- W empik go
Na rozdrożu: Tom 1 powieść w dwuch tomach. - ebook
Na rozdrożu: Tom 1 powieść w dwuch tomach. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 259 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deotymę
Tom I.
Warszawa.
Nakładem i drukiem Józefa Ungra Nowolipki Nr 2406 /3/
1877.
Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu.
Żeglarze nadają często wyspom i zatokom imiona swoich poprzedników, najpierwszych, najodważniejszych odkrywców, którzy wskazywali drogi i łamali się z niebezpieczeństwami nieznanej krainy.
I ja, wstępując w nowy zakres pracy, pierwszą jej próbę zdobię Twojem imieniem.
Pod taką opieką, śmielej ona pójdzie między naszę społeczność, która pojęcie o powieści polskiej nauczyła się łączyć z nazwiskiem Kraszewskiego.
Deotyma.I.
Po ścieżce okrążającej brzegi łazienkowskiego stawu, przechadzał się zwolna zamyślony młodzieniec. Nie patrzył na nikogo, ale zato każdy z przechodzących lekko się za nim obejrzał, nie dla żadnej przesady w jego stroju, – młodzieniec był ubrany wzorowo; – nie dla żadnego blasku w postawie, – młodzieniec był naprawdę zamyślony i nie pragnął zwracać uwagi. Jeżeli się za nim oglądano, to jedynie z przyczyny, że był prawdziwem zjawiskiem piękności, dającem się przyrównać chyba do owych archaniołów, jakich Tycyan zatrzymał na swoich płótnach, a w których postaci siła męzka owiewa się niewieścim wdziękiem, w których oku promienność niebiańska zacienia się ludzkim smutkiem.
Możnaby sądzić, że ów Benjamin przyrodzenia powinien stąpać wśród samych tryumfów, otoczony tym… rojem satelitów, co zawsze krążą za gwiazdami. To też kto go spotkał samotnym i jakby oczekującym, przypuszczał że chyba spotyka bohatera romansu i oglądał się wzrokiem zapytania, czy nie dojrzy tej, co jest czekana. Niejeden przystanął i ciekawie rozpatrywał krajobraz, mówiąc sobie: – Jeżeli bohater tak blizki ideału, jakąż musi być bohaterka?
Ale próżno patrzono, jej nigdzie nie było. Nie mylili się jednak ciekawi. Młodzieniec czekał na nią, jako prawdziwy bohater romansu. Ale byłto romans dziś rzadki, niepodpadający pod żaden zarzut kodeksu, niezaostrzony smakiem zakazanego owocu, jeden z owych romansów, o jakich nasi ojcowie mówili, wspominając z zachwytem wiosnę swojego prawego żywota.
I nie mogła być inną sercowa powieść Wiesława Różyca, owego nieskazitelnego młodzieńca, którego wszyscy znamy i pomimo jego młodości rzetelnie szacujemy. Dość powiedzieć że dusza jego równie piękna jak postać.
Od kolebki ubóstwiany przez rodziców, którzy wszystkie myśli, wszelką pracę skierowali ku jego przyszłości, wyrastał wśród zacnych przykładów, w jednym z owych dworów wiejskich, co przechowały złote prawa rodzinnego i obywatelskiego braterstwa.
Wypieszczona w tem gnieździe, dusza jego nabrała tyle sił żywotnych, że choć przyszło gniazdo opuścić, skrzydła jej zdołały przeciąć wszelkie wiry i unieść ja… nad poziome burze.
Przysłany do Warszawy dla uniwersyteckich nauk, stał się wkrótce ulubieńcem profesorów, a co więcej, serca kolegów zaskarbił sobie przez niewyczerpaną łagodność, dla której z początku, pół… żartobliwie, przezwali go seminarzystą. Ale taka łagodność jest znamieniem wielkiej siły i co podbije, to nazawsze; jest ona jak sieć pajęcza, z której nie można się wywikłać. Zwolna owe uśmiechnięte pacholę pociągnęło za sobą współuczni, którzy szli za nim, jakby za wodzem ducha, nie zdając sobie sprawy, co ich do niego pociąga. Pociągiem owym był ogień, którego im niemal wszystkim brakowało, a który się przechował w Wiesławie: zapał.
Powszechnie to już znana uwaga, że dzisiejsza młodzież odznacza się przedwczesną dojrzałością. Nie myślimy tej uwadze nadawać cechy zarzutu. Zjawisko które się tak powszechnie i wytrwale pojawia, nie może być winą pojedynczych osobistości, ale musi wynikać z wielu i wielkich przeobrażeń, pocichu nurtujących społeczeństwo, które w pewnych dziejowych godzinach zastanawia się i wątpi, nie widząc jeszcze jasno dróg nowych przed sobą.
Ztąd dziś tylu młodych ludzi rozczarowanych, pierwej nim cokolwiek ich oczarowało.
Między działaczami wywołującymi podobny stan umysłów, jednym z najmniej zauważonych, a przecież najsilniejszych, jest kolosalny rozwój do jakiego doszła filozofia historyi.
Dawniej młodemu człowiekowi przedstawiano wzory z dziejów greckich, rzymskich i średniowiecznych, wyborowe wzory odwagi i ofiary, które duszę jego zapalały współzawodnictwem, często aż do śmierci niewygasłem.
Dziś, przystępując do badania dziejów, staje się niby nad olbrzymią mapą oceanu, gdzie mędrcy pooznaczali przeróżne prądy społeczne, gdzie wola ludzka zdaje się tracić wszelką wagę, gdzie największy geniusz wygląda zaledwie jak okręcik, który dlatego tylko do portu zawinął, że umiał się według prądu kierować.
Dla głębszych umysłów wielkość nie przestała i dziś być wielkością; ale' umysłom miernym, a tych jest najwięcej, – uśmiecha się ta zazdrosna teorya, co chce poniżać jednostki, aby podnieść ogół.
Co z tego wszystkiego wyniknie, wiadomo tylko niebu i… ministrom. A tymczasem rzecz pewna, że nasza młodzież posmutniała. Ręce jej opadają gdy widzi, że kto chce dzisiaj zdobyć prawdziwe znaczenie, musi albo rządzić milionami albo mieć miliony.
Niektórzy naoślep rzucają się w wielką kłótnię świata i chwytają pierwszy lepszy sztandar, nie wierząc w jego prawdę, ale używając go jako kija, na którym podpiera się, kto chce dojść do szczytu.
Inni, odrazu wielkim celom dawszy za wygraną, myślą tylko o zbijaniu dostatków, i to jaknajwię – cej, i to jaknajprędzej, aby w pustyni życia urządzić sobie namiocik…. wygodny.
Ale i to pewna, że jeśli między rzeszą, pojawi się młodzieniec prawdziwie młody, wszyscy lgną… do niego mimowolnie. Starsi witają go z rzewnością, jako zmartwychwstanie własnych wspomnień; młodzi witają go z podziwem, jako urzeczywistnienie swoich marzeń.
Łatwo zatem zrozumieć, że i Wiesław zdobył sobie wszędzie życzliwość, zaostrzoną niejakim uśmiechem ciekawości. Patrzono jak na zjawisko na tego młodego człowieka, co wierzył szczerze w wielkie cnoty i wielkie poświęcenia; a choć były powątpiewania, czy potrafi ich w przyszłości dowieść, w każdym razie przyznawano, że mu do twarzy z wiarą w ideały, kiedy przez tę wiarę sam jest ideałem.
Świetnie skończywszy wydział prawny, Wiesław wszedł w urzędowanie, skromne, jak zwykle na początek, i szczupło uposażone. Ale nigdy nie usłyszano od niego słów niecierpliwości, bo Wiesław nie śpieszył się gorączkowo z życiem. Chciał pierw zasłużyć, nim użyje, i tak daleko posuwał purytanizm zasad, że byłby nawet z niechęcią przyjął od losu wszelką nagrodę niezapracowaną.
A potrzebował pracować i myśleć nad zbudowaniem sobie niezależnej przyszłości, bo rodzice jego nie byli bogaci. Na wsi, przy staroświeckiem urządzeniu domu, mogli żyć obficie i przyjemnie;
ale ich dochody, przeniesione do stolicy/zbiegłyby się w drobniutkie rozmiary, wobec ogromnej skali dobrobytu i wszechwładnych wymagań towarzyskiego nastroju.
Co tylko zaś można było ująć z majątku, i nawet więcej niż można, łożyli na wychowanie syna, przekonani, że najlepiej wraca się kapitał ulokowany na hypotece duszy. Zasada zawsze budująca, choć czasem omylna, a która na ten raz najpiękniejsze wydała owoce.
Miał wprawdzie Wiesław wuja bogatego, bezżennego, który go kochał niemal po ojcowsku; ale znając przekonania młodzieńca, można być być pewnym, że w rachubach swoich z losem nigdy nie liczył na tę łatwą przyszłość, tem bardziej że wuja kochał przywiązaniem prawdziwem, prawdziwszem niżeli świat przypuszczał.
Zresztą, nosił on w sobie złotą swobodę ludzi nieobarczonych jeszcze odpowiedzialnością za byt innych istot, swobodę która później nadaje tyle czaru wspomnieniom kawalerskiego życia.
Na dzisiaj dochody wystarczały mu, nawet z niejaką sutością. Odrazu wykreśliwszy z budżetu wszelkie wydatki, z jakiemiby się nie mógł rodzicom głośno przyznać, bogatszym znalazł się od wielu bogatych. Mieszkanie miał małe, ale je urządził jakby pieścidełko. Odziewał się ze starannością, którą umiał niemal do estetyki posuwać. Wszędzie bywał i wszędzie znajdował przychylność.
Zaszło nawet czego się nigdy nie spodziewał: stał się modnym.
Wszyscy pragnęli widzieć i mieć za gościa tego Antynousa, z Waszyngtonowską duszą.
Ale razem z pierwszem powodzeniem, zaczęły się wznosić wkoło niego pierwsze mgły zawiści. Młodzi towarzysze rozrywek, którym solą w oku była jego aureola, postanowili wypróbować hartowność tej zbroi, sprowadzić go zwolna w przepaści, po których sami tak zgrabnie umieli się ślizgać, i już naprzód znajdowali nieopłaconą zabawę, wystawiając sobie, jak do zwykłej miary przytną, tą głowę, nazbyt wysoko się noszącą.
Trudno przysiądz, czy Wiesław kilkakrotnie ust nie zbliżył do czary zabronionych uciech. Ale za każdą razą wyniósł taki śmiertelny niesmak, tak zabijające wyrzuty sumienia, że sami kusiciele strwożyli się o niego i woleli, mówiąc ich własnemi słowy: – dać mu święty pokój.
A młodzieniec, przetrwawszy to pierwsze pasowanie się z życiem, otrząsnął ze stóp ostatnie pyły i wrócił między kwiat towarzystwa, tem piękniejszy, że nieco smutny.
Wtedy kilka czarodziejek salonowych zwróciło na niego aksamitne oczy. Ponętnym i nowym wydało się dla nich tryumfem, zarzucić pęta z jedwabiu na te Rafaeliczne skrzydła. Ale dusza Wiesława potrafiła uniknąć niewoli, utrzymując się zawsze wyżej, jednakże tylko tyle wyżej, aby jej nić ptaszniczki nie dosięgła, a zawsze dosyć blizko ziemi, aby zataić swoję wyższość. W tej walce sercowej Wiesław, wiedziony instynktem rycerskim, czuł, że nawet broniąc się, niewolno zranić kobiety, i tak zręcznie umiał zamienić oręż, wmówić bohaterski opór w przeciwniczkę, że ta zawsze wyszła ze szranków bez upokorzenia, owszem dumna, bo przekonana, że ja… uznano za nieprzezwyciężoną, i odtąd na całe życie zachowywała dla Wiesława ten rodzaj rzewnej przyjaźni, jaką zawsze kobieta obdarza ofiary, co dla niej lub przez nią cierpią.
Silny przymierzem tych monarchiń, Różyc mógł teraz pogodnem okiem objąć całe koło towarzyskie; mógł bezkarnie być uprzejmym dla dam, i to dla wszystkich, nawet dla panien, czem ostatecznie zdobył sobie wysoką łaskę matron; zaszczyt wielki i nie tak łatwy jak się zdaje, bo w sercu niewiast sędziwych tkwi nieśmiertelny obraz młodzieży im współczesnej, obraz który, jako przeszłość, opromienia się ostatniemi blaskami ich słońca, a w cieniu uprzedzenia zostawia synów nowej doby.
Ale też już kiedy młodzieniec jest w łaskach u matron, to mu i królewicz pozazdrościć może. One się tak znają na ludziach! Tak umieją pochwalić z miarą, dowcipem, a czasem nawet z ową leciuchną dwuznacznością, na którą się i najcnotliwsza pod swym siwym włosem odważa. Co więcej, umieją radzić nietylko o sercu, ale i o przyszłości swojego wybrańca. Wiedzą one po jakich ścieżkach dochodzi się do wszystkich zaklętych jaskiń ze skarbami życia, i jeśli tylko młodzieniec pozwoli im się z zawiązanemi oczami prowadzić, zawiodą go przez stopnie ołtarza, do złotych kopalń i gwiaździstych dostojeństw.
I wkoło Wiesława zrobił się niezadługo ruch pełen uśmiechów i szeptów, znamionujący że ukryte siły zajmują się jego losem. Spotęgowano tak wysoko jego osobiste znaczenie, że choć niebogaty, zaczął być wliczany między świetne partye, i matki nawet najposażniejszych dziedziczek przedstawiały go córkom, jako wzór przyszłego małżonka.
To też na setki możnaby rachować w Warszawie panny, co wracając z balu albo koncertu, wyjmując gałązkę z pomiędzy splątanych pukli, marzyły równie kwiecistemi i splątanemi rojeniami o ślicznym Wiesławie, którego imię sielankowe tak wdzięcznie się nadawało do poematu ich myśli.
A były między niemi i nadobne, i dobre, i zacne z rodu, i ponętne z wiana, były nakoniec (a te bywają może najponętniejsze) córki rodzin wpływowych, mogących na wysokie popchnąć stanowisko.
Nie pozostawało już naszemu młodzieńcowi, jak wybrać pomiędzy różnemi rodzajami szczęścia. Areopag niewieści postanowił, że Wiesław musi być szczęśliwy.
Ale nasz bohater jak przeszedł nietknięty przez pułki czarnych pokus, tak szedł i między białemi pokusami, nie rozumiejąc, czy nie chcąc rozumieć sygnałów ich życzliwości.
Nie dlatego ażeby nie chciał nigdy pomyślećo wyborze małżonki; owszem, w swoim prawidłowym poglądzie na życie twierdził, że kto nie został księdzem, powinien się żenić, aby jeśli nie w Boskim, to w ludzkim zakonie służyć społeczeństwu.
Ale widział jeszcze, że przeciąg życia, jak przeciąg roku, jest przez sarnę przyrodę podzielony na pory, w które nie trzeba wprowadzać nieładu, ani mieszać zatrudnień i uciech jednej pory z drugą, jeśli się chce na zimę żywota znaleźć spichlerz i duszę dobrze opatrzone.
To też postanowił nacieszyć się swoją wiosną, dać przekwitnąć wszystkim bzom wyobraźni, dać się wyśpiewać wszystkim słowikom dumania, a dopiero potem wejść w burzliwe lato i zabrać się do znojnej gospodarki z losem.
Nie chciał czynić jak ci, co nie zebrali jeszcze żniwa zasługi, a już wyprawiają wesele, to wielkie okrężne życie.
Takie i tym podobne wywody młodzieniec mądrze sam sobie wyłuszczał. I było tych roztropnych rozumowań tyle, że możnaby osobną książkę z nich napisać.
A jednak, jeśli wolno szczerze opowiadać, żaden z tych powodów nie był rzeczywistym sprawcą jego obojętności.
Ta właśnie obojętność była prawdziwą wszystkiego przyczyną.
Dotąd żadna kobieta nie zapanowała wszechwładnie nad jego sercem.
Umiał się obronić od półuczuć, a całe, wielkie uczucie nigdy jeszcze nie zapukało do wrót jego przeznaczenia, tym swoim drobnym, różowym paluszkiem, co choć taki mały, przecież jak chce obraca globem świata.
Prawda, że też niełatwo było znaleźć kobietę, któraby odpowiedziała sprzecznym wymaganiom Wiesława.
Miała być niemajętną, a wykwintnie wychowaną. Piękną., a nie zalotną (tylko jeden raz w życiu). Głęboko wykształconą, a pełną dziecięcej prostoty. Wszędzie świętobliwą jak zakonnica, a w domu pieściwą jak bogini. Nakoniec, jak żony Cezara, nigdy nie miał jej musnąć nawet cień obmowy.
Niedoświadczony marzyciel nie wliczał w swój rachunek ani różnicy charakterów, co najpoczciwszą parę może na wrogów zamienić, –ani zachmurzeń zdrowia, co rządzi barometrem domowej pogody, – ani niedostatku, co jak miecz cherubina z każdego raju potrafi wypędzić, – ani nakoniec złośliwości świata, co na kryształ najczystszy umie chuchnąć tchnieniem zaraźliwej potwalrzy.
I zaiste, gdyby wszyscy młodzi wszystko umie i przewidzieć, toby chyba nigdy stuła dwóch rąk nie związała. Ale pokolenia są jak żale; jedne po drugich biegną, aby rozbijać się o te same skały, a świat swoim torem idzie. Prawda że jak tez idzie, to aż się odechciewa powieści o nim pisać.
Jednak ile razy spojrzę na staw łazienkowski, na cudny pałac w wodzie odzwierciedlony i na cudnego Wiesława, który ciągle nad wodą… krąży, ten elizejski obraz nieco mię rozbraja i przywraca mi ochotę, aby wam opowiedzieć, jak to ów różowy paluszek zapukał do bramy jego przeznaczenia.
Zapukał, wedle zwykłej przekory losów, nie tam gdzie go czekano, w ołano i gdzie progi na jego przyjęcie strojono, ale do jakiejś furtki nikomu nieznanej, z po za której też nie zaraz głos dał się słyszeć.
A stało się to wszystko niedawno, bo ledwie przed kilku tygodniami.
Wiesław, różniący się w tylu względach od innej młodzieży, posiadał jeszcze i to wyróżnienie, iż nigdy nie pisał wierszy. Nawet w szkołach nie ukuł owej tragedyi, którą niegdyś każdy student musiał popełnić.
Ale miał inne ujście dla swoich marzeń: kochał namiętnie muzykę, i dotąd była-to jedyna jego namiętność. Od lat wielu grał na fortepianie z niewymownym wdziękiem, a niedawno zrobił jeszcze radosne odkrycie, że nowe narzędzie sztuki posiada we własnym głosie. Wprawdzie byłto tyl – ko baryton o niewielkiej skali, ale posłuszny i zdolny wszystko wypowiedzieć.
Nie udawał się Różyc po naukę do pierwszorzędnych artystów, bo i nie śmiał, i nie pragnął sięgać po ich laury; chciał tylko małe kwiatki dyletantyzmu uprawiać dla własnej rozkoszy.
Wyszukał sobie profesora śpiewu, starego jak Saturn, brzydkiego jak Sokrates, pustelnika, co siedział gdzieś na czwartem piąterku, zanurzony w omszałych nótach. Nie cierpiał on muzyki nowej, Wagnera uważał za rodzaj antychrysta i nie chciał bywać w Towarzystwie muzycznem, bo i tam, jak mówił – już grasuje cholera nowatorska.
Ale było mu wspomnieć o Rossinim, to uśmiechał się pobłażliwie, – a na wspomnienie o klasykach rozjaśniał się, poważniał, piękniał i mówił jak arcykapłan o swoich bogach.
I rzeczywiście też chyba sami bogowie melodyi natchnęli Wiesławowi szczęśliwą myśl udania się pod skrzydła profesora Benedykta Bońki, bo stary maestro przechował wszystkie tajniki starej szkoły śpiewu, a wsłuchawszy się nietylko w głos, ale i w duszę ucznia, pokochał go, jak to po staremu umiano kochać.
Nieraz całe wieczory schodziły im na wczytywaniu się w najzawilsze partycye. Profesor powoli ciągnął za sobą Wiesława na zawrotne wyżyny kontrapunktu i generałbasu, a młodzieniec zdumiewał się i zachwycał, znajdując klucz tylu piękności w tej matematyce natchnienia,
Tak godziny, które dla wielu innych młodych marniały między wdową Cliquot a damą kierową, dla naszych dwóch kochanków sztuki niosły nieśmiertelne rozkosze, i nieraz dzień biały zastawał ich jeszcze wśród Mozartowskich upojeń.
Już przeszło od roku trwał ten harmonijny stosunek, kiedy jednego poranku Wiesław rzekł, wpatrując się mile w maestra:
– Nie wiem czy to wiosna myśli rozwesela, ale od kilku tygodni kochany pan profesor wydaje mi się w brylantowym humorze.
– Ja? Doprawdy? Znać to po mnie? To i niedziwno, bo jest czego.
– Czy tak? To już chyba pan profesor skończył owę operę, na którą czekamy i czekamy.
– Operę? Wam się zdaje że to operę człowiek pisze, jak referat. Nie, panie. Dzieła twórcze mierzą, się na lata, na dziesiątki lat! Nie skończyłem, ale tymczasem… znalazłem skarb.
– To wiadomość rzadka w dzisiejszych czasach. I gdzież on się chował? Jakże on wygląda?
– Jak wygląda?… Czarne oczy, złote włosy…. Na te słowa Wiesław zerwał się z krzesła.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! Więc to skarb żywy, – i profesor go znalazł? Więc są na świecie oczy, co dla maestra świecą con fuoco? Bez żartu, czy profesor myślisz się… żenić?
Maestro uśmiechnął się smutnie, nawet z ni c – jaką goryczą, przeszedł dwa razy przez pokuj, a potem, stanąwszy przed Wiesławem:
– Bez żartu – odrzekł – nie myślę. Dla mnie żona taka stosowna, jak sutana dla tego fanfarona Liszta. – Ale… gdybym miał takie latka i taką buzię jak ty, panie Wiesławie…
Tu wstrzymał się i po chwili dodał głosem pełnym przekonania:
– Doprawdy, to żona stworzona dla ciebie. Niech co chcą mędrcy mówią o niezależności serca, doświadczoną jest prawdą, że podobne słowo, powiedziane wobec panny lub kawalera, zawsze mocno ich zaciekawia, i nieraz już stało się pierwszem słowem romantycznej księgi.