Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na rozstajnych drogach: Tom 3 powieść współczesna. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na rozstajnych drogach: Tom 3 powieść współczesna. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 329 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою.

Варшава, äíÿ 28 Ìàðòà 1886 ã.

War­sza­wa.–Druk S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Krak.-Przedm. 66.

ROZ­DZIAŁ I. Nie­we­so­ły.

– Jej coś jest, o! jest – mó­wił pan Bo­ni­fa­cy z wiel­ce głę­bo­ko­myśl­ną miną do po­si­la­ją­cych się z nim ra­zem smacz­ną wie­cze­rzą ku­cha­rza Wa­len­te­go i och­mi­strzy­ni Więc­kow­skiej.

– Że jest, to jest – po­wie­dział mą­dry kuch­mistrz, – ale co i gdzie, Bóg to wie je­den… może w głów­ce, może w ser­dusz­ku, a może, nie przy­mie­rza­jąc, w żo­łąd­ku li­cho się ja­kie gnieź­dzi… A szko­da… pani do­bra,jak anioł, a sło­dziut­ka, jak miód.

– Bie­dacz­ka chy­li głów­kę, jak ró­życz­ka na je­sień–do­rzu­ci­ła Więc­kow­ska.–Już ile ja no­wen od­mó­wi­łam na jej in­ten­cyą, ile piąt­ków su­szy­łam… nio nie po­ma­ga…

– A zda­je się po­win­na być szczę­śli­wą–ode­zwał się zno­wu pan Bo­ni­fa­cy.–Nasz pan–to i za­cny, i pięk­ny, i ro­zum­ny, a ko­cha ją nie tyl­ko jako mąż, ale jak oj­ciec ro­dzo­ny.

– I cze­go jej brak? –pra­wił Wa­len­ty–ja­dła i na­pit­ku ma tyle, ile chce, a ja już wy­si­lam się dla niej na ta­kie przy­sma­ki, że co dzień ocze­ku­ję, aże­by ja­koś pulch­niej i czer­stwiej wy­glą­dać za­czę­ła… Ale gdzie tam!… pu­lar­dy nie pu­lar­dy, fry­ka­sy nie fry­ka­sy, ciast­ka nie ciast­ka: wszyst­ko idzie na mar­ne; bo nasz Mar­sza­lek, Boże od­puść, nie bar­dzo się w tem ko­cha… jemu barszcz z rura, zra­zy za­wi­ja­ne, pie­czeń z roż­na, pie­ro­gi z se­rem – to naj­mil­sze po­tra­wy, a ta­kiej de­li­kat­nej hra­bian­ce po­trze­ba cze­go in­ne­go.

– Et, nie pleć, sta­ry–ofuk­nę­ła go och­mi­strzy­ni.–Czy to ja nie py­tam się jej co dzień: mo­że­by Pani Mar­szał­ko­wej sma­ko­wa­ła le­piej kawa ze śmie­tan­ką, albo cze­ko­la­da z bisz­kop­ci­ka­mi od tej her­ba­ty?… Za­wsze mi od­po­wia­da: dzię­ku­ję ci, moja Więc­ko­siu, ja woię her­ba­tę. I cóż na to po­ra­dzisz?

– Albo ja jej nie ło­wi­łem pta­sząt w si­deł­ka?– wtrą­cił pan Bo­ni­fa­cy–i na cóż się to przy­da­ło?… Jesz­cze mi raz wy­mó­wi­ła ze łza­mi w oczach, że krzyw­dzę stwo­rzon­ka boże i wszyst­kie po­wy­pusz­cza­ła przez okno. Naj­wię­cej mi żal szpacz­ka, na któ­re­go od­daw­na ostrzy­łem zęby.

Gdy w taki spo­sób ubo­le­wa­li nad Kse­nią słu­dzy w izbie cze­lad­nej, jed­no­cze­śnie fra­so­wa­ła się o nią pan­na Mar­cel­li­na w po­uf­nej roz­mo­wie z bra­tem.

Nie uda­je się nam, mój Włod­ku, roz­we­se­lić Kse­ni-mó­wi­ła po­czci­wa pan­na.–Czy nie za­py­tał­byś jej otwar­cie: coby jej do­go­dzić mo­gło?… To jesz­cze nie­śmia­łe, jak dziec­ko, a gdy­byś ją przy­ho­łu­bił i ślicz­nie, jak to ty umiesz, po­pro­sił, to mo­że­by po­wie­dzia­ła to­bie, cze­go się jej chce i o czem ma­rzy. Książ­ki i na­sze to­wa­rzy­stwo jak wi­dać me wy­star­cza­ją jej do szczę­ścia. Gdy­by czę­ściej wy­jeż­dżać chcia­ła i u sie­bie przyj­mo­wać go­ści… je­że­li tę­sk­ni do za­baw, wszyst­ko to moż­na by­ło­by zro­bić z ła­two­ścią. Nie po­ża­ło­wał­byś dla mej ani kosz­tu, ani za­cho­dów.

– Wiesz, moja dro­ga – od­rzekł Mar­sza­lek… – że ko­cham ją nad ży­cie i każ­de ży­cze­nie jej by­ło­by dla mnie pra­wem. Ale cóż, kie­dy ona nic nig­dy nie ży­czy so­bie, o nic nie pro­si, a kie­dy na­le­gam, uskar­ża się, że ją psu­ję do­bro­cią zbyt­nią. A zresz­tą sama to wi­dzisz, jak za­wsze jest słod­ką, ła­god­ną, z do­brem sło­wem i po­god­nym uśmie­chem na ustach. Nie­raz po­wta­rza mi, że wąt­pi, aże­by ja­ka­kol­wiek ko­bie­ta była szczę­śliw­szą od niej. Sam za­chę­ca­łem ją do za­baw, do za­wią­za­nia szer­szych sto­sun­ków; pro­po­no­wa­łem wy­ciecz­kę do Ka­mień­ca, a na­wet wy­jazd do Sa­mo­sła­wia na kil­ka ty­go­dni, prze­jażdż­kę do wód i już nie pa­mię­tam co wię­cej… Na wszyst­ko mi od­po­wia­da, że naj­le­piej jej w domu, że to­wa­rzy­stwo ob­cych i obo­jęt­nych lu­dzi utru­dzą ją i nuży, a za­baw nie lu­bi­ła nig­dy… Prze­ko­na­ny je­stem, że mó­wiąc to, jest naj­zu­peł­niej szcze­rą… znam iei upodo­ba­nia od dzie­ciń­stwa.

– Do­my­ślam się-mó­wił da­lej,-że tę­sk­ni za Sta­siem a może i za sio­strą, bo do­strze­głem, że po wy­jeź­dzie księż­ny Ce­cy­lii zro­bi­ła się wię­cej mil­czą­cą i za­mi­ło­wa­ną w sa­mot­no­ści; ale cóż ja na to po­ra­dzę?… Sta­sia ujarz­mi­ła zona, tak, że nie on, ale ona jest sa­mo­wład­ną pa­nią w Sa­so­wie, a o za­wią­za­niu z tą nie­go­dzi­wą ko­bie­tą bliż­szych sto­sun­ków Kse­nia prze­nig­dy nie po­my­śli. Je­że­li jest w ser­cu jej miej­sce dla wstrę­tu i nie­na­wi­ści, to pew­nie przed­mio­tem tych uczuć jest pani Emma. Do­szły mię wia­do­mo­ści o pro­jek­to­wa­nem mał­żeń­stwio Pio­tra z księż­nicz­ką Ber­tą, po­cie­szam się więc na­dzie­ją, że kie­dy to na­stą­pi i mał­żon­ko­wie zja­dą do Ska­li­na, uda się może Ber­cie oży­wić go­łąb­kę moje, ale na to ocze­ki­wać jesz­cze po­trze­ba kil­ka mie­się­cy. Wi­dzisz więc, że nie je­stem w sta­nie nic zro­bić, aże­by za­ra­dzić złe­mu.

_ Może Kse­nia nie zdro­wa? – od­wa­ży­ła się na­po­mknąć pan­na Mar­cel­li­na–mo­że­by się jej le­czyć wy­pa­da­ło?

– Przy­cho­dzi­ło mi to już na myśl – od­rzekł p. Wło­dzi­mierz, – a że Kse­nia ma nie­po­ko­na­ny wstręt do ku­ra­cyi wszel­kiej, a szcze­gól­niej do dy­agno­zy le­kar­skiej, za­pro­si­łem prze­to po­ta­jem­nie dok­to­ra R. z Ka­mień­ca pod po­zo­rem udzie­le­nia mu kil­ku ar­chy­wal­nych za­byt­ków, i kie­dy przy­je­chał–było to, jak pa­mię­tasz, czte­ry ty­go­dnie temu, za­raz po wy­jeź­dzie księż­ny Ce­cy­lii,– pro­si­łem go, aże­by zwró­cił na Kse­nię pil­ną uwa­gę, nie da­jąc po­znać jej tego, że ją ob­ser­wu­je. Jed­no­cze­śnie w tym sa­mym celu we­zwa­łem Sal­ma.

– I cóż ci po­wie­dzie­li?–za­py­ta­ła pan­na Mar­cel­li­na z ży­wem za­ję­ciem.

– Tam­ten pra­wił mi coś o tem­pe­ra­men­cie lim fa­tycz­nym i o uspo­so­bie­niu ner­wo­wem; Salm zaś, jak­by roz­draż­nio­ny wło­żo­nem na sie­bie za­da­niem, po­ki­wał tyl­ko gło­wa, i po­ra­dził mi oszczę­dzać ile moż­no­ści żonę, oraz po­zo­sta­wić jej we wszyst­kiem cał­ko­wi­tą swo­bo­dę. A ty wiesz – do­dał pan Wło­dzi­mierz ze łza­mi w oczach… – czy ja jej nie oszczę­dzam i czy­ją krę­pu­ję w czem­kol­wiek.

Pan­na Mar­cel­li­na od­po­wie­dzia­ła tyl­ko wes­tchnie­niem – i na­tem się skoń­czy­ła roz­mo­wa bra­ta z sio­strą.

Wi­docz­nie więc Kse­nia była cier­pią­cą, gdyż nig­dy w do­strze­że­niu tra­wią­cej du­szę rdzy smut­ku nie omy­li się oko tych… któ­rzy za­smu­co­ne­mu ra­dzi by­li­by nie­ba przy­chy­lić, ale za­py­ty­wać ją o przy­czy­nę smut­ku by­ło­by to samo, co za­py­ty­wać li­lią po­lną, dla cze­go po­chy­la kie­lich swój w bra­ku rosy ożyw­czej, albo pta­szy­nę le­śną, dla cze­go nie świe­go­ce we­so­ło, kie­dy jej nie przy­świe­ca słon­ko wio­sen­ne. I jej może nie do­sta­wa­ło wa­run­ków ży­cia, do któ­re­go bez­wied­nie tę­sk­ni­ło ser­ce, a któ­re­go ota­cza­ją­cy ją lu­dzie ani zro­zu­mieć, ani prze­czuć na­wet nie mo­gli.

W spo­so­bie ży­cia jej co­dzien­ne­go nie było jed­nak nic nad­zwy­czaj­no­ścią, albo dzi­wac­twem ra­żą­ce­go; jed­no chy­ba za­mi­ło­wa­nie w sa­mot­no­ści i za­ta­pia­nie się w ma­rze­niach za­dzi­wiać mo­gło w ży­wej nie­gdyś, jak iskra, Kse­ni. Była zresz­tą dość czyn­ną i pra­co­wi­tą, ale po swo­je­mu. Czy­ty­wa­ła wie­le, zwie­dza­ła cha­ty wiej­skie, gdzie wi­ta­ną była, jako anioł przy­no­szą­cy po­moc, albo po­cie­chę. Nie przyj­mo­wa­no jej tu­taj z nie­uf­no­ścią, któ­rej go­ry­czy za­kosz­to­wa­ła była ostat­nie­mi cza­sy w Sa­so­wie, ale po­zdra­wia­no sło­wem ser­decz­nem, a że­gna­no bło­go­sła­wień­stwy. Od­by­wa­ła tak­że na kar­nej cho­ciaż ogni­stej Mysz­ce, z nie­od­stęp­nym Po­ko­jem dla bez­pie­czeń­stwa, da­le­kie nie­raz wy­ciecz­ki do miejsc ustron­nych a ma­low­ni­czych, któ­re­mi się tak szczy­ci Po­do­le, a któ­re ze wszech stron ota­cza­ły Wie­niec, jak­by ko­ro­ną swo­ją. Nie­kie­dy w prze­jażdż­kach tych to­wa­rzy­szył jej mąż, ale gdy za­uwa­żył, że nig­dy go o to sama nie pro­si, za­prze­stał na­rzu­cać się jej, po­wo­do­wa­ny wła­ści­wą so­bie de­li­kat­no­ścią.

– Bo­daj­by nam nie zdzi­cza­ła pani – ode­zwał się raz pan Bo­ni­fa­cy do och­mi­strzy­ni, gdy Kse­nia wy­jeż­dża­ła za bra­mę:–za­wsze sama i sama; słu­gi na­wet nie bie­rze z sobą.

– Nie pleć sta­ry, co ci śli­na przy­nie­sie na usta–od­rze­kła z ofuk­nię­ciem Więc­kow­ska.– Nie sama ona, ale z Bo­giem i cno­tą swo­ją.

Pew­ne­go dnia w po­cząt­ku li­sto­pa­da, wra­ca­jąc przed po­łu­dniem z ran­nej prze­jażdż­ki, do któ­rej za­chę­ci­ła ją pięk­na po­go­da, Kse­nia po­strze­gła w staj­ni ja­kiś roz­ta­so­wa­ny ta­bor, a że mia­ła wzrok by­stry, za­raz roz­po­zna­ła kil­ku ze służ­by dwor­skiej z Sa­so­wa. Pod­je­chaw­szy bli­żej, prze­ko­na­ła się… że oczy jej nie za­wio­dły. Dwaj do­rod­ni sta­rzy for­na­le po­sko­czy­li na­tych­miast do uko­cha­nej swo­jej „pa­nien­ki” i za­czę­li ca­ło­wać jej ręce, śmie­jąc się i za­ra­zem pła­cząc z ra­do­ści.

Jak się masz, Kli­mie!… a to ty, Paw­le!-wi-taia ich Kse­nia ze szcze­rą ser­decz­no­ścią.-Co wy tu po­ra­bia­cie?

– A to ja­śnie pani Hra­bi­na ka­za­ła nas wy­słać z roz­staw­ne­mi koń­mi do Wień­ca – od­po­wie­dział star­szy z for­na­li._Po po­łu­dniu sama tu ma przy­je­chać, a że dziś jesz­cze chce wró­cić do Sa­so­wa… roz­ka­za­ła więc, aże­by na po­go­to­wiu były tu ko­nie świe­że.

– Czy brat mój gdzie wy­je­chał? – za­py­ta­ła pani Wło­dzi­mie­rzo­wa, zdzi­wio­na, że Sta­ry Klim po­wo­łu­je się nie na jego, ale na Hra­bi­ny roz­ka­zy.

– I owszem, ja­śnie pa­nien­ko… pa­nicz nasz w domu, – od­po­wie­dział Klim, nie po­strze­ga­jąc na­wet nie­wła­ści­wo­ści ty­tu­łów nada­wa­nych przez się Sta­sio­wi i Kse­ni.

– A więc i on przy­je­dzie z Pa­nią?

– Tego my wie­dzieć nie mo­że­my… wszyst­kie roz­ka­zy otrzy­mu­je­my od ja­śnie pani Hra­bi­ny.

Uczu­cie nie­wy­sło­wio­nej go­ry­czy opa­no­wa­ło ser­ce Kse­ni.

– I gdzież są gra­ni­ce sła­bo­ści ludz­kiej?–za­py­ty­wa­ła sie­bie w du­chu.–Ów za­cny, szla­chet­ny Stas, któ­re­go ide­ałem była swo­bo­da, któ­re­go ko­cha­łam na­de­wszyst­ko w świe­cie i któ­ry mnie od­pła­cał rów­ną mi­ło­ścią, po­zwo­lił się ujarz­mić tej nik­czem­ni­cy do tego stop­nia, że w prze­cią­gu czte­rech mie­się­cy nie od­wie­dził mnie am razu, a je­że­li dzi­siaj od­wie­dzi, to przy­wle­cze się tuja ko nie­wol­nik, w or­sza­ku swej wład­czy­ni, za ła­ska­wem jej po­zwo­le­niem…

I na­gle ogar­nę­ła ją trwo­ga… w my­śli jej prze­mknę­ło dziw­ne przy­pusz­cze­nie:

_ by­li­śmy z sobą tak dłu­go wra­że­nia­mi je – dne­mi… my­śla­mi i uczu­cia­mi wspól­ne­mi… czyż­bym i ja kie­dy­kol­wiek mo­gła być zdol­ną do ta­kie­go upad­ku, do po­de­pta­nia wła­snej god­no­ści, do za­par­cia się sa­mo­ist­no­ści wszel­kiej?–nie! to nie­po­dob­na!… gar­dzi­ła­bym sama sobą.

Kse­nia po­spie­szy­ła za­wia­do­mić męża swo­je­go o za­po­wie­dzia­nych od­wie­dzi­nach. Pan Wło­dzi­mierz wie­dział już o nich.

– Grzecz­ność nie­co za póź­na – za­uwa­żył z lek­ce­wa­że­niem.

– Ja nie­grzecz­no­ści w tem nie wi­dzę, ale znie­wa­gę–od­po­wie­dzia­ła mu na to z obu­rze­niem.

– Uno­sisz się, moje dziec­ko–od­rzekł spo­koj­nie.–Pa­mię­taj, że nie­go­dzi­wość naj­czę­ściej cho­dzi w pa­rze z głu­po­tą. W tej na­umyśl­nie opóź­nio­nej wi­zy­cie wi­dzę ja wię­cej dru­gie­go pier­wiast­ku, niż pierw­sze­go.

Oko­ło trze­ciej po po­łu­dniu, z wiel­ką pa­ra­dą z dwo­ma ko­za­ka­mi na prze­dzie, z li­be­ryą całą od zło­ta i z her­ba­mi nie tyl­ko na gu­zach i koł­nier­zach, lecz i na po­łach płasz­czów, we wspa­nia­łej, sze­ściu ogie­ra­mi za­przę­żo­nej, a po­dob­nież her­ba­mi i krusz­cem upstrzo­nej ka­ro­cy, za­je­cha­ła przed pa­łac wie­niec­ki hra­bi­na Sta­ni­sła­wo­wa Sas-Przy­jem­ska z mę­żem w do­dat­ku. Na sa­mym wstę­pie nie­przy­jem­nie ude­rzy­ło ja to, że na spo­tka­nie jej wy­szedł ja­kiś zgrzy­bia­ły sta­ro­wi­na (pan Bo­ni­fa­cy), nie zaś go­spo­darz, któ­ry do­pie­ro w przed – po­ko­ju po­wi­tał go­ści: pa­nią hra­bi­nę ce­re­mo­nial­nym ukło­nem a Sta­sia po­ca­łun­kiem ser­decz­nym.

Jed­no­cze­śnie pra­wie wy­bie­gła do przed­po­ko­ju i pani Wło­dzi­mie­rzo­wa i nie mo­gąc opa­no­wać swych uczuć, bez wzglę­du „a wszel­ką przy­zwo­itość, me spoj­rzaw­szy na­wet na pa­nią Hra­bi­nę rzu­ci­ła się na szy­ję bra­tu.

– Ma­da­me! – wy­ją­ka­ła Emma, drżąc z obu­rze­nia.

Te­raz do­pie­ro Kse­nia od­wró­ci­ła się do niej i po­zdro­wiw­szy ją lek­kiem ski­nie­niem gło­wy, gdyż obie jej dło­nie ści­ska­ły ręce bra­ta, ode­zwa­ła się to­nem, jaki nig­dy do­tąd nie brzmiał w jej ustach:

– Ah! ma­da­me la com­tes­se!… Da­ru­je mi pani Hra­bi­na, że za­po­mnia­łam na chwi­lę o obo­wiąz­kach go­spo­dy­ni domu. Ale po tak dłu­giem nie­wi­dze­niu się z bra­tem, na wi­dok jego, moż­na za­po­mnieć o ca­łym świe­cie. Pani Hra­bi­na, je­że­li mia­ła kie­dy­kol­wiek bra­ta, zro­zu­mie roz­tar­gnie­nie moje.

Al­lu­zya do moż­li­wej eg­zy­sten­cyi bra­ta Hra­bi­ny była okrut­ną, ale ko­bie­ty umie­ją być okrut­ne­mi, nie uwła­cza­jąc for­mom to­wa­rzy­skim.

Pan Wło­dzi­mierz, za­po­bie­ga­jąc na­stęp­stwom tej nie­przy­jem­nej sce­ny, wpro­wa­dzi! Hra­bi­nę do sa­lo­nu, gdzie, na pro­gu, po­wi­ta­ła ją do­syć uprzej­mie pan­na Mar­ce­li­na.

Ale i tu cze­ka­ła ją przy­kra nie­spo­dzian­ka, gdy bo­wiem wszy­scy po­usia­da­li, pani Hra­bi­na uj­rza­ła obok sie­bie na pa­rad­nej ka­na­pie nie go­spo­dy­nię domu… jak wy­ma­ga­ła tego ety­kie­ta, lecz sio­strę go­spo­da­rza. Po dru­giej stro­nie, w fo­te­lu, umie­ścił się pan Wło­dzi­mierz, ma­jąc na­prze­ciw sie­bie Kse­nię i Sta­ni­sła­wa.

Roz­po­czę­ła się roz­mo­wa, miał­ka, bez­dusz­na, kon­wen­cy­onal­na, w któ­rej chęt­nie po­zo­sta­wio­no Hra­bi­nie rolę naj­wy­dat­niej­szą. Opo­wia­da­ła tedy sze­ro­ko o zmia­nach, któ­re po­ro­bi­ła w pa­ła­cu i ogro­dzie sa­sow­skim sto­sow­nie do wy­ma­gań ostat­niej mody… o we­so­łem i świet­nem ży­ciu, któ­re ścią­ga tam obec­nie le beau mon­de kra­ju ca­łe­go, o sa­dze­niu się in­nych do­mów na śmiesz­ne i bez­owoc­ne współ­za­wod­nic­two, o wi­zy­tach wy­so­kich dy­gni­ta­rzy, na któ­rych cze­le za­szczy­cił ostat­ni jej bal obec­no­ścią swo­ją cet eto­ur­di de ge­ne­ral Ba­si­loff i t… d. Co chwi­la w pa­pla­ni­nie tej wy­try­ski­wa­ły wy­ra­zy: „na roz­kaz mój,” „z mo­je­go na­tchnie­nia,” „z in­sy­nu­acyi mo­jej” it… p. Po­mię­dzy wy­li­czo­ny­mi go­ść­mi Sa­so­wa fi­gu­ro­wa­li tak­że ce char­mant M-r Sim­pe i cet­te fee eblo­uis­san­te ma­da­me de My­slo­wietz­ka. Kse­nia raz tyl­ko wtrą­ci­ła za­py­ta­nie: – Czy i Księż­na mat­ka Hra­bi­ny uświet­nia przy­tom­no­ścią swo­ją zgro­ma­dze­nie sa­sow­skie? O, nie!–od­po­wie­dzia­ła Emma z lek­kiem za – kło­po­ta­niem – mama od ślu­bu mo­je­go za­mknę­ła się w Mi­cha­ło­wi­cach i całą du­szą od­da­ła się…

– Ży­ciu spi­ry­tu­al­ne­mu – do­koń­czy­ła nie­ubła­ga­na Kse­nia.

Nie uzna­ła pani Hra­bi­na za wła­ści­we nad­mie­nić, że kró­lo­wa in par­ti­bus go­rą­co pra­gnę­ła w pro­mie­ni­stym jej nim­bie za­ja­śnieć bry­lan­ta­mi i per­ła­mi swo­je­mi, ale tro­skli­wa o spo­koy­ność mat­ki có­recz­ka sro­mot­nie wy­pę­dzi­ła ją z domu i raz na za­wsze za­ka­za­ła prze­stę­po­wać pro­gi za wy­so­kie na jej nogi.

Kse­nia nie od­zy­wa­ła się już po­tem ani razu i nie słu­cha­ła na­wet sa­mo­chwal­czych bred­ni Hra­bi­ny, wpa­tru­jąc się z bo­le­ścią w Sta­sia, na któ­rym kil­ka mie­się­cy szczę­ścia mał­żeń­skie­go wy­ry­ło śla­dy nie do­brze o tem szczę­ściu wró­żą­ce. Twarz jego przy­bra­ła bar­wę żół­ta­wą, a oczy, nie­gdyś tak ja­sne, mgłą za­szły. Uśmiech, któ­ry tak ją umi­lał nie­daw­no jesz­cze, znikł bez­pow­rot­nie, a po­mię­dzy brwia­mi uka­za­ła się bróz­da… któ­rej przed­tem nie było.

– Bied­ny, bied­ny mój Staś! – po­wta­rza­ła co chwi­la w du­chu z ję­kiem głę­bo­kim w pier­si, któ­ry na ze­wnątrz zdra­dzał się lek­kiem tyl­ko wes­tchnie­niem.

Emma do­kła­da­ła wszel­kich sta­rań, aże­by prze­szko­dzić po­uf­nej roz­mo­wie męża z Kse­nią i uda­wa­ło się to jej do sa­me­go obia­du; ale kie­dy wsta­no od sto­łu i to­wa­rzy­stwo wró­ci­ło do sa­lo­nu. Kse­nia re­zo­lut­nie zwró­ci­ła się do pan­ny Mar­cel – liny z proś­bą, aże­by ją za­stą­pi­ła na chwi­lę przy „ko­cha­nej bra­to­wej,” po­nie­waż chcia­ła­by po­mó­wić ze Sta­siem na osob­no­ści. Na­stęp­nie, wziąw­szy go pod rękę, po­pro­wa­dzi­ła do bu­do­aru swo­je­go.

Kie­dy zna­leź­li się sam na sam, dłoń w dło­ni, usta przy ustach, oboj­gu im rzu­ci­ły się łzy z oczu.

_ 0! Sta­siu mój, Sta­siu! – za­wo­ła­ła Kse­nia z roz­dzie­ra­ją­cem łka­niem–co ty zro­bi­łeś do­bre­go?… po co zgu­bi­łeś sie­bie?!…

– Nie płacz, Kse­niu – usi­ło­wał uspo­ko­ić ją brat, cho­ciaż jemu sa­me­mu pier­si roz­ry­wał płacz dzie­cin­ny a z oczu spły­wa­ła nie­po­wstrzy­ma­na łez stru­ga. – Za­nad­to by­łem szczę­śli­wy, sa­mo­lub­nie szczę­śli­wy… po­trze­ba to od­po­ku­to­wać.

– Ale dla­cze­góż te­raz, kie­dy zo­sta­łeś mę­żem tej ko­bie­ty, nie oka­żesz wię­cej cha­rak­te­ru, wię­cej woli po­tę­gi, aże­by zdo­być so­bie tro­chę nie­za­leż­no­ści i ży­cia za­cniej­sze­go…

– Wola!… cha­rak­ter! – od­rzekł Stasz iro­nią bo­le­sną. – Czyż my je mamy, ten cha­rak­ter, tę wolę?-my, pa­ni­cze, uprzy­wi­le­jo­wa­ni od wie­ków nie do pra­cy, nie do wal­ki o byt, ale do uży­wa­nia i nad­uży­wa­nia dóbr odzie­dzi­czo­nych?… Czy­liż du­cha nam od dwu­dzie­stu po­ko­leń nie za­ka­ża jad nie­po­rad­no­ści, nie­mo­cy, wa­ha­nia się, ra­chi­ty­zmu ja­kie­goś mo­ral­ne­go, strasz­niej­sze­go od an­giel­skiej cho­ro­by?… W każ­dej chwi­li ży­cia na­sze­go sta­je­my na roz­staj­nych dro­gach i albo po­zo­sta­je­my bez­wład­ni, albo rzu­ca­my się na oślep, gdzie śle­py naa po­pęd po­trą­ci. Nie hra­bio­wie albo ksią­żę­ta, ale idy­oci, ma­zga­je albo roz­pust­ni­cy: oto na praw­dzi­we ty­tu­ły na­sze… I mnie wśród błęd­nych dróg po­chwy­ci­ła sza­tań­ska ręka i z nie­prze­par­tą mocą pcha w ni­cość, na któ­rą od uro­dze­nia ska­za­ny by­łem. O! Kse­niu! Kse­niu! ty unik­nę­łaś tego losu dzię­ki ener­gii nie swo­jej, ale Wło­dzi­mie­rza, na­tu­ry mnićj ary­sto­kra­tycz­nej, niż na­sza, ale zdrow­szej i po­tęż­niej­szej. O! gdy­by nie to, zo­sta­ła­byś nie­za­wod­nie albo ze­rem mo­ral­nem, albo nie­rząd­ni­cą czy to z du­cha, czy z cia­ła… wszyst­ko to jed­no. By­ła­byś albo księż­ną Ce­cy­lią, albo Po­ra­jo­wą.

– Milcz, Sta­siu!… prze­stra­szasz mię… Roz­pacz to prze­ma­wia przez usta two­je, Więc ty nie ko­chasz tej… tej?…

Nie mo­gła zna­leźć wy­ra­zu dość po­gar­dli­we­go dla ozna­cze­nia ko­bie­ty, któ­rą nie­na­wi­dzi­ła bez mia­ry i mi­ło­sier­dzia.

– Ko­cham ją tak, jak ga­ler­nik kulę dzia­ło­wą, do któ­rej przy­ku­to nogę jego–od­po­wie­dział Staś z gorz­kim uśmie­chem.

– Ach! cze­muś ty przy mnie nie po­zo­stał?… Po­łą­cze­ni, by­li­by­śmy sil­niej­si do cier­pień i walk, któ­re nam los go­to­wał…

_ Sta­ło się….. ty przy­najm­niej szczę­śli­wą je­steś.

– Ja!… szczę­śli­wą! – za­wo­ła­ła Kse­nia z wy rzu­tem. – Jak­że bluź­nisz ser­cu mo­je­mu! wszak wiesz, że ono z two­jem się zro­sło.

Wtem… uszu ich do­le­ciał gwar gło­sów co­raz wy­raź­niej­szy. Roz­mo­wa ich mia­ła być prze­rwa­ną za chwi­lę. Kse­nia po­chwy­ci­ła bra­ta za rękę.

_ Czy chcesz, aże­by­śmy was re­wi­zy­to­wa­li z Wło­dzi­mie­rzem?–za­py­ta­ła po­śpiesz­nie.

Jed­no tyl­ko bły­ska­wi­co­we mgnie­nie wa­hał się Stas.

_ Na nic­by się to nie przy­da­ło–od­po­wie­dział w koń­cu; – przy­spo­rzy­ła­byś tyl­ko so­bie i mnie cier­pie­nia.

– Ty przy­najm­niej wy­ry­waj się do nas cza­sa­mi, kie­dy ci tam za­nad­to cięż­ko bę­dzie. Pa­mię­taj, że za­wsze znaj­dziesz to ser­ce, któ­re bije dla cie­bie, jak dla ni­ko­go na świe­cie… lżej ci bę­dzie za­pła­kać nie sa­me­mu jed­ne­mu.

Dal­szym ich wy­nu­rza­niom się po­ło­ży­ło ko­niec wej­ście Hra­bi­ny z resz­tą to­wa­rzy­stwa. Emma spoj­rza­ła ba­daw­czo na twarz męża, a wi­dząc ją za­czer­wie­nio­ną od świe­żo prze­la­nych łez, prze­mó­wi­ła z nie­li­to­ści­wem szy­der­stwem.

– Przy­cho­dzę cię obro­nić od wra­żeń zbyt roz­czu­la­ją­cych, któ­rym się tak ła­two pod­da­jesz, a któ­re wzbro­nio­ne są to­bie przez dok­to­rów.

A zwra­ca­jąc się do Kse­ni… do­da­ła:

– Pro­si­łam pana Mar­szał­ka, aże­by mię opro­wa­dził po dom­ku swo­im. Po­ko­iki wca­le nie­szpet­ne, cho­ciaż za szczu­płe i nad­to sta­ro­świecz­czy­zną trą­cą. Pro­szę przy­je­chać do Sa­so­wa, a zo­ba­czy­cie Pań­stwo, cze­go do­ka­zać moż­na, nie ża­łu­jąc pie­nię­dzy i ma­jąc smak wy­kształ­co­ny. Wszyst­ko tam, jak z igły zdję­te; nic nie przy­po­mi­na daw­nych, za­co­fa­nych cza­sów.

– My się prze­szło­ści nie wsty­dzi­my – po­waż­nie od­rzekł pan Wło­dzi­mierz.

– Czy i pa­wi­lo­nik Sta­sia in­a­czej dziś wy­glą­da, jak wów­czas, kie­dy­śmy go po raz ostat­ni wi­dzia­ły z Pa­nią?– za­py­ta­ła pani Wło­dzi­mie­rzo­wa z bły­ska­wi­cą w oczach i z naj­nie­win­niej­szym na ustach uśmie­chem.

– Pa­wi­lon dziś do ni­cze­go nie słu­ży – od­po­wie­dzia­ła Emma, cała w ogniu. – Staś od­dał go na miesz­ka­nie sta­re­mu słu­dze swo­je­mu. Po­zo­sta­ły tam ja­kieś wy­zie­wy po che­mii, któ­rą obec­nie, z po­le­ce­nia le­ka­rzy, mąż mój za­rzu­cił.

– Czy tyl­ko po che­mii? – wąt­pią­co ode­zwa­ła się nie­li­to­ści­wa Kse­nia.

– Ale w przy­jem­nem to­wa­rzy­stwie Pań­stwa na wie­ki za­po­mnia­łam, że przed dzie­wią­tą mu­si­my być w domu. Lada chwi­la spo­dzie­wa­my się księ­cia Ku­ro­zwęc­kie­go i nie wy­pa­da da­wać mu cze­kać na sie­bie. Roz­ka­za­łam, aże­by lu­dzie nasi byli na po­go­to­wiu… A, otóż i ka­re­tę wi­dzę przed gan­kiem. – Po­zwól­cie nam Pań­stwo po­że­gnać sie­bie.

Do­tknię­ciem dwóch pal­ców po­że­gna­ła Kse­nia bra­to­wę (póż­niej ob­my­ła je w wo­dzie ko­loń­skiej), ale nie mo­gła po­wstrzy­mać się od tez w ob­ję­ciach bra­ta. Nie prze­mó­wi­ła doń jed­nak ani sło­wa; pan Wło­dzi­mierz szep­nął mu tyl­ko u pro­gu:

– Ener­gii wię­cej, mój chłop­cze!

Od­je­cha­li. Kse­nia za­mknę­ła się w swo­im po­ko­ju, nie­do­stęp­na na­wet dla męża.

Od cza­su tych nie­wcze­snych od­wie­dzin stan pani Wlo­dzi­mie­rzo­wej po­gor­szył się w spo­sób nie­po­ko­ją­cy. Daw­niej­sza jej, po­god­na, uśmie­cha­ją­ca się każ­de­mu sło­dycz ustą­pi­ła miej­sca znę­ka­niu i cięż­kiej, nie­po­zby­tej tro­sce. Nie sama tyl­ko myśl o smut­nem po­ło­że­niu Sta­sia za­tru­wa­ła jej spo­kój i pod­ko­py­wa­ła zdro­wie: istot­ną przy­czy­ną jej po­gnę­bie­nia było zwąt­pie­nie o sa­mej so­bie, obu­dzo­ne sło­wa­mi bra­ta o fa­ta­li­zmie ra­so­wym, cią­żą­cym nad krwią, któ­ra i w jej ży­łach pły­nę­ła. Mia­łoż­by to być praw­dą, że i ją… bez po­mo­cy szla­chet­ne­go jej to­wa­rzy­sza, ocze­ki­wa­ła­by ni­cość, albo upa­dek nie­uchron­ny?… czy rze­czy­wi­ście nie po­sia­da ona dość sił i za­so­bów do ży­cia sa­mo­dziel­ne­go i po­prze­stać musi na eg­zy­sten­cyi wy­łącz­nie tyl­ko po­sił­ko­wej, pod­rzęd­nej? 13y­łyż-by jej daw­ne ma­rze­nia i dzi­siej­sza nie­okre­ślo­na tę­sk­no­ta ob­ja­wem owej roz­pu­sty du­cha,

0 któ­rej z tak prze­ra­ża­ją­cą otwar­to­ścią, z cy­ni­zmem pra­wie, mó­wił jej Staś, nie wa­ha­jąc się po­są­dzić o nią na­wet księż­ny Ce­cy­lii, tej ide­al­nej, świę­tej, nie­do­stęp­nej żad­ne­mu po­ku­sze­niu isto­ty?… Ta­kie to wąt­pli­wo­ści nur­to­wa­ły myśl Kse­ni, za­snu­wa­jąc jej oczy mgłą co­raz po­sęp­niej­szą i wy­pi­ja­jąc ostat­nie kro­ple krwi z bla­dych, jak li­lie, li­czek.

ROZ­DZIAŁ II. Po­kut­ni­ca.

Na­de­szła zima ze strasz­li­wym or­sza­kiem śnież­nych swych hu­ra­ga­nów, któ­re na Po­do­lu sro­żą się nie­raz z rów­ną wście­kło­ścią, jak w per­m­skich lub oren­bur­skich ste­pach. Kse­nia po­wzię­ła oso­bliw­sze upodo­ba­nie do walk z temi roz­pę­ta­ne­mi po­tę­ga­mi na­tu­ry, do na­ra­ża­nia się na ich za­pę­dy i draż­nie­nia ich gnie­wu. Za­nie­chaw­szy kon­nych prze­jaż­dżek na Mysz­ce, go­dzi­na­mi ca­łe­mi, w lek­kich sa­necz­kach, śli­zga­ła się po prze­pa­ści­stych ja­rach, to za­pa­da­jąc, to wy­do­by­wa­jąc się zno­wu, owia­na srebr­ną ku­rza­wą, z ol­brzy­mich, za­mie­cia­mi na­wia­nych zasp śnie­gu. Nie po­prze­sta­jąc na­tem, pod­czas naj­burz­liw­szych za­wiei, lu­bi­ła wy­cho­dzić pie­szo, w to­wa­rzy­stwie Pa­ra­si i Po­ko­ja, na wieś, gdzie te­raz mi­ło­sier­ne jej ser­ce mia­ło wię­cej… niż zwy­kle, cier­pień do uko­je­nia. Pan Wło­dzi­mierz, po­mi­mo ta­jem­nych obaw, nie od­wa­żał się sta­wiać opo­ru chę­ciom mło­dziut­kiej żony;–uspa­ka­ja­ła go po­nie­kąd myśl, że daw­niej­sze, chło­pię­ce nie­mal ży­cie w Sa­so­wie za­har­to­wa­ło Kse­nię do zno­sze­nia chło­du i nie­po­go­dy i że te­raz wi­dy­wać mu się ją zda­rza po­wra­ca­ją­cą do domu ze świe­żut­kim ru­mień­cem na twa­rzy, któ­ry mu się wy­da­wał od ma­jo­wej pięk­niej­szym ju­trzen­ki.

Pew­ne­go dnia, kie­dy za­mieć roz­sza­la­ła się z nie­zwy­kłą za­cie­kło­ścią. Kse­nia wy­bra­ła się na wieś w za­mia­rze od­wie­dze­nia cho­rej osa­mot­nio­nej sta­rusz­ki, któ­rej czę­sto za­no­si­ła le­kar­stwa i stra­wę de­li­kat­niej­szą. Wy­szedł­szy za bra­mę, od któ­rej dro­ga spusz­cza­ła się po ka­mien­nym po­mo­ście na dół, po­strze­gła pę­dzą­ce­go ku so­bie Po­ko­ja… któ­ry ją był już o parę set kro­ków wy­prze­dził. Szla­chet­ny pies, po­to­mek za­słu­żo­nych z góry S Ber­nar­da pra­cow­ni­ków, przy­sko­czyw­szy do pani swo­jej, wspiął się jej na ra­mio­na i wi­docz­nie chciał opo­wie­dziść coś bar­dzo zaj­mu­ją­ce­go, gdyż… cze­go nig­dy nie by­wa­ło, po­czął skom­leć bar­dzo wy­mow­nie, ale… na nie­szczę­ście, w ję­zy­ku nie­zro­zu­mia­łym dla Kse­ni. Na­stęp­nie po­chwy­ciw­szy w pasz­czę fałd jej fu­ter­ka, po­cią­gnął za sobą, oglą­da­jąc się usta­wicz­nie z nie­spo­koj­nym i dziw­nie bła­gal­nym w oczach wy­ra­zem. Kse­nia przy­po­mnia­ła so­bie in­stynkt ra­so­wy psa i dała mu się pro­wa­dzić bez opo­ru. Ta­kim spo­so­bem obo­je – pani i pies–do­szli do koń­ca po­mo­stu, gdzie w ma­łem po­głę­bie­niu, tuż obok dro­gi, uj­rza­ła Kse­nia ja­kąś po­stać le­żą­cą w śnie­gu, z opar­tą o ka­mień gło­wą. Pies, do­piąw­szy chwa­leb­ne­go za­mia­ru, po­rzu­cił Kse­nię i za­czął ob­wą­chi­wać przed­miot swej tro­skli­wo­ści, li­żąc mu twarz i zło­żo­ne, jak do pa­cie­rza ręce. Pod­bie­gł­szy do ofia­ry za­wiei, pani Wło­dzi­mie­rzo­wa prze­ko­na­ła się, że była nią ko­bie­ta w li­chej sier­mięż­nej świt­ce, z chust­ką ko­lo­ro­wą na­rzu­co­ną na gło­wę i za­wią­za­ną pod bro­dą. Gdy po­chy­lo­na nad wy­nędz­nia­łą i bla­dą jak śmierć twa­rzą le­żą­cej, śle­dzi­ła w niej oznak ży­cia, ta otwo­rzy­ła oczy i le­d­wie do­sły­sza­nym szep­tem wy­mó­wi­ła po pol­sku:

– Anioł Boży.

– A, chwa­ła Bogu! ży­jesz więc, bied­na ko­bie­to! – za­wo­ła­ła Kse­nia z ra­do­ścią – Pa­ra­siu! Pa­ra­siu! a chodź­no tu prę­dzej.

Po­ko­jów­ka, któ­ra wy­szła była z pa­ła­cu w parę mi­nut po Kse­ni, gdyż za­trzy­ma­ło ją ła­do­wa­nie ko­szy­ka wik­tu­ała­mi prze­zna­czo­nem! dla sta­rej Mar­ty, przy­spie­szy­ła kro­ku i po chwi­li po­łą­czy­ła się z pa­nią. Wi­dok ko­bie­ty, któ­ra wy­da­wa­ła się umie­ra­ją­cą, prze­stra­szył ją i za­cie­ka­wił za­ra­zem.

– Ach! ły­szeń­ko meni… a to do­pie­ro nie­szczę­ście!–po­wta­rza­ła co chwi­la, ki­wa­jąc gło­wą.

– Masz tam wino w ko­szy­ku i bul­jon, któ­ry musi być jesz­cze cie­płym… do­bądż to, jed­no i dru­gie–śpiesz­nie roz­ka­zy­wa­ła Kse­nia.

Na­stęp­nio, zbli­żyw­szy do ust na­pół zmar­z­nię­tej isto­ty flasz­kę z bul­jo­nem, rze­kła z na­le­ga­niem ła­god­nem:

– Pij… to cię ogrze­je.

Dała jej po­tem tro­chę wina, rów­nież jak i bul­jo­nu cie­płe­go.

_ Och! jak­że Pani do­bra! – ode­zwa­ła się nie­zna­jo­ma, wy­raź­niej­szym niż przed­tem gło­sem.

Tym­cza­sem Pa­ra­sia wpa­try­wa­ła się pil­nie w twarz oca­lo­nej od śmier­ci ko­bie­ty i po­chy­liw­szy się do ucha Kse­ni, szep­nę­ła:

– Pani–ser­ce! wszak to, zda­je się, Ba­sia. Pani Wło­dzi­mie­rzo­wa drgnę­ła i sama z ko­lei za­czę­ła się przy­pa­try­wać; ry­som tu­łacz­ki, któ­re po bul­jo­nie i wi­nie oży­wi­ły się tro­che.

– Czy to ty, Ba­siu? – za­py­ta­ła tchną­cym do­bro­cią gło­sem.

– Ja, pani – była od­po­wiedź le­d­wie do­sły­sza­na.

– Czy mo­żesz się pod­nieść?… spró­buj… my ci do­po­mo­że­my. Pa­ra­siu! weź ją pod ra­mię.-

Usi­ło­wa­nia ich uwień­czył po­myśl­ny sku­tek: ko­bie­ta sta­nę­ła na no­gach.

– A te­raz wes­przyj się na nas. po­pro­wa­dzi­my cie­bie…

– Do­kąd?–za­py­ta­ła trwoż­li­wie Ba­sia.

– Nie lę­kaj się… ja nie odej­dę od cie­bie. Pa­ra­siu! po­wiedz mi, dziec­ko moje, czy zro­bisz mi to, o co po­pro­szę cie­bie?

– Ach! Pani!–od­po­wie­dzieć tyl­ko mo­gła dziew­czy­na, a w oczach jej łzy za­świe­ci­ły.

– A więc nie mów ni­ko­mu, że kie­dy­kol­wiek zna­łaś Ba­się. Udaj, że ją po raz pierw­szy w ży­ciu spo­tka­łaś… tu jej nikt nie zna. Zrób to dla mnie. Je­że­li choć słów­ko szep­niesz komu, że ją zna­łaś w Sa­so­wie… wiel­ką mi przy­krość zro­bisz.

– A nie­chby mię pier­wej grób po­chło­nął!… a bo­daj­by­ni za­nie­wi­dzia­ła i ogłu­chła!…

– Do­syć już, do­syć… wie­rzę to­bie. Za­pro­wa­dzi­my ją tym­cza­sem do twe­go po­ko­iku i od­stą­pisz jej łóż­ka swe­go; dla cie­bie znaj­dzie się co in­ne­go.

Z wiel­kiem zdu­mie­niem sług i pan­ny Mar­cel­li­ny za­in­stal­lo­wa­no „ja­kąś przy­błę­dę” w po­ko­ju przy­le­głym do sy­pial­ni pani Wło­dzi­mie­rzo­wej i Kse­nia roz­ka­za­ła na­tych­miast przy­rzą­dzić dla niej ką­piel i her­ba­tę. – Na za­py­ta­nie pan­ny Mar­cel­li­ny opo­wie­dzia­ła całą hi­sto­ryą zna­le­zie­nia w śnie­gu bied­nej ko­bie­ty, za­cho­wu­jąc w ta­jem­ni­cy jej oso­bi­stość.

– Mo­że­by le­piej było od­dać ją na wieś pod czy­ją­kol­wiek opie­kę – za­uwa­ży­ła pan­na Mar­cel­li­na.

– Nie, dro­ga sio­stro–za­pro­te­sto­wa­ła Kse­nia. – Co znaj­dzie kto na dro­dze, do­pó­ki się nie zgło­si wła­ści­ciel, do nie­go na­le­ży. Ja swo­ich praw ni­ko­mu od­stę­po­wać nie my­ślę.

Po ką­pie­li i go­rą­cej her­ba­cie Ba­sia za­snę­ła, jak może od roku spać się jej nie zda­rzy­ło.

Pana Wła­dzi­mie­rza w tym cza­sie nie było w domu: wy­je­chał był do jed­ne­go z dal­szych są­sia­dów i wró­cił do­pie­ro przed wie­cze­rzą. Kse­nia po­spie­szy­ła do nie­go.

– Spo­tka­ła mię dziś nie­spo­dzian­ka – rze­kła po przy­wi­ta­niu się z mę­żem.

– Przy­jem­na?

_ Do­bry uczy­nek – od­po­wie­dzia­ła, ucie­ka­jąc się dy­plo­ma­tycz­nie do prze­chwał­ki. Pan Wło­dzi­mierz uca­ło­wał ją w czo­ło.

– Dla mnie nie bę­dzie to nie­spo­dzian­ką–rzekł z uprzej­mo­ścią ser­decz­ną.

– Lę­kam się jed­nak, aże­by po­stę­pek mój nie zcią­gnął na mnie bury z twój stro­ny.

– Czy tak su­ro­wy je­stem?

– Zna­la­złam dziś za bra­mą ko­bie­tę na­pół za­wia­ną śnie­giem i wzię­łam ją do sie­bie.

– Wszyst­ko, co ro­bisz, za­wsze uwa­żam za do­bre.

– Ale czy wiesz, kto jest ta nie­szczę­śli­wa?

– To wca­le mnie nie ob­cho­dzi.

– Ba­sia, daw­niej­sza po­ko­jów­ka moja.

– Ba­sia?–po­wtó­rzył ze zdu­mie­niem Mar­sza­łek.–Zką­dże się tu ona do­sta­ła?

– Sama jesz­cze nic nie wiem. Nie mia­łam ser­ca roz­py­ty­wać jej w sta­nie znę­ka­nia, w ja­kim się znaj­du­je obec­nie. Do­my­ślam się tyl­ko, że nie ma przy­tuł­ku i że wie­le cier­pia­ła, a cier­pie­nie uświę­ca każ­de­go w oczach mo­ich. Czy po­zwo­lisz mi ją za­trzy­mać?

– Rób jak chcesz – od­po­wie­dział po krót­kim wa­ha­niu się pan Wło­dzi­mierz; – pa­mię­taj tyl­ko, aże­by na nowy za­wód nie na­ra­zi­ło cie­bie zło­te ser­dusz­ko two­je.

Kse­nia po­dzię­ko­wa­ła mę­żo­wi po­ca­łun­kiem dzie­wi­czym w czo­ło.

– Chło­pak twój, Grześ,–mó­wi­ła da­lej–musi ją znać tro­chę z wi­dze­nia, lecz wąt­pię, czy po­zna ją taką, jak dziś wy­glą­da. Ubio­rę ją zresz­tą po wdo­wie­mu. Zda­wa­ło­by mi się, że i Mar­cel­li­ny nie na­le­ży wta­jem­ni­czać w prze­szłość tej nie­szczę­śli­wej dziew­czy­ny.

– Bądź spo­koj­na. Mar­cel­li­na wie, że ja się nig­dy nie wtrą­cam w czyn­no­ści two­je.

Na­tem się skoń­czy­ło.

Na dru­gi dzień Ba­sia po­wsta­ła z łóż­ka sła­ba jesz­cze, lecz znacz­nie po­krze­pio­na. Kse­nia przy­go­to­wa­ła dla niej ciem­ne ubra­nie i przy­nio­sła cze­pe­czek.

– To bę­dzie naj­wła­ściw­szem dla cie­bie – do­da­ła, wpa­tru­jąc się w tę twa­rzycz­kę, nie­gdyś tak świe­żą, a dziś wy­nędz­nia­łą i bla­dą, ale za­wsze prze­ślicz­ną i bo­le­ści pięt­nem uszla­chet­nio­ną. Rze­czy­wi­ście nie była to już ta sama, co przed ro­kiem, pło­cha dziew­czy­na, ale ko­bie­ta oglą­da­ją­ca się na cmen­tarz szczę­ścia wła­sne­go.

– Co pani zro­bi ze mną? – za­py­ta­ła z ja­kąś roz­rzew­nia­ją­cą po­ko­rą.

– Zo­sta­niesz u mnie – od­po­wie­dzia­ła Kse­nia, a nie­skoń­czo­na, aniel­ska li­tość od­bi­ja­ła się w jej oczach i brzmia­ła w gło­sie.

Ba­sia po­chy­li­ła się jej do ko­lan i za­nio­sła się pła­czem strasz­li­wym.

– Pan Bóg, wi­dać, nie chce jesz­cze mej zgu­by – _mó­wi­ła prze­ry­wa­nym łka­nia­mi gło­sem, –

kie­dy mi szep­nął w du­szy: po­wróć do pani swo­jej, ona cię wy­ra­tu­je.

Kse­nia pod­nio­sła ją, po­sa­dzi­ła na ta­bu­re­cie u nóg swo­ich i głasz­cząc he­ba­no­we jej wło­sy, słu­cha­ła ża­ło­snych skarg dziew­czę­cia.

– Adi! ja nie­szczę­śli­wa! – ję­cza­ła – ilem ja wy­cier­pia­ła, ile nę­dzy i sro­mu za chwil­kę sza­łu pi­ja­ne­go! Spro­wa­dził mię z dro­gi po­czci­wej Graf star­szy, ale zna­lazł się dru­gi, sza­tan praw­dzi­wy, któ­ry mię w pie­kło wtrą­cił. Bo­daj­by go po śmier­ci zie­mia świę­ta nie przy­gar­nę­ła! bo­daj­by zgi­nął mar­nie, jak pies za­po­mnia­ły! bo­daj­by…

– Nie klnij, Ba­siu!–prze­rwa­ła jej Kse­nia sze­reg zło­rze­czeń. – Po­wiedz mi le­piej, czy nic nie wie­dzia­łaś o zbrod­ni, dla któ­rej po­trze­bo­wał cie­bie ten czło­wiek, jako na­rzę­dzia? czy nie po­dej­rze­wa­łaś, że mu cho­dzi o mor­der­stwo nik­czem­ne?

– Och! pani! jak­że­bym ja mo­gła przy­pu­ścić do sie­bie myśl po­dob­ną?… Praw­da, że grzesz­ną je­stem, bar­dzo grzesz­ną… oszu­ki­wa­łam, kła­ma­łam, po­nie­wie­ra­łam się… jak ostat­nia ło­trzy­ca, ale swo­je tyl­ko nie­szczę­sne cia­ło od­da­wa­łam na pa­stwę; cu­dzą krwią nig­dy nie ob­cią­ży­ła­bym su­mie­nia. Zwie­dzio­no mię, za­pew­nio­no, że cho­dzi o czy­jeś oca­le­nie, o pod­stęp naj­nie­win­niej­szy…

– Nie mów­my już o tem… wie­rzę to­bie. By­łaś w Sa­so­wie?…

– Za­pro­wa­dzo­no mię tam z Ki­jo­wa i od­da­no Szu­mo­wi, ale ani on, ani żywa du­sza w Sa­so­wie znać mnie nie chcą… Wy­pę­dzi­li mię ze wsi, jak za­dżu­mio­ną.

– Może to i le­piej, bo in­a­czej mo­że­byś do mnie pójść nie po­my­śla­ła. Tu przy­najm­niej od­pocz­niesz i wdro­żysz się zno­wu do ży­cia spo­koj­ne­go.

Ba­sia pro­si­ła o ro­bo­tę i pani Wło­dzi­mie­rzo­wa za­trud­ni­ła ją szy­ciem bie­li­zny dla sie­rot, któ­rych nie­ma­ło po­zo­sta­wi­ła w Wień­cu ostat­nia cięż­ka cho­le­ra. Wkrót­ce po­mię­dzy dwie­ma isto­ta­mi, tak róż­ne­mi prze­szło­ścią i sta­no­wi­skiem, za­wią­zy­wać się za­czął sto­su­nek trud­ny do okre­śle­nia. Ze stro­ny Basi była to wdzięcz­ność i przy­wią­za­nie bez gra­nic, wia­ra bez­wa­run­ko­wa w świę­tość pani i nie­omyl­ność jej zda­nia; ze stro­ny Kse­ni sła­bość jej do fa­wo­ryt­ki daw­nej spo­tę­go­wa­ła ja­kaś czu­łość na­mięt­na, któ­ra nie­kie­dy ogar­nia naj­czyst­sze du­sze wzglę­dem upa­dłych, lecz pięk­nych i sym­pa­tycz­nych istot. Uczu­cie to za­ostrza­ła go­rącz­ko­wa cie­ka­wość rze­czy, o któ­rych ona, Kse­nia, naj­mniej­sze­go wy­obra­że­nia nie mia­ła. Na­le­ży jesz­cze uwzględ­nić i to, że po­ję­cia i mowa Basi przy­bra­ły bar­wy nie­skoń­cze­nie bo­gat­sze od tych… do któ­rych przy­zwy­cza­jo­na była Kse­nia w Sa­so­wie. Za­szcze­pio­ny jej przy­pad­ko­wo ni­hi­lizm roz­wi­nął ją zna­ko­mi­cie. Z nie-wy­sła­wio­nem za­ję­ciem, z któ­re­go spra­wy so­bie zda­wać nie chcia­ła, Kse­nia po­chła­nia­ła po­uf­ne zwie­rze­nia się tej Mag­da­le­ny po­ku­tu­ją­cej z prze­by­tych w cią­gu roku zda­rzeń i uczuć, z za­kosz­to­wa­nych grzesz­nych roz­ko­szy i łez wy­la­nych.

Przed wy­obraź­nią jej prze­su­wa­ły się… owia­ne ja­kimś cza­rem za­wrot­nym, ogniem na­mięt­no­ści zie­ją­ce or­gi­je ska­liń­skie z ży­we­mi ich ob­ra­za­mi, wie­czo­ry ateń­skie w Kit­kach, roz­pę­ta­ne ze wszel­kich wzglę­dów to­wa­rzy­skich sto­sun­ki ni­hi­li­stów i ni­hi­li­stek; to zno­wu peł­ne ta­jem­ni­czej gro­zy schadz­ki kon­spi­ra­to­rów, albo strasz­ne sce­ny wię­zien­ne. I zda­rza­ły się chwi­le, kie­dy Kse­nia za­zdro­ści­ła pra­wie swój po­ko­jów­ce, że tyle do­świad­czy­ła, tyle wra­żeń do­zna­ła, dla niej – cno­tli­wej i wiel­kiej pani, cał­kiem nie­do­stęp­nych. Było to w każ­dym ra­zie ży­cie peł­niej­sze i roz­ma­it­sze, niż to, na któ­re ją ska­zał los. tak po­gnę­bia­ją­co ła­ska­wy dla niej.

Jak­kol­wiek prze­to opo­wia­da­nia Basi uroz­ma­ici­ły chwi­le pani Wło­dzi­mie­rzo­wej, nie były one jed­nak po­ży­tecz­ne dla niej, za­lud­nia­jąc jej myśl wid­ma­mi nie­czy­ste­mi a w pierś wpro­wa­dza­jąc bu­rzę krwi i tę­sk­not nie­zdro­wych. Szar­pa­nej nie­ustan­nie bo­le­ścią i nie­po­ko­jem o Sta­sia, przy­był nowy jesz­cze roz­kła­do­wy pier­wia­stek: bunt woli prze­ciw po­wsze­dnim wa­run­kom bytu, do­po­mi­na­nie się ser­ca o całą kra­inę uczuć do­tąd nie­za­spo­ko­jo­nych, ma­rze­nia o po­ezyi ży­cia, peł­nej wra­żeń upa­ja­ją­cych, pło­mie­ni­stych unie­sień, hu­ra­ga­nów, bły­ska­wic, kwia­tów i gru­zów.

Za­męt, któ­ry ogar­niał du­cho­wą isto­tę Kse­ni, nisz­cząc jej rów­no­wa­gę, nie mógł po­zo­stać bez od­dzia­ły­wa­nia zgub­ne­go na or­ga­nizm fi­zycz­ny. Zdro­wie jej za­czę­ło się chy­lić do upad­ku. Lica jej przy­bra­ły bar­wę per­ło­wą, usta na­wet po­bla­dły i jak­by się za­ci­snę­ły; do­ku­czał jej przy­tem ka­szel ner­wo­wy, któ­re­go nie moż­na było prze­zię­bie­niem tłu­ma­czyć. Ła­two zro­zu­mieć, jak wszyst­kie te symp­to­ma­ta nie­po­ko­iły pana Wło­dzi­mie­rza. Jesz­cze raz na­pi­sał do Sal­ma z proś­bą o po­ra­dę le­kar­ską.

Salm sta­wił się na we­zwa­nie i… ser­decz­nie jako sta­ry przy­ja­ciel, po­wi­ta­ny przez Kse­nię, od razu… po swo­je­mu, za­ga­ił rzecz.

– ?le mi coś Pani wy­glą­dasz – rzekł wca­le nie mięk­kim to­nem i z su­ro­wym mar­sem na czo­le.

– Zdro­wa je­stem, jak nig­dy – od­po­wie­dzia­ła Kse­nia ze śmie­chem, – nie po­zwo­lę ci, ko­cha­ny dok­to­rze, ani jed­nej re­cep­ty na­pi­sać. Sam, jak wi­dać, uspo­so­bio­ny je­steś bar­dzo żół­cio­wo. Me­di­ce! cura te ip­sum.

– Do za­bar­wie­nia krwi mo­jej żół­cią naj­wię­cej się przy­czy­nia­ją pa­cy­ent­ki ta­kie, jak Pani – upar­te i lek­ko­myśl­ne, wy­si­la­jąc się na wal­kę nie z cho­ro­bą, ale z dok­to­rem. Lecz mniej­sza o to… ta­kie już na­sze po­wo­ła­nie i za to po­bie­ra­my ho­no­ra­rya le­kar­skie. Ale to jest za­gad­ką dla mnie, jak moż­na przez upór lek­ko­myśl­ny za­tru­wać ży­cie tym… któ­rzy ra­dzi nam nie­ba przy­chy­lić i któ­rych sami ko­cha­my… Wszak pani ko­chasz męża? _ strze­lił w samo ser­ce pani Wło­dzi­mie­rzo­wej.

– Wy­tłu­macz się, dok­to­rze–prze­mó­wi­ła z u czu­ciem za­dzi­wie­nia i boiu.–Jaki to ma zwią­zek z Wło­dzi­mie­rzem?

– Jaki zwią­zek?–po­wtó­rzy! Salm z go­ry­czą – i Pani mo­żesz za­py­ty­wać oto?… I gdzież to ja­sno­wi­dze­nie ser­ca, któ­rem od­zna­czać się mają ko­bie­ty? gdzie uczuć de­li­kat­ność, jak naj­czul­szy elek­tro­metr wraż­li­wa? Mąż ko­cha Pa­nią, jak du­szę wła­sną, a wi­dzi ją cier­pią­cą, i jak cier­pią­cą?–bez skarg, bez uża­la­nia się… bez zwie­rzeń po­uf­nych.. Rad był­by każ­dy jej uśmiech, każ­dy błysk oczu (ro­zu­mie się nie go­rącz­ko­wy), każ­dy ru­mie­niec (oczy­wi­ście zdro­wy) opła­cić ostat­nią kro­plą krwi swo­jej, a Pani tym­cza­sem chud­niesz, smut­nie­jesz, tra­cisz sen i ape­tyt, a na za­py­ta­nia tro­skli­we męża od­po­wia­dasz, że masz się jak Pont-Ńeuf, że nic ci nie do­le­ga, że wszyst­ko masz, o czem tyl­ko za­ma­rzyć mo­żesz… Czy to się go­dzi?

– Ależ, ko­cha­ny dok­to­rze – od­rze­kła za­nie­po­ko­jo­na w su­mie­niu swo­jem Kse­nia, – je­że­li to po­trzeb­ne dla uko­je­nia obaw Wło­dzi­mie­rza, go­to­wa je­stem pod­dać się ku­ra­cyi wszyst­kich fa­kul­te­tów eu­ro­pej­skich. Roz­py­tuj, eg­za­mi­nuj, ba­daj, wy­słu­chi­waj i stu­kaj; za­pi­suj mik­stu­ry i prosz­ki: – wszyst­ko znio­sę z bu­du­ją­cą po­ko­rą i ule­gło­ścią. Od­wo­łaj tyl­ko sło­wa swe nie­po­czci­we… że lek­ce­wa­żę spo­koj­ność Wło­dzi­mie­rza.

– No, no, nie zwąt­pi­łem jesz­cze o Pani –. od­rzekł Salm, uła­go­dzo­ny re­zy­gna­cyą Kse­ni i roz­po­czął dy­agno­zę za­gad­ko­wej cho­ro­by.

Kie­dy zba­da­na, wy­słu­cha­na i wy­stu­ka­na, Kse­nia po­da­wa­ła mu przy­rzą­dy do pi­sa­nia, Dok­tor, usu­wa­jąc je, rze­ki:

– Ruch, swo­bo­da umy­słu, wola w kar­bach roz­sąd­ku a twar­da i nie­za­chwia­na, uszczę­śli­wia­nie tych, któ­rzy ko­cha­ją Pa­nią: oto są le­kar­stwa, na któ­rych dziś po­prze­sta­nę. Ob­szer­niej­szą in­struk­cyą zo­sta­wię panu Wło­dzi­mie­rzo­wi.

– A dy­eta? – za­py­ty­wa­ła Kse­nia z daw­nym fi­lu­ter­nym uśmie­chem.

– Wszyst­ko wol­no, z wy­jąt­kiem–ale to bez­wa­run­ko­wym–nie­bie­skich mig­da­łów–od­po­wie­dział Salm rów­nież żar­to­bli­wie.

Na­stęp­nie udał się na kon­fe­ren­cyą z go­spo­da­rzem.

– I cóż, ko­cha­ny Dok­to­rze?–za­gad­nął go ten na wstę­pie–jak­że zna­la­złeś cho­rą?

– Nie­bez­pie­czeń­stwa do­tych­czas nie­ma, – od­rzekł Salm – ale może być tuż za drzwia­mi. Roz­draż­nie­nie ner­wo­we, zle od­ży­wia­nie się, ma­leń­ka nie­pra­wi­dło­wość funk­cyj ser­co­wych, stan zlek­ka go­rącz­ko­wy: wszyst­ko to może przy­brać po­stać groź­nej cho­ro­by.

– I ja­każ rada na to?

– Dy­agno­za moja nie daje mi jesz­cze ja­snych wska­zó­wek; w etio­lo­gii po­zo­sta­je kil­ka punk­tów do wy­świe­tle­nia. Pro­szę mi po­wie­dzieć: ja­kie były wra­że­nia po­tęż­niej­sze, któ­rym ule­gła żona pań­ska w ostat­nich cza­sach?

Pan Wło­dzi­mierz zro­zu­miał, o co cho­dzi­ło dok to­ro­wi. A więc i on w cho­ro­bie Kse­ni wi­dział przedew­szyst­kiem cier­pie­nie du­szy. Wy­so­ko ce­niąc cha­rak­ter i wie­dzę Sal­ma, nie wa­hał się mu od­sło­nić nie­któ­re ta­jem­ni­ce jej ser­ca, przy­najm­niej o tyle, o ile sam był wta­jem­ni­czo­ny w one.

Na­przód mu tedy opo­wie­dział o sto­sun­ku, jaki łą­czył Kse­nię ze Sta­siem, sto­sun­ku eg­zal­to­wa­nym i wy­jąt­ko­wym, któ­ry do­znał nad­mier­nie bo­le­sne­go wstrzą­śnie­nia wsku­tek nie­szczę­śli­we­go mał­żeń­stwa Sta­sia.

– Ro­zu­miem–wtrą­cił Salm:–są to dwie isto­ty bliź­nię­ce, cho­ciaż nie ró­wie­śni­cze. Oże­nie­nie się Sta­ni­sła­wa z tą po­spo­li­tą, god­ną swej mat­ki wro­ną mu­sia­ło być strasz­nym cio­sem dla żony pań­skiej. Są­dzę, że i jemu nie uj­dzie ono pła­zem z te­goż sa­me­go wzglę­du.

Pan Wło­dzi­mierz po­twier­dził prze­wi­dy­wa­nie Sal­ma, opi­su­jąc mu zmia­nę, jaką obo­je z Kse­nią do­strze­gli w Sta­ni­sła­wie w cza­sie pierw­szej i ostat­niej wi­zy­ty jego w Wień­cu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: