni­cy. Na drze­wach było peł­no owo­ców, jak w Nie­mi­ro­wie.

I dom bab­ci i ogród po­do­ba­ły się Lu­sio­wi, to też, gdy po wie­cze­rzy bab­cia wraz ze sta­rą słu­żą­cą Mar­tą krzą­ta­ła się koło urzą­dze­nia po­ko­ju i po­ście­li dla go­ści, za­czął opo­wia­dać ojcu o tem, co wi­dział w po­dwór­ku.

– Ta­kie duże jabł­ka na drze­wach! wo­łał – zu­peł­nie jak w Nie­mi­ro­wie,

Wo­gó­le Luś na­wet nie wy­obra­żał so­bie, że moż­na mieć w mie­ście taki ślicz­ny ogród. Tyl­ko tam w Za­to­pio­nem kró­le­stwie były ta­kie ogro­dy w mie­ście – zie­lo­ne i kwit­ną­ce. Pa­mię­ta je. Na zie­lo­ne traw­ni­ki spa­da­ły z nie­ba bialc go­łę­bie i małe dzie­ci ska­ka­ły, jak wró­ble, po żół­tych dróż­kach.

– I al­tan­ka jest w ogro­dzie – mó­wił w dal­szym cią­gu i ław­ki. Tam będę od­ra­biał lek­cje.

Wie­dzia­łem, że ci tu do­brze bę­dzie, – po­wie­dział pan No­wo­wiej­ski.

– A czy i za taki ogród trze­ba pła­cić ko­mor­ne? – za­py­lał Luś.

– To wszyst­ko jest wła­sno­ścią bab­ci.

– Bab­ci! po­wtó­rzył Lus z za­chwy­tem w gło­sie. – Jak to do­brze mieć taki dom i taki ogród i miesz­kać w mie­ście! Moż­na cho­dzić do szko­ły, pod­czas pau­zy strzą­sać z drzew jabł­ka i lek­cje od­ra­biać w ogro­dzie.

Za­ru­mie­ni­ła mu się twa­rzycz­ka z ra­do­ści i za­chwy­tu…

– Jak to do­brze! – mó­wi­ły jego błysz­czą­ce oczy i z za­chwy­tem wi­ta­ły bab­cię, któ­ra wła­śnie, ukoń­czyw­szy swe go­spo­dar­skie czyn­no­ści, wcho­dzi­ła do po­ko­ju.

Wraz z bab­cią wszedł do po­ko­ju jej do­bry, słod­ki uśmiech i, jak pro­mień słoń­ca, po­ło­żył się na synu i wnu­ku.

Usia­dła na fo­te­lu pod lam­pą i pa­trza­ła na nich z mi­ło­ścią. Byli to jej naj­bliż­si i je­dy­ni. Luś przy­tu­lił się do niej i jął jej ręce okry­wać po­ca­łun­ka­mi. Jesz­cze przed paru go­dzi­na­mi zu­peł­nie dla nie­go obca, te­raz była mu naj­bliż­szą isto­tą ta bia­ła bab­cia z uli­cy Zie­lo­nej we Lwo­wie, a wraz z nią i ten da­le­ki Lwów i cały ten nie­zna­ny mu do­tąd szmat Pol­ski z Wa­we­lem na po­cząt­ku.

Więc, sie­dząc tak przy­tu­lo­ny, za­czął opo­wia­dać bab­ci o Nie­mi­ro­wie, o do­brym dzia­du­niu, cio­ciach i dzie­ciach.

– Ten Tom i Bob, to jesz­cze głup­ta­sy, ale za to Mi­rut­ka to już się robi do cio­ci Kazi po­dob­na – cza­sem na­wet upi­na na gło­wie kok i nosi wy­so­kie ob­ca­sy – mó­wił, od­mie­rza­jąc pal­ca­mi wy­so­kość jej ob­ca­sów.

Wi­dać bab­ci się naj­bar­dziej Tom z Bo­bem po­do­ba­li, bo wnet jęła wy­py­ty­wać, czy już cho­dzą, czy mó­wią i jak się ba­wią.

A Nie­mi­rów. O Nie­mi­ro­wie opo­wie­dział Luś całą baj­kę. Za­czął od je­zio­ra w le­sie i mó­wił o pa­pro­ciach, któ­re kwit­ną i o kra­sno­lud­kach, miesz­ka­ją­cych pod ko­rze­nia­mi drzew.

Gdy to mó­wił, oczy mu się pa­li­ły i na po­licz­kach wy­kwi­tły ru­mień­ce.

Mó­wią, że to baj­ka do­dał w koń­cu – ale ja nie wiem. Uca­ło­wa­ła go bab­cia za to, że nie wie­dział, czy to baj­ka, i po­gła­dzi­ła po gło­wie, a po­tem, wziąw­szy za rękę, za­pro­wa­dzi­ła do po­ko­ju, w któ­rym sta­ły dwa łóż­ka. Jed­no z nich było male, je­sio­no­we na krót­kich ko­li­stych nóż­kach, dru­gie zaś ja­kieś ciem­ne i duże.

– To bę­dzie twój po­kój – rze­kła Tu we dnie jest słoń­ce. A po­tem wska­zu­jąc mu mniej­sze łó­żecz­ko, do­da­ła;

– Na­tem łó­żecz­ku, moje złot­ko, sy­piał przed laty twój oj­ciec. Był wów­czas w two­im wie­ku i cho­dził do szko­ły, jak ty.

Luś roz­glą­dał się po po­ko­ju. Pod oknem stał je­sio­no­wy stół z szu­fla­da­mi, po­le­ro­wa­ny, je­sio­no­wy stół, któ­ry miał być jego biur­kiem. Tuż przy łóż­ku pod­pie­ra­ła ścia­nę ni­ska i pę­ka­ta ko­mo­da, w ką­cie zaś sta­ią sza­fa z lu­strem, zu­peł­nie do resz­ty me­bli nie­po­dob­na i nie­do­pa­so­wa­na. Prócz tego były tam jesz­cze czte­ry krze­seł­ka, wy­god­ne, głę­bo­kie i niz­kie, ta­kie dla jego zwro­stu, to jest ani dla dzie­ci, ani dla do­ro­słych.

Luś usiadł na każ­dem z nich, zaj­rzał do pu­stych szu­flad biu­recz­ka, przej­rzał się w lu­strze i jął dzię­ko­wać bab­ci za wszyzt­ko. – Ja­kie to ślicz­ne! – za­wo­łał.

Wkrót­ce też pod tem wra­że­niem za­snął w łó­żecz­ku, na któ­rem sy­piał jego oj­ciec przed laty, – i słod­ko spał do rana.

Na­za­jutrz miał cały dzień wy­peł­nio­ny spra­wą za­pi­sa­nia się do szko­ły, ku­po­wa­nia pod­ręcz­ni­ków, ka­je­tów, ołów­ków i piór. Lu­bił nie­zmier­nie te rze­czy drob­ne, ołów­ki żół­te, ob­raz­ki zie­lo­ne, piór­ni­ki po­le­ro­wa­ne, a na­de­wszyst­ko książ­ki, nowe, opraw­ne i nie­opraw­ne, w któ­rych mie­ścił się cały rok na­uki.

Ku­pu­jąc to wszyst­ko, w my­ślach ukła­dał w szu­fla­dach sto­li­ka ka­je­ty i książ­ki, a na sto­li­ku ołów­ki i pió­ra. Cie­szył się każ­dą rze­czą ku­pio­ną, każ­dym dro­bia­zgiem no­wym.

Dnia tego tyl­ko przy obie­dzie i wie­cze­rzy wi­dział się z bab­cią. Po­ka­zał jej wszyst­kie swo­je spra­wun­ki i prze­ko­nał się, że bab­cia wca­le się na ołów­kach i ka­je­tach nie zna.

– Coż ty bę­dziesz z tymi ołów­ka­mi ro­bił? – py­ta­ła.

Dwa dni na­stęp­ne, przez któ­re ba­wił pan No­wo­wiej­ski we Lwo­wie, spę­dził Luś na zwie­dza­niu mia­sta, lek­cje bo­wiem w szko­le roz­po­czy­na­ły się za ty­dzień.

Lwów ocza­ro­wał Lu­sia… W słoń­cu ci­chej i po­god­nej je­sie­ni pol­skiej uśmie­chał się do nie­go ten sta­ry gród, jak bia­ła bab­cia.

Po wiel­ko­miej­skich uli­cach cho­dzi­li tam lu­dzie z ma­łe­go mia­stecz­ka, lu­dzie, któ­rzy się zna­li na­wza­jem i mó­wi­li do sie­bie ak­cen­tem zbli­żo­nym do tego, jaki sły­szał w Nie­mi­ro­wie. Wszy­scy oni zna­li bab­cię i wie­dzie­li, gdzie miesz­ka.

– Na Zie­lo­nej… pani No­wo­wiej­ska… toż wiem, że na Zie­lo­nej – mó­wił po­sła­niec, któ­re­mu oj­ciec wrę­czył pacz­kę do od­nie­sie­nia.

Wiem… wiem… pani No­wo­wiej­ska – wo­łał sub­jekt w skle­pie, a sklep był wy­twor­ny, a bab­cia miesz­ka­ła w in­nej zu­peł­nie dziel­ni­cy mia­sta.

Zwie­dza­jąc mia­sto, opo­wia­dał pan No­wo­wiej­ski Lu­sio­wi hi­stor­ję jego i róż­ne po­da­nia. Mó­wił mu o onym ry­ce­rzu, któ­re­go szkie­let z roz­łu­pa­ną czasz­ką wraz ze szkie­le­tem ko­nia wy­ko­pa­no przed laty na pla­cu Mar­jac­kim. Ale pan No­wo­wiej­ski nie znał hi­stor­ji Lwo­wa i bar­dzo mało mógł mu i o tym ry­ce­rzu i o wy­so­kim Zam­ku opo­wie­dzieć. Więc Luś sam do­snu­wał so­bie le­gen­dę tej kre­so­wej straż­ni­cy Pol­ski, tych ruin zam­ku, pa­nu­ją­cych nad mia­stem, oto­czo­nych prze­pysz­nym ogro­dem, i tego tam gdzieś na dole za­ko­pa­ne­go ry­ce­rza. Tak samo prze­cię zgi­nął kró­le­wicz pod szkla­ną górą, kró­le­wicz, któ­re­go opła­ki­wa­ła kró­lo­wa i po któ­rym wszy­scy cho­dzi­li w ża­ło­bie. A może to wła­śnie był szkie­let owe­go kró­le­wi­cza?

Te my­śli cho­dzi­ły mu po gło­wie, kie­dy wraz z oj­cem wstę­po­wał do mrocz­ne­go wnę­trza ko­ścio­ła św. Jura.

– To grec­ko­ka­to­lic­ki ko­ściół – po­wie­dział oj­ciec.

Luś wie­dział, że w ko­ście­le nie na­le­ży roz­ma­wiać, więc do­pie­ro po wyj­ściu z nie­go za­py­łał, kto się w tym ko­ście­le mo­dli.

– Ru­si­ni – od­po­wie­dział mu oj­ciec.

– Ru­si­ni – po­wtó­rzył za nim Luś.

Po po­wro­cie do domu usiadł do pia­ni­nia i grał dłu­go – grał hi­stor­ję kró­le­wi­cza i roz­łu­pa­ną czasz­ką, wy­ko­pa­ne­go wraz ze szkie­le­tem ko­nia na pla­cu Mar­jac­kim.

… Więc to było bar­dzo daw­no, sko­ro na gro­bie kró­le­wi­cza sto­ją pięk­ne gma­chy i lu­dzie zdję­li już ża­ło­bę. A kró­lew­ny do­tąd nikt nie wy­swo­bo­dził…

– Więc to było bar­dzo daw­no… – my­ślał Luś… a bas pod jego małą rącz­ką hu­czał:

– A kró­lew­ny do­tąd nikt nie wy­swo­bo­dził… nikt! Prze­rwa­ła mu tę grę bab­cia – trze­ba było sia­dać do wie­cze­rzy i za­raz po­tem je­chać z ta­tu­siem na dwo­rzec, bo wła­śnie dnia tego po­wra­cał pan No­wo­wiej­ski do War­sza­wy.

Przy wie­cze­rzy bab­cia była uro­czy­sta i smut­na, a pan No­wo­wiej­ski zmę­czo­ny, mógł więc Luś zu­peł­nie swo­bod­nie snuć dal­szy ciąg swei baj­ki o kró­le­wi­czu.

To wszyst­ko spra­wi­ło, że że­gna­jąc się z oj­cem na dwor­cu, nie pła­kał, a obiet­ni­cę przy­jaz­du do War­sza­wy na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia przy­jął bez wiel­kiej ra­do­ści.

Cie­szy­ła się sta­ra bab­cia, ja­dąc z nim z dwor­ca do domu, są­dzi­ła bo­wiem, że się na do­bre roz­go­ścił we Lwo­wie. Ugi­na­ły się pod nią sta­re re­so­ry roz­kle­ko­ta­ne­go we­hi­ku­łu, trzę­sły się oba pod­bród­ki, a wy­raz za­do­wo­le­nia nie scho­dził z jej do­brej twa­rzy.

Luś pa­trzył na nią z uwiel­bie­niem i na­bie­rał pew­no­ści, że do­brze mu bę­dzie we Lwo­wie.

Ja­koż za­raz na­stęp­ne­go dnia prze­ko­nał się, że się nie my­lił. Tyl­ko w Nie­mi­ro­wie pod tro­skli­wą opie­ką dzia­du­nia było mu rów­nie do­brze, jak tu w Lwo­wie.

To też, gdy bab­cia za­py­ta­na o dzia­du­nia, po­wie­dzia­ła mu, że go nie zna, zdzi­wił się nie­zmier­nie. Jak to mo­gło być, żeby się ta­kie dwa bia­łe go­łę­bie nie zna­ły ze sobą na­wza­jem? Dzia­du­nio i bab­cia! A jed­nak tak było. Sta­ry dzia­du­nio już od­daw­na nie opusz­czał Nie­mi­ro­wa, a bia­ła bab­cia sie­dzia­ła wciąż we Lwo­wie.

To zdzi­wie­nie swo­je za­raz po po­wro­cie z dwor­ca do domu opo­wie­dział Luś na pia­ni­nie tak dziw­ną me­lo­dją, że na­wet bab­cia, któ­rej się tak, jak dzia­du­nio­wi w Nie­mi­ro­wie, po­do­ba­ło jego gra­nie, po­wie­dzia­ła mu, że jest już póź­no i że trze­ba się za­bie­rać do spa­nia.

Więc po­szedł do swo­je­go po­ko­ju i za­czął ro­bić po­rzą­dek. Prze­su­nął tro­chę bli­żej do okna swo­je łóż­ko, na­krył stół ser­we­tą, po­wie­sił w sza­fie swój war­szaw­ski mun­du­rek, ten ze szko­ły Ko­nop­czyń­skie­go, i w szu­flad­kach po­ukła­dał bie­li­znę. Po­tem na sto­le po­sta­wił ka­ła­marz, po­ło­żył przy nim pió­ra i ołów­ki, zaj­rzał do szu­flad, po­roz­dzie­lał ka­je­ty i książ­ki, a gdy tę pra­cę ukoń­czył, z dna po­dróż­ne­go ku­fer­ka wy­do­był swo­ją małą sza­bel­kę bla­sza­ną i pa­pie­ro­we cza­ko ułań­skie, ama­ran­to­we z Bia­łym Or­łem i ze srebr­ny­mi sznu­ra­mi.

Były to jego rze­czy naj­droż­sze i naj­tro­skli­wiej prze­cho­wy­wa­ne.

Te­raz, wy­do­byw­szy je z ku­fer­ka, na­ra­zie nie wie­dział, gdzie ma je ulo­ko­wać, czy w sza­fie, czy na ścia­nie nad łóż­kiem – i do­pie­ro po chwi­li wa­ha­nia po­wie­sił je na ścia­nie.

Na to we­szła do po­ko­ju bab­cia.

Toś ty żoł­nierz, moje złot­ko! – po­wie­dzia­ła, pa­trząc na błysz­czą­cą sza­bel­kę i ama­ran­to­we cza­ko.

Luś wy­pro­sto­wał się po żoł­nier­sku.

– Tak jest, mel­du­je, po­słusz­nie! – za­wo­łał i rzu­cił się… jej w ob­ję­cia.

A po­tem, kie­dy bab­cia usia­dła na krze­seł­ku przy sto­le, mó­wił jej na ucho, szep­tem:

Ach, bab­ciu, jak­że­bym chciał być żoł­nie­rzem! Choć­by tyl­ko or­dy­nan­sem naj­młod­sze­go ofi­ce­ra w puł­ku, choć­by tyl­ko kuch­ci­kiem przy kuch­ni po­lo­wej! Byle w woj­sku pol­skiem, byle dla Pol­ski.

Prze­że­gna­ła go bab­cia i uca­ło­wa­ła ser­decz­nie, a mu­siał jej się ten woj­sko­wy za­pał Lu­sia po­do­bać, bo, gdy dnia tego był na spa­ce­rze, za­wie­si­ła nad jego łó­żecz­kiem tuż nad sza­bel­ką i cza­kiem mały por­tre­cik Ko­ściusz­ki w ma­ho­nio­wej ram­ce i ko­lo­ro­wą re­pro­duk­cję bi­twy pod Gro­cho­wem.

Lu­śnie po­sia­dał się z ra­do­ści, uj­rzaw­szy po po­wro­cie ze spa­ce­ru te ślicz­ne ob­raz­ki nad swo­jem łóż­kiem. Przy­glą­dał się im z roz­pro­mie­nio­ną twa­rzą i ska­kał, klasz­cząc w ręce, jak dziec­ko.

Na to we­szła do po­ko­ju bab­cia. Była, jak on, roz­pro­mie­nio­na i gdy­by nie była tak sta­rą, z pew­no­ścią ska­ka­ła­by, klasz­cząc w dło­nie, jak Luś.

– Ja­kaś ty do­bra! – za­wo­łał Luś, uj­rzaw­szy ją wcho­dzą­cą.

– A co? – po­wie­dzia­ła bab­cia, ca­łu­jąc Lu­sia w czo­ło – kon­ter­fekt Ko­ściusz­ki i bi­twa pod Gro­cho­wem nad łóż­kiem pol­skie­go żoł­nie­rza… A co?

To mó­wiąc, bro­ni­ła się przed Lu­siem, któ­ry okry­wał jej ręce po­ca­łun­ka­mi.

Bo też na­praw­dę mało było na świe­cie istot tak do­brych, iak bab­cia. I do­broć jej była ja­kaś ra­do­sna i słod­ka i mia­ła w so­bie eos z uśmie­chu nie­mow­lę­cia, coś z za­pa­chu kwia­tów i bla­sku pro­mie­nia sło­necz­ne­go. Ta do­broć jej spra­wia­ła, że ob­cu­jąc z naj­młod­szy­mi, sta­wa­ła się im rów­ną, ro­zu­mia­ła ich ra­do­ści i smut­ki we­se­li­ła się ich we­se­lem.

Luś po wy­jeź­dzie pana No­wo­wiej­skie­go, ob­cu­jąc ca­ły­mi dnia­mi bab­cią do roz­po­czę­cia lek­cyj w szko­le, po­ko­chał ją go­rą­co i tkli­wie

Była jego prze­ło­żo­ną, na­uczy­cie­lem, ko­le­gą i ró­wie­śni­kiem. Wi­dząc jego za­in­te­re­so­wa­nie się Lwo­wem, opo­wia­da­ła mu wszyst­ko, co sama wie­dzia­ła o uli­cach i pla­cach, o klasz­to­rach i świą­ty­niach lwow­skich. Luś słu­chał tych opo­wie­ści i w bo­ga­tej swo­jej wy­obraź­ni bu­do­wał ten cie­ka­wy gród łu­pio­ny przez hor­dy ta­tar­skie, na­jeż­dża­ny i ra­bo­wa­ny przez mo­łoj­ców si­czo­wych, a za­wsze pol­ski i pięk­ny.

Po każ­dej ta­kiej roz­mo­wie z bab­cią biegł na mia­sto, czy to na Wały Gu­ber­na­tor­skie, czy na Wy­so­ki Za­mek, czy gdzieś pod Cy­ta­de­lę. Wszę­dzie szu­kał śla­dów lu­dzi i lat mi­nio­nych już daw­no, śla­dów za­tar­tych na­wa­łą ob­cych na­jezd­ców i tyl­ko tu i ów­dzie nie­śmia­ło wy­glą­da­ją­cych z pod brud­nych ścian au­str­jac­kich ko­szar.

Nie­raz w tych wę­drów­kach po mie­ście opa­da­ły go ja­kieś my­śli dziw­ne i nie­po­ko­ją­ce – za­czy­nał tra­cić po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

Słu­cha­jąc opo­wia­dań bab­ci, my­ślał wciąż, że mu się ten cały Lwów tyl­ko przy­śnił i że go coś z tego snu za chwi­lę obu­dzi.

A tym­cza­sem zbli­żał się dzień, w któ­rym mia­ły się roz­po­cząć lek­cje. W wi­gil­ję tego dnia błą­kał się Luś po Wy­so­kim Zam­ku, przy­glą­dał się szcząt­kom mu­rów, pa­ty­ną wie­ków po­kry­tych, my­ślał, jak to wszyst­ko wy­glą­da­ło przed laty.

Na Wy­so­kim Zam­ku było peł­no słoń­ca. Tu i owdzie na drze­wach le­ża­ły już ko­lo­ro­we po­zło­ty wcze­snej je­sie­ni, a ci­chy sło­necz­ny ra­nek uśmie­chał się do Lu­sia, jak bab­cia.

Był to ostat­ni jego wol­ny dzień.

A na­za­jutrz o ósmej rano zna­lazł się w szko­le. Oto­czył go gwar we­so­łych gło­sów, tu­pot nóg w przed­sion­ku i na dłu­gich ko­ry­ta­rzach, srebr­ne śmie­chy, wy­bu­cha­ją­ce co chwi­la w ob­szer­nych sa­lach, na­wo­ły­wa­nia i ci­che szep­ty po ką­tach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: