- W empik go
Na rozstajnych drogach: Tom 1 powieść współczesna. - ebook
Na rozstajnych drogach: Tom 1 powieść współczesna. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 352 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego uroczego wieczora, przy końcu Maja 187… roku… zaniepokoiły sienie żartem ciche To-polińce, mala podolska mieścina, rozrzucona po jarach i wzgórzach malowniczych, przy jednym z ustronnych traktów pocztowych. Hasło trwogi, wrzawliwe acz melodyjne, podały słowiki w sadach, w których tonęły sadyby sławetnych topo-linieokich mieszczan; następnie przyszła kolej na żaby pod srebrzystą powierzchnią uwieńczonego szuwarem stawu; ale największy popłoch powstał pośród stad gęsi… zdążających spokojnie na posiłek wieczorny do chat rodzinnych – popłoch usprawiedliwiony zresztą niepojętą fantazyą cielaka, który nagle, podniósłszy ogon w górę, rzucił się zapamiętale środkiem ulicy i powainem zgrai pierzastej zagroził niebezpieczeństwem. W końcu i ludzie zaczęli objawiać pewne, niepokojem tchnące oczekiwanie: niema co już i mówić o niewiastach i dzieciach, spiesznie chroniących się pod strzech opiekę; ale i męzka część ludności, mianowicie połowa jej izraelska, powtarzanemi lękliwie zapytaniami: hersztu? wusyses? okazywała wyjątkowe wzburzenie ducha.
Powodem całego tego zamieszania byl rozgłośny brzęk dzwonka pocztowego, który, wbrew zwyczajowi, nie umilknąwszy przy stacyi leżącej opodal od miasteczka, zabrzmiał donośnie na pryncypalnej, wysadzonej stuletniemilipami ulicy.
– Herszta?…, naumyślnie tu jedzie – mruknął ryży, podejrzanej powierzchowności lecz niewątpliwy przemytnik, Lejba, do starego towarzysza w zawodzie, cygana Dżengi. – Pewnie rewizora czort niesie…
I ostrożni mężowie rzucili się obaj – każdy w przeciwną stronę – ażeby przedsięwziąć pewne środki celem zabezpieczenia składów austry-sckiej herbaty oraz innych towarów, które mogłyby się nastręczyć niepotrzebnie oczom ciekawych.
Tymczasem na ulicy ukazała się już parokonna pocztowa bryczka, pędząca z fantazyą iście podolską, to jest na złamanie! karku. Nie można było temu się dziwić na widok jamszczyka… czyli pocztyliona, którego wrzask przeraźliwy, mętne oczy i chwiejąca się na wsze strony postać zdradzały najwyraźniej odurzający wpływ siwuchy.
– Wio dzieci! hu – ha! – wykrzykiwał co chwila dobrze znany w miasteczku „wściekły” Mekita.
„Dzieci”, jak wicher, przeleciały ulicę wiodącą ud kościoła do rynku.
– Jakiś ezynownik – szeptano w tłumie… – ma błękitną opaskę na czapce.
– Ale dlaczego czapka biała?…, to pewnie huzar.
– Huzar miałby sznury srebrne na piersi, a ten w zwyczajnym parusynowym saku.
– Nu, ale ma torbę u boku… może to kuryer?…. – Nu, zobaczymy.
Wściekły Mekita osadził konie przed najlepszym w Topolińoach zajazdem, Moszka Uszyc-kiego. Sędziwy oberżysta, pomimo, że już się przygotowywał do święcenia szabasu, czego dowodem był szlafrok przepasany jedwabnym pasem na jego mięsistych biodrach, wybiegł żwawo przed sień.
– Jest stancya osobna?–zapytał gromko jani-szczyk.
– Dla czego niema być?… bardzo proszę – odezwał się uprzejmie żyd.–U mnie wszyscy panowie stają. Nawet w Uszycy nie znajdzie pan lepszego zajazdu.
Na tak zachęcające zaprosiny… wyskoczył lekko z bryczki zapylony miody mężczyzna i, rzuciwszy niedbale woźnicy rozkaz przeniesienia rzeczy, zniknął wraz z gospodarzem w sieni do-mowstwa; po chwili jednak, kiedy już walizkę, przybysza pochłonęły gościnne podwoje karczmy, stary Muszko ukazał się znowu przed progiem i półgłosem spytał Mekitę:
_ Nie wiesz, co to za jeden?
_ A czort,aho znaje – niezbyt grzeczme odburknął Mekita, niezadowolony widownie ze.skromnego datku na piwo. Spodziewał się… przynajmniej złotówki za szaloną swą jazdę, a dostał zaledwie kilkanaście groszy.
_ A jakże ty sam miarkujesz?
_ Lach m Lach, czolowik ne czotowik… pewno inki Moskal abo Nimeć.
– A rozpytywał się o co w drodze?
– Ta rozpytywał się, ale jam go nie bardzo słuchał… nie po ludzku jakoś bałaka. Zapytywał o fabrykę w Sawinie, o liczbę robotników i czy dobrze im się tam dzieje.
– Nu, i cóż ty odpowiedział?
– Odpowiedziałem: czorta z dwa–i natem się skończyło.
– Pewnie rewizor jakiś–mruknął zamyślony gospodarz.
– Itewizor, czy nie rewizor, a zawsze warto mi podziękować za to, żem przywiózł go do was. będziecie mieli zarobek.
Moszko przyzwalająco skinął głową i wróciwszy do izby szynkowej, wyniósł po chwili kielich gorzałki,;który Mekita wychyliwszy jednym haustem, splunął, podziękował życzeniem „traścia jej mami i skoczywszy na bryczkę, popędził w stronę poczty, szerząc postrach powszechny zalewającym się przeraźliwie dzwonkiem i wrzaskiem wściekłym.
Żyd wszedł do izby w myśli zawarcia z go ściera ściślejszej znajomości. Na wstępie ogarnął go dosyć nieufnśm spojrzeniem; niewiele go jednak objaśnił pierwszy rzut oka na powierzchowność nieznajomego. Był to wiotki słusznego wzrostu mężczyzna, lat około dwudziestu trzech lub czterech, o ostrych wyrazistych rysach, z młodzieńczym, rudawej barwy zarostem na bladych, przedwcześnie zwiędłych policzkach i nad wargami wązkiemi, po których często przelatywał uśmiech szyderski. 0 rozumie jego korzystnie świadczyło wyniosłe czoło i przenikliwe, siwego koloru oczy. Długie, złociste włosy, spadały mu prawie na ramiona, naksztalt lwiej grzywy… potrząsał nią często, jakby opędzając się myślom natrętnym. Przy wejściu gospodarza, zmierzył go połyskującym, jak stal, wzrokiem.
– Może Pan czego potrzebuje?–zagadnął pokornie Moszko.
– Proszę o kieliszek wódki i jakąkolwiek przekąskę–odpowiedział niedbale zapytany.
– Mam pejsachówkę rarytną i wybornego szczupaka, którego żona przygotowała na szabas. Czy pozwoli pan sobie służyć?
– I owszem.
– Tutaj, czy w stancyi?
(Gość nie opuszczał dotąd izby szynkowej, która wyglądała zresztą dość przyzwoicie).
_ Przekąszę tutaj, a za godzinę przyszlesz mi Pan herbatę do mojego pokoju.
_ Jakiś grzeczny kawaler-pomyślał Moszko… połechtany przyjemnie tytułem „pana.”,
Wkrótce zjawiła się wódka i wniesiona przez starą Leję ryba. Żyda zastanowiło to, że gość przed jedzeniem wychylił dwa… jeden po drugim, kieliszki mocnej pejsachówki… a przy końcu jeszcze raz wrócił do niej. Z drobnostki tej umysł Moszka wysnuwał już niezbyt pochlebne dla nieznajomego wnioski. Trunek atoli nie wywarł pozornie na pijącego żadnego skutku; twarz tylko zarumieniła się z lekka.
– Czy Pan dobrodziej pojedzie ztąd gdzie dalej? – zagaił Żyd dyplomatyczne badanie, gdy nieznajomy jeść przestał.
Nastąpiła chwila milczenia, dosyć przykrego dla gospodarza.
– Czy daleko ztąd do Sasowa?– odezwał się nareszcie gość… jakby odpowiadając na zadane sobie pytanie.
– Do Sasowa?…. lekkie dwie mile. Czy Pan dobrodziej ma interes do pani Hrabiny?
– Nie wiesz Pan, czy Stanisław Przyjemski bawi obecnie w domu?–odparł nieznajomy innem zapytaniem.
– Pan zapewne chcesz mówić o Hrabi Stanisławie Przyjemskim, młodszym synu pani Hrabiny – wymówił Żyd z odcieniem urazy w głosie.
– Czy pani Przyjemska ma jeszcze drugie™ syna? J 6 6
Pani Hrabina Przyjemska ma dwóch s synów:
grafa Piotra i grafa Stanisława. Starszy syn mieszka w majątku swoim, Skalinie, o pięć mil od Sasowa. Najstarsza z córek, księżna Prousko… przepędza letnie miesiące u matki, a mąż jej w dobrach swych na Wołyniu; średnia, pani Porajowa, także bawi w Sasowie, bo może wiadomo Panu że mąż jej… p. Pułkownik, od lat dziesięciu opuścił kraj i mieszka za granicą: najmłodsza, hrabianka Ksenia, jest jeszcze panną, bo ma dopiero szesnasty rok i jeszcze ma opiekuna, marszałka Szczukę z Wieńca. Hrabia Stanisław przed trzema tygodniami przyjechał z Petersburga na wa-kacye i, o ile wiem, nigdzie dotychczas nie wyjeżdżał z domu.
– O to właśnie zapytywałem – przerwał gość informacye Moszka.–Jutro przed południem będę potrzebował koni do Sasowa… czy nie moglibyście mi ułatwić tego?
– Dla czego nie?… z największą przyjemnością.
– Zaprowadźcie mię do mego pokoju, a za godzinę przyszlijcie herbatę.
Powstał od stołu i pod przewodnictwem gospodarza ze świecą w ręku, udał się do zamówionej przez się stancyi, która się okazała dość srlilu – dnym pokoikiem, zaopatrzonym w kanapę, duiy okrągły stół, upstrzone nieco lustro, kilka nadszarpanych krzeseł i stare orzechowe łoże.
– A teraz dobranoc… trochę zdrożony jestem i chciałbym odpocząć – wyrzekł stanowczo gość, biorąc świecę z rąk przewodnika swojego.
Widząc, że nic więcej nie dowie się od nieznajomego, Moszko ukłonił się nizko i wyszedł.
Tajemniczy młodzieniec rzucił się na kanapę, kilka razy zżymnął się gniewnie i, oparłszy na ręku czoło, wpadł w zadumę głęboką. Cienka stearynowa świćczka rzucała niepewne światło na rysy jego… sposępniałe i zestarzałe nagle o lat kilka. Przeszło pół godziny tak spędził, a następnie wstał i przechadzać się zaczął, nucąc półgłosem aryą cyganki z „Trubadura.” Rozrywkę tę przerwało wejście gospodarza ze szklankami, imbrykiem i cukiemicą na tacy; za nim Leja niosła przepyszną szabasową chałę i masło świeże, a pochód ten zamykał mały Miszures, dźwigający samowar większy niemal od siebie. Gdy wszystko to ustawiono na stole, gospodyni odezwała się z pewną obawą:
– Przepraszam Wielmożnego Pana… ja mam syna, studenta uniwersytetu odeskiego. On dopiero co wrócił z przechadzki i kiedy zobaczył w bufecie czapkę pańską, zaraz domyślił się… ie i Pan musi być studentem. Czy nie pozwoliłby mu Pan przyjść tutaj i pomówić z uczonym, jak i on sam, człowiekiem?
– A! bardzo chętnie – odrzekł uprzejmie nieznajomy.
– Pokornie dziękujemy Panu – rzeki ojciec drżącym od rozrzewnienia głosem.- Zobaczy Pan, jaki to rozumny z naszego Icunia–przepraszam – Izaaka chłopiec.
I wysunęli się ozem prędzej czuli rodzice za próg, a w kilka minut potem wszedł młodzian tegoż, co i nasz podróżny wieku o wybitnie semickich rysach, z biegającemi oczyma piwnemi i czarnym, kędzierzawym włosem. Za nim na palcach wcisnął się Moszko z butelką rumu… którą, nic już nie mówiąc, postawił na tacy i natychmiast wymknął się z pokoiku.
– Jeżeli się nie mylę, mam przyjemność witać kollegę – przemówił młody Izraelita najpoprawniejszą niemczyzną. – Do usług… Izaak U-szycki z Odessy.
– Serv,.is. Oswald Horn z Petersburga – odrzekł rudobrody młodzieniec, również po niemiecku. – Rozgość się kollego, napijemy się razem herbaty.
– I jakież to losy przerzuciły kollegę do naszego zakąta?–zagadnął p. Izaak, rozpierając się na kanapie z pełną swobody poufałością.
– Kollega Przyjemski zaprosił mię na wieś do siebie, na wakacyjne miesiące. Skorzystałem z tego, ażeby się zapoznać z ziemią i ludźmi tutejszymi.
– Hrabia Przyjemski? – zawołał Izaak z dziwiłem wzruszeniem, zrywając się z kanapy.
– Kolledze, jak widzę, imponuje jeszcze tytuł hrabiowski–zauważył Horn z ironią nazbyt widoczną.
_ O bynajmniej – odparł Izaak z udaną obojętnością i nanowo przybrał na kanapie poprzednia… pozę.
_ Kolłega znasz Przyj emskiego – zagadnął Horn.
– Znam, ale nie bywam u niego,
– Dlaczego?
– Nie lubię hrabiowskich progów. a zresztą Staś… choć niezły z niego bursz, ale nie orzeł, a nawet, mówiąc pomiędzy nami, wielki niedołęga.
Po wąziutkich ustach Oswalda znowu przemknął uśmiech dwuznaczny.
– A. to już wina sfery towarzyskiej i wychowania–rzekł sentencyonalnie.
– Masz słuszność kollego: są to ludzie bez energii – i bez przyszłości… maryonetki, trupy galwanizowane.
– Poglądy nasze, jak widzę, są jednakowe – odezwał się Horn z prawdziwym, czy też udanym zapałem.–Jesteś mi bratem z ducha.
I podał Izaakowi dłoń do uścisku bratniego.
– W myśli i w czynie! – dokończył entuzya-stycznie syn Moszka.
– I cóż tu się robi u was? – zapytał Horn po chwilowem milczeniu. – Jak stoi lud?…, co myślą rzemieślnicy i proletaryat fabryczny?
– Nie warto mówić o tem… bydło!–odpowie-działwzgardliwie Żyd.
– A czemuż nie wznosicie ich do człowieczeń
stwa?… dlaczego nie budzicie w nich myśli i uczuć ludzkich?…
Izaak milczał, nie rozumiejąc dobrze, o co chodzi Hornowi.
– Zaczynając od elementarnych, Żywiołowych–ciągnął rudobrody znacząco.
– Od jakichże to na przykład?
– A, chociażby od nienawiści.
– Do kogo i do czego?
– Do panujących form ekonomicznych, do monopolu wszelkiego, do kapitału, do przywilejów społecznych… Wy. Izraelici, także jesteście uciśnieni… przecz nie szukacie sprzymierzeńców?
Myśl kollegi podobała się Izaakowi, ale po wahaniu się chwilowem wystąpił z zarzutem:
– Kiedyż-bo i nam nie ufają… zarzucają nam monopolizacyą przemysłu, wyzyskiwanie pracy i t… d.
– To nic nie znaczy–odparł Horn. –Są stany lepiej uprzywilejowane od was. Ale potrzeba działać zbiorowemi siłami… rozumna organiza-cya przemódz zdoła wszelkie przeszkody.
– Żywioły do organizacyi… o której mówisz, znajdą się chyba w większych miastach, jak Odessa lub Kijów; ale tu…
– I tu można wpływać na postęp sprawy, chociażby pośrednio, pracując nad rozprzężeniem przeciwnego obozu, nad moralną i materyalną jego ruiną… Wy, Żydzi, nie macie tu nic do oszczędzania. Dogmata chrześciańskie i cnoty–wiara, nadzieja i miłość-to czcze fikcye dla was. dla nas także, to jest dla moich współwyznawców – dodał z otwartością cyniczną.-Wszak prawda? Izaak z lekcewcażeniem skinął ręką.
– Et, głupstwo!–ale dodał po chwili:
– A jakiż jest twój ideał, kollego?
_ Ideał?–powtórzył Horn pogardliwie–jeszcze jedno czcze stówo…
– A przecież każda praca musi mieć cele dodatnie… musi być jakiś zarobek w perspektywie – nieśmiało zauważył Izaak.
Praktyczne to rozumowanie wywołało nanowo uśmiech na usta Horna.
– Zapłata dla gorliwego robotnika znajdzie się zawsze – odrzekł insynuacyjnie, – ale ideał dodatni i ostateczny, to mrzonka. Żywot wszechświata polega na ewolucyi nieustannej; form stałych nie znajdujemy nigdzie. Kto utrzymywać je usiłuje wiecznie, przemocą albo podstępem, ten gwałci prawo bytu; kto burzy je, ten służy sprawie dziejowego rozwoju… Oczekujecie Messya-sza… Wiecież, jak się on zjawi? – z piorunami zniszczenia w dłoni… imię jego będzie Burzyciel.
Oczy mówiącego zapłonęły blaskiem niezwykłym, głos dźwięczał metalicznie, a rysy przybrały wyraz złowieszczy i nieubłagany,
Icek słuchał kollegi z przejęciem się, które dziwiło jego samego; ogarniał go zapał nieznany mu dotychczas nawet w marzeniu. Przyczyniały się może do tego i libacye sute, któremi ożywiano rozprawy. Pokój przepełniony był dymem cygar i odurzającemi wyziewami araku.
Długo rozprawiali w ten sposób, już to o metafizycznych, już o socyalnych przedmiotach, potrącając najtrudniejsze zadania, rozcinając najzawilsze węzły gordyjskie. Mówili o zasadniczych prawach bytu i o nicości, w której się rozpływają wszelkie formy, potęgi, przekonania, o pozytywizmie i Nirwanie Schopenhauera, o Darwinie i Haecklu, i o mędreu nad mędrce–Buchnerze… Następnie przeszli do zadań tymczasowych, jedynie możliwych do osiągnięcia drogą doświadczeń i środków nieubłaganie radykalnych. Upajali się coraz to więcej nihilizmem – i ponczem. Kulminacyjnym punktem egzaltacyi biesiadników był okrzyk:
– Na pohybel!
Pierwszy Horn odzyskał jaką-taką świadomość rzeczywistości.
– Żadna chwila nie powinna być straconą dla wielkiej naszej idei – przemówił, zmieniając ton w miarę stygnięcia rozpłomienionej na chwilę wyobraźni. – Parę miesięcy zabawię w Sasowie. Może i tam da się co zrobić dla dobra sprawy. Chciałbym wiedzieć, z jakimi ludźmi będę miał do czynienia. Czynie mógłbyś mi udzielić pożytecznych wskazówek w tym względzie?
– Wszak znasz Stanisława? – odrzekł Izaak, wytrzeźwiając się również potrosze.
– O niego się nie pytam. Wiem, że nie jest to człowiek czynu, ale charakter ma prawy, a umysł zdolny do przejęcia się każdą ideą wielką. Maleńką ma nawet słabość do paradoksów, gdyż skłonny jest do marzycielstwa. Tacy ludzie przydać się mogą niekiedy. Ma on podobno brata?
_ Brat nie mieszka w Sasowie i rzadko tam bywa–mówił Izaak z pewneni rozjątrzeniem, – ale chociażbyś i poznał tego gbura, niewielebyś miał pociechy z niego. Jest to awanturnik w staro-szlacheckim guście, pojedynkarz… rabuś, rozbójnik, pól kozaka, pół grafa, to też nazywają go powszechnie grafem Petruchą… fantastyk, wa-ryat…
– I jakież to fantazye miewa ów anachronizm żyjący? – zapytał Horn, którego bawiło niezwykle rozdrażnienie Icka.
– A kto je tam przewidzieć, albo wyliczyć zdoła!… Czasami przyjdzie mu na myśl niewinnego człowieka za lada słówko wrzucić do kadzi z dziegciem, a potem, wysypawszy nań wór puchu gęsiego, wyszczuć psami za wrota wiejskie. I ja miałem z nim zajście niemiłe, ale co o tem gadać!… Nasi przeklinają go jak Hamana, ale niekażdy zadrzeć z nim się odważy… No, jednem słowem, potwór, meszigener, zbrodniarz!….
– Przyda się i ten… jako jeden z czynników samobójczych w łonie społeczności szlacheckiej – poważnie wtrącił Horn. – A o kobietach co mówią?
– Pani Hrabina–ciągnął Izaak z ironią, choć spokojniej niż przedtem-to bardzo wielka pani… mumia upowita w pergaminy szlacheckie, a zakrzepła i zimna, jak głaz. Szanuje ją wielki świat, jak prostaczkowie czczą ozdobę kościelną, której naiwnie a tradycyjnie przypisują cechę świętości… Zero w koronkach i aksamitach – nic więcej.
– A córki?
– Księżna Prońska, to żywy portret matki z dodatkiem mistycyzmu i egzaltacyi religijnej. Na wiosnę–zwykle w Maju – przyjeżdża do Sasowa, a na jesień i zimę rusza do Rzymu. Kniaź Proński, magnat starej daty… jak głosi tama, nie bardzo się martwi ciągłą nieobecnością pani, gdyż nie lubi ciszy klasztornej w domu.
Druga córka, słomiana po pułkowniku Poraju wdowa, ma być… podobno, żywszą od siostry istotką, choć pozory szanuje święcie. Z niedołęgą mężem widuje się bardzo rzadko – raz na pięć lat – pod pozorem… paszportowych trudności. Zresztą i ona nie zostawi po sobie śladów na świecie, chociaż przy zgonie, może i powie (zwłaszcza jeżeli będzie w malignie) z rozkosznym śmiechem: „żyłam!” jak ktoś tam powiedział: vixi!
– Złośliwy jesteś, kollego–przerwał Horn ku wielkiemu zadowoleniu Icka.-Ale mów dalej.
– Pozostaje już tylko hrabianka Ksenia.
– Oryginalne imię…
– Podanie twierdzi, że nieboszczyk p. Hrabia nazwał ją tak dla uczczenia pamięci kochanki swojej przed laty, chłopki Oksany, którą oderwano od niego w sposób godny pióra Gaboriowe-go. Legenda mówi o zakopania żywcem biedaczki. Lecz mniejsza o to.– dość… że wszyscy ją nazywają zdrobniale Ksenią, najczęściej z opuszczeniem tytułu rodowego; bo podobno dyabełek ten, zuchwały, naiwny a mądry, enant terrible rodziny, z dziwną łatwością zdobywa serca ludzkie. Matka tylko nie cierpi jej antypatycznie. Nie znam jej wcale i dla tego nic ci więcej powiedzieć nie mogę.
– Czy i obce przesuwają się tam figury?
– Oczywiście… cały beau mulicie tutejszy; ale najczęstszym gościem bywa tam ex-marszalek Szczuka, opiekun Kseni na mocy testamentu ojca jej, zmarłego przed pięciu laty. Naturalnie opiekunka, Hrabina, serdecznie go nienawidzi.
– A cóż to za jegomość?
– Nazywają go tu powszechnie „posągowym szlachcicem”, gdyż takim jest z postawy i charakteru. Domyślam się, że musi być upartym, jak koziel i biorą to za charakter. Nic mu zresztą zarzucić nie można pod względem uczciwości; przyznają mu także wielką naukę, ale to sądy ślepych o kolorach. Kadzę ci jednak być ostrożnym z owym posągiem.
Otwartszym być możesz z drugim dość częstym gościem w domu Hrabiny. Jest to kawaler na ożenieniu, p. Olgierd Sęp, arystokrata z rodu, demokrata z przekonań, a może z fantazyi tylko.
Zaszargany cokolwiek w interesach, prawdopodobnie zamyśla o bogatym posagu Kseni… choć ludzie szepcą, że tam i liczko pani Porajowej nieobojętną gra rolę. W najgorszym razie jest to lekkoduch, którego obawiać się nie masz potrzeby.
Ale poczekaj… Omal nie zapomniałem o świeżo zainstallowanym kapelanie pałacowym, który przed kilku dniami przybył do Sasowa wprost z Rzymu. Jest on dalekim krewnym Hrabiny i sam też hrabia. Mówią, że bardzo uczony, ale jezuitą być musi. Jeżeli więc chcesz u Hrabiny a tem bardziej u Księżny mieć mir. to nie zapominaj odwiedzać pałacowej kaplicy.
– Dziękuję ci serdecznie za te wskazówki, które uważam za nader cenne–odezwał się Horn, podając rękę kolledze. – Ale zkąd ty wszystkie te wiadomości zaczerpnąć mogłeś, nie znając tych ludzi osobiście?
– Mam ja swoich agentów – odrzekł Izaak z miną zręcznego dyplomaty.–Spotykam się dość często z agronomem sasowskim, alias ekonomem, chłopakiem niezmiemie bystrym, a ten ma stosunki w garderobie Hrabiny.
I zaśmiał się, uszczęśliwiony pochwalą kołlegi, którego uznał poniekąd za mistrza swego.
– Przyjeżdżaj tu od czasu do czasu – dodał w końcu,–może jeszcze zdam ci się na co.
Na rozstajnych drogach. T. I.
_ A ty mnie nie odwiedzisz w Sasowie?
_ Nie–odparł lakonicznie i, uścisnąwszy rękę nowego przyjaciela, chwiejącym się krokiem wyszedł z pokoju.
Było już po północy, alo Horn nie położył się zaraz po wyjściu Icka. Najprzód w pamiętniczku swoim kreślił jakieś notatki, a następnie przechadzał się z pól godziny, pocierając czoło, załamując ręce i postękując. Zaglądał też parę razy do flaszy z rumem. Ktoby go wtenczas widział, mógłby pomyśleć, że zapał fanatyczny tego młodzieńca był tylko zamaskowaną rozpaczą.
Icek potrzebował przechodzić przez pokój rodziców, ażeby wejść do swojego alkierza. Moszko już spał, chrapiąc jak trąba na weselu żydo-wskiem, lecz kochająca Leja oczekiwała syna bezsennie, bawiąc się rozkosznemi marami.
– No i cóż, lubuniu? – zapytała, słysząc go wchodzącego – Nagadałeś się z tym purycem do syta?
– Oj! żem się nagadał, tom nagadał… Wystarczy na cały miesiąc.
– I o czemże wy gadali?
– E, mama-by tego nie zrozumiała. Ach! cóż to za człowiek!… co za człowiek!…
Zapalił świecę, wszedł do alkierza, rozebrał e i tonąc już w pierzynie, jeszcze raz powtórzył:
– Ach! cóż to za człowiek!
rozdział ii.
Ach! cóż to za dziewczyna!
Ciężki, pognębiający przepycb i surowa etykie-talnośó panowały wszechwładnie we wspaniałym pałacu hrabiny Sas-Przyjemskiej w Sasowie. Zarówno życie, jak i śmierć, z niewolniczym posłuchem, musiały ulegać królewskiemu ich berłu. Na każdej istocie, czy to obdarzonej duszą myślącą, czy bezrozumnej i nieczułej, na każdym bez wjjątku przedmiocie uwidomiało się ich znamię. Promieniało ono w klejnotach pań, zamieszkujących wytworny ten przybytek, połyskiwało złotem na obrożach pokojowych piesków i na guzach poważnej, bogato strojnej służby, mrugało tęczowemi iskrami w kryształowych pająkach, wyglądało z portretów, zdobiących alabastrowe sal ściany, i z marmurowych oczu posągów, i z różnobarwnych kielichów najrzadszych egzotycznych kwiatów. a nawet ogród pałacowy, strzyżonemi drzewami swemi, zdawał się kłaniać przechadzającemu się tu niewidzialnie duchowi pychy i etykiety. Same tylko ptaszęta, motyle i pszczoły wyłamywały się z pod praw
2
obowiązujących despotyczny ten… – ależ Die wiedziały, głupie, co czynią.
A ludzie?…. Spojrzmy-tymczasem przelotnie tylko.,
Kompas z karraryjskiego marmuru, wprost kolumnady ganku wskazuje godzinę trzecią po południu.
W jednym z dolnych apartamentów pałacu od strony ogrodu znajdujemy panią tego siedliska, hrabinę Sas-Przyjemską. Widzimy ją w alkowie sypialnego pokoju, stanowiącej oratoryum, zatopioną w modlitwie przed Ukrzyżowanym; – przygotowuje się do jutrzejszej spowiedzi. Wszystko tu wieje powagą i surowością. Ciemne adamaszkowe obicia na jednej tylko ścianie ustąpiły miejsca pysznemu gobelinowi, na którym podziwiamy artystycznie odtworzony „Sąd Ostateczny” Michała Anioła. Ciężkie z niepożytego hebanu sprzęty pamiętają czasy Augusta Mocnego. Sama Hrabina, pięćdziesięcioletnia, majestatycznej postawy pani… cała w koronkach i aksamitach czarnych, sprawia wrażenie królowej na uroczystem posłuchaniu u Pana Zastępów. Napróżno-byśmy dopatrywali cienia pokory w tych dumnych rysach, w czole wyniosłem, w brwiach, jak u męża krzaczystych… przedzielonych brózdą głęboką, w zapadłych siwych oczach, nareszcie w pogardliwie wydętych wargach habsburskich. Widok jej wzbudzać może jedynie trwogę i niechęć.
Po drugiej stronie przerzynającego pałac kury tarza ciągną się pokoje dwóch starszych córek Hrabiny. Pokój Księżny Cecylii, obity fioletowym aksamitem z takiemiż meblami, wygląda nieco weselej, niż sypialnia jéj matki. Ścianę naprzeciw drzwi zdobi prześliczna kopia Św. Cecylii Rafaela, a trudno wystawić sobie większe podobieństwo, jak to, które spokrewnią urocze rysy Księżny z obliczem jej niebieskiej patronki.Wspólne im są: i piękność czarująca, i oczy wpatrzone w jakiś nadziemski świat, i wyraz twarzy opromienionej natchnieniem i rozmodlonej, gdyż Księżna… podobnież jak i matka, zamyśla nazajutrz złożyć brzemię swej duszy u stóp konfessyonału.
Nieskończenie odmienny pozór ma budoar pani Porajowéj, złotowłosej, rozkosznej dwudziestosześcioletniej kobiety. Ściany uśmiechają się tu wesołym błękitem; mnóztwo przedmiotów zdradza światowe upodobania pani Pułkownikowej. Religijne uczucie budzi jedynie La Nativita Corregía, ale tuż obok, naprzeciw łoża… bezczelnie się rozłożyła Wenus Tycyana… a w obu kątach na kolumnach z czarnego marmuru bieleją gruppy Erosa i Psychy, tudzież Ganimeda porywanego przez orła. Czarodziejka tego przybytku, w uroczym negliżu (gdyż udaje migrenę i także przygotowuje się do spowiedzi), na pół leżąc na miękkiej ottomanie, czyta z wielkiém zajęciem „Człowieka śmiechu,” ale pod ręką ma na stoliku. 0-twartą na Psalmach pokutnych książkę do nabożeństwa, oczywiście francuzką.
Ksenia, pospołu z guwernantką swoją. Angielką, zajmowała trzy pokoje na górze obok biblioteki, w której u wszystkich ścian w okrągłym ich obwodzie, sterczały od posadzki aż do sufitu szafy oszldone z bogato oprawnemi książkami. Dziewczę lubiło siadywać tu często, ażeby marzyć o ogromie nagromadzonej w tych szafach wiedzy. Ale w tej chwili niema jej tu. Nie znajdziemy jej również ani w pierwszym pokoju, strojnym akwarelami i sztychami najpiękniejszemu z okrągłym pośrodku mozajkowym stołem, zarzuconym książkami, przyborami do pisania i malowania, mappami geograficznemi i t… d., ani też w drugim, z wielkim wizerunkiem Madonny Syxtyńskiej na ścianie frontowej j z mniejszym Matki Bozkiej Latyczowskiej nad dziewiczem łóżeczkiem Kseni… Nie znaleźlibyśmy jej także dalej, w pokoju guwernantki, kochającej swą wychowankę, jak matka rodzona:–przestraszylibyśmy tylko napróżno poczciwą miss Preston, używającą w wygodnym fotelu poobiedniej drzemki. Nie widać i ślicznego ternewa, który nie odstępuje swej pani ani na krok w większych i mniejszych wycieczkach… Gdzież ona? gdzie ten sylf o szafirowych oczach, o popielatych falistych włosach, raz potulny i cichy, to znowu uparty, jak koziołek, łagodny a energiczny, naiwny a mądry?… Czy nie w tym pawiloniku obok kaplicy, otoczonym stuletniemi klonami, w którym zamieszkał świeżo przybyły z Rzymu jej kuzyn, ksiądz Prot, magister teolo się przeszkadzać młodemu kapłanowi w notowaniu punktów kazania, które nazajutrz wygłosić ma w czasie uroczystej odpustowej summy pTzed kwiatem arystokracyi okolicznej. Gdzież ona?
A gdzież indziej być może, jeżeli nie u wspólnika wszystkich grzechów swojego żywota, u miłego i serdecznego Stasia, wroga, podobnież jak i ona, pychy i etykiety, zapalonego wielbiciela szczerości i prawdy. Jemu tylko jednemu zwierzała się ona ze wszystkiego, co myślała i czuła; jego jednego zapytywała o wszystko, czego nie rozumiała; on jeden zastępował jej wszystkich, którzyby ją kochać powinni byli, ale niestety!
nie kochali… Bo któż ją kochał? Matka?…..
Z właściwem sobie jasnowidzeniem serca, dziewczę przeczuwało z tej strony lodowatą obojętność dla siebie, a może i wstręt niepojęty. Siostry?– Te ją lubiły trochę, ale tak, jak się lubi kotki albo ptaszęta; serduszko jej nawet szeptało niekiedy, że ona więcej lubi sarneczkę swoje Mumii i wiemego swego Pokoja, niż ją lubiły siostry. Panna Preston kochała ją wprawdzie mocno i szczerze – i ona też odpłacała jej czułością troskliwą i delikatną,–ale Angielka była trzy razy starszą od niej i nieco sztywną, co onieśmielało wybuchową naturę Kseni. Jeszcze był jeden człowiek, który okazywał jej miłość, poważną, cichą ale głęboką: był to opiekun jej, marszałek Szczuka, najlepszy przyjaciel ś… p… hrabiego Juliana. Ksenia odwzajemniała mu się przywiązaniem pełnem czci i ufności bez granic, ale on mógł być jéj ojcem, zanadto jéj imponował powaga, nauką i doświadczeniem, – lękała go się potrosze. A ona przedewszystkiem lubiła prostotę, śmiałość i nieograniczoną swobodę. Od Stasia niewielka ją oddzielała różnica wieku – niespełna pięć lat; kochała go więc nie tylko jako brata, ale i jako przyjaciela i dobrego kolleżkę. Zamiłowanie ich w swobodzie było jednakowe. Nieraz przychodził on do stołu w poplamionym ehemicznenii preparatami pidżaku, a szydercze uwagi matki przyjmował bardzo filozoficznie, pozbywając je czczemi ogólnikami lub nawet żarcikami, gdy podszczuł go uśmiech sympatyczny Kseni. Wybiegali potem oboje do ogrodu i wykrzykiwali ze śmiechem: – Vive la liberie!
Ani myśleli o tem, że gdzieindziej hasło to oblewano krwi potokami. La liberti była ich bożyszczem… oniby nie pozbawili życia myszki nawet maleńkiej. Kiedy Kseni zdarzało się zabić muchę natrętną, doznawała potem zgryzoty, jakby po dokonaniu zbrodni.
Korzystając z drzemki miss Preston, Ksenia, jak ptaszek, wyfrunęła z pokoju i zbiegłszy na wyścigi z Pokojem ze schodów, zaczęła okrążać jedno ze skrzydeł pałacowych, ażeby się dostać do ogrodu, gdzie na przeciwnym końcu, dosyć daleko od pałacu, stał pawilonik zajmowany przez Stasia. W skrzydle tem mieściła się we dwóch pokojach garderoba pod dozorem niemłodej, acz wielce romansowej panny Urszuli. Okna jej zasłaniał klomb bzu włoskiego, celem ochronienia dziewcząt od pokus, roztargnienia i złego oka. Przechodząc po za tym klombem, Ksenia posłyszała głos ekonoma, którego znała trochę, gdyż kilka razy rozpytywała go o różne szczegóły gospodarcze i dosyć jej się podobał z odpowiedzi roztropnych. Dozorczyni, widocznie, była nieobecną, gdyż przy niej nie odważyłby się młody agronom zbliżyć się do okien garderoby, a tembardziej przemawiać do dziewcząt. Do uszu Kseni doleciały wyraźnie słowa jego:
– Strzeżcie się, dziewczęta!… Petrucha nie daleko… Już od dwóch dni siedzi w Kitkach… nie dziś, to jutro niezawodnie zajrzy i do Sasowa.
– A my czego mamy się strzedz? – odezwał się jakiś głosik piskliwy i dziewczęta śmiać się zaczęły.
Ksenia nie słyszała nic więcej, bo nie zatrzymywała się ani na chwilę, lecz zastanowiły ją słowa ekonoma. Widocznie mówił o bracie jej, owym szalonym Piotrusiu, którego wszyscy lękali się jak dyabła, a szczególniej żydowstwo. Niedawno jeszcze jednego z nich, podobno nawet doktora, czy też studenta medycyny, przerobił na ptaka potwornego za to, że ośmielił się przy nim zniesławiać szlachtę. W Kitkach, jak słyszała, mieszka pani Młodkowa, rozwódka czy separatka, o której nigdy przy niej w głos me mow ono. Co tom Petrus porabia?… Ostatecznie dość była rada z pochwyconej pomimo woli wiadomości, bo lubiła „grafa-kozaka,” wbrew obarczającej go opinii powszechnej.
Mieszkanie Stanisława wyglądało na małe la-boratoryum chemiczne, gdyż z zamiłowaniem oddawał się tej nauce i dzisiaj już uważany był przez swego professora za godnego katedry. Na środku największego pokoju stał duży porcelano-wemi kaflami wykładany stół, na którym można było oglądać i lampę Drumonda i wanienkę Priestleya i stos galwaniczny, tudzież mnóztwo kryształowych flasz z różnobarwnemi płynami. Ściany były ozdobione wizerunkami najznakomitszych chemików: Barzelliusza. Dumasa, Liebiga i kilku innych. Parę krzeseł stanowiło jedyne sprzęty powszedniej użyteczności.
Wchodzącą Ksenię powitał ukochany braciszek słodkim uśmiechem i wesołem spojrzeniem. Też same oznaki przywiązania czułego ukazały się na twarzy siostry.
Stanisław był urodziwym dwudziestoletnim młodzieńcem; łączył on rysy pani Porajowej i Kseni: tamtej miał krągłą twarz, złociste jak n madon Rafaelowych włosy i śliczną cerę; tej – uśmiech i oczy cudowne. Wyraz jego dziewiczego oblicza był zarazem myślący i dobroduszny. Niewielki wzrost harmonizował z piękną tą głową.
– Cóż Stachu? Wszystko już przygotowałeś?– zapytała Ksenia z niecierpliwością dziecka.
– Wszystko.
– Ależ ja nic nie widzę.
Brat wskazał jej wązkie podługowate naczynie sterczące nad wanną Priestleya i do połowy napełnione gazem.
– To wodór–rzekł lakonicznie, – a zaraz i tlen mieć będziemy.
Wziął niewielką retortę z odrobiną manganezu czarnego i, wlawszy do niej kilka kropel przezroczystego płynu, połączył ją za pomocą długiej o kilku załomach rurki z pierwszem naczyniem. Woda opadać zaczęła, ilość gazu się powiększyła.
– Otóż mamy i „gaz piorunujący,” gas fułmi-nans – rzekł, wyjmując naczynie z wanny, zakrywszy je przedtem pod wodą krążkiem szklan-nym.
– A wielki będzie huk? – zapytała Ksenia, trochę zaniepokojona.
– Lękasz się?
– Proszę!… Czy masz mię za takiego tchórza, jak Kozia?
Staś, zapaliwszy na szklannej laseczce kroplę spirytusu, zbliżył płomyczek do naczynia i odkrył je nagle.
Nastąpiła straszna detonacya.
– Ach!–pomimo woli krzyknęła Ksenia, lecz natychmiast, zarumieniwszy się od wstydu, zaczęła się śmiać
_ Ach; jakże to piękniel-zawołała – aJe powiedz mi… co z tego wszystkiego zostało w końcu?
– Nic… kropelka wody, która się ulotniła. Ksenia się zamyśliła.
– Powiedz mi – rzekła po chwili – Stachu… mówią, że świat był niegdyś mieszaniną gazów. Cóż to był za huk, kiedy wodór i tlen ocean formowały pierwotny?
– Przypominasz mi cadyka Satanowskiego, z którym spotkałem się przed rokiem – odrzekł żartobliwie Stanisław.–W rozmowie ze mną wdał się w metafizyczne zaciekania i hypotezy. „Coby to było–mówił–gdyby ze wszystkich ludzi zrobić jednego człowieka, ze wszystkich drzew jedno drzewo i zasadzić to drzewo nad morzem złożonem ze wszystkich wód ziemi, i gdyby ten człowiek zrąbał to drzewo toporem zrobionym ze wszystkiego żelaza, jakie jest na świecie… coby to był za straszny turach”
Zaczęli się śmiać oboje, ale po chwili Ksenia na nowo wpadła w zamyślenie.
– Powiedz mi–rzekła–czy i przy połączeniu dusz odbywa się takie straszne wstrząśnienie?
– O jakiem mówisz połączeniu?
– O miłości–odpowiedziała śmiało.
– Nie jestem doświadczony w tym względzie–
odrzekł brat z dobrodusznym uśmiechem–Zapytaj Rózi… tJ
Nasze dusze, moja i twoja, nie doznawały wstrząśmeń… łącząc się z sobą.
1 z anielskim uśmiechem objąwszy brata, ucałowała go serdecznie.
– Może dla tego, że są jednorodne – odparł poważnie Staś. – Kto wie, co bywa, kiedy szlachetna dusza kojarzy się z nikczemną.
– Boże nas broń od tego! – zawołała niemal z przestrachem Ksenia.
Oboje milczeli chwilę.
– Cóż tam u was się dzieje? – zapytał wreszcie brat.
– Mama i siostry przygotowują się do spowiedzi jutrzejszej, miss Preston śpi.
– A ty się spowiadać nie będziesz?
– Muszę.
– Chciałbym wiedzieć, z czego?
– A chociażby z figla, którego zamyślam wypłatać mamie i Cesi. One się spodziewają, że pójdę do księdza Prota, a ja w ostatniej chwili poproszę Kanonika, aby mię wyspowiadał. Nie wiem dla czego, ale kuzynka wstydziłabym się u kon-fessyonału. Toż samo zamyśla zrobić i Rózia… ale to sekret,.. A ty się wyspowiadasz?
– Nie… nie jestem w usposobieniu… Ach! ten nieznośny odpust!–dodał – zjedzie się tu pewnie cały nasz bcau monde…
_ Niezawodnie… pani Mysłowiecka, księżna
Siewska z córeczką, pan Olgierd e tutti ąnaidi.