Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na rozstajnych drogach: Tom 1 powieść współczesna. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na rozstajnych drogach: Tom 1 powieść współczesna. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 352 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ i… Ach! cóż to za czło­wiek!

Pew­ne­go uro­cze­go wie­czo­ra, przy koń­cu Maja 187… roku… za­nie­po­ko­iły sie­nie żar­tem ci­che To-po­liń­ce, mala po­dol­ska mie­ści­na, roz­rzu­co­na po ja­rach i wzgó­rzach ma­low­ni­czych, przy jed­nym z ustron­nych trak­tów pocz­to­wych. Ha­sło trwo­gi, wrzaw­li­we acz me­lo­dyj­ne, po­da­ły sło­wi­ki w sa­dach, w któ­rych to­nę­ły sa­dy­by sła­wet­nych topo-li­nie­okich miesz­czan; na­stęp­nie przy­szła ko­lej na żaby pod sre­brzy­stą po­wierzch­nią uwień­czo­ne­go szu­wa­rem sta­wu; ale naj­więk­szy po­płoch po­wstał po­śród stad gęsi… zdą­ża­ją­cych spo­koj­nie na po­si­łek wie­czor­ny do chat ro­dzin­nych – po­płoch uspra­wie­dli­wio­ny zresz­tą nie­po­ję­tą fan­ta­zyą cie­la­ka, któ­ry na­gle, pod­nió­sł­szy ogon w górę, rzu­cił się za­pa­mię­ta­le środ­kiem uli­cy i po­wa­inem zgrai pie­rza­stej za­gro­ził nie­bez­pie­czeń­stwem. W koń­cu i lu­dzie za­czę­li ob­ja­wiać pew­ne, nie­po­ko­jem tchną­ce ocze­ki­wa­nie: nie­ma co już i mó­wić o nie­wia­stach i dzie­ciach, spiesz­nie chro­nią­cych się pod strzech opie­kę; ale i męz­ka część lud­no­ści, mia­no­wi­cie po­ło­wa jej izra­el­ska, po­wta­rza­ne­mi lę­kli­wie za­py­ta­nia­mi: hersz­tu? wu­sy­ses? oka­zy­wa­ła wy­jąt­ko­we wzbu­rze­nie du­cha.

Po­wo­dem ca­łe­go tego za­mie­sza­nia byl roz­gło­śny brzęk dzwon­ka pocz­to­we­go, któ­ry, wbrew zwy­cza­jo­wi, nie umilk­nąw­szy przy sta­cyi le­żą­cej opo­dal od mia­stecz­ka, za­brzmiał do­no­śnie na pryn­cy­pal­nej, wy­sa­dzo­nej stu­let­nie­mi­li­pa­mi uli­cy.

– Hersz­ta?…, na­umyśl­nie tu je­dzie – mruk­nął ryży, po­dej­rza­nej po­wierz­chow­no­ści lecz nie­wąt­pli­wy prze­myt­nik, Lej­ba, do sta­re­go to­wa­rzy­sza w za­wo­dzie, cy­ga­na Dżen­gi. – Pew­nie re­wi­zo­ra czort nie­sie…

I ostroż­ni mę­żo­wie rzu­ci­li się obaj – każ­dy w prze­ciw­ną stro­nę – aże­by przed­się­wziąć pew­ne środ­ki ce­lem za­bez­pie­cze­nia skła­dów au­stry-sckiej her­ba­ty oraz in­nych to­wa­rów, któ­re mo­gły­by się na­strę­czyć nie­po­trzeb­nie oczom cie­ka­wych.

Tym­cza­sem na uli­cy uka­za­ła się już pa­ro­kon­na pocz­to­wa brycz­ka, pę­dzą­ca z fan­ta­zyą iście po­dol­ską, to jest na zła­ma­nie! kar­ku. Nie moż­na było temu się dzi­wić na wi­dok jamsz­czy­ka… czy­li pocz­ty­lio­na, któ­re­go wrzask prze­raź­li­wy, męt­ne oczy i chwie­ją­ca się na wsze stro­ny po­stać zdra­dza­ły naj­wy­raź­niej odu­rza­ją­cy wpływ si­wu­chy.

– Wio dzie­ci! hu – ha! – wy­krzy­ki­wał co chwi­la do­brze zna­ny w mia­stecz­ku „wście­kły” Me­ki­ta.

„Dzie­ci”, jak wi­cher, prze­le­cia­ły uli­cę wio­dą­cą ud ko­ścio­ła do ryn­ku.

– Ja­kiś ezy­now­nik – szep­ta­no w tłu­mie… – ma błę­kit­ną opa­skę na czap­ce.

– Ale dla­cze­go czap­ka bia­ła?…, to pew­nie hu­zar.

– Hu­zar miał­by sznu­ry srebr­ne na pier­si, a ten w zwy­czaj­nym pa­ru­sy­no­wym saku.

– Nu, ale ma tor­bę u boku… może to ku­ry­er?…. – Nu, zo­ba­czy­my.

Wście­kły Me­ki­ta osa­dził ko­nie przed naj­lep­szym w To­po­li­ńo­ach za­jaz­dem, Mosz­ka Uszyc-kie­go. Sę­dzi­wy obe­rży­sta, po­mi­mo, że już się przy­go­to­wy­wał do świę­ce­nia sza­ba­su, cze­go do­wo­dem był szla­frok prze­pa­sa­ny je­dwab­nym pa­sem na jego mię­si­stych bio­drach, wy­biegł żwa­wo przed sień.

– Jest stan­cya osob­na?–za­py­tał grom­ko jani-szczyk.

– Dla cze­go nie­ma być?… bar­dzo pro­szę – ode­zwał się uprzej­mie żyd.–U mnie wszy­scy pa­no­wie sta­ją. Na­wet w Uszy­cy nie znaj­dzie pan lep­sze­go za­jaz­du.

Na tak za­chę­ca­ją­ce za­pro­si­ny… wy­sko­czył lek­ko z brycz­ki za­py­lo­ny mio­dy męż­czy­zna i, rzu­ciw­szy nie­dba­le woź­ni­cy roz­kaz prze­nie­sie­nia rze­czy, znik­nął wraz z go­spo­da­rzem w sie­ni do-mow­stwa; po chwi­li jed­nak, kie­dy już wa­liz­kę, przy­by­sza po­chło­nę­ły go­ścin­ne po­dwo­je karcz­my, sta­ry Musz­ko uka­zał się zno­wu przed pro­giem i pół­gło­sem spy­tał Me­ki­tę:

_ Nie wiesz, co to za je­den?

_ A czort,aho zna­je – nie­zbyt grzecz­me od­burk­nął Me­ki­ta, nie­za­do­wo­lo­ny wi­dow­nie ze.skrom­ne­go dat­ku na piwo. Spo­dzie­wał się… przy­najm­niej zło­tów­ki za sza­lo­ną swą jaz­dę, a do­stał za­le­d­wie kil­ka­na­ście gro­szy.

_ A jak­że ty sam miar­ku­jesz?

_ Lach m Lach, czo­lo­wik ne czo­to­wik… pew­no inki Mo­skal abo Ni­meć.

– A roz­py­ty­wał się o co w dro­dze?

– Ta roz­py­ty­wał się, ale jam go nie bar­dzo słu­chał… nie po ludz­ku ja­koś ba­ła­ka. Za­py­ty­wał o fa­bry­kę w Sa­wi­nie, o licz­bę ro­bot­ni­ków i czy do­brze im się tam dzie­je.

– Nu, i cóż ty od­po­wie­dział?

– Od­po­wie­dzia­łem: czor­ta z dwa–i na­tem się skoń­czy­ło.

– Pew­nie re­wi­zor ja­kiś–mruk­nął za­my­ślo­ny go­spo­darz.

– Ite­wi­zor, czy nie re­wi­zor, a za­wsze war­to mi po­dzię­ko­wać za to, żem przy­wiózł go do was. bę­dzie­cie mie­li za­ro­bek.

Mosz­ko przy­zwa­la­ją­co ski­nął gło­wą i wró­ciw­szy do izby szyn­ko­wej, wy­niósł po chwi­li kie­lich go­rzał­ki,;któ­ry Me­ki­ta wy­chy­liw­szy jed­nym hau­stem, splu­nął, po­dzię­ko­wał ży­cze­niem „tra­ścia jej mami i sko­czyw­szy na brycz­kę, po­pę­dził w stro­nę pocz­ty, sze­rząc po­strach po­wszech­ny za­le­wa­ją­cym się prze­raź­li­wie dzwon­kiem i wrza­skiem wście­kłym.

Żyd wszedł do izby w my­śli za­war­cia z go ście­ra ści­ślej­szej zna­jo­mo­ści. Na wstę­pie ogar­nął go do­syć nie­ufnśm spoj­rze­niem; nie­wie­le go jed­nak ob­ja­śnił pierw­szy rzut oka na po­wierz­chow­ność nie­zna­jo­me­go. Był to wiot­ki słusz­ne­go wzro­stu męż­czy­zna, lat oko­ło dwu­dzie­stu trzech lub czte­rech, o ostrych wy­ra­zi­stych ry­sach, z mło­dzień­czym, ru­da­wej bar­wy za­ro­stem na bla­dych, przed­wcze­śnie zwię­dłych po­licz­kach i nad war­ga­mi wąz­kie­mi, po któ­rych czę­sto prze­la­ty­wał uśmiech szy­der­ski. 0 ro­zu­mie jego ko­rzyst­nie świad­czy­ło wy­nio­słe czo­ło i prze­ni­kli­we, si­we­go ko­lo­ru oczy. Dłu­gie, zło­ci­ste wło­sy, spa­da­ły mu pra­wie na ra­mio­na, na­ksztalt lwiej grzy­wy… po­trzą­sał nią czę­sto, jak­by opę­dza­jąc się my­ślom na­tręt­nym. Przy wej­ściu go­spo­da­rza, zmie­rzył go po­ły­sku­ją­cym, jak stal, wzro­kiem.

– Może Pan cze­go po­trze­bu­je?–za­gad­nął po­kor­nie Mosz­ko.

– Pro­szę o kie­li­szek wód­ki i ja­ką­kol­wiek prze­ką­skę–od­po­wie­dział nie­dba­le za­py­ta­ny.

– Mam pej­sa­chów­kę ra­ryt­ną i wy­bor­ne­go szczu­pa­ka, któ­re­go żona przy­go­to­wa­ła na sza­bas. Czy po­zwo­li pan so­bie słu­żyć?

– I owszem.

– Tu­taj, czy w stan­cyi?

(Gość nie opusz­czał do­tąd izby szyn­ko­wej, któ­ra wy­glą­da­ła zresz­tą dość przy­zwo­icie).

_ Prze­ką­szę tu­taj, a za go­dzi­nę przy­szlesz mi Pan her­ba­tę do mo­je­go po­ko­ju.

_ Ja­kiś grzecz­ny ka­wa­ler-po­my­ślał Mosz­ko… po­łech­ta­ny przy­jem­nie ty­tu­łem „pana.”,

Wkrót­ce zja­wi­ła się wód­ka i wnie­sio­na przez sta­rą Leję ryba. Żyda za­sta­no­wi­ło to, że gość przed je­dze­niem wy­chy­lił dwa… je­den po dru­gim, kie­lisz­ki moc­nej pej­sa­chów­ki… a przy koń­cu jesz­cze raz wró­cił do niej. Z drob­nost­ki tej umysł Mosz­ka wy­snu­wał już nie­zbyt po­chleb­ne dla nie­zna­jo­me­go wnio­ski. Tru­nek ato­li nie wy­warł po­zor­nie na pi­ją­ce­go żad­ne­go skut­ku; twarz tyl­ko za­ru­mie­ni­ła się z lek­ka.

– Czy Pan do­bro­dziej po­je­dzie ztąd gdzie da­lej? – za­ga­ił Żyd dy­plo­ma­tycz­ne ba­da­nie, gdy nie­zna­jo­my jeść prze­stał.

Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia, do­syć przy­kre­go dla go­spo­da­rza.

– Czy da­le­ko ztąd do Sa­so­wa?– ode­zwał się na­resz­cie gość… jak­by od­po­wia­da­jąc na za­da­ne so­bie py­ta­nie.

– Do Sa­so­wa?…. lek­kie dwie mile. Czy Pan do­bro­dziej ma in­te­res do pani Hra­bi­ny?

– Nie wiesz Pan, czy Sta­ni­sław Przy­jem­ski bawi obec­nie w domu?–od­parł nie­zna­jo­my in­nem za­py­ta­niem.

– Pan za­pew­ne chcesz mó­wić o Hra­bi Sta­ni­sła­wie Przy­jem­skim, młod­szym synu pani Hra­bi­ny – wy­mó­wił Żyd z od­cie­niem ura­zy w gło­sie.

– Czy pani Przy­jem­ska ma jesz­cze dru­gie™ syna? J 6 6

Pani Hra­bi­na Przy­jem­ska ma dwóch s sy­nów:

gra­fa Pio­tra i gra­fa Sta­ni­sła­wa. Star­szy syn miesz­ka w ma­jąt­ku swo­im, Ska­li­nie, o pięć mil od Sa­so­wa. Naj­star­sza z có­rek, księż­na Pro­usko… prze­pę­dza let­nie mie­sią­ce u mat­ki, a mąż jej w do­brach swych na Wo­ły­niu; śred­nia, pani Po­ra­jo­wa, tak­że bawi w Sa­so­wie, bo może wia­do­mo Panu że mąż jej… p. Puł­kow­nik, od lat dzie­się­ciu opu­ścił kraj i miesz­ka za gra­ni­cą: naj­młod­sza, hra­bian­ka Kse­nia, jest jesz­cze pan­ną, bo ma do­pie­ro szes­na­sty rok i jesz­cze ma opie­ku­na, mar­szał­ka Szczu­kę z Wień­ca. Hra­bia Sta­ni­sław przed trze­ma ty­go­dnia­mi przy­je­chał z Pe­ters­bur­ga na wa-ka­cye i, o ile wiem, nig­dzie do­tych­czas nie wy­jeż­dżał z domu.

– O to wła­śnie za­py­ty­wa­łem – prze­rwał gość in­for­ma­cye Mosz­ka.–Ju­tro przed po­łu­dniem będę po­trze­bo­wał koni do Sa­so­wa… czy nie mo­gli­by­ście mi uła­twić tego?

– Dla cze­go nie?… z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią.

– Za­pro­wadź­cie mię do mego po­ko­ju, a za go­dzi­nę przy­szlij­cie her­ba­tę.

Po­wstał od sto­łu i pod prze­wod­nic­twem go­spo­da­rza ze świe­cą w ręku, udał się do za­mó­wio­nej przez się stan­cyi, któ­ra się oka­za­ła dość srli­lu – dnym po­ko­ikiem, za­opa­trzo­nym w ka­na­pę, duiy okrą­gły stół, upstrzo­ne nie­co lu­stro, kil­ka nad­szar­pa­nych krze­seł i sta­re orze­cho­we łoże.

– A te­raz do­bra­noc… tro­chę zdro­żo­ny je­stem i chciał­bym od­po­cząć – wy­rzekł sta­now­czo gość, bio­rąc świe­cę z rąk prze­wod­ni­ka swo­je­go.

Wi­dząc, że nic wię­cej nie do­wie się od nie­zna­jo­me­go, Mosz­ko ukło­nił się niz­ko i wy­szedł.

Ta­jem­ni­czy mło­dzie­niec rzu­cił się na ka­na­pę, kil­ka razy zżym­nął się gniew­nie i, oparł­szy na ręku czo­ło, wpadł w za­du­mę głę­bo­ką. Cien­ka ste­ary­no­wa świćcz­ka rzu­ca­ła nie­pew­ne świa­tło na rysy jego… spo­sęp­nia­łe i ze­sta­rza­łe na­gle o lat kil­ka. Prze­szło pół go­dzi­ny tak spę­dził, a na­stęp­nie wstał i prze­cha­dzać się za­czął, nu­cąc pół­gło­sem aryą cy­gan­ki z „Tru­ba­du­ra.” Roz­ryw­kę tę prze­rwa­ło wej­ście go­spo­da­rza ze szklan­ka­mi, im­bry­kiem i cu­kie­mi­cą na tacy; za nim Leja nio­sła prze­pysz­ną sza­ba­so­wą cha­łę i ma­sło świe­że, a po­chód ten za­my­kał mały Mi­szu­res, dźwi­ga­ją­cy sa­mo­war więk­szy nie­mal od sie­bie. Gdy wszyst­ko to usta­wio­no na sto­le, go­spo­dy­ni ode­zwa­ła się z pew­ną oba­wą:

– Prze­pra­szam Wiel­moż­ne­go Pana… ja mam syna, stu­den­ta uni­wer­sy­te­tu ode­skie­go. On do­pie­ro co wró­cił z prze­chadz­ki i kie­dy zo­ba­czył w bu­fe­cie czap­kę pań­ską, za­raz do­my­ślił się… ie i Pan musi być stu­den­tem. Czy nie po­zwo­lił­by mu Pan przyjść tu­taj i po­mó­wić z uczo­nym, jak i on sam, czło­wie­kiem?

– A! bar­dzo chęt­nie – od­rzekł uprzej­mie nie­zna­jo­my.

– Po­kor­nie dzię­ku­je­my Panu – rze­ki oj­ciec drżą­cym od roz­rzew­nie­nia gło­sem.- Zo­ba­czy Pan, jaki to ro­zum­ny z na­sze­go Icu­nia–prze­pra­szam – Iza­aka chło­piec.

I wy­su­nę­li się ozem prę­dzej czu­li ro­dzi­ce za próg, a w kil­ka mi­nut po­tem wszedł mło­dzian te­goż, co i nasz po­dróż­ny wie­ku o wy­bit­nie se­mic­kich ry­sach, z bie­ga­ją­ce­mi oczy­ma piw­ne­mi i czar­nym, kę­dzie­rza­wym wło­sem. Za nim na pal­cach wci­snął się Mosz­ko z bu­tel­ką rumu… któ­rą, nic już nie mó­wiąc, po­sta­wił na tacy i na­tych­miast wy­mknął się z po­ko­iku.

– Je­że­li się nie mylę, mam przy­jem­ność wi­tać kol­le­gę – prze­mó­wił mło­dy Izra­eli­ta naj­po­praw­niej­szą niem­czy­zną. – Do usług… Iza­ak U-szyc­ki z Ode­ssy.

– Serv,.is. Oswald Horn z Pe­ters­bur­ga – od­rzekł ru­do­bro­dy mło­dzie­niec, rów­nież po nie­miec­ku. – Roz­gość się kol­le­go, na­pi­je­my się ra­zem her­ba­ty.

– I ja­kież to losy prze­rzu­ci­ły kol­le­gę do na­sze­go za­ką­ta?–za­gad­nął p. Iza­ak, roz­pie­ra­jąc się na ka­na­pie z peł­ną swo­bo­dy po­ufa­ło­ścią.

– Kol­le­ga Przy­jem­ski za­pro­sił mię na wieś do sie­bie, na wa­ka­cyj­ne mie­sią­ce. Sko­rzy­sta­łem z tego, aże­by się za­po­znać z zie­mią i ludź­mi tu­tej­szy­mi.

– Hra­bia Przy­jem­ski? – za­wo­łał Iza­ak z dzi­wi­łem wzru­sze­niem, zry­wa­jąc się z ka­na­py.

– Kol­le­dze, jak wi­dzę, im­po­nu­je jesz­cze ty­tuł hra­biow­ski–za­uwa­żył Horn z iro­nią na­zbyt wi­docz­ną.

_ O by­najm­niej – od­parł Iza­ak z uda­ną obo­jęt­no­ścią i na­no­wo przy­brał na ka­na­pie po­przed­nia… pozę.

_ Kol­łe­ga znasz Przyj em­skie­go – za­gad­nął Horn.

– Znam, ale nie by­wam u nie­go,

– Dla­cze­go?

– Nie lu­bię hra­biow­skich pro­gów. a zresz­tą Staś… choć nie­zły z nie­go bursz, ale nie orzeł, a na­wet, mó­wiąc po­mię­dzy nami, wiel­ki nie­do­łę­ga.

Po wą­ziut­kich ustach Oswal­da zno­wu prze­mknął uśmiech dwu­znacz­ny.

– A. to już wina sfe­ry to­wa­rzy­skiej i wy­cho­wa­nia–rzekł sen­ten­cy­onal­nie.

– Masz słusz­ność kol­le­go: są to lu­dzie bez ener­gii – i bez przy­szło­ści… ma­ry­onet­ki, tru­py gal­wa­ni­zo­wa­ne.

– Po­glą­dy na­sze, jak wi­dzę, są jed­na­ko­we – ode­zwał się Horn z praw­dzi­wym, czy też uda­nym za­pa­łem.–Je­steś mi bra­tem z du­cha.

I po­dał Iza­ako­wi dłoń do uści­sku brat­nie­go.

– W my­śli i w czy­nie! – do­koń­czył en­tu­zya-stycz­nie syn Mosz­ka.

– I cóż tu się robi u was? – za­py­tał Horn po chwi­lo­wem mil­cze­niu. – Jak stoi lud?…, co my­ślą rze­mieśl­ni­cy i pro­le­ta­ry­at fa­brycz­ny?

– Nie war­to mó­wić o tem… by­dło!–od­po­wie-działw­zgar­dli­wie Żyd.

– A cze­muż nie wzno­si­cie ich do czło­wie­czeń

stwa?… dla­cze­go nie bu­dzi­cie w nich my­śli i uczuć ludz­kich?…

Iza­ak mil­czał, nie ro­zu­mie­jąc do­brze, o co cho­dzi Hor­no­wi.

– Za­czy­na­jąc od ele­men­tar­nych, Ży­wio­ło­wych–cią­gnął ru­do­bro­dy zna­czą­co.

– Od ja­kich­że to na przy­kład?

– A, cho­ciaż­by od nie­na­wi­ści.

– Do kogo i do cze­go?

– Do pa­nu­ją­cych form eko­no­micz­nych, do mo­no­po­lu wszel­kie­go, do ka­pi­ta­łu, do przy­wi­le­jów spo­łecz­nych… Wy. Izra­eli­ci, tak­że je­ste­ście uci­śnie­ni… przecz nie szu­ka­cie sprzy­mie­rzeń­ców?

Myśl kol­le­gi po­do­ba­ła się Iza­ako­wi, ale po wa­ha­niu się chwi­lo­wem wy­stą­pił z za­rzu­tem:

– Kie­dyż-bo i nam nie ufa­ją… za­rzu­ca­ją nam mo­no­po­li­za­cyą prze­my­słu, wy­zy­ski­wa­nie pra­cy i t… d.

– To nic nie zna­czy–od­parł Horn. –Są sta­ny le­piej uprzy­wi­le­jo­wa­ne od was. Ale po­trze­ba dzia­łać zbio­ro­we­mi si­ła­mi… ro­zum­na or­ga­ni­za-cya prze­módz zdo­ła wszel­kie prze­szko­dy.

– Ży­wio­ły do or­ga­ni­za­cyi… o któ­rej mó­wisz, znaj­dą się chy­ba w więk­szych mia­stach, jak Ode­ssa lub Ki­jów; ale tu…

– I tu moż­na wpły­wać na po­stęp spra­wy, cho­ciaż­by po­śred­nio, pra­cu­jąc nad roz­przę­że­niem prze­ciw­ne­go obo­zu, nad mo­ral­ną i ma­te­ry­al­ną jego ru­iną… Wy, Ży­dzi, nie ma­cie tu nic do oszczę­dza­nia. Do­gma­ta chrze­ściań­skie i cno­ty–wia­ra, na­dzie­ja i mi­łość-to czcze fik­cye dla was. dla nas tak­że, to jest dla mo­ich współ­wy­znaw­ców – do­dał z otwar­to­ścią cy­nicz­ną.-Wszak praw­da? Iza­ak z lek­cew­ca­że­niem ski­nął ręką.

– Et, głup­stwo!–ale do­dał po chwi­li:

– A ja­kiż jest twój ide­ał, kol­le­go?

_ Ide­ał?–po­wtó­rzył Horn po­gar­dli­wie–jesz­cze jed­no czcze stó­wo…

– A prze­cież każ­da pra­ca musi mieć cele do­dat­nie… musi być ja­kiś za­ro­bek w per­spek­ty­wie – nie­śmia­ło za­uwa­żył Iza­ak.

Prak­tycz­ne to ro­zu­mo­wa­nie wy­wo­ła­ło na­no­wo uśmiech na usta Hor­na.

– Za­pła­ta dla gor­li­we­go ro­bot­ni­ka znaj­dzie się za­wsze – od­rzekł in­sy­nu­acyj­nie, – ale ide­ał do­dat­ni i osta­tecz­ny, to mrzon­ka. Ży­wot wszech­świa­ta po­le­ga na ewo­lu­cyi nie­ustan­nej; form sta­łych nie znaj­du­je­my nig­dzie. Kto utrzy­my­wać je usi­łu­je wiecz­nie, prze­mo­cą albo pod­stę­pem, ten gwał­ci pra­wo bytu; kto bu­rzy je, ten słu­ży spra­wie dzie­jo­we­go roz­wo­ju… Ocze­ku­je­cie Mes­sya-sza… Wie­cież, jak się on zja­wi? – z pio­ru­na­mi znisz­cze­nia w dło­ni… imię jego bę­dzie Bu­rzy­ciel.

Oczy mó­wią­ce­go za­pło­nę­ły bla­skiem nie­zwy­kłym, głos dźwię­czał me­ta­licz­nie, a rysy przy­bra­ły wy­raz zło­wiesz­czy i nie­ubła­ga­ny,

Icek słu­chał kol­le­gi z prze­ję­ciem się, któ­re dzi­wi­ło jego sa­me­go; ogar­niał go za­pał nie­zna­ny mu do­tych­czas na­wet w ma­rze­niu. Przy­czy­nia­ły się może do tego i li­ba­cye sute, któ­re­mi oży­wia­no roz­pra­wy. Po­kój prze­peł­nio­ny był dy­mem cy­gar i odu­rza­ją­ce­mi wy­zie­wa­mi ara­ku.

Dłu­go roz­pra­wia­li w ten spo­sób, już to o me­ta­fi­zycz­nych, już o so­cy­al­nych przed­mio­tach, po­trą­ca­jąc naj­trud­niej­sze za­da­nia, roz­ci­na­jąc naj­za­wil­sze wę­zły gor­dyj­skie. Mó­wi­li o za­sad­ni­czych pra­wach bytu i o ni­co­ści, w któ­rej się roz­pły­wa­ją wszel­kie for­my, po­tę­gi, prze­ko­na­nia, o po­zy­ty­wi­zmie i Nir­wa­nie Scho­pen­hau­era, o Dar­wi­nie i Ha­ec­klu, i o mę­dreu nad mę­dr­ce–Buch­ne­rze… Na­stęp­nie prze­szli do za­dań tym­cza­so­wych, je­dy­nie moż­li­wych do osią­gnię­cia dro­gą do­świad­czeń i środ­ków nie­ubła­ga­nie ra­dy­kal­nych. Upa­ja­li się co­raz to wię­cej ni­hi­li­zmem – i pon­czem. Kul­mi­na­cyj­nym punk­tem eg­zal­ta­cyi bie­siad­ni­ków był okrzyk:

– Na po­hy­bel!

Pierw­szy Horn od­zy­skał jaką-taką świa­do­mość rze­czy­wi­sto­ści.

– Żad­na chwi­la nie po­win­na być stra­co­ną dla wiel­kiej na­szej idei – prze­mó­wił, zmie­nia­jąc ton w mia­rę sty­gnię­cia roz­pło­mie­nio­nej na chwi­lę wy­obraź­ni. – Parę mie­się­cy za­ba­wię w Sa­so­wie. Może i tam da się co zro­bić dla do­bra spra­wy. Chciał­bym wie­dzieć, z ja­ki­mi ludź­mi będę miał do czy­nie­nia. Czy­nie mógł­byś mi udzie­lić po­ży­tecz­nych wska­zó­wek w tym wzglę­dzie?

– Wszak znasz Sta­ni­sła­wa? – od­rzekł Iza­ak, wy­trzeź­wia­jąc się rów­nież po­tro­sze.

– O nie­go się nie py­tam. Wiem, że nie jest to czło­wiek czy­nu, ale cha­rak­ter ma pra­wy, a umysł zdol­ny do prze­ję­cia się każ­dą ideą wiel­ką. Ma­leń­ką ma na­wet sła­bość do pa­ra­dok­sów, gdyż skłon­ny jest do ma­rzy­ciel­stwa. Tacy lu­dzie przy­dać się mogą nie­kie­dy. Ma on po­dob­no bra­ta?

_ Brat nie miesz­ka w Sa­so­wie i rzad­ko tam bywa–mó­wił Iza­ak z pew­ne­ni roz­ją­trze­niem, – ale cho­ciaż­byś i po­znał tego gbu­ra, nie­wie­le­byś miał po­cie­chy z nie­go. Jest to awan­tur­nik w sta­ro-szla­chec­kim gu­ście, po­je­dyn­karz… ra­buś, roz­bój­nik, pól ko­za­ka, pół gra­fa, to też na­zy­wa­ją go po­wszech­nie gra­fem Pe­tru­chą… fan­ta­styk, wa-ryat…

– I ja­kież to fan­ta­zye mie­wa ów ana­chro­nizm ży­ją­cy? – za­py­tał Horn, któ­re­go ba­wi­ło nie­zwy­kle roz­draż­nie­nie Icka.

– A kto je tam prze­wi­dzieć, albo wy­li­czyć zdo­ła!… Cza­sa­mi przyj­dzie mu na myśl nie­win­ne­go czło­wie­ka za lada słów­ko wrzu­cić do ka­dzi z dzieg­ciem, a po­tem, wy­sy­paw­szy nań wór pu­chu gę­sie­go, wy­szczuć psa­mi za wro­ta wiej­skie. I ja mia­łem z nim zaj­ście nie­mi­łe, ale co o tem ga­dać!… Nasi prze­kli­na­ją go jak Ha­ma­na, ale nie­każ­dy za­drzeć z nim się od­wa­ży… No, jed­nem sło­wem, po­twór, me­szi­ge­ner, zbrod­niarz!….

– Przy­da się i ten… jako je­den z czyn­ni­ków sa­mo­bój­czych w ło­nie spo­łecz­no­ści szla­chec­kiej – po­waż­nie wtrą­cił Horn. – A o ko­bie­tach co mó­wią?

– Pani Hra­bi­na–cią­gnął Iza­ak z iro­nią, choć spo­koj­niej niż przed­tem-to bar­dzo wiel­ka pani… mu­mia upo­wi­ta w per­ga­mi­ny szla­chec­kie, a za­krze­pła i zim­na, jak głaz. Sza­nu­je ją wiel­ki świat, jak pro­stacz­ko­wie czczą ozdo­bę ko­ściel­ną, któ­rej na­iw­nie a tra­dy­cyj­nie przy­pi­su­ją ce­chę świę­to­ści… Zero w ko­ron­kach i ak­sa­mi­tach – nic wię­cej.

– A cór­ki?

– Księż­na Proń­ska, to żywy por­tret mat­ki z do­dat­kiem mi­sty­cy­zmu i eg­zal­ta­cyi re­li­gij­nej. Na wio­snę–zwy­kle w Maju – przy­jeż­dża do Sa­so­wa, a na je­sień i zimę ru­sza do Rzy­mu. Kniaź Proń­ski, ma­gnat sta­rej daty… jak gło­si tama, nie bar­dzo się mar­twi cią­głą nie­obec­no­ścią pani, gdyż nie lubi ci­szy klasz­tor­nej w domu.

Dru­ga cór­ka, sło­mia­na po puł­kow­ni­ku Po­ra­ju wdo­wa, ma być… po­dob­no, żyw­szą od sio­stry istot­ką, choć po­zo­ry sza­nu­je świę­cie. Z nie­do­łę­gą mę­żem wi­du­je się bar­dzo rzad­ko – raz na pięć lat – pod po­zo­rem… pasz­por­to­wych trud­no­ści. Zresz­tą i ona nie zo­sta­wi po so­bie śla­dów na świe­cie, cho­ciaż przy zgo­nie, może i po­wie (zwłasz­cza je­że­li bę­dzie w ma­li­gnie) z roz­kosz­nym śmie­chem: „ży­łam!” jak ktoś tam po­wie­dział: vixi!

– Zło­śli­wy je­steś, kol­le­go–prze­rwał Horn ku wiel­kie­mu za­do­wo­le­niu Icka.-Ale mów da­lej.

– Po­zo­sta­je już tyl­ko hra­bian­ka Kse­nia.

– Ory­gi­nal­ne imię…

– Po­da­nie twier­dzi, że nie­bosz­czyk p. Hra­bia na­zwał ją tak dla uczcze­nia pa­mię­ci ko­chan­ki swo­jej przed laty, chłop­ki Oksa­ny, któ­rą ode­rwa­no od nie­go w spo­sób god­ny pió­ra Ga­bo­rio­we-go. Le­gen­da mówi o za­ko­pa­nia żyw­cem bie­dacz­ki. Lecz mniej­sza o to.– dość… że wszy­scy ją na­zy­wa­ją zdrob­nia­le Kse­nią, naj­czę­ściej z opusz­cze­niem ty­tu­łu ro­do­we­go; bo po­dob­no dy­abe­łek ten, zu­chwa­ły, na­iw­ny a mą­dry, enant ter­ri­ble ro­dzi­ny, z dziw­ną ła­two­ścią zdo­by­wa ser­ca ludz­kie. Mat­ka tyl­ko nie cier­pi jej an­ty­pa­tycz­nie. Nie znam jej wca­le i dla tego nic ci wię­cej po­wie­dzieć nie mogę.

– Czy i obce prze­su­wa­ją się tam fi­gu­ry?

– Oczy­wi­ście… cały beau mu­li­cie tu­tej­szy; ale naj­częst­szym go­ściem bywa tam ex-mar­sza­lek Szczu­ka, opie­kun Kse­ni na mocy te­sta­men­tu ojca jej, zmar­łe­go przed pię­ciu laty. Na­tu­ral­nie opie­kun­ka, Hra­bi­na, ser­decz­nie go nie­na­wi­dzi.

– A cóż to za je­go­mość?

– Na­zy­wa­ją go tu po­wszech­nie „po­są­go­wym szlach­ci­cem”, gdyż ta­kim jest z po­sta­wy i cha­rak­te­ru. Do­my­ślam się, że musi być upar­tym, jak ko­ziel i bio­rą to za cha­rak­ter. Nic mu zresz­tą za­rzu­cić nie moż­na pod wzglę­dem uczci­wo­ści; przy­zna­ją mu tak­że wiel­ką na­ukę, ale to sądy śle­pych o ko­lo­rach. Ka­dzę ci jed­nak być ostroż­nym z owym po­są­giem.

Otwart­szym być mo­żesz z dru­gim dość czę­stym go­ściem w domu Hra­bi­ny. Jest to ka­wa­ler na oże­nie­niu, p. Ol­gierd Sęp, ary­sto­kra­ta z rodu, de­mo­kra­ta z prze­ko­nań, a może z fan­ta­zyi tyl­ko.

Za­szar­ga­ny co­kol­wiek w in­te­re­sach, praw­do­po­dob­nie za­my­śla o bo­ga­tym po­sa­gu Kse­ni… choć lu­dzie szep­cą, że tam i licz­ko pani Po­ra­jo­wej nie­obo­jęt­ną gra rolę. W naj­gor­szym ra­zie jest to lek­ko­duch, któ­re­go oba­wiać się nie masz po­trze­by.

Ale po­cze­kaj… Omal nie za­po­mnia­łem o świe­żo za­in­stal­lo­wa­nym ka­pe­la­nie pa­ła­co­wym, któ­ry przed kil­ku dnia­mi przy­był do Sa­so­wa wprost z Rzy­mu. Jest on da­le­kim krew­nym Hra­bi­ny i sam też hra­bia. Mó­wią, że bar­dzo uczo­ny, ale je­zu­itą być musi. Je­że­li więc chcesz u Hra­bi­ny a tem bar­dziej u Księż­ny mieć mir. to nie za­po­mi­naj od­wie­dzać pa­ła­co­wej ka­pli­cy.

– Dzię­ku­ję ci ser­decz­nie za te wska­zów­ki, któ­re uwa­żam za na­der cen­ne–ode­zwał się Horn, po­da­jąc rękę kol­le­dze. – Ale zkąd ty wszyst­kie te wia­do­mo­ści za­czerp­nąć mo­głeś, nie zna­jąc tych lu­dzi oso­bi­ście?

– Mam ja swo­ich agen­tów – od­rzekł Iza­ak z miną zręcz­ne­go dy­plo­ma­ty.–Spo­ty­kam się dość czę­sto z agro­no­mem sa­sow­skim, alias eko­no­mem, chło­pa­kiem nie­zmie­mie by­strym, a ten ma sto­sun­ki w gar­de­ro­bie Hra­bi­ny.

I za­śmiał się, uszczę­śli­wio­ny po­chwa­lą koł­le­gi, któ­re­go uznał po­nie­kąd za mi­strza swe­go.

– Przy­jeż­dżaj tu od cza­su do cza­su – do­dał w koń­cu,–może jesz­cze zdam ci się na co.

Na roz­staj­nych dro­gach. T. I.

_ A ty mnie nie od­wie­dzisz w Sa­so­wie?

_ Nie–od­parł la­ko­nicz­nie i, uści­snąw­szy rękę no­we­go przy­ja­cie­la, chwie­ją­cym się kro­kiem wy­szedł z po­ko­ju.

Było już po pół­no­cy, alo Horn nie po­ło­żył się za­raz po wyj­ściu Icka. Naj­przód w pa­mięt­nicz­ku swo­im kre­ślił ja­kieś no­tat­ki, a na­stęp­nie prze­cha­dzał się z pól go­dzi­ny, po­cie­ra­jąc czo­ło, za­ła­mu­jąc ręce i po­stę­ku­jąc. Za­glą­dał też parę razy do fla­szy z ru­mem. Kto­by go wten­czas wi­dział, mógł­by po­my­śleć, że za­pał fa­na­tycz­ny tego mło­dzień­ca był tyl­ko za­ma­sko­wa­ną roz­pa­czą.

Icek po­trze­bo­wał prze­cho­dzić przez po­kój ro­dzi­ców, aże­by wejść do swo­je­go al­kie­rza. Mosz­ko już spał, chra­piąc jak trą­ba na we­se­lu żydo-wskiem, lecz ko­cha­ją­ca Leja ocze­ki­wa­ła syna bez­sen­nie, ba­wiąc się roz­kosz­ne­mi ma­ra­mi.

– No i cóż, lu­bu­niu? – za­py­ta­ła, sły­sząc go wcho­dzą­ce­go – Na­ga­da­łeś się z tym pu­ry­cem do syta?

– Oj! żem się na­ga­dał, tom na­ga­dał… Wy­star­czy na cały mie­siąc.

– I o czem­że wy ga­da­li?

– E, mama-by tego nie zro­zu­mia­ła. Ach! cóż to za czło­wiek!… co za czło­wiek!…

Za­pa­lił świe­cę, wszedł do al­kie­rza, ro­ze­brał e i to­nąc już w pie­rzy­nie, jesz­cze raz po­wtó­rzył:

– Ach! cóż to za czło­wiek!

roz­dział ii.

Ach! cóż to za dziew­czy­na!

Cięż­ki, po­gnę­bia­ją­cy prze­pycb i su­ro­wa ety­kie-tal­no­śó pa­no­wa­ły wszech­wład­nie we wspa­nia­łym pa­ła­cu hra­bi­ny Sas-Przy­jem­skiej w Sa­so­wie. Za­rów­no ży­cie, jak i śmierć, z nie­wol­ni­czym po­słu­chem, mu­sia­ły ule­gać kró­lew­skie­mu ich ber­łu. Na każ­dej isto­cie, czy to ob­da­rzo­nej du­szą my­ślą­cą, czy bez­ro­zum­nej i nie­czu­łej, na każ­dym bez wjjąt­ku przed­mio­cie uwi­do­mia­ło się ich zna­mię. Pro­mie­nia­ło ono w klej­no­tach pań, za­miesz­ku­ją­cych wy­twor­ny ten przy­by­tek, po­ły­ski­wa­ło zło­tem na ob­ro­żach po­ko­jo­wych pie­sków i na gu­zach po­waż­nej, bo­ga­to stroj­nej służ­by, mru­ga­ło tę­czo­we­mi iskra­mi w krysz­ta­ło­wych pa­ją­kach, wy­glą­da­ło z por­tre­tów, zdo­bią­cych ala­ba­stro­we sal ścia­ny, i z mar­mu­ro­wych oczu po­są­gów, i z róż­no­barw­nych kie­li­chów naj­rzad­szych eg­zo­tycz­nych kwia­tów. a na­wet ogród pa­ła­co­wy, strzy­żo­ne­mi drze­wa­mi swe­mi, zda­wał się kła­niać prze­cha­dza­ją­ce­mu się tu nie­wi­dzial­nie du­cho­wi py­chy i ety­kie­ty. Same tyl­ko pta­szę­ta, mo­ty­le i psz­czo­ły wy­ła­my­wa­ły się z pod praw

2

obo­wią­zu­ją­cych de­spo­tycz­ny ten… – ależ Die wie­dzia­ły, głu­pie, co czy­nią.

A lu­dzie?…. Spojrz­my-tym­cza­sem prze­lot­nie tyl­ko.,

Kom­pas z kar­ra­ryj­skie­go mar­mu­ru, wprost ko­lum­na­dy gan­ku wska­zu­je go­dzi­nę trze­cią po po­łu­dniu.

W jed­nym z dol­nych apar­ta­men­tów pa­ła­cu od stro­ny ogro­du znaj­du­je­my pa­nią tego sie­dli­ska, hra­bi­nę Sas-Przy­jem­ską. Wi­dzi­my ją w al­ko­wie sy­pial­ne­go po­ko­ju, sta­no­wią­cej ora­to­ry­um, za­to­pio­ną w mo­dli­twie przed Ukrzy­żo­wa­nym; – przy­go­to­wu­je się do ju­trzej­szej spo­wie­dzi. Wszyst­ko tu wie­je po­wa­gą i su­ro­wo­ścią. Ciem­ne ada­masz­ko­we obi­cia na jed­nej tyl­ko ścia­nie ustą­pi­ły miej­sca pysz­ne­mu go­be­li­no­wi, na któ­rym po­dzi­wia­my ar­ty­stycz­nie od­two­rzo­ny „Sąd Osta­tecz­ny” Mi­cha­ła Anio­ła. Cięż­kie z nie­po­ży­te­go he­ba­nu sprzę­ty pa­mię­ta­ją cza­sy Au­gu­sta Moc­ne­go. Sama Hra­bi­na, pięć­dzie­się­cio­let­nia, ma­je­sta­tycz­nej po­sta­wy pani… cała w ko­ron­kach i ak­sa­mi­tach czar­nych, spra­wia wra­że­nie kró­lo­wej na uro­czy­stem po­słu­cha­niu u Pana Za­stę­pów. Na­próż­no-by­śmy do­pa­try­wa­li cie­nia po­ko­ry w tych dum­nych ry­sach, w czo­le wy­nio­słem, w brwiach, jak u męża krza­czy­stych… prze­dzie­lo­nych bróz­dą głę­bo­ką, w za­pa­dłych si­wych oczach, na­resz­cie w po­gar­dli­wie wy­dę­tych war­gach habs­bur­skich. Wi­dok jej wzbu­dzać może je­dy­nie trwo­gę i nie­chęć.

Po dru­giej stro­nie prze­rzy­na­ją­ce­go pa­łac kury ta­rza cią­gną się po­ko­je dwóch star­szych có­rek Hra­bi­ny. Po­kój Księż­ny Ce­cy­lii, obi­ty fio­le­to­wym ak­sa­mi­tem z ta­kie­miż me­bla­mi, wy­glą­da nie­co we­se­lej, niż sy­pial­nia jéj mat­ki. Ścia­nę na­prze­ciw drzwi zdo­bi prze­ślicz­na ko­pia Św. Ce­cy­lii Ra­fa­ela, a trud­no wy­sta­wić so­bie więk­sze po­do­bień­stwo, jak to, któ­re spo­krew­nią uro­cze rysy Księż­ny z ob­li­czem jej nie­bie­skiej pa­tron­ki.Wspól­ne im są: i pięk­ność cza­ru­ją­ca, i oczy wpa­trzo­ne w ja­kiś nad­ziem­ski świat, i wy­raz twa­rzy opro­mie­nio­nej na­tchnie­niem i roz­mo­dlo­nej, gdyż Księż­na… po­dob­nież jak i mat­ka, za­my­śla na­za­jutrz zło­żyć brze­mię swej du­szy u stóp kon­fes­sy­ona­łu.

Nie­skoń­cze­nie od­mien­ny po­zór ma bu­do­ar pani Po­ra­jo­wéj, zło­to­wło­sej, roz­kosz­nej dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­niej ko­bie­ty. Ścia­ny uśmie­cha­ją się tu we­so­łym błę­ki­tem; mnóz­two przed­mio­tów zdra­dza świa­to­we upodo­ba­nia pani Puł­kow­ni­ko­wej. Re­li­gij­ne uczu­cie bu­dzi je­dy­nie La Na­ti­vi­ta Cor­re­gía, ale tuż obok, na­prze­ciw łoża… bez­czel­nie się roz­ło­ży­ła We­nus Ty­cy­ana… a w obu ką­tach na ko­lum­nach z czar­ne­go mar­mu­ru bie­le­ją grup­py Ero­sa i Psy­chy, tu­dzież Ga­ni­me­da po­ry­wa­ne­go przez orła. Cza­ro­dziej­ka tego przy­byt­ku, w uro­czym ne­gli­żu (gdyż uda­je mi­gre­nę i tak­że przy­go­to­wu­je się do spo­wie­dzi), na pół le­żąc na mięk­kiej ot­to­ma­nie, czy­ta z wiel­ki­ém za­ję­ciem „Czło­wie­ka śmie­chu,” ale pod ręką ma na sto­li­ku. 0-twar­tą na Psal­mach po­kut­nych książ­kę do na­bo­żeń­stwa, oczy­wi­ście fran­cuz­ką.

Kse­nia, po­spo­łu z gu­wer­nant­ką swo­ją. An­giel­ką, zaj­mo­wa­ła trzy po­ko­je na gó­rze obok bi­blio­te­ki, w któ­rej u wszyst­kich ścian w okrą­głym ich ob­wo­dzie, ster­cza­ły od po­sadz­ki aż do su­fi­tu sza­fy oszl­do­ne z bo­ga­to opraw­ne­mi książ­ka­mi. Dziew­czę lu­bi­ło sia­dy­wać tu czę­sto, aże­by ma­rzyć o ogro­mie na­gro­ma­dzo­nej w tych sza­fach wie­dzy. Ale w tej chwi­li nie­ma jej tu. Nie znaj­dzie­my jej rów­nież ani w pierw­szym po­ko­ju, stroj­nym akwa­re­la­mi i szty­cha­mi naj­pięk­niej­sze­mu z okrą­głym po­środ­ku mo­zaj­ko­wym sto­łem, za­rzu­co­nym książ­ka­mi, przy­bo­ra­mi do pi­sa­nia i ma­lo­wa­nia, map­pa­mi geo­gra­ficz­ne­mi i t… d., ani też w dru­gim, z wiel­kim wi­ze­run­kiem Ma­don­ny Sy­xtyń­skiej na ścia­nie fron­to­wej j z mniej­szym Mat­ki Boz­kiej La­ty­czow­skiej nad dzie­wi­czem łó­żecz­kiem Kse­ni… Nie zna­leź­li­by­śmy jej tak­że da­lej, w po­ko­ju gu­wer­nant­ki, ko­cha­ją­cej swą wy­cho­wan­kę, jak mat­ka ro­dzo­na:–prze­stra­szy­li­by­śmy tyl­ko na­próż­no po­czci­wą miss Pre­ston, uży­wa­ją­cą w wy­god­nym fo­te­lu po­obied­niej drzem­ki. Nie wi­dać i ślicz­ne­go ter­ne­wa, któ­ry nie od­stę­pu­je swej pani ani na krok w więk­szych i mniej­szych wy­ciecz­kach… Gdzież ona? gdzie ten sylf o sza­fi­ro­wych oczach, o po­pie­la­tych fa­li­stych wło­sach, raz po­tul­ny i ci­chy, to zno­wu upar­ty, jak ko­zio­łek, ła­god­ny a ener­gicz­ny, na­iw­ny a mą­dry?… Czy nie w tym pa­wi­lo­ni­ku obok ka­pli­cy, oto­czo­nym stu­let­nie­mi klo­na­mi, w któ­rym za­miesz­kał świe­żo przy­by­ły z Rzy­mu jej ku­zyn, ksiądz Prot, ma­gi­ster teo­lo się prze­szka­dzać mło­de­mu ka­pła­no­wi w no­to­wa­niu punk­tów ka­za­nia, któ­re na­za­jutrz wy­gło­sić ma w cza­sie uro­czy­stej od­pu­sto­wej sum­my pTzed kwia­tem ary­sto­kra­cyi oko­licz­nej. Gdzież ona?

A gdzież in­dziej być może, je­że­li nie u wspól­ni­ka wszyst­kich grze­chów swo­je­go ży­wo­ta, u mi­łe­go i ser­decz­ne­go Sta­sia, wro­ga, po­dob­nież jak i ona, py­chy i ety­kie­ty, za­pa­lo­ne­go wiel­bi­cie­la szcze­ro­ści i praw­dy. Jemu tyl­ko jed­ne­mu zwie­rza­ła się ona ze wszyst­kie­go, co my­śla­ła i czu­ła; jego jed­ne­go za­py­ty­wa­ła o wszyst­ko, cze­go nie ro­zu­mia­ła; on je­den za­stę­po­wał jej wszyst­kich, któ­rzy­by ją ko­chać po­win­ni byli, ale nie­ste­ty!

nie ko­cha­li… Bo któż ją ko­chał? Mat­ka?…..

Z wła­ści­wem so­bie ja­sno­wi­dze­niem ser­ca, dziew­czę prze­czu­wa­ło z tej stro­ny lo­do­wa­tą obo­jęt­ność dla sie­bie, a może i wstręt nie­po­ję­ty. Sio­stry?– Te ją lu­bi­ły tro­chę, ale tak, jak się lubi kot­ki albo pta­szę­ta; ser­dusz­ko jej na­wet szep­ta­ło nie­kie­dy, że ona wię­cej lubi sar­necz­kę swo­je Mu­mii i wie­me­go swe­go Po­ko­ja, niż ją lu­bi­ły sio­stry. Pan­na Pre­ston ko­cha­ła ją wpraw­dzie moc­no i szcze­rze – i ona też od­pła­ca­ła jej czu­ło­ścią tro­skli­wą i de­li­kat­ną,–ale An­giel­ka była trzy razy star­szą od niej i nie­co sztyw­ną, co onie­śmie­la­ło wy­bu­cho­wą na­tu­rę Kse­ni. Jesz­cze był je­den czło­wiek, któ­ry oka­zy­wał jej mi­łość, po­waż­ną, ci­chą ale głę­bo­ką: był to opie­kun jej, mar­sza­łek Szczu­ka, naj­lep­szy przy­ja­ciel ś… p… hra­bie­go Ju­lia­na. Kse­nia od­wza­jem­nia­ła mu się przy­wią­za­niem peł­nem czci i uf­no­ści bez gra­nic, ale on mógł być jéj oj­cem, za­nad­to jéj im­po­no­wał po­wa­ga, na­uką i do­świad­cze­niem, – lę­ka­ła go się po­tro­sze. A ona przedew­szyst­kiem lu­bi­ła pro­sto­tę, śmia­łość i nie­ogra­ni­czo­ną swo­bo­dę. Od Sta­sia nie­wiel­ka ją od­dzie­la­ła róż­ni­ca wie­ku – nie­speł­na pięć lat; ko­cha­ła go więc nie tyl­ko jako bra­ta, ale i jako przy­ja­cie­la i do­bre­go kol­leż­kę. Za­mi­ło­wa­nie ich w swo­bo­dzie było jed­na­ko­we. Nie­raz przy­cho­dził on do sto­łu w po­pla­mio­nym ehe­micz­ne­nii pre­pa­ra­ta­mi pi­dża­ku, a szy­der­cze uwa­gi mat­ki przyj­mo­wał bar­dzo fi­lo­zo­ficz­nie, po­zby­wa­jąc je czcze­mi ogól­ni­ka­mi lub na­wet żar­ci­ka­mi, gdy pod­szczuł go uśmiech sym­pa­tycz­ny Kse­ni. Wy­bie­ga­li po­tem obo­je do ogro­du i wy­krzy­ki­wa­li ze śmie­chem: – Vive la li­be­rie!

Ani my­śle­li o tem, że gdzie­in­dziej ha­sło to ob­le­wa­no krwi po­to­ka­mi. La li­ber­ti była ich bo­żysz­czem… oni­by nie po­zba­wi­li ży­cia mysz­ki na­wet ma­leń­kiej. Kie­dy Kse­ni zda­rza­ło się za­bić mu­chę na­tręt­ną, do­zna­wa­ła po­tem zgry­zo­ty, jak­by po do­ko­na­niu zbrod­ni.

Ko­rzy­sta­jąc z drzem­ki miss Pre­ston, Kse­nia, jak pta­szek, wy­fru­nę­ła z po­ko­ju i zbie­gł­szy na wy­ści­gi z Po­ko­jem ze scho­dów, za­czę­ła okrą­żać jed­no ze skrzy­deł pa­ła­co­wych, aże­by się do­stać do ogro­du, gdzie na prze­ciw­nym koń­cu, do­syć da­le­ko od pa­ła­cu, stał pa­wi­lo­nik zaj­mo­wa­ny przez Sta­sia. W skrzy­dle tem mie­ści­ła się we dwóch po­ko­jach gar­de­ro­ba pod do­zo­rem nie­mło­dej, acz wiel­ce ro­man­so­wej pan­ny Ur­szu­li. Okna jej za­sła­niał klomb bzu wło­skie­go, ce­lem ochro­nie­nia dziew­cząt od po­kus, roz­tar­gnie­nia i złe­go oka. Prze­cho­dząc po za tym klom­bem, Kse­nia po­sły­sza­ła głos eko­no­ma, któ­re­go zna­ła tro­chę, gdyż kil­ka razy roz­py­ty­wa­ła go o róż­ne szcze­gó­ły go­spo­dar­cze i do­syć jej się po­do­bał z od­po­wie­dzi roz­trop­nych. Do­zor­czy­ni, wi­docz­nie, była nie­obec­ną, gdyż przy niej nie od­wa­żył­by się mło­dy agro­nom zbli­żyć się do okien gar­de­ro­by, a tem­bar­dziej prze­ma­wiać do dziew­cząt. Do uszu Kse­ni do­le­cia­ły wy­raź­nie sło­wa jego:

– Strzeż­cie się, dziew­czę­ta!… Pe­tru­cha nie da­le­ko… Już od dwóch dni sie­dzi w Kit­kach… nie dziś, to ju­tro nie­za­wod­nie zaj­rzy i do Sa­so­wa.

– A my cze­go mamy się strzedz? – ode­zwał się ja­kiś gło­sik pi­skli­wy i dziew­czę­ta śmiać się za­czę­ły.

Kse­nia nie sły­sza­ła nic wię­cej, bo nie za­trzy­my­wa­ła się ani na chwi­lę, lecz za­sta­no­wi­ły ją sło­wa eko­no­ma. Wi­docz­nie mó­wił o bra­cie jej, owym sza­lo­nym Pio­tru­siu, któ­re­go wszy­scy lę­ka­li się jak dy­abła, a szcze­gól­niej ży­dow­stwo. Nie­daw­no jesz­cze jed­ne­go z nich, po­dob­no na­wet dok­to­ra, czy też stu­den­ta me­dy­cy­ny, prze­ro­bił na pta­ka po­twor­ne­go za to, że ośmie­lił się przy nim znie­sła­wiać szlach­tę. W Kit­kach, jak sły­sza­ła, miesz­ka pani Młod­ko­wa, roz­wód­ka czy se­pa­rat­ka, o któ­rej nig­dy przy niej w głos me mow ono. Co tom Pe­trus po­ra­bia?… Osta­tecz­nie dość była rada z po­chwy­co­nej po­mi­mo woli wia­do­mo­ści, bo lu­bi­ła „gra­fa-ko­za­ka,” wbrew obar­cza­ją­cej go opi­nii po­wszech­nej.

Miesz­ka­nie Sta­ni­sła­wa wy­glą­da­ło na małe la-bo­ra­to­ry­um che­micz­ne, gdyż z za­mi­ło­wa­niem od­da­wał się tej na­uce i dzi­siaj już uwa­ża­ny był przez swe­go pro­fes­so­ra za god­ne­go ka­te­dry. Na środ­ku naj­więk­sze­go po­ko­ju stał duży por­ce­la­no-wemi ka­fla­mi wy­kła­da­ny stół, na któ­rym moż­na było oglą­dać i lam­pę Dru­mon­da i wa­nien­kę Prie­stleya i stos gal­wa­nicz­ny, tu­dzież mnóz­two krysz­ta­ło­wych flasz z róż­no­barw­ne­mi pły­na­mi. Ścia­ny były ozdo­bio­ne wi­ze­run­ka­mi naj­zna­ko­mit­szych che­mi­ków: Ba­rzel­liu­sza. Du­ma­sa, Lie­bi­ga i kil­ku in­nych. Parę krze­seł sta­no­wi­ło je­dy­ne sprzę­ty po­wsze­dniej uży­tecz­no­ści.

Wcho­dzą­cą Kse­nię po­wi­tał uko­cha­ny bra­ci­szek słod­kim uśmie­chem i we­so­łem spoj­rze­niem. Też same ozna­ki przy­wią­za­nia czu­łe­go uka­za­ły się na twa­rzy sio­stry.

Sta­ni­sław był uro­dzi­wym dwu­dzie­sto­let­nim mło­dzień­cem; łą­czył on rysy pani Po­ra­jo­wej i Kse­ni: tam­tej miał krą­głą twarz, zło­ci­ste jak n ma­don Ra­fa­elo­wych wło­sy i ślicz­ną cerę; tej – uśmiech i oczy cu­dow­ne. Wy­raz jego dzie­wi­cze­go ob­li­cza był za­ra­zem my­ślą­cy i do­bro­dusz­ny. Nie­wiel­ki wzrost har­mo­ni­zo­wał z pięk­ną tą gło­wą.

– Cóż Sta­chu? Wszyst­ko już przy­go­to­wa­łeś?– za­py­ta­ła Kse­nia z nie­cier­pli­wo­ścią dziec­ka.

– Wszyst­ko.

– Ależ ja nic nie wi­dzę.

Brat wska­zał jej wąz­kie po­dłu­go­wa­te na­czy­nie ster­czą­ce nad wan­ną Prie­stleya i do po­ło­wy na­peł­nio­ne ga­zem.

– To wo­dór–rzekł la­ko­nicz­nie, – a za­raz i tlen mieć bę­dzie­my.

Wziął nie­wiel­ką re­tor­tę z odro­bi­ną man­ga­ne­zu czar­ne­go i, wlaw­szy do niej kil­ka kro­pel prze­zro­czy­ste­go pły­nu, po­łą­czył ją za po­mo­cą dłu­giej o kil­ku za­ło­mach rur­ki z pierw­szem na­czy­niem. Woda opa­dać za­czę­ła, ilość gazu się po­więk­szy­ła.

– Otóż mamy i „gaz pio­ru­nu­ją­cy,” gas fuł­mi-nans – rzekł, wyj­mu­jąc na­czy­nie z wan­ny, za­kryw­szy je przed­tem pod wodą krąż­kiem szklan-nym.

– A wiel­ki bę­dzie huk? – za­py­ta­ła Kse­nia, tro­chę za­nie­po­ko­jo­na.

– Lę­kasz się?

– Pro­szę!… Czy masz mię za ta­kie­go tchó­rza, jak Ko­zia?

Staś, za­pa­liw­szy na szklan­nej la­secz­ce kro­plę spi­ry­tu­su, zbli­żył pło­my­czek do na­czy­nia i od­krył je na­gle.

Na­stą­pi­ła strasz­na de­to­na­cya.

– Ach!–po­mi­mo woli krzyk­nę­ła Kse­nia, lecz na­tych­miast, za­ru­mie­niw­szy się od wsty­du, za­czę­ła się śmiać

_ Ach; jak­że to pięk­niel-za­wo­ła­ła – aJe po­wiedz mi… co z tego wszyst­kie­go zo­sta­ło w koń­cu?

– Nic… kro­pel­ka wody, któ­ra się ulot­ni­ła. Kse­nia się za­my­śli­ła.

– Po­wiedz mi – rze­kła po chwi­li – Sta­chu… mó­wią, że świat był nie­gdyś mie­sza­ni­ną ga­zów. Cóż to był za huk, kie­dy wo­dór i tlen oce­an for­mo­wa­ły pier­wot­ny?

– Przy­po­mi­nasz mi ca­dy­ka Sa­ta­now­skie­go, z któ­rym spo­tka­łem się przed ro­kiem – od­rzekł żar­to­bli­wie Sta­ni­sław.–W roz­mo­wie ze mną wdał się w me­ta­fi­zycz­ne za­cie­ka­nia i hy­po­te­zy. „Coby to było–mó­wił–gdy­by ze wszyst­kich lu­dzi zro­bić jed­ne­go czło­wie­ka, ze wszyst­kich drzew jed­no drze­wo i za­sa­dzić to drze­wo nad mo­rzem zło­żo­nem ze wszyst­kich wód zie­mi, i gdy­by ten czło­wiek zrą­bał to drze­wo to­po­rem zro­bio­nym ze wszyst­kie­go że­la­za, ja­kie jest na świe­cie… coby to był za strasz­ny tu­rach”

Za­czę­li się śmiać obo­je, ale po chwi­li Kse­nia na nowo wpa­dła w za­my­śle­nie.

– Po­wiedz mi–rze­kła–czy i przy po­łą­cze­niu dusz od­by­wa się ta­kie strasz­ne wstrzą­śnie­nie?

– O ja­kiem mó­wisz po­łą­cze­niu?

– O mi­ło­ści–od­po­wie­dzia­ła śmia­ło.

– Nie je­stem do­świad­czo­ny w tym wzglę­dzie–

od­rzekł brat z do­bro­dusz­nym uśmie­chem–Za­py­taj Rózi… tJ

Na­sze du­sze, moja i two­ja, nie do­zna­wa­ły wstrzą­śmeń… łą­cząc się z sobą.

1 z aniel­skim uśmie­chem ob­jąw­szy bra­ta, uca­ło­wa­ła go ser­decz­nie.

– Może dla tego, że są jed­no­rod­ne – od­parł po­waż­nie Staś. – Kto wie, co bywa, kie­dy szla­chet­na du­sza ko­ja­rzy się z nik­czem­ną.

– Boże nas broń od tego! – za­wo­ła­ła nie­mal z prze­stra­chem Kse­nia.

Obo­je mil­cze­li chwi­lę.

– Cóż tam u was się dzie­je? – za­py­tał wresz­cie brat.

– Mama i sio­stry przy­go­to­wu­ją się do spo­wie­dzi ju­trzej­szej, miss Pre­ston śpi.

– A ty się spo­wia­dać nie bę­dziesz?

– Mu­szę.

– Chciał­bym wie­dzieć, z cze­go?

– A cho­ciaż­by z fi­gla, któ­re­go za­my­ślam wy­pła­tać ma­mie i Cesi. One się spo­dzie­wa­ją, że pój­dę do księ­dza Pro­ta, a ja w ostat­niej chwi­li po­pro­szę Ka­no­ni­ka, aby mię wy­spo­wia­dał. Nie wiem dla cze­go, ale ku­zyn­ka wsty­dzi­ła­bym się u kon-fes­sy­ona­łu. Toż samo za­my­śla zro­bić i Ró­zia… ale to se­kret,.. A ty się wy­spo­wia­dasz?

– Nie… nie je­stem w uspo­so­bie­niu… Ach! ten nie­zno­śny od­pust!–do­dał – zje­dzie się tu pew­nie cały nasz bcau mon­de…

_ Nie­za­wod­nie… pani My­sło­wiec­ka, księż­na

Siew­ska z có­recz­ką, pan Ol­gierd e tut­ti ąna­idi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: