- W empik go
Na progu Polski - ebook
Na progu Polski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 224 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Babcia Lusia, pani Nowowiejska, mieszkała we Lwowie. Luśnie znał babci, a właściwie nie pamiętał jej. Podobno, mając trzy lata, był u niej z rodzicami we Lwowie, ale nawet najmniejszy szczegół z tej bytności nie pozostał w jego pamięci. Coś mu się co prawda majaczyło w głowie, jakaś twarz dobra, jakiś uśmiech słodki, czy jednak była to babcia, czy kto inny, tego żadną miarą uprzytomnić sobie nie umiał.
To też zmartwił się i posmutniał, dowiedziawszy się od ojca, który tego roku w połowie sierpnia przyjechał do Niemirowa, gdzie Luś spędzał wakacje u dziadunia, że z początkiem roku szkolnego pojedzie do Lwowa. Tak uradziły na radzie familijnej, która zaraz po przyjeździe ojca się odbyła, wszystkie bawiące podówczas w Niemirowie ciocie, nie wyłączając cioci Kazi, wraz z dziaduniem i panem Nowowiejskim na czele.
Nic nie pomogły prośby, ani przekonywania. W Warszawie nie mógł pan Nowowiejski otoczyć Lusia należytą opieką, pracował bowiem sam poza domem i stołował się na mieście, a Luś był dzieckiem wątłem, jakkolwiek białe bułeczki niemirowskie i słodkie leguminki dziadunia sprawiły, że utył i zmężniał do niepoznania.
Uchwała zapadła trzeba będzie jechać do Lwowa. Przez cały pierwszy dzień Lus płakał, drugi dzień spędził przy fortepianie. Żałował szkoły i kolegów i ojca i całej Warszawy. Wiedział, że Lwów leży gdzieś na końcu Polski, że wobec utrudnień rozmaitych okupacyj i kordonów, władz wojskowych i cywilnych, nawet na święta Bożego Narodzenia nie będzie mógł przyjechać do Warszawy, więc siedział do pozna przy fortepianie i grał z żałości wielkiej i zmartwienia, myśląc, że tą muzyką chociaż dziadunia, który ją tak świetnie rozumiał, przekona.
Nie przekonał jednak, bo wieczorem, kiedy przyszedł oddać mu dobranoc, dziadunio, całując go w czoło, powiedział:
Podobno babcia we Lwowie ma prześliczne pianino. Lusiowi przeciągnęła się twarzyczka. – A, niech tam!–zawołał.–Ja już grać nie będę. Nadąsany udał się do swojego pokoju, a nazajutrz grał znów do obiadu bez nut, jakieś dziwaczne melodje.
Wygderała go za to ciocia Kazia, powiedziała mu, że do reszty popsuje szkołę.
Ale Lus i następnego dnia znowu psuł szkołę. Widząc jednak, że jego złe humory nie przekonają nikogo, uspokoił się powoli i przyszedł do siebie. Pogodził się z myślą wyjazdu do Lwowa i dwa ostatnie tygodnie pobytu swego w Niemirowie spędził na przygotowaniach do podróży. Układał rzeczy do walizki, naklejał na duże arkusze papieru zasuszone w lecie rośliny i porządkował swoją małą bibljoteczkę.
W końcu sierpnia pożegnał się z lasem memirowskim i jeziorem, z krętemi dróżkami w sadzie i ze starą lipą przed gankiem i, wycałowany przez dziadunia i wszystkie ciocie i wszystkie dzieci, pojechał z panem Nowowiejskim do Warszawy.
W Warszawie w dalszym ciągu był zajęty pakowaniem rzeczy i żegnaniem się z kolegami. Odwiedzał ich kolejno, opowiadał o zamierzonym wyjeździe do Lwowa, o dziaduniu w Niemirowie i o babci, której jeszcze nie znał.
Słuchali jego opowiadań koledzy i zazdrościli mu tej podróży. – Jakiś ty szczęśliwy! – mówili.
A był jeden, który znał Lwów lepiej niż Warszawę. Ten opowiadał o nim prawdziwe cuda. Mówił, że to polskie miasto, że Moskale tam byli tylko w czasie wojny i że Austrjacy nie są podobni do Moskali, i mówił jeszcze, że tam są również Rusini.
Bardzo mało zrozumiał Luś z tego opowiadania, zaczynał jednak być dumnym z tego, że jedzie do Lwowa.
Jakoś po kilku dniach pobytu w Warszawie znalazł się pewnego wieczora obok ojca w przedziale pociągu odchodzącego do Krakowa. Całą tę noc nie zmrużył oka, myślami wyprzedzał pociąg, biegł w ten daleki, nieznany sobie świat, który się Polską nazywał. Był ciekaw tej Polski, tych Austrjaków i Rusinów.
Zmęczony niespaną nocą w piękne słoneczne rano znalazł sią wreszcie w Krakowie, gdzie ojciec zamierzał dwa dni zabawić.
Tych dwóch dni Luś nigdy nie zapomni. Przywidziało mu się coś i przyśniło w tym Krakowie starym pod murami Wawelu, w podziemiach katedry, w dostojnej ciszy grobów królewskich. Przypomniał mu się prześniony w Niemirowie dziwny sen o Zato-pionem królestwie.
Wydało mu się, że na mule królewskim wjeżdża na zamek i gra na swojej zaczarowanej fujarce. Tłum mieszczan w szatach odświętnych wita go przed zamkiem, a sam król sędziwy wraz z królową o wypłakanych oczach wprowadza go na komnaty zamkowe…
Tylko ten obiad wojenny, który potem jadł z ojcem u Pollera, nie był podobny do uczty królewskiej na zamku w Zatopionem królestwie.
Następnego dnia pokazał mu ojciec Smoczą jamę i kopiec Kościuszki, a wieczorem, gdy się znaleźli w hotelu, długo opowiadał mu o Polsce i o Wawelu, i o królach, których trumny oglądali w podziemiach katedry. Głęboko w duszę zapadły Lusiowi słowa ojca, wzruszyły go i zaniepokoiły. Dziecięca jego wyobraźnia zaczęła tworzyć bajkę o Polsce. Z dużych, ciężkich trumien powychodzili królowie, święty Stanisław celebrował mszę u ołtarza. Ale Luśnie wysłuchał mszy do końca, bo zasnął, a gdy się obudził, trzeba już było jechać na dworzec, pociąg bowiem do Lwowa odchodził rano.
Jakże długa wydała mu się ta podróż do Lwowa! Pociąg szedł wolno i postoje na stacjach były nieskończenie długie. Nikt nie umiał objaśnić na co czekają i kiedy wyruszą dalej. Były to jakieś zarządzenia władz wojskowych dla wszystkich niezrozumiałe. To też, kiedy późnym wieczorem pociąg wtoczył się wreszcie przed peron lwowski, Luś myślał, że jest gdzieś na końcu świata.
Dziwił się też niemało, jadąc z dworca na ulicę Zieloną, gdzie właśnie mieszkała babcia, że takie miasto, leżące na końcu świata, jest tak wspaniale zbudowane i że ma takie piękne pomniki i ogrody. Co chwila wychylał się z powozu i zarzucał ojca tysiącem zapytań, na które nieraz pan Nowowiejski, który bardzo mato znal Lwów, nie umiał odpowiedzieć.
– To ty, tatusiu, chyba nigdy nie mieszkałeś we Lwowie! – zawołał wreszcie Luś.
1 tak też było w samej rzeczy – rodzice pana Nowowiejkiego mieszkali pod Tarnowem i babcia dopiero po śmierci dziadka przeniosła się do Lwowa.
Bardzo serdecznie przyjęła teraz pani Nowowiejska miłych gości. Nie wiedziała, że przyjadą, a gdy na wstępie dowiedziała się od syna, że Luś ma u niej pozostać we Lwowie, nie posiadała się z radości.
I Luś odrazu pokochał babcię.
Była prawie tego wzrostu, co on, i miała białe włosy, które na czubku przykrywała czarnym koronkowym czepkiem. Nigdy dotąd nie widział Luś podobnego nakrycia głowy, a jednak nie było mu ono obce, więc nie wiedział, coby to mogło być, i dopiero przy wieczerzy przypomniał sobie, że taką samą czarną koronkę nosiła na srebrnych włosach królowa z Zatopionego królestwa.
– Po kim, babciu, nosisz żałobę na głowie? – zapytał, kiedy wstawali od stołu.
Na to babcia uśmiechnęła się i ucałowała go w czoło.
– To nie żałoba, moje złotko, – – powiedziała – ale taki zwyczajny czepek.
Tylko chyba cicha i słoneczna jesień polska umiała tak się uśmiechać, jak babcia, bo ledwie Luś spotkał się z jej uśmiechem, wnet poczuł, że jest u siebie w domu i że tak dobrze mu będzie z tą białą babcią, jak dobrze było w dalekim Niemirowie z dziaduniem.
Więc też zaraz po wieczerzy usiadł do pianina, które stało w saloniku, i gdy ojciec opowiadał babci o Warszawie i o Niemirowie, zaczął grać tę bajkę o Polsce, która mu się wczoraj śniła w Krakowie. A było w jego graniu wrzystko, co od wyjazdu z Warszawy widział, począwszy od trumien w katedrze wawelskiej, a skończywszy na słodkim uśmiechu białej babci. A kiedy skończył, wpadła do saloniku babcia.
– Co ty grasz, dziecko? – zawołała – Nigdy nic podobnego nie słyszałam.
– To ja bez nut, babciu… tak sobie… – tłumaczył się Luś. Uściskała go babcia zato granie bez nut, i Lus słyszał, jak mówiła ojcu w pokoju jadalnym, ie jej się to granie bardzo podoba, że jest takie jakieś dziwne i niesamowite.
Jeszcze przed wieczerzą Lus zwiedził całe gospodarstwo babci. Od ulicy dom był oddzielony ogródkiem pełnym klombów i małych doniczek z kwiatami, ustawionych rzędem pod ścianą. Za domem zaś był ogród owocowy, zakończony wysoką, ślepą ścianą sąsiedniej kamienicy. Na drzewach było pełno owoców, jak w Niemirowie.
I dom babci i ogród podobały się Lusiowi, to też, gdy po wieczerzy babcia wraz ze starą służącą Martą krzątała się koło urządzenia pokoju i pościeli dla gości, zaczął opowiadać ojcu o tem, co widział w podwórku.
– Takie duże jabłka na drzewach! wołał – zupełnie jak w Niemirowie,
Wogóle Luś nawet nie wyobrażał sobie, że można mieć w mieście taki śliczny ogród. Tylko tam w Zatopionem królestwie były takie ogrody w mieście – zielone i kwitnące. Pamięta je. Na zielone trawniki spadały z nieba bialc gołębie i małe dzieci skakały, jak wróble, po żółtych dróżkach.
– I altanka jest w ogrodzie – mówił w dalszym ciągu i ławki. Tam będę odrabiał lekcje.
Wiedziałem, że ci tu dobrze będzie, – powiedział pan Nowowiejski.
– A czy i za taki ogród trzeba płacić komorne? – zapylał Luś.
– To wszystko jest własnością babci.
– Babci! powtórzył Lus z zachwytem w głosie. – Jak to dobrze mieć taki dom i taki ogród i mieszkać w mieście! Można chodzić do szkoły, podczas pauzy strząsać z drzew jabłka i lekcje odrabiać w ogrodzie.
Zarumieniła mu się twarzyczka z radości i zachwytu…
– Jak to dobrze! – mówiły jego błyszczące oczy i z zachwytem witały babcię, która właśnie, ukończywszy swe gospodarskie czynności, wchodziła do pokoju.
Wraz z babcią wszedł do pokoju jej dobry, słodki uśmiech i, jak promień słońca, położył się na synu i wnuku.
Usiadła na fotelu pod lampą i patrzała na nich z miłością. Byli to jej najbliżsi i jedyni. Luś przytulił się do niej i jął jej ręce okrywać pocałunkami. Jeszcze przed paru godzinami zupełnie dla niego obca, teraz była mu najbliższą istotą ta biała babcia z ulicy Zielonej we Lwowie, a wraz z nią i ten daleki Lwów i cały ten nieznany mu dotąd szmat Polski z Wawelem na początku.
Więc, siedząc tak przytulony, zaczął opowiadać babci o Niemirowie, o dobrym dziaduniu, ciociach i dzieciach.
– Ten Tom i Bob, to jeszcze głuptasy, ale za to Mirutka to już się robi do cioci Kazi podobna – czasem nawet upina na głowie kok i nosi wysokie obcasy – mówił, odmierzając palcami wysokość jej obcasów.
Widać babci się najbardziej Tom z Bobem podobali, bo wnet jęła wypytywać, czy już chodzą, czy mówią i jak się bawią.
A Niemirów. O Niemirowie opowiedział Luś całą bajkę. Zaczął od jeziora w lesie i mówił o paprociach, które kwitną i o krasnoludkach, mieszkających pod korzeniami drzew.
Gdy to mówił, oczy mu się paliły i na policzkach wykwitły rumieńce.
Mówią, że to bajka dodał w końcu – ale ja nie wiem. Ucałowała go babcia za to, że nie wiedział, czy to bajka, i pogładziła po głowie, a potem, wziąwszy za rękę, zaprowadziła do pokoju, w którym stały dwa łóżka. Jedno z nich było male, jesionowe na krótkich kolistych nóżkach, drugie zaś jakieś ciemne i duże.
– To będzie twój pokój – rzekła Tu we dnie jest słońce. A potem wskazując mu mniejsze łóżeczko, dodała;
– Natem łóżeczku, moje złotko, sypiał przed laty twój ojciec. Był wówczas w twoim wieku i chodził do szkoły, jak ty.
Luś rozglądał się po pokoju. Pod oknem stał jesionowy stół z szufladami, polerowany, jesionowy stół, który miał być jego biurkiem. Tuż przy łóżku podpierała ścianę niska i pękata komoda, w kącie zaś staią szafa z lustrem, zupełnie do reszty mebli niepodobna i niedopasowana. Prócz tego były tam jeszcze cztery krzesełka, wygodne, głębokie i nizkie, takie dla jego zwrostu, to jest ani dla dzieci, ani dla dorosłych.
Luś usiadł na każdem z nich, zajrzał do pustych szuflad biureczka, przejrzał się w lustrze i jął dziękować babci za wszyztko. – Jakie to śliczne! – zawołał.
Wkrótce też pod tem wrażeniem zasnął w łóżeczku, na którem sypiał jego ojciec przed laty, – i słodko spał do rana.
Nazajutrz miał cały dzień wypełniony sprawą zapisania się do szkoły, kupowania podręczników, kajetów, ołówków i piór. Lubił niezmiernie te rzeczy drobne, ołówki żółte, obrazki zielone, piórniki polerowane, a nadewszystko książki, nowe, oprawne i nieoprawne, w których mieścił się cały rok nauki.
Kupując to wszystko, w myślach układał w szufladach stolika kajety i książki, a na stoliku ołówki i pióra. Cieszył się każdą rzeczą kupioną, każdym drobiazgiem nowym.
Dnia tego tylko przy obiedzie i wieczerzy widział się z babcią. Pokazał jej wszystkie swoje sprawunki i przekonał się, że babcia wcale się na ołówkach i kajetach nie zna.
– Coż ty będziesz z tymi ołówkami robił? – pytała.
Dwa dni następne, przez które bawił pan Nowowiejski we Lwowie, spędził Luś na zwiedzaniu miasta, lekcje bowiem w szkole rozpoczynały się za tydzień.
Lwów oczarował Lusia… W słońcu cichej i pogodnej jesieni polskiej uśmiechał się do niego ten stary gród, jak biała babcia.
Po wielkomiejskich ulicach chodzili tam ludzie z małego miasteczka, ludzie, którzy się znali nawzajem i mówili do siebie akcentem zbliżonym do tego, jaki słyszał w Niemirowie. Wszyscy oni znali babcię i wiedzieli, gdzie mieszka.
– Na Zielonej… pani Nowowiejska… toż wiem, że na Zielonej – mówił posłaniec, któremu ojciec wręczył paczkę do odniesienia.
Wiem… wiem… pani Nowowiejska – wołał subjekt w sklepie, a sklep był wytworny, a babcia mieszkała w innej zupełnie dzielnicy miasta.
Zwiedzając miasto, opowiadał pan Nowowiejski Lusiowi historję jego i różne podania. Mówił mu o onym rycerzu, którego szkielet z rozłupaną czaszką wraz ze szkieletem konia wykopano przed laty na placu Marjackim. Ale pan Nowowiejski nie znał historji Lwowa i bardzo mało mógł mu i o tym rycerzu i o wysokim Zamku opowiedzieć. Więc Luś sam dosnuwał sobie legendę tej kresowej strażnicy Polski, tych ruin zamku, panujących nad miastem, otoczonych przepysznym ogrodem, i tego tam gdzieś na dole zakopanego rycerza. Tak samo przecię zginął królewicz pod szklaną górą, królewicz, którego opłakiwała królowa i po którym wszyscy chodzili w żałobie. A może to właśnie był szkielet owego królewicza?
Te myśli chodziły mu po głowie, kiedy wraz z ojcem wstępował do mrocznego wnętrza kościoła św. Jura.
– To greckokatolicki kościół – powiedział ojciec.
Luś wiedział, że w kościele nie należy rozmawiać, więc dopiero po wyjściu z niego zapyłał, kto się w tym kościele modli.
– Rusini – odpowiedział mu ojciec.
– Rusini – powtórzył za nim Luś.
Po powrocie do domu usiadł do pianinia i grał długo – grał historję królewicza i rozłupaną czaszką, wykopanego wraz ze szkieletem konia na placu Marjackim.
… Więc to było bardzo dawno, skoro na grobie królewicza stoją piękne gmachy i ludzie zdjęli już żałobę. A królewny dotąd nikt nie wyswobodził…
– Więc to było bardzo dawno… – myślał Luś… a bas pod jego małą rączką huczał:
– A królewny dotąd nikt nie wyswobodził… nikt! Przerwała mu tę grę babcia – trzeba było siadać do wieczerzy i zaraz potem jechać z tatusiem na dworzec, bo właśnie dnia tego powracał pan Nowowiejski do Warszawy.
Przy wieczerzy babcia była uroczysta i smutna, a pan Nowowiejski zmęczony, mógł więc Luś zupełnie swobodnie snuć dalszy ciąg swei bajki o królewiczu.
To wszystko sprawiło, że żegnając się z ojcem na dworcu, nie płakał, a obietnicę przyjazdu do Warszawy na święta Bożego Narodzenia przyjął bez wielkiej radości.
Cieszyła się stara babcia, jadąc z nim z dworca do domu, sądziła bowiem, że się na dobre rozgościł we Lwowie. Uginały się pod nią stare resory rozklekotanego wehikułu, trzęsły się oba podbródki, a wyraz zadowolenia nie schodził z jej dobrej twarzy.
Luś patrzył na nią z uwielbieniem i nabierał pewności, że dobrze mu będzie we Lwowie.
Jakoż zaraz następnego dnia przekonał się, że się nie mylił. Tylko w Niemirowie pod troskliwą opieką dziadunia było mu równie dobrze, jak tu w Lwowie.
To też, gdy babcia zapytana o dziadunia, powiedziała mu, że go nie zna, zdziwił się niezmiernie. Jak to mogło być, żeby się takie dwa białe gołębie nie znały ze sobą nawzajem? Dziadunio i babcia! A jednak tak było. Stary dziadunio już oddawna nie opuszczał Niemirowa, a biała babcia siedziała wciąż we Lwowie.
To zdziwienie swoje zaraz po powrocie z dworca do domu opowiedział Luś na pianinie tak dziwną melodją, że nawet babcia, której się tak, jak dziaduniowi w Niemirowie, podobało jego granie, powiedziała mu, że jest już późno i że trzeba się zabierać do spania.
Więc poszedł do swojego pokoju i zaczął robić porządek. Przesunął trochę bliżej do okna swoje łóżko, nakrył stół serwetą, powiesił w szafie swój warszawski mundurek, ten ze szkoły Konopczyńskiego, i w szufladkach poukładał bieliznę. Potem na stole postawił kałamarz, położył przy nim pióra i ołówki, zajrzał do szuflad, porozdzielał kajety i książki, a gdy tę pracę ukończył, z dna podróżnego kuferka wydobył swoją małą szabelkę blaszaną i papierowe czako ułańskie, amarantowe z Białym Orłem i ze srebrnymi sznurami.
Były to jego rzeczy najdroższe i najtroskliwiej przechowywane.
Teraz, wydobywszy je z kuferka, narazie nie wiedział, gdzie ma je ulokować, czy w szafie, czy na ścianie nad łóżkiem – i dopiero po chwili wahania powiesił je na ścianie.
Na to weszła do pokoju babcia.
Toś ty żołnierz, moje złotko! – powiedziała, patrząc na błyszczącą szabelkę i amarantowe czako.
Luś wyprostował się po żołniersku.
– Tak jest, melduje, posłusznie! – zawołał i rzucił się… jej w objęcia.
A potem, kiedy babcia usiadła na krzesełku przy stole, mówił jej na ucho, szeptem:
Ach, babciu, jakżebym chciał być żołnierzem! Choćby tylko ordynansem najmłodszego oficera w pułku, choćby tylko kuchcikiem przy kuchni polowej! Byle w wojsku polskiem, byle dla Polski.
Przeżegnała go babcia i ucałowała serdecznie, a musiał jej się ten wojskowy zapał Lusia podobać, bo, gdy dnia tego był na spacerze, zawiesiła nad jego łóżeczkiem tuż nad szabelką i czakiem mały portrecik Kościuszki w mahoniowej ramce i kolorową reprodukcję bitwy pod Grochowem.
Luśnie posiadał się z radości, ujrzawszy po powrocie ze spaceru te śliczne obrazki nad swojem łóżkiem. Przyglądał się im z rozpromienioną twarzą i skakał, klaszcząc w ręce, jak dziecko.
Na to weszła do pokoju babcia. Była, jak on, rozpromieniona i gdyby nie była tak starą, z pewnością skakałaby, klaszcząc w dłonie, jak Luś.
– Jakaś ty dobra! – zawołał Luś, ujrzawszy ją wchodzącą.
– A co? – powiedziała babcia, całując Lusia w czoło – konterfekt Kościuszki i bitwa pod Grochowem nad łóżkiem polskiego żołnierza… A co?
To mówiąc, broniła się przed Lusiem, który okrywał jej ręce pocałunkami.
Bo też naprawdę mało było na świecie istot tak dobrych, iak babcia. I dobroć jej była jakaś radosna i słodka i miała w sobie eos z uśmiechu niemowlęcia, coś z zapachu kwiatów i blasku promienia słonecznego. Ta dobroć jej sprawiała, że obcując z najmłodszymi, stawała się im równą, rozumiała ich radości i smutki weseliła się ich weselem.
Luś po wyjeździe pana Nowowiejskiego, obcując całymi dniami babcią do rozpoczęcia lekcyj w szkole, pokochał ją gorąco i tkliwie
Była jego przełożoną, nauczycielem, kolegą i rówieśnikiem. Widząc jego zainteresowanie się Lwowem, opowiadała mu wszystko, co sama wiedziała o ulicach i placach, o klasztorach i świątyniach lwowskich. Luś słuchał tych opowieści i w bogatej swojej wyobraźni budował ten ciekawy gród łupiony przez hordy tatarskie, najeżdżany i rabowany przez mołojców siczowych, a zawsze polski i piękny.
Po każdej takiej rozmowie z babcią biegł na miasto, czy to na Wały Gubernatorskie, czy na Wysoki Zamek, czy gdzieś pod Cytadelę. Wszędzie szukał śladów ludzi i lat minionych już dawno, śladów zatartych nawałą obcych najezdców i tylko tu i ówdzie nieśmiało wyglądających z pod brudnych ścian austrjackich koszar.
Nieraz w tych wędrówkach po mieście opadały go jakieś myśli dziwne i niepokojące – zaczynał tracić poczucie rzeczywistości.
Słuchając opowiadań babci, myślał wciąż, że mu się ten cały Lwów tylko przyśnił i że go coś z tego snu za chwilę obudzi.
A tymczasem zbliżał się dzień, w którym miały się rozpocząć lekcje. W wigilję tego dnia błąkał się Luś po Wysokim Zamku, przyglądał się szczątkom murów, patyną wieków pokrytych, myślał, jak to wszystko wyglądało przed laty.
Na Wysokim Zamku było pełno słońca. Tu i owdzie na drzewach leżały już kolorowe pozłoty wczesnej jesieni, a cichy słoneczny ranek uśmiechał się do Lusia, jak babcia.
Był to ostatni jego wolny dzień.
A nazajutrz o ósmej rano znalazł się w szkole. Otoczył go gwar wesołych głosów, tupot nóg w przedsionku i na długich korytarzach, srebrne śmiechy, wybuchające co chwila w obszernych salach, nawoływania i ciche szepty po kątach.