- promocja
- W empik go
Na przemytniczych szlakach. Podróże przez Azję i Europę - ebook
Na przemytniczych szlakach. Podróże przez Azję i Europę - ebook
Trzymasz w rękach wyjątkową powieść. Cokolwiek myślałeś o kontrabandzie i przemytnikach, po lekturze tej książki zweryfikujesz swoje zdanie. Pamiętaj, że wszystko, co w niej opisane, zdarzyło się naprawdę. ,,Na przemytniczych szlakach. Podróże przez Azję i Europę” to relacja z kilku lat życia mężczyzny zajmującego się przemytem, przy okazji zwiedzającego i poznającego kulturę krajów, przez które prowadzi jego szlak. Pełne ciekawych, zaskakujących uwag opisy miejsc i sytuacji oraz głębokie refleksje na temat buddyzmu i hinduizmu pozwolą Ci wkroczyć w egzotyczny świat Azji, Europy, a także zasiąść w fotelu w samolocie lecącym pomiędzy kontynentami. Dotknij złota z Singapuru, skosztuj haszyszu z Nepalu, odwiedź świątynię bogini Kali, daj się zamknąć w indyjskim więzieniu, przejdź kontrolę na lotnisku, posiadając przy sobie fałszywy paszport, nie znając słowa w języku, który podobno jest Twoim rodzimym. Jeśli mało Ci wrażeń, ta książka zapewni ich o wiele więcej...
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367260107 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_WELCOME TO INDIA AND NEPAL_
W małym pokoju hotelowym na terenie dzielnicy Paharganj w Nowym Delhi było ciasno i duszno, a zalegającą tu ciszę zakłócał jedynie monotonny ruch wirującego pod sufitem wentylatora. Pomieszczenie o ścianach wyłożonych białymi płytkami nie miało okien i tylko otwarte na oścież drzwi pozwalały na cyrkulację powietrza między nim a wewnętrznym dziedzińcem kilkupiętrowego hotelu Vishal.
Był maj i na zewnątrz panowały czterdziestostopniowe upały, co w połączeniu ze smogiem oraz nieprzebraną rzeszą ludzi, którzy przelewali się każdego dnia przez wąskie uliczki typowo indyjskiej dzielnicy, gdzie mieszkałem, czyniło mój pobyt tutaj coraz bardziej nieznośnym.
– _One rupee, one rupee, give me one rupee!_ – krzyczały dzieciaki oczekujące na jakiś datek od turystów wychodzących z hotelu. Żebraninę, być może nie tylko na własne potrzeby, uprawiały także w innych miejscach: przy skrzyżowaniach dróg, w okolicach dworca kolejowego i wielkiego centrum handlowego Palika Bazaar, a nawet przed budynkiem lotniska Indiry Gandhi.
Chcąc podróżować po rozległym Delhi, nie zawsze decydowałem się na wzięcie taksówki i często wybierałem rikszę. Nie chodziło tylko o cenę. „Kiedy przyjechałeś do Indii? Na długo? Skąd jesteś? Co robisz? Dużo zarabiasz? Jesteś żonaty? Nie masz zamiaru się rozwieść? Ile masz dzieci? Dlaczego jesteś sam w Indiach?” – to pytania, które zada ci niejeden taksówkarz w Nowym Delhi, Bombaju, Madrasie czy w Kalkucie. Ciekawość i wścibstwo Hindusów oraz ich zdolność do zadręczania cudzoziemców dziesiątkami pytań sprawiały, że powoli traciłem radość z przebywania w Nowym Delhi i coraz częściej myślałem o możliwie najszybszym wyruszeniu do Singapuru i Nepalu. Podobnie jak wielu podróżników, którzy wcześniej pojawiali się Indiach, pragnąłem znaleźć tutaj inspirację do własnych poszukiwań duchowych i naukowych. Zakładałem, że indyjska rzeczywistość w ten czy inny sposób zintensyfikuje moje wysiłki na ścieżce wewnętrznego rozwoju i wzbogaci mnie pod względem poznawczym.
„Ale skoro i tak nie ma oświecenia poza nami samymi, to po co w ogóle przyjeżdżać do takich krajów jak Indie?” – zastanawiałem się, wędrując zaśmieconymi i zatłoczonymi ulicami Paharganj. Nie tylko tutaj, lecz także gdziekolwiek indziej nie sposób odkryć absolutu czy kosmicznej świadomości, które istniałyby w oderwaniu od obserwatora i postrzeganej przez niego rzeczywistości, a będąc w Indiach, jeszcze trudniej to zrozumieć. Wbrew pozorom nasza tendencja do poszukiwania nieba, zbawienia i Boga poza sobą i tym, co nas otacza, może się właśnie tutaj nasilić. Niełatwo uświadomić sobie, że nie ma nieba czy nirwany poza miejscem, gdzie przebywamy teraz – poza panującymi w nim zgiełkiem, cierpieniem oraz skrajną nędzą, w której są pogrążone dziesiątki milionów Hindusów, już nawet niewypatrujących lepszego jutra. Może nie jest to takie trudne, kiedy mieszka się w aśramie , trwając w stanie jakiegoś poznawczo-medytacyjnego złudzenia, wzmocnionego zapachem kadzideł i kwiatów składanych w ofierze różnym hinduistycznym bóstwom. Jednak osoby, które żyją w taki sposób, na ogół nie wchodzą w bliskie relacje z codzienną indyjską rzeczywistością. Ta ostatnia niewątpliwie jest niezwykła, a nawet fascynująca dla pewnej kategorii ludzi z Zachodu – etnologów, religioznawców i orientalistów – ale przypuszczalnie dla większości mieszkańców Europy czy Ameryki Północnej pobyt w Indiach nie byłby zbyt przyjemnym doświadczeniem, gdyby nie skorzystali z oferty biur podróży i nie spędzali czasu w pięciogwiazdkowych hotelach albo podróżując od jednej świątyni do drugiej klimatyzowanymi autobusami marek Mercedes lub Volvo. Trudno byłoby turystom uchwycić ciszę, piękno i spokój głęboko ukryte pod warstwami cierpienia, brudu oraz – specyficznego dla tego kraju – chaosu. Czy potrafiliby z obojętnością przechadzać się wzdłuż ścian budynków zaplutych na czerwono betelem i śmierdzących ludzkim moczem, rozumiejąc, że poza tym, czego doświadczają właśnie tu i teraz, nie ma żadnego absolutu ani nirwany?
Witaj w Indiach – kraju bogiń i bogów, prawdziwych i fałszywych mędrców, naciągaczy, żebraków, trędowatych, świętych krów, bezpańskich psów i ludzkiego nieszczęścia, o które potykasz się codziennie na ulicach i chodnikach indyjskich metropolii. Witaj w kraju cierpienia, któremu każdego dnia spoglądasz w oczy i które czai się wszędzie tam, dokąd skierują cię ciekawość i chęć poznania miejsc, jakich nie znajdziesz w wykazie atrakcji turystycznych reklamowanych przez przewodniki. Witaj w kraju pajsy i rupii, stosów całopalnych płonących nad Gangesem, zwłok dopalających się na kamiennych platformach, gathach w Waranasi oraz długowłosych ascetów w postrzępionych ubraniach, którzy wędrują ścieżką mającą ich wyprowadzić poza ziemskie cierpienie.
Vishal był jednym z wielu tutejszych mało eleganckich hotelików z tarasami na dachach i obskurnymi restauracyjkami, które wbrew pozorom serwowały smaczne indyjskie dania, a także omlety i _banana porridge_ na śniadanie. W pewnym sensie hotel stanowił oazę ciszy i spokoju przy gwarnej ulicy, przez którą już od samego rana przemieszczały się tłumy ludzi, przebijały się indyjskie taksówki marki Ambassador, skutery i riksze oraz snuły się święte krowy odżywiające się śmieciami, popsutymi owocami i kartonowymi pudełkami wyrzucanymi przez straganiarzy. Cały dzień było słychać klaksony samochodów, dzwonki riksz, nawoływania sprzedawców i ich kłótnie z klientami, którzy targowali się nawet o jedną pajsę. Czasami wąskimi uliczkami tej barwnej dzielnicy przeciskały się majestatycznie kroczące słonie.
Wreszcie byłem w Indiach: cuchnących rozkładającymi się odpadkami, „udekorowanych” brudem i betelem , pachnących kadzidłami i perfumami kobiet odzianych w sari. Przemykałem przez miasto, gdzie przy straganach piętrzyły się pudła i gnijące owoce i warzywa, które nie znalazły nabywcy. Na placach targowych krowie łajno rozkładało się w ostrych promieniach słońca, a wysiadujący tam bezzębni żebracy uśmiechali się do mnie i wyciągali ręce po jałmużnę. O piątej nad ranem jedynie psy włóczyły się bez celu po brudnych, zaśmieconych drogach, ale intensywna woń kadzideł wskazywała, że życie już się budzi i leniwie powraca ze spokojnej krainy snów na ulice i place zgiełkliwego w ciągu dnia Paharganj.
Dzień wcześniej w recepcji hotelu zamówiłem taksówkę, która miała mnie zabrać na lotnisko Indiry Gandhi położone szesnaście kilometrów od dzielnicy, gdzie mieszkałem. Przez miesiąc prowadziłem w Nowym Delhi osiadły tryb życia. Wszystkie towary kupione w Polsce: aparat fotograficzny marki Zenit, suszarki do włosów i nabytą na lotnisku, bardzo popularną wśród Hindusów whisky Johnnie Walker – już dawno sprzedałem miejscowym sklepikarzom, a zdobyte w ten sposób pieniądze powoli zaczynały się kończyć.
W drodze na lotnisko czarny Ambassador z żółtym dachem mijał posterunki wojskowe zlokalizowane na rogatkach miasta. Indie już wtedy były zagrożone terroryzmem, o którym w Polsce wiedzieliśmy tylko z lektury gazet donoszących o kolejnych utarczkach brytyjskiego wojska z Irlandzką Armią Republikańską (IRA), o aktywności baskijskiej organizacji ETA czy też o krwawym ataku terrorystów z Palestyny na izraelskich sportowców podczas olimpiady w Monachium w 1972 roku. Miałem jakieś pojęcie o Frakcji Czerwonej Armii Andreasa Baadera i Ulrike Meinhof oraz o działających we Włoszech Czerwonych Brygadach. Tutaj, w Indiach, był to jednak rzeczywisty i bardzo poważny problem, niezbyt mi przedtem znany. Wprawdzie słyszałem o niepodległościowych dążeniach Pendżabu i o ataku indyjskiego wojska na Złotą Świątynię Sikhów w Amritsarze, a także o śmierci indyjskiej premier Indiry Gandhi, zastrzelonej w 1984 roku przez swoich ochroniarzy, lecz uważałem sikhijską rebelię za jedyny poważny problem wewnętrzny tego kraju, w dodatku dawno rozwiązany. Na miejscu okazało się, że na rogatkach samej stolicy rozmieszczono pełno posterunków wojskowych z gniazdami karabinów maszynowych zabezpieczonymi workami z piaskiem, a listy gończe – nie tylko za pospolitymi przestępcami, ale również za terrorystami – wywieszano w recepcjach hoteli.
O wczesnej porze nie było jeszcze dużego ruchu i w ciągu kilkunastu minut podjechaliśmy przed lotnisko. Przebiwszy się przez mur żebrzących dzieci, znalazłem się w terminalu, a później stanąłem w niedużej kolejce pasażerów odprawianych na samolot do Katmandu. Wylatywał on z Singapuru i miał międzylądowanie w stolicy Indii, skąd mniej więcej po dwóch godzinach powinienem dotrzeć do królestwa Nepalu.
„That’s why I’m going to Katmandu,
Up to the mountains where I’m going to,
And if I ever get out of here
That’s what I’m gonna do.”
Nie wiem, czy Bob Seger, amerykański rockman, kiedykolwiek odwiedził Katmandu, ani ilu hippisów zainspirowanych jego utworem wybrało się do Nepalu, ale właśnie spełniało się jedno z moich największych marzeń, gdyż byłem w drodze do himalajskiego królestwa.
Dla wielu hippisów i gwiazd rocka zmęczonych amerykańskim pędem oraz ideami zachodniego społeczeństwa konsumpcyjnego takie zakątki stanowiły uosobienie legendarnej Szambali, pojmowanej raczej jako miejsce wolne od codziennych trosk niż jako kraina, gdzie panowały doskonałe warunki sprzyjające rozwojowi duchowemu. Nepal był absolutnie niezwykłym miejscem. Począwszy od wypraw George’a Mallory’ego w latach dwudziestych i Edmunda Hillary’ego w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku przybywały tu kolejne ekipy himalaistów, którzy nie mogli się oprzeć pragnieniu zdobycia nie tylko najwyższej góry na świecie – Mount Everestu – ale także pozostałych trzynastu ośmiotysięczników, spośród których aż osiem leży w Nepalu. Przez wiele lat ściągali do niego z całego świata hippisi – zarówno miłośnicy haszyszu i marihuany, jak i ludzie zainteresowani buddyzmem. Na miejscu spotykali się z jego tybetańską odmianą, która ze względu na bliskie związki kulturowe z Tybetem i Indiami była w owym królestwie najpopularniejsza. Do rozprzestrzeniania się wadżrajany w Nepalu współcześnie przyczynił się masowy napływ Tybetańczyków, którzy znaleźli tutaj drugą ojczyznę po tym, jak ich kraj utracił niepodległość na rzecz Chin, sam Dalajlama zaś uciekł do Indii w roku 1959. W ich własnej ojczyźnie kolejne powstania były pacyfikowane przez czerwonogwardzistów przewodniczącego Mao, a tybetańskie tradycje kulturowe i tybetański buddyzm stanęły w obliczu groźby całkowitego zniszczenia.
Maszyna, którą po raz pierwszy poleciałem do Katmandu, niewiele różniła się od tej, którą przybyłem do Indii. Airbus A320 zabierał około stu osiemdziesięciu pasażerów i miał ten sam, niezbyt komfortowy, rozkład siedzeń: po trzy miejsca w każdym z dwóch rzędów biegnących po obydwu stronach kadłuba. W biurze podróży na Paharganj udało mi się kupić bilet na miejsce przy oknie, dzięki czemu w trakcie lotu mogłem podziwiać najwyższe góry świata. Jak zapowiedziała obsługa, było nam dane oglądać główne pasmo Himalajów z Annapurną i Dhaulagiri. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nie będzie to mój jedyny przelot nad tymi majestatycznymi szczytami.
***
Podczas prawie dwugodzinnego lotu przypomniałem sobie pierwszą podróż samolotem, którą odbyłem zaledwie miesiąc wcześniej. Do Indii dotarłem na pokładzie ciasnego rosyjskiego tupolewa Tu-154 Polskich Linii Lotniczych LOT, których nazwa kojarzyła się jednemu z moich znajomych w Azji z angielską frazą: _a_ _lot of trouble_ . Na szczęście nie było tak źle – kilkunastogodzinny lot z międzylądowaniem w Taszkiencie przebiegł bez zakłóceń. W stolicy Uzbekistanu na ścianach głównego holu tranzytowej części lotniska widniały socrealistyczne freski przedstawiające między innymi czołowych ideologów komunizmu: Marksa, Engelsa i Lenina. Możliwe, że w dzisiejszych czasach uznano by je już za zabytek muzealny podlegający szczególnej ochronie. Ku sporemu zaskoczeniu wielu pasażerów można było tutaj kupić piwo Żywiec, ochoczo zamawiane prawie przez wszystkich. Butelki czystej wódki dyskretnie wyciągane z toreb podróżnych nie należały do rzadkości, ale stewardesy przymykały oko na ten proceder, dzięki czemu ludzie łatwiej znosili monotonny lot do kraju boga Brahmy i wędrownych ascetów, choć większość osób była nastawiona na co innego.
Do Indii udawali się głównie kotoniarze, jak określali ich rezydujący na miejscu polscy przemytnicy, którzy już od kilku lat zajmowali się szmuglowaniem złota i elektroniki z Singapuru do kraju braminów i świętych krów. Kotoniarze (od angielskiego słowa _cotton_ – „bawełna’’) podróżowali tam, żeby kupić indyjskie ubrania, które miały ogromne powodzenie wśród rodaków w Polsce. Sprzedawane w licznych indyjskich sklepach, powstających wówczas w każdym większym mieście, cieszyły się takim wzięciem, że dało się na nich całkiem nieźle zarobić. Należało tylko polecieć do Indii! Bilet w obydwie strony kosztował wtedy około dwustu pięćdziesięciu dolarów amerykańskich, czego nie sposób nazwać małą sumą pieniędzy. W przeliczeniu na amerykańską walutę średni zarobek netto w Polsce w 1989 roku (kiedy wyruszyłem w podróż) wynosił około sto pięćdziesiąt dolarów. Wśród pasażerów – jak wywnioskowałem z rozmów toczących się podczas długiego lotu – niewielu było zainteresowanych indyjską kulturą, w większości lecieli do kraju świętych krów w celach handlowych. Kupowali towar w hurtowniach, a nawet w miejscowych sklepach i wysyłali do Polski cargo wraz z _certificates of origin_, czyli listami przewozowymi, które potwierdzały pochodzenie eksportowanych artykułów oraz ich wartość, przeważnie znacznie zaniżoną. Nie było to zbyt skomplikowane w powszechnie skorumpowanych Indiach. Każda agencja typu Express Cargo Service, która zajmowała się ekspedycją tego rodzaju przesyłek, za opłatą zadowalającą obie strony mogła wpisać do wykazu towarów ceny podane przez osobę wysyłającą. Na podstawie tego dokumentu celnicy wystawiali _certificate of origin_ i wszyscy na tym korzystali: kotoniarze, właściciele agencji i indyjscy celnicy. Na Paharganj można było załatwić niemal wszystko, więc bez konieczności opuszczania tej dzielnicy wysyłano z niej codziennie dziesiątki przesyłek cargo do kraju nad Wisłą. _Anything is possible in India_ – to najpopularniejsze powiedzenie w Indiach. Często słyszałem je od Hindusów spotykanych podczas podróży, a kolejne doświadczenia, które tam zdobywałem, tylko potwierdzały jego prawdziwość. Dla kotoniarzy Indie nie różniły się zbytnio od Turcji, gdzie również mogli kupić tanią odzież, by sprzedawać ją w Polsce. Takie ekspedycje były opłacalne aż do czasu, kiedy koniunktura uległa zmianie i skończył się wielki popyt na rzeczy _made in India_ .
Nie brałem pod uwagę parania się podobnym biznesem. Byłem na urlopie dziekańskim, a zawsze chciałem polecieć do Indii i Nepalu na nieco dłużej. Studiowałem etnologię i zajmowałem się buddyzmem tybetańskim, interesowałem się także hinduizmem, a ponadto etnografią i historią tych rejonów Azji. Co więcej, jak okazało się trochę później, lubiłem tam przebywać, zwłaszcza w samym Nepalu. Żeby lepiej i głębiej poznać ten świat, zdecydowałem się na dosyć karkołomne przedsięwzięcie – mianowicie zostałem przemytnikiem.
Leciałem do Nepalu z dwoma współtowarzyszami. Na pokładzie samolotu singapurskich linii lotniczych SQ spotkałem się ze znajomym, który wiózł cztery japońskie kamery Panasonic National M7 i dla którego był to już trzeci lot na tej trasie. Wcześniej niż ja znalazł pracodawców, emigrantów z Iranu i wprawiał się w roli wrzucaka, jak nazywano w tej branży kogoś, kto transportował z Singapuru kilka kamer VHS, kasety wideo, małe aparaty fotograficzne Konica 35 mm typu _point-and-shoot_, a do tego zestaw filmów fotograficznych i głowice do kamer. Na wyposażeniu znajdował się także japoński walkman, który często wykorzystywałem w trakcie długich podróży, szczególnie że w Indiach i w Nepalu oferowano na kasetach magnetofonowych wszelkiego rodzaju nagrania, włącznie z miejscową muzyką orientalną. Nabyte w Singapurze kamery firmy Panasonic oraz cały szmuglowany ładunek rozdzielano między tak zwanych wieszaków, co umożliwiało przewiezienie tych rzeczy – a właściwie przemyt – najpierw do Nepalu, później do samych Indii, gdzie sprzedawano elektronikę ze zdecydowanie większym zyskiem niż w himalajskim królestwie. Oczywiście, żeby przeprowadzić taką operację, należało się odpowiednio przygotować. Singapur nie stwarzał żadnych trudności, gdyż można było wywieźć stamtąd dowolną liczbę elektroniki i innych towarów eksportowo-przemytniczych. Kamery VHS były w Indiach niezmiernie popularne, również dlatego, że Hindusi jeszcze bardziej niż inne nacje lubowali się w nagrywaniu ważnych uroczystości rodzinnych, zwłaszcza ślubów. Dzięki ogromnemu zapotrzebowaniu na tego typu sprzęt dało się na każdej przywiezionej tam kamerze zarobić około tysiąc dolarów amerykańskich. Tylko jak ją sprzedać, skoro musiała zostać zadeklarowana indyjskim celnikom przed wjazdem do kraju?
***
Tymczasem wylądowałem w magicznym Katmandu i wraz z pasażerami z różnych państw zacząłem się przemieszczać w stronę budynku lotniska Tribhuvan. Zanim ustawiłem się w kolejce do odprawy paszportowej, musiałem wypełnić wniosek wizowy, załączyć do niego swoje zdjęcie i kupić nepalską wizę, zapłaciwszy za nią dolarami. Była to wiza turystyczna, lecz umożliwiała mi wielokrotny wjazd do kraju przez trzydzieści dni.
Celu mojej podróży nie stanowił jednak Nepal. Przyleciałem tutaj tylko na parę dni, po czym miałem wracać do Nowego Delhi, wlokąc ze sobą bagaż wypełniony elektroniką przeznaczoną do sprzedaży właśnie w Indiach. U celnika zadeklarowałem kamerę VHS, a ten wpisał w moim paszporcie odpowiednią adnotację. Notatka zawierała nazwę i numer seryjny kamery, co umożliwiało następnie jej wwiezienie do Indii, gdzie celnicy potwierdzali swoim stemplem wpis nepalskiego kolegi po fachu. Wszystko się zgadzało! Oczywiście powinienem wywieźć ową kamerę, gdy będę opuszczał kraj, ale stosowałem pewien trick, który pozwalał mi ją sprzedać bez wzbudzania podejrzeń u indyjskich służb pomimo adnotacji o posiadanym sprzęcie.
Nie zajmując się w tamtym momencie roztrząsaniem wszystkiego, o czym dowiedziałem się tuż przed wylotem, skoncentrowałem się na chwili obecnej – byłem w Katmandu! Wprawdzie różnica czasowa, wprowadzona, by podkreślić niezależność Nepalu od Indii, wynosi zaledwie piętnaście minut, lecz już na pierwszy rzut oka kontrast między tymi krajami okazał się o wiele większy. Nie zauważyłem wśród Nepalczyków tak charakterystycznego dla Hindusów natręctwa. Nie było tutaj ani takiego tłoku na ulicach (dawne królestwo jest mikroskopijne w porównaniu z republiką, również pod względem liczby ludności), ani hałasu i brudu typowych dla indyjskich metropolii. Nie widziałem wędrujących po chodnikach słoni, włóczących się po ulicach i placach, wynędzniałych świętych krów, którym można było policzyć kości, armii wszędobylskich nieszczęśników wyciągających rękę ani czarnych Ambassadorów z żółtymi dachami. Przed lotniskiem nie napotkałem także stada żebrzących dzieci.
Podszedłem do jednej z taksówek marki Toyota, których stare modele, produkowane jeszcze w latach siedemdziesiątych, ciągle jeździły po Katmandu – i poprosiłem sympatycznego taksówkarza o skośnych oczach, żeby zawiózł mnie do jakiegoś hotelu przy słynnej Freak Street. Niegdyś był to rejon okupowany przez hippisów, którzy masowo przybywali wtedy do Nepalu i jego stolicy z całego Zachodu. Mogli się tutaj cieszyć pełną swobodą korzystania ze swoich ulubionych używek – haszyszu i marihuany, sprzedawanych przez sklepikarzy posiadających rządową licencję. Ulica znajdowała się nieopodal głównego placu stolicy, Durbar Square, gdzie magiczne świątynie hinduistycznych bóstw przyciągały rzesze turystów, którzy chcieli uchwycić te prawie że nierealne obrazy pagód na rolkach filmów w swoich aparatach.
Wprawdzie Nepal nie jest amerykańskim stanem i leży ponad dwanaście tysięcy kilometrów od Waszyngtonu, lecz również tutaj ingerencja Stanów Zjednoczonych przyczyniła się do zmiany krajobrazu kulturowego. Hippisi zniknęli z tych terenów na skutek presji wywieranej przez amerykański rząd na miejscowe władze, które musiały zdelegalizować haszysz i marihuanę. Nie znaczy to oczywiście, że nie mogłem spotkać na ulicach miasta długowłosych pielgrzymów, ale nie stanowili oni już zdecydowanej większości wśród odwiedzających himalajskie królestwo. Znajdowało się tam między nimi sporo pięćdziesięciolatków, którzy zapewne wracali do Nepalu, by ponownie zatopić się w jego magii i niepowtarzalności i przypomnieć sobie burzliwą młodość. Do pozostałości po tamtych czasach należały lokale, gdzie subtelnie sączyła się z głośników muzyka jazzowo-rockowa z lat siedemdziesiątych. Oprócz świetnych ciast można było tutaj dostać smaczne lody i dyskretnie zapalić przyniesiony ze sobą haszysz. Pomimo regulacji prawnych zabraniających uprawy marihuany krzewy konopi nadal rosły wokół domów nie tylko na peryferiach Katmandu, a produkcja ponoć najlepszego haszyszu na świecie odbywała się w wysoko położonych górskich dolinach. Do stolicy przywożono go wielkimi ciężarówkami Tata, na które zasadzali się żołnierze, by przechwycić kolejny transport, nieraz zmierzający jeszcze dalej, poza granicę.
Amerykańskie naciski nie spowodowały na szczęście, że całkowicie zabroniono haszyszu i marihuany, nadal oficjalnie używanych w celach religijnych przez hinduskich ascetów, _sadhu_. Taka decyzja pewnie doprowadziłaby do zamieszek społecznych albo do zdelegalizowania tej wspólnoty, co najprawdopodobniej zakończyłoby się ogólnonarodową rewolucją. W przeciwieństwie do hippisów, których ruch był raczej efemerycznym zjawiskiem kulturowym, wędrowni asceci znajdują się na swojej ścieżce już od kilku tysięcy lat. Nie ulegają zmiennym trendom mody i raczej nie przesiadają się po kilku latach do eleganckich samochodów, by powiozły ich mniej lub bardziej wyboistą drogą do kariery, ku spełnieniu się nepalskiego odpowiednika _American dream_. Spotykałem ich, gdy snułem się po terenach przynależących do sanktuarium Śiwy – Paśupatinath. Wysiadywali przy kapliczkach i pod drzewami, szukając schronienia przed intensywnym słońcem lub medytując bez ruchu. Niekiedy popisywali się gibkością i siłą ciała wytrenowanego dzięki jodze i w ten sposób wyciągali pieniądze od turystów, którzy pragnęli uwiecznić ich na fotografiach. Niektórzy asceci koczowali w małych grupkach i poszukiwali odmiennych stanów świadomości, paląc haszysz z glinianych fajek – _chillum_.
***
W okolicy świątyni pojawiałem się na krótko podczas swoich licznych podróży do Katmandu. Miejsce wyglądało niczym nierealna impresja malarska, zupełnie niepasująca do schematów, które wyniosłem z własnej kultury. Miałem wrażenie, że tutaj można łatwiej doświadczyć bliskości tego, co pozostaje zawoalowane, a zarazem nie tak odległe jak absolut pod postacią transcendentnego Boga tradycji judeochrześcijańskiej. Bezforemna zasada wszechświata manifestowała się tutaj w formie majestatycznych kaplic zwieńczonych kopulastymi dachami, śiwaickiego _sadhu_ grającego na flecie w jednej z nich, drzew porastających wzgórza oraz dymów unoszących się nad stosami pogrzebowymi, które płonęły na gathach nad świętą rzeką Bagmati. Wręczyłem banknot o nominale dziesięciu rupii świętemu mężowi, wierząc, że jego błogosławieństwo przyda mi się na niebezpiecznych szlakach, i zatopiłem się w panującej tutaj atmosferze swoistego mistycyzmu. Być może w poszukiwaniu zbliżonych doświadczeń ściągają tu nie tylko rzesze wyznawców hinduizmu, ale także duchowo nastawieni przybysze z całego świata?„Często mówi się, że wszystkie religie są do siebie podobne. Nie tylko etnolodzy dodają, że różnią się one między sobą jedynie formami kulturowymi, które poszczególne wyznania przyjmują w zależności od miejsca występowania. Nigdy nie spotkałem się z bardziej niedorzecznym stwierdzeniem na temat religii” – pomyślałem, wędrując pierwszy raz w życiu po terenach niechrześcijańskiej świątyni. Sanktuarium Paśupatinath stanowi na mapie hinduistycznych pielgrzymek jedno z miejsc mocy, które charakteryzuje się szczególną koncentracją energii Śiwy i Śiakti. Żeńska energia reprezentowana jest tutaj przez świątynię bogini – Guhyeshwari. W chrześcijaństwie ani nie akcentuje się wzajemnego oddziaływania zasad męskiej i żeńskiej oraz ich wpływu na świat i samego człowieka, ani nie podkreśla się idei nierealności zjawisk tak mocno jak w hinduizmie. Nawet jeśli należą one do doktryny, to są raczej przedmiotem kontemplacji, które można znaleźć w pismach mistyków w rodzaju świętego Jana od Krzyża, niebędących przecież codzienną lekturą chrześcijan.
„Co z wiecznym potępieniem i jak odnieść tę koncepcję do teorii karmicznej redystrybucji, zgodnie z którą nie można przecież w nieskończoność doświadczać konsekwencji nawet najbardziej niegodziwych czynów? Na pewno nie zawsze można się wydostać z piekieł wskutek generowanego tam negatywnego potencjału, ale nie jest to wykluczone, jak przedstawia to chrześcijaństwo. Co z osobowym Bogiem, który w żaden sposób ani nie przypomina Brahmana w jego niepersonalnym aspekcie, ani nie kojarzy się z pierwotną świadomością czy też fundamentem istnienia, o ile nie weźmiemy pod uwagę nauk Mistrza Eckharta, niegłoszonych przecież na co dzień?” – zastanawiałem się, obserwując, jak zaklinacze węży wprawnie wyciągają swoje kobry z wiklinowych koszyków i wprowadzają groźnie wyglądające gady w hipnotyczny taniec. Jeśli systemy religijne nie tylko są drogą prowadzącą z ziemskiego uwikłania do ostatecznej rzeczywistości, lecz także odzwierciedlają w jakiś sposób misterium życia, to łatwiej można to odnaleźć w hinduizmie niż w tradycji judeochrześcijańskiej.Bez energii seksualnej nie mogłoby się pojawić życie. Ta oczywistość – ukazana w niezbyt zawoalowany sposób w formie rzeźb lingamu boga Śiwy zatopionego w joni Śiakti oraz wyniesiona do rangi religijnego sekretu chronionego w kaplicach ciągnących się wzdłuż rzeki – była dla mnie indyjskim, bardziej dosadnym odpowiednikiem abstrakcyjnego yin-yang . Śiwa przedstawiany jest pod postaciami nie tylko medytującego jogina, ale także tańczącego bóstwa, które doprowadza zarówno do zniszczenia całego świata, jak i do jego transformacji. Oba aspekty, niszczycielski i transformujący, odnoszą się przede wszystkim do poziomu wewnętrznego, na którym uosabiają unicestwienie fałszywego centrum istoty ludzkiej, zamkniętej w klatce własnego „ja”, uniemożliwiającego rozpoznanie w nas tego, co nieśmiertelne.
Przyciągały mnie magnetyzm i nierealność tego miejsca. Postrzegałem je jako specyficzny wymiar, gdzie przenikają się przeciwstawne energie, będące jednak wyrazem tej samej rzeczywistości, która zawiera w sobie zarówno życie, jak i śmierć. Często znajdowałem spokojne miejsce na wyższym brzegu rzeki, by obserwować ceremonie pogrzebowe odbywające się u podnóża świątyni Śiwy. Dymy ze stosów pogrzebowych, które unosiły się całymi dniami nad tym miejscem, nadawały mu niezwykle dramatyczny, przygnębiający i nieco odrealniony charakter, a zarazem sprawiały, że obecność śmierci stawała się tu niemal namacalna. Nie było takiego dnia, abym nie był świadkiem palenia zwłok. Zawinięte w żółty materiał ciała zmarłych, ułożone na stosie drewna obłożonego mokrą słomą, płonęły przez wiele godzin na kamiennych platformach, gathach, nim zamieniły się w popiół. Wokół natomiast toczyło się normalne życie – ludzie pojawiali się tutaj, a później wracali do codzienności. Wędrowni asceci oddawali się swoim mniej lub bardziej sakralnym aktywnościom, lokalni sprzedawcy pamiątek liczyli kolejne rupie po mniej lub bardziej udanym dniu, ja zaś próbowałem zrobić jak najlepsze zdjęcia nie tylko miejscowym ascetom, ale również pozującej mi do portretowych fotografii nepalskiej dziewczynie. Wszystko to tworzyło niepowtarzalną scenerię, w której przenikały się życie, śmierć i nieuchwytne poczucie bezczasowości.
Na drugim brzegu rzeki wznosiła się główna świątynia, zwieńczona pagodowym dachem, którego platerowana złotem powierzchnia lśniła w promieniach słońca. Wspomniane już doznania w pewnym stopniu rekompensowały mi niemożność odwiedzenia samej świątyni. Nie byłem hindusem. Może wpuszczono by mnie, gdybym pretendował do bycia wyznawcą Śiwy, ale przecież nie wiedziałbym, jak mam się zachować. Zresztą nie musiałem tam wchodzić, gdyż i tak chłonąłem gromadzącą się tu od tysiąca lat medytacyjną energię kolejnych pokoleń ascetów próbujących wydostać się z labiryntu cierpienia. Ci, którzy porzucili normalne życie, od dawna wędrują tymi samymi szlakami – od jednego świętego miejsca do drugiego. Czasami na szlakach i w świętych miejscach spotyka się wędrowne ascetki, _sadhivis_, które także porzuciły swoje domostwa i przez kilkanaście lat prowadzą identyczny tryb życia jak mężczyźni. Parę dni tu, parę dni tam i ciągle w drodze. Subkontynent jest ogromny, a punktów będących celem pielgrzymek i obchodów religijnych – całkiem sporo. Wielu ascetów uważa, że dzięki prowadzeniu takiego życia znajdują się pod szczególną opieką boskich sił. Poświęcają się jodze i medytacjom oraz wędrują, aby podobnie jak inni pielgrzymi chłonąć wibracje miejsc mocy. W miejscach w rodzaju sanktuarium Śiwy, które odwiedzałem, zatrzymują się na pewien okres, czasem w kilkuosobowych grupach. Tworzą wtedy obozowiska, gdzie gotują strawę, oddają się swoim praktykom, wymieniają doświadczeniami i informacjami z odległych rejonów subkontynentu. Nigdy nie protestowali, kiedy ich obserwowałem, fotografowałem i z nimi rozmawiałem, nawet jeśli akurat oddawali się rytualnemu paleniu haszyszu. W miarę swoich ograniczonych możliwości odwzajemniałem się jakimś datkiem i wspierałem ich na drodze do nirwany.
Wędrowni asceci to bardzo specyficzna grupa społeczna składająca się w większości z autentycznych poszukiwaczy absolutu. Niektórzy rezygnują nie tylko z życia rodzinnego, ale również z kariery zawodowej. Ich dobytek obejmuje skromne odzienie, żebraczą miskę, a w przypadku wyznawców Śiwy – nieodzowny trójząb, służący zarówno jako laska, jak i narzędzie do obrony przed dzikimi zwierzętami i niekiedy ludźmi. Długie włosy i styl życia mają ich upodobnić do samego Śiwy, uznawanego przez nich za patrona oraz guru uosabiającego pierwotny stan świadomości. Na ich czołach widnieją wymalowane znaki, na podstawie których można stwierdzić, do jakiej należą szkoły. Najczęściej spotyka się tutaj śiwaitów z białymi, poziomymi liniami. Wielu z nich schodzi w doliny tylko na krótko, w trakcie pielgrzymek; później wracają w góry, gdzie w swoich jaskiniach lub aśramach praktykują jogę i medytację. Na razie nie wybierałem się z nimi w Himalaje, lecz zadowoliłem się tym, że odwiedziłem jedno z najświętszych miejsc poniekąd bliskiego mi hinduizmu. Kto wie? Może i ja byłem kiedyś wędrownym ascetą?
Gdy powoli opuszczałem tereny sanktuarium Śiwy, moje spojrzenie przyciągnęła sylwetka jogina siedzącego w postawie medytacyjnej. Jego dłonie, wewnętrzną stroną zwrócone ku górze, opierały się na udach, długie włosy opadały mu na piersi i sięgały do ziemi, a siwa broda kontrastowała z girlandą żółtych kwiatów zawieszoną na szyi. Biały, złożony z trzech pionowych linii znak na czole świętego męża wskazywał, że podąża on ścieżką boga Wisznu. W spojrzeniu jogina malowały się spokój i błogość. Czy znajdował się w stanie całkowitego medytacyjnego wchłonięcia, określanego mianem _samadhi_? Może w jakiś sposób wiedział, że jest na końcu swojej drogi i już nigdy nie zawita do świata form, rozpłynąwszy się po śmierci w poszukiwanej przez siebie nirwanie? Potraktowałem to jako dobry znak, nieczęsto wszak spotyka się ludzi w stanie głębokiej medytacji. Czując, że jeszcze tu wrócę, starałem się bez żalu opuścić to miejsce, by więcej czasu spędzić na wzgórzu Swayambhunath. Zawsze było mi trochę bliżej do buddyzmu niż do hinduizmu.„Chyba nie ma zbyt wielu takich miejsc jak Nepal, gdzie równie ostentacyjnie zajmowano by się sprawami związanymi ze świadomością i umysłem” – stwierdziłem, gdy odwiedzałem hinduistyczne świątynie i buddyjskie klasztory rozrzucone w Dolinie Katmandu. Siedzący nad brzegiem Bagmati hinduscy asceci dążyli do uchwycenia iluzoryczności indywidualnego „ja”, będącego ponoć jedynie manifestacją uniwersalnej świadomości, jakby chwilowym jej odbiciem powstałym na skutek złudzenia. Ilu z nich dzięki swoim wysiłkom doznało duchowego przebudzenia i osiągnęło wyzwolenie z koła narodzin i śmierci – mokszę? Ilu zdryfowało z medytacyjnej ścieżki i zamiast szukać wyzwolenia, zaczęło lgnąć do iluzorycznych stanów umysłu, systematycznie odurzając się zbyt dużą ilością świętych substancji? Czy wielu spośród nich tylko stroi się w szaty ascetów i ucieka od trudności życia? Zawsze przecież można dostać więcej pieniędzy, jeśli pozuje się na świętego męża. Któż z turystów odróżni wędrownego ascetę od zwykłego, przebiegłego żebraka? Może bardziej efektywne były metody buddyjskich mnichów, medytujących i odprawiających rytuały w klasztorach rozrzuconych po całym niegdysiejszym królestwie? Ich egzystencja nie zależała od innych aż w takim stopniu, jak w przypadku hinduskich ascetów. Nie zajmowali się żebraniną, w przeciwieństwie do swych duchowych braci w innych buddyjskich krajach, ani nie prowadzili życia joginów – niczym ich tantryczni protoplaści, Tilopa i Naropa, którzy na przełomie dziesiątego i jedenastego wieku medytowali w samotności na terenach nad gathami przy świętej rzece Bagmati. Być może klasztory stwarzały bardziej sprzyjające warunki na drodze do oświecenia niż gwarne miejsca religijnych pielgrzymek hinduizmu i samotność, z którą musiał się zmagać niejeden _sadhu_?Nie miałem jednak tak dobrej sytuacji jak Aleksandra David-Néel , aby zająć się dokładniej zgłębianiem tego zagadnienia. Jej ekspedycje do Azji, w tym wyprawa do Tybetu w latach dwudziestych minionego stulecia, były sponsorowane nie tylko przez jej męża, lecz również przez francuski rząd. Dopiero później słynna podróżniczka i eksploratorka stała się bardziej samodzielna finansowo. Znałem jej fascynującą książkę „Mistycy i cudotwórcy Tybetu”, która wypożyczona z Biblioteki Jagiellońskiej krążyła wśród krakowskich znajomych zainteresowanych buddyzmem tybetańskim.
Warto też wspomnieć innego podróżnika oraz bardzo dobrego etnografa i orientalistę, Gonbodżaba Cybikowa , który na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku odwiedził Tybet i Lhasę. Udał się tam jako buriacki pielgrzym, gdyż w owych czasach cel jego peregrynacji był zamknięty dla innych cudzoziemców. Jego frapujący „Buddyjski pielgrzym w świątyniach Tybetu” należał do moich ulubionych lektur, a zarazem stanowił znakomity przykład świetnej pracy etnograficznej. Ale i Cybikow nie był niezależnym podróżnikiem, lecz został wysłany do Tybetu przez rząd rosyjski, rywalizujący o wpływy na tamtych obszarach z wszędobylskimi Brytyjczykami.
Ponieważ nie miałem sponsorów, musiałem zarabiać pieniądze na swoje eskapady i nie mogłem sobie pozwolić, przynajmniej w tamtym momencie, na prowadzenie bardziej szczegółowych badań terenowych nad hinduizmem i buddyzmem tybetańskim. Trudno by mi jednak było nie docenić tego, że właśnie znajdowałem się na szlakach biegnących przez rejony Azji, które zawsze mnie interesowały – mogłem tu w końcu zobaczyć wszystko, o czym do tej pory tylko czytałem w książkach.
***
_Guesthouse_, w którym zamieszkałem, był niskobudżetowym, bardzo skromnym hotelikiem przy słynnej Freak Street. Drzwi do pokoju zamykane na skobel i kłódkę. Jedno łóżko, mała ubikacja i łazienka z prysznicem, lamperie wykonane farbą olejną, stolik i krzesło. Małe i ciasne pomieszczenia. Obowiązkowo – śmigło pod sufitem. Niemniej w cenę w wysokości dziesięciu dolarów amerykańskich wliczono miłą obsługę oraz codzienną wymianę pościeli i ręczników. Nie mogłem narzekać! Było czysto, schludnie i bardzo tanio, a ja wreszcie zagościłem w królestwie Nepalu.
Spędziłem tutaj prawie trzy dni. Miałem się gdzie zatrzymać, wykąpać i wyspać, i co równie ważne, czułem się tu bezpiecznie. Wieczorem chciałem wyruszyć w podróż powrotną do Indii. Zanim udałem się na wzgórze, na którym znajdowało się buddyjskie sanktuarium, odwiedziłem jedną z wielu agencji turystycznych na terenie dzielnicy Thamel. Już wówczas była to główna dzielnica turystyczna, a odebrała owo miano właśnie Freak Street. Kupiłem bilet autobusowy do Indii, nieświadom tego, jak ważne jest zdobycie odpowiedniego miejsca – błędnie zakładałem, że wszystkie powinny być równie wygodne. Zapłaciłem za bilet za jedno z ostatnich miejsc, na samym końcu autobusu, co przypłaciłem nieznośnym dyskomfortem podczas około dziewięciogodzinnej jazdy. Pośpiech bez wątpienia nie jest najlepszym doradcą podróżnika! Wyprawa do miejscowości Sonauli – leżącego już w Indiach, w stanie Uttar Pradesh, punktu granicznego między Nepalem a Indiami – nie była jedyną podróżą lądową, którą odbyłem krętymi i niebezpiecznymi drogami do kraju braminów.
Ale zanim do niej doszło, z kupionym już biletem ukrytym w saszetce na pieniądze i dokumenty, wskoczyłem do pierwszej zatrzymanej rikszy i poprosiłem miłego Nepalczyka o zawiezienie mnie w okolice wzgórza, na którym stała słynna buddyjska Stupa – Swayambhunath. Kiedy zapytałem go o pochodzenie etniczne, odrzekł, że jest Newarem. Nepal to istny raj dla etnologów! Jego etniczna, językowa i religijna różnorodność była nie mniej fascynująca niż architektura sakralna i himalajskie szczyty. Wszystko razem tworzyło aurę magii i niezwykłości otaczającą ten kraj. Dziewiętnaście języków i ponad trzydzieści grup etnicznych rozsianych na terytorium obejmującym powierzchnię około stu czterdziestu siedmiu tysięcy kilometrów kwadratowych musiało robić wrażenie na niejednym etnologu.
Mój rikszarz należał do grupy etnicznej, która uchodziła za pierwotną ludność Doliny Katmandu. Wprawdzie Newarowie stanowili niewiele więcej niż pięć procent mieszkańców całego Nepalu, ale w tym rejonie co drugi mieszkaniec należał właśnie do owej grupy etnicznej. Wpatrujące się we mnie lekko skośne oczy mężczyzny wskazywały na jego mongoloidalną przynależność etniczną, choć – w przeciwieństwie do innych plemion Nepalu o zbliżonych cechach etnicznych – Newarowie mają pod względem genetycznym wiele wspólnego także z ludnością Indii. Pewne podobieństwa występują między nimi a Hindusami również w zakresie języka, bo używają tego samego alfabetu, dewanagari, lecz nie porozumieliby się z nimi, gdyż język newarski zaliczany jest do grupy tybetobirmańskiej. Ich twarze potwierdzają obiegową opinię, wedle której należą do ludzi o bardzo przyjaznym i łagodnym charakterze. Moim przewoźnikiem był przedstawiciel społeczności, której historia pobytu na tych terenach zaczęła się przed ponad dwoma tysiącami lat. Jego przodkowie tworzyli przepiękne świątynie, rzeźby i posągi bóstw, zajmowali się handlem, rzemiosłem i rolnictwem. Jako uznani już wówczas artyści oraz wysokiej klasy rzemieślnicy byli zapraszani przez władców Chin i Tybetu, gdzie wprowadzali pagodowy styl architektoniczny. To właśnie z Nepalu miał on się rozprzestrzenić w Azji.
Po dwudziestu minutach jazdy znaleźliśmy się przy wzgórzu. Wręczyłem swojemu przewoźnikowi należne pieniądze, ale też dorzuciłem pięć rupii. Nepalczyk z uśmiechem przyjął zapłatę i nie żądał, bym dał mu jeszcze więcej. „Jaka różnica w porównaniu z Indiami, gdzie rikszarze zawsze chcieli ode mnie wyższej kwoty niż ta, na którą byliśmy umówieni, mimo że na ogół również im dawałem dodatkowo kilka rupii” – pomyślałem, odwzajemniając uśmiech.
Okolica wyglądała inaczej niż miejsca, które zdążyłem zobaczyć w Katmandu. Zdziwiło mnie, że nie widziałem tu ani jednego hinduskiego ascety – barwnego elementu krajobrazu, tak typowego nie tylko dla samych Indii, ale również dla stolicy Nepalu. W jakiś sposób wytłumaczyłem to sobie charakterem miejsca, choć było ono odwiedzane także przez wyznawców hinduizmu. Niemniej byłem w innej mandali, w innym kręgu mocy. _Sadhu_ mieli własne pole energii w sanktuarium Śiwy – Paśupatinath – a tutaj dominowały odmienne wibracje. Trzy duże posągi siedzącego w medytacji Buddy u podnóża wzniesienia ze stupą zachęcały pielgrzymów do wędrówki, być może nie tylko na szczyt wzgórza. Ponad dwa tysiące pięćset lat temu w małej indyjskiej wiosce Uruvela, na terenie dzisiejszego stanu Bihar, pojawił się wędrowny asceta szukający od dłuższego czasu odpowiedzi na pytania związane z egzystencjalną sytuacją człowieka. Chciał uwolnić się od cierpienia, przekroczyć sferę narodzin, chorób, starości i śmierci i odkryć prawdziwą naturę rzeczy. Cicha i spokojna wioska wydała mu się idealnym miejscem do medytacji. Żeby skryć się przed promieniami słońca i mieć względną ochronę przed deszczem, usiadł pod drzewem nieopodal przepływającej w dole rzeki. Po wieloletniej wędrówce i praktykowaniu medytacji pod kierunkiem ówczesnych guru były książę Siddhartha Gautama osiągnął wreszcie oświecenie, będące w pewnym sensie ekwiwalentem chrześcijańskiego zbawienia uzyskanego już za życia. Odtąd mała Uruvela stała się celem pielgrzymek wyznawców buddyzmu, a od kilku wieków znana jest pod nazwą Bodh Gaya. Wprawdzie byłem pięćset kilometrów na północ od owego miejsca, ale dzięki pojawieniu się przy wzgórzu, na którym stała Stupa Swayambhunath, miałem sposobność nawiązania właśnie do tamtych wydarzeń. Po osiągnięciu oświecenia Budda, dotknąwszy prawą ręką ziemi, wziął ją za świadka swojego przełomowego odkrycia. Jeden z posągów przedstawiał właśnie to, co wydarzyło się w Indiach.
„Skoro, jak się przyjmuje, stan oświecenia jest możliwy do osiągnięcia choćby dlatego, że nie znajduje się poza naszym umysłem, to nie pozostaje nic innego niż tylko skupienie się na jego odkryciu” – pomyślałem, kiedy minąłem już bramę wejściową i stanąłem przy posągach Buddy, by rozpocząć wędrówkę na sam szczyt wzgórza. Prowadzące tam bardzo strome, ale szerokie schody kojarzyły mi się z trudnościami napotykanymi na drodze do oświecenia. Ze wszystkich opisów tego doświadczenia i lepszych lub gorszych prób uchwycenia jego esencji, które znałem, najbardziej podobało mi się to zawarte w „Sutrze Diamentowej”, jednej z wielu ksiąg buddyzmu: „Jeśli ujrzysz wszystkie zjawiska jako tak naprawdę nigdy się niepojawiające, to ujrzysz swoją prawdziwą jaźń”.Po przekroczeniu bramy znalazłem się w miejscu należącym do najważniejszych celów pielgrzymek wyznawców buddyzmu, nie tylko tybetańskiego. Buddyzm tantryczny – wadżrajana − wprowadzony do Tybetu około ósmego wieku naszej ery, daleko odbiega od surowości pierwotnej szkoły południowego buddyzmu z Cejlonu. Ikonografia wadżrajany, nazywanej także tantrajaną lub mantrajaną, jest pełna barw, w tym kolorowych obrazów przedstawiających różnych Buddów, bóstwa i przerażające postaci strażników nauk. Praktyki tej szkoły charakteryzują się rozbudowanymi wizualizacjami, recytacją mantr oraz przypisywaniem dużego znaczenia rytuałom. Wielu uznaje ją za tradycję, która dostarcza najskuteczniejszych metod osiągnięcia oświecenia. Występuje ona nie tylko w Nepalu, Bhutanie, Tybecie czy Mongolii, utrzymuje się także w Korei Południowej i w Japonii. Wcześniej występowała również w Chinach, gdzie jednak na skutek wydarzeń politycznych związanych z rosnącym w siłę komunizmem stopniowo doszło do upadku buddyzmu.
Ponoć mimo niezwykłej gorliwości w poszukiwaniu oświecenia przyszły Budda praktykował także w wielu poprzednich żywotach. Ścieżka jest bardzo długa i trudna, ale mnie najbardziej podobało się podejście zen, które mówi, że aby osiągnąć oświecenie, należy przejść przez bezbramną bramę. Kiedy to zrobimy, w jednej chwili możemy doświadczyć bezjaźniowości nas samych i całego świata. Wówczas nie ma już bramy do przejścia ani ścieżki, którą kroczymy. Często zastanawiałem się, czy w zerwaniu zasłony niewiedzy uniemożliwiającej nam ujrzenie prawdy na temat iluzoryczności indywidualnego „ja” i świata oraz odczucie, że w gruncie rzeczy jesteśmy tym, co nigdy się nie narodziło i nigdy nie przeminie, mogą nam pomóc również mantry, wizualizacje i rytuały.
Na pytanie jednego z kandydatów na mojego przewodnika dotyczące liczby schodów, które prowadzą na szczyt wzgórza, udzieliłem poprawnej odpowiedzi: jest ich trzysta sześćdziesiąt pięć. Nie zdołał także przyłapać mnie na ignorancji, jeśli chodzi o symbolikę religijną związaną z buddyzmem tybetańskim, dzięki czemu, zaoszczędziwszy trochę pieniędzy i zapewniwszy sobie względny spokój podczas krótkiej pielgrzymki, sam udałem się na górę. „Jeden, dwa, trzy, cztery...”. Zacząłem liczyć stopnie, chcąc utrzymać odpowiedni poziom uważności i koncentracji. Wśród drzew w pobliżu schodów i na szczycie wzniesienia baraszkowały małpy, które ciekawie przyglądały się przybywającym tutaj ludziom. „Nie bez przyczyny nazywają to miejsce Świątynią Małp” – pomyślałem. Kolejna refleksja pojawiła się w moim umyśle, gdy zobaczyłem różnokolorowe tybetańskie flagi modlitewne porozwieszane na gałęziach. „Sceneria jak z filmu o Tybecie”. Mijałem żebrzące kobiety i dzieci, a po pokonaniu wszystkich stopni wreszcie zobaczyłem z bliska majestatyczną Stupę Swayambhunath, która skojarzyła mi się z ciałem zastygłym w postawie medytacyjnej. „Może to nie przypadek, skoro zanim pojawiły się stupy, zwłoki zmarłych mistrzów grzebano w kopcach ziemnych?”. Oddając się rozważaniom, próbowałem jednocześnie jak najlepiej wykadrować kolejne zdjęcie.
Później skupiłem się na chłonięciu atmosfery tego miejsca. Na samym szczycie wielopoziomowej konstrukcji wznosiła się złota iglica zwieńczona pięciokolorowym baldachimem. Wszystkowidzące oczy Buddy, wymalowane na czterech stronach białego sześcianu stanowiącego podstawę iglicy, przypominały mi oko opatrzności, ale było to jedyne skojarzenie, jakie miałem z chrześcijaństwem.
Również na terenie tego sanktuarium umieszczono obiekty reprezentujące męską i żeńską energię. Po wejściu na wzgórze nie można nie zauważyć olbrzymiej wyglądającej jak berło wadżry symbolizującej tę pierwszą. W innym miejscu znajduje się duży dzwon będący z kolei symbolem zasady żeńskiej. W buddyzmie tantrycznym występują także dosadniejsze przedstawienia idei konieczności zintegrowania dwóch przeciwnych zasad jako kroku ku oświeceniu. To Budda w pozycji lotosu, spleciony w miłosnym akcie z partnerką siedzącą mu na kolanach. Ponieważ konstrukcja budowli obfituje w symbolikę nawiązującą do buddyjskiej kosmologii i filozofii, nietrudno zrozumieć, dlaczego pielgrzymki do takich miejsc uważane są za bardzo ważny element na drodze rozwoju duchowego. Doświadczenie tego, co według buddyzmu ma nas wyzwolić od cierpienia, nie jest ani powszechne, ani łatwe do uzyskania. Przecież nie postrzegamy siebie jako bytu, którego istnienie stanowi rezultat współoddziaływania tak zwanych pięciu nagromadzeń – uznajemy swój byt za coś niezależnego od ciała, wrażeń, uczuć, naszych skłonności i świadomości. Nie pojmujemy i nie doświadczamy tego, że „ja” nie istnieje w sposób suwerenny. Na dodatek w powszechnym mniemaniu posiadamy nieśmiertelną duszę. Według buddyzmu nasza osobowość i nasze „ja” są chwilowe i przemijające. Co więcej, nie posiadamy nieśmiertelnej duszy czy też atmana, jak określa się ją w hinduizmie. W takim razie kim w ogóle jesteśmy i dlaczego cierpimy? Podobno pewien człowiek jako pierwszy odkrył to, siedząc pod drzewem w cichej indyjskiej wiosce Uruvela i od tamtej pory przynajmniej wiadomo, że odkrycie tego nie jest niemożliwe.