- W empik go
Na ruinach: powieść - ebook
Na ruinach: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
50 centów za tom oprawiony i zawierać będzie obfitą troić, złożoną z oryginalnych i tłómaczonych utworów z dziedziny powieści, noweli, poezyi, podróży, oraz literatury naukowej.
Tą drogą, po niepraktykowanie nizkiej cenie… która nieomal że pokrywa zaledwo koszta samej oprawy, każdy z naszych stałych przedpłacicieli będzie mógł przyjść po pewnym czasie do posiadania wyborowej biblioteczki domowej.
Do całej sery i tomów, jakie kolejno najregularniej w pierwszych dniach każdego miesiąca ukazywać się będą, przygotowaliśmy obfity i doborowy materyał, złożony i utworów zarówno polskich jak i pierwszorzędnych zagranicznych pisarzy. Czytelnikom naszym zamierzamy podawać w doborowych, tłumaczeniach najnowsze i najwybitniejsze utwory literatury powieściowej zagranicznej, które w naszej "Bibliotece" ukazywać się będą równocześnie z oryginałami, a obok powieści, także utwory poetyczne, opisy podróży i popularne prace, dotykające najnowszych i najciekawszych objawów w dziedzinie wiedzy.
Oddając Publiczności polskiej w ręce powyższe wydawnictwo, przystępujemy do dzieła z otuchą i wiarą, że ogół społeczeństwa poprze nasze usiłowania. Pragniemy udowodnić, że mylnym jest dotychczasowy pogląd, iż czytelnictwo nic jest u nas do tego stopnia rozbudzone, aby wydawnictwo tego rodzaju, jak nasze, przy tak bajecznie nizkiej cenie utrzymac się mogło, Obcy spekulanci, niemieccy księgarze wiedzą o tem oddawna i dlatego w ostatnich latach usiłują zasypać kraj nasz tuzinkowemi bez wyboru i wartości utworami, jak to czyni obecnie księgarz wiedoński p. Bondy, rozpowszechniający po całej Galicyi przez licznych niemieckich kolporterów swą "Bibliotekę rodzinną.u
Jeżeli w Niemczech wydawnictwa podobne liczą po kilkadziesiąt tysięcy abonentów, pragniemy wierzyć, że u nas tyle ich przynajmniej zebrać potrafimy, by wydawnictwo utrzymać się i rozwijać nadal mogło!
Nowa Biblioteka Rodzinna.
OGÓLNEGO ZBIORU TOMIK IV.
Nowa Biblioteka Rodzinna.
Z. Sarnecki .
TREŚĆ:
NA RUINACH .
W KRAKOWIE,
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. K. ŻUPANOWSKIEGO & K..J. HEUMANNA.
1890.
WSPÓŁWYDAWCA A. KACZURBA.
W KRAKOWIE, W DRUKARNI „CZASU” FR. KLUCZYCKIEGO I SP. pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
Zygmunt Sarnecki.
NA RUINACH
POWIEŚĆ.
Urodziny Klary powitano w zamku Bercźnickim wielką radością, chociaż pan generał, jej ojciec, i pani hrabina, Eleonora jej matka, pragnęli nie córki, lecz dziedzica wielkiego imienia, bo do dźwigania jego ciężaru potrzeba było silnych bark męskich, a nie wątłych ramion dziewczynki, ledwie sztuką lekarską utrzymanej przy życiu, wychowanej w puchu, strzeżonej od lada powiewu, mogącego zmrozić nazawsze istnienie słabowitego niemowlęcia.
Nazwisko, pod którem mała Klarcia przyszła na świat, zapisywała historya niemal na wszystkich swych kartach od najdawniejszych do ostatnich czasów. Tylko na jednych jaśniało ono blaskami cnoty i zasługi, na innych czerniło się plamami występku i swawoli. Te dwie tradycye krzyżowały się i gmatwały nieustannie, tak, że w narodzie otaczano je naprzemian: niekiedy czcią i miłością powszechną, niekiedy ogólną nienawiścią i pogardą. Ci zaś, co jeden po drugim brali brzemię tak różnorodnego dziedzictwa, nosili je z duma wielką, niebacząc czy połyska promiennie, czy rdzą się brudzi: nazwisko swoje uważali za własność osobista, a nie publiczną. Zapominali, że w samym jego wyrazie dźwięczą wszystkie wspomnienia zaszczytów i dostojeństw udzielonych przodkom przez Rzeczpospolitą w nagrodę ich zacnych czynów, niewymazanych z pamięci potomnych, tylko przez wdzięczność za owe czyny, pomimo zbrodni, jakiemi niejednokrotnie obrażali majestat Ojczyzny – dawniej, godność i uczucia społeczeństwa – później. To też, dzięki lekkomyślnej pobłażliwości, dla możnych, u nas zwyczajnej, im smutniejszcmi stawały się czasy, w tem posępniejszych barwach malowały się dzieje znakomitej rodziny, tem mniej na obrazie jej działalności było świateł, a więcej cieni. Wśród otaczającej ją, upadającej i nikczemniejącej opinii okolicy… a może i kraju… ponury kolos jej dumy wyrastał coraz wyżej, coraz bardziej bezczelniej urągając poziomowi, niemogącemu iść z nim w zawody, ani w złej, ani w dobrej sławie.
Najbliższą spadkobierczynią pierwszej była Klara, gdyż ojciec jej, August, z cynizmem bezwstydu, nagromadził wokoło siebie w ciągu długiego żywota same cienie, same potworne hańby i poniżenia. Domniemanym zaś dziedzicem cnót tradycyjnych był Antoś, stryjeczno-stryjeczny braciszek Klarci, o kilka lat wcześniej od niej urodzony, syn hrabiego Stanisława, który całem życiem, pełnem dowodów rycerskiego honoru i wierności dla świętych sztandarów, starał się okupywać winy dziadów, ojców i najbliższego swego krewnego. Zwaśniony z nim, oddawna nie widywał go wcale.
Jakby dla dopełnienia chaosu, jaki panował W tych stosunkach familijnych, żona generała, należała do rodziny, wprawdzie o wiele mniej słynnej, zaszczycanej i znakomitej… ale nieskazitelnej. Na niższym i skromniejszym pniu drzewa genealogicznego jej rodu nikt nie dopatrzyłby hańbiącego pęknięcia, ani robaka znikczemnienia, toczącego owoce jego konarów. Ojciec pani generałowej padł na polu bitwy śmiercią bohatera; brat starszy umarł gdzieś daleko, jako męczennik; matkę zabrała z ziemi rozpacz i cierpienie; a ona, sierota, wychowana w obcym, prawie kosmopolitycznym domu na kresach, wydaną została bardzo młodo za znacznie od siebie starszego człowieka, który pokochał ją szczerze całą siłą ostatniej namiętności, rozbudzonej przez kontrast usposobień i charakterów.
W tej miłości i w pożyciu wzorowem z osobą nizmiernie szlachetną i dobrą, cynizm hrabiego, jakkolwiek nie starł się zupełnie, stępił jednakże swoje ostrze; ona zaś, chociaż cnotliwa i zacna, jak jej przodkowie i rodzice, przejęła od męża dumę i cześć dla jego nazwiska, cześć podobną do pogańskiego bałwochwalstwa – tem dziwniejszą, że szła ona w parze z pozorami religijności. Mówimy pozorami, w domu bowiem, w którym wzrosła, praktyki religijne nosiły na sobie czczy, światowy charakter, nie mający nic wspólnego ani z głęboka wiarą naszego ludu, ani z istotnie chrześciańskie, gorącem wyznaniem naszych praojców. Inteligentna i wykształcona – wśród wspaniałych pamiątek wielkości rodzinnej, któremi zamek w Bereźnicy przemawiał do jej wyobraźni – tak się przejęła ta wielkością, że poniekąd dla niej tylko żyła, sta-starając się złe tłómaczyć i usprawiedliwiać, a dobre podnosić do wyżyn, z jakiemi żadna, choćby najczystsza tradycya równać się nie mogła.
Pani Eleonora, utraciwszy nadzieję posiadania potomka płci męskiej, a kochając przytem Klarcię całą pełnią macierzyńskiego przywiązania, zwróciła uwagę na stryjecznego brata swego meza, którego dobra sława mogła podnieść moralne znaczenie rodziny. Zapragnęła zbliżyć do siebie zwaśnionych, a kto wie, może w przyszłości – połączyć córkę z jego synem, aby chwała i bogactwa familijne, tym związkiem uszlachetnione i zlane w jedne całość, zajaśniały znowu dawnym splendorem, jak niegdyś. Ale przy urzeczywistnianiu swoich zamiarów natrafiła – tak z jednej, jak z drugiej strony – na trudności prawie nie do przezwyciężenia. Hrabia August nie chciał słyszeć o kuzynie. Zwał go zwykle "czerwonym" albo "nafciarzem"; kuzyn zaś ani myslał podać ręki do zgody. Piętnował generała w duchu najhaniebniejszą nazwą, której tylko przez cześć dla nazwiska nie wymawiał głośno.
0! bo i hrabia Stanisław był dumny! Gotów poświęcić siebie i majątek na ołtarzu honoru i obowiązku, nie pojmował – we względzie czci dla swego rodu – żadnego pierwszeństwa, żadnych ustępstw, żadnego współzawodnictwa. Jeden i drugi, chociaż stali na dwóch przeciwnych krańcach pojęć o godności osobistej i narodowej – ten zamknięty w cynizmie samolubnym, zdolnym do wszelkiego poniżenia wobec siły, tamten legitymista… wierzący w prawa nieprzedawnione, szukający w poświęceniu i ofierze rozgłosu i uznania – jednakże bili czołem przed bożyszczem pychy rodowej, obaj, reprezentanci zasad niegodzących się z duchem czasów dzisiejszych, czasów stykających się, niestety, z przeszłością nie dodatniemi lecz ujemnemi biegunami; bo wśród potężnych przełomów pojęć i wyobrażeń, gdy jedna epoka dogorywa, a druga ma się ledwie narodzić, tylko złe ze złem kojarzy się magnetycznie, jakąś mimowiedną siłą przyciągania; dobre zaś z dobrem trzeba koniecznie pracą i nadludzkiemi niemal usiłowaniami łączyć.
Dwaj nieprzyjaźni sobie bracia stryjeczni, służąc pod chorągwią odmiennej barwy, chociaż stali odosobnieni, każdy z nich wspólny obydwom znak herbowy na drzewcu zawieszał i przed nim tylko w duchu się korzył. Podobni byli do komendantów nadgranicznych forteczek… rozsypujących się w gruzy. Czujnie strzegli mchem porosłych ruin (swych starych przekonali i starszych jeszcze przesądów) od zewnętrznego wroga, a nie przewidywali, że własne ich dzieci, podłożyć mogą pod rumowiska minę nowoczesnych, dobrych czy fałszywych idei, a ta – pomimo ich czujności i męstwa – obie twierdze wysadzi w powietrze.
Zamek Bereźnicki stał na pagórku, usypanym prawdopodobnie przed laty rękami jeńców wojennych i kmieci przemienionych w chłopów.
Na wschód, zachód i południe panował nad szerokiemi, kolisto zatoczonemi łąkami i rozległą płaszczyzną. Od północnej strony łączył się mostem z bliskiem mu, drugiem, lecz już naturalnem wzgórzem, porosłem lasem dębowym i leszczyną. Most był niegdyś zwodzony, dziś kamienny, śmiałą arkadą rzucony nad wijącym się w* dole strumieniem, bystro toczącym swe wody ku wielkiej rzece, odległej o milę. Widać ją było z wież sterczących nad murami.
Jedną tylko drogą można się było dostać do rycerskiego gniazda wielkiej rodziny. Szeroka i starannie utrzymana, chociaż spadzista i w skalnym wyrąbana gruncie, wiodła przez dąbrowę ku mostowi, za którym – tuż zaraz – wyginała się brama wjazdowa łukiem obramowanym granitem, oprawnym w półokrągłą ścianę starej, olbrzymiej baszty. Zasuwała ją na noc nowożytna krata żelazna. Pod sklepieniem basztowem – przedłuźającem bramę w kształcie korvtarza – wchodziło się na podwórzec trójkątny, po dwóch bokach opasany wałem udarniowanym, tulącym się do grubego muru z trzema strzelistemi wieżycami, w nierównych odstępach do niego przylegającemi, a opierającemi swe podnóża na zewnętrznej pochyłości pagórka. Trzeci bok trójkąta – zamykający go szczelnie – stanowił ogromny gmach, zbudowany z kamienia i cegły sczerniałej, więc prawie cały ciemny, miejscami tylko jaskrawością świeżych restauracyj plamiący śliczną szarość, w jaką lata, zawieje śnieżne i deszcze oblekają starodawne mury.
Była to najwspanialsza rezydencya, odziedziczona przez generała po pradziadach. Żaden z kilku pałaców i dworów, posiadanych przez niego w innych dobrach, nie mógł współzawodniczyć z zamkiem w Bereźnicy, tak, co do przepychu wewnętrznego urządzenia, jak i co do nagromadzonych w nim skarbów pamiątkowych. Jako budowla, zadziwiał tylko rozmiarami, a nie pięknością linii i kształtów, sięgał bowiem swoim pierwotnym początkiem daty, ginącej w pomroce odległych stuleci. Należał do najstarożytniejszych zabytków w Polsce. Ten i ów władca przerabia! go częściowo, kładąc tu i ówdzie na jego murach, w różnych czasach, różne pieczęcie stylów architektonicznych; rozszerzano go, powiększano, podnoszono, pokrywanio odmiennie… ale wszystkie ślady zmian niknęły w olbrzymiej całości, groźnie i poważnie jednolitej.
Budynek opierał się na głęboko w ziemię wkopanych fundamentach z głazów. W nich kryły się rzadkiej piękności i wielkości piwnice, oświetlone zakratowanemi oknami i strzelnicami wyzie-rającemi na kobierzec łąk, rozesłany u stóp wzgórza, oraz dalej na miasteczko i sioła, składające klucz bereżnicki. Z murowanych wylotów owych strzelnic – sięgających aż po za darń pagórka – wychylały się długie spiżowe szyje dział i haubic, o zadach przyozdobionych herbami. Spoczywały na niskich, ruchomych, stopniowanych, z twardego drzewa wyciosanych lawetach, które wysuwać się dawały bez wielkiej trudności po dość gładkiej posadzce, ułożonej z nierównych ale oszlifowanych płyt kamiennych; przyczem małe, żelazne, zardzewiałe kółka skrzypiały przeraźliwie.
Sal piwnicznych liczono przeszło dw*adzieścia. Prawie wszystkie były widne, prócz kilku od północy przeznaczonych na wino. Jedna z tych ostatnich – już w późniejszych czasach – służyła za karceres, do którego wsadzano krnąbrnych i nieuległych dworzan; dawniej bowiem… dużo dawniej… przed laty, więzieniem był loch głęboki pod basztą, zwaną Zośką", stojącą niegdyś w podwórzu od strony zachodniej. W ciągu jednego z oblężeń, jakie zamek wytrzymał za wojen kozackich, baszta, zdradą czy umiejętnie prowadzonym podkopem podminowana, runęła… i odtąd jej nie odbudowano. Obecny właściciel kazał kupę gruzów zamienić na rodzaj belwederu z altaną, owitą bluszczem i powojami.
Po nocach z pod rumowiska pokrytego ziemią, porosłego zielenią, odzywać się miały jęki nieszczęśliwej Zośki, żony wojewody i pana zamku – jak niosło podanie – przed pięciu wiekami żywcem zamurowanej w podziemiu. Od niejto baszta wzięła swe nazwanie.
Na piwnicach wznosiła się dopiero istotna widoma podstawa gmachu, w czworobok zbudowanego, niby klasztor, z klasztornym, półotwartym, arkadowym i sklepionym kurytarzem, dźwigającym na swych przysadzistych łukach i pękatych filarach szerokie mury piętr wyższych. Mieściły się tu teraz: stajnie, wozownie, kuchnie, piekarnie, kredens i mieszkania licznej służby, chociaż dla tej powznoszono – także w czasach późniejszych – kilka dworków za mostem, w lesie, stanowiącym zarazem park bcreźnicki. Tu – również na dole – znajdowała się sień ogromna, do której wchodziło się przepysznemu podwojami o spiżowem… misternem okuciu. Porton tworzyła framuga, wypełniona pięknemi, płaskiemi kolumnami porfirowemi, z kapitelami i ozdobami architektonicznemi z różnokolorowych (przeważnie ciemnych, centkowanych) marmurów i bronzu złoconego; – wszystko w barokowym, niezbyt przekwitłym stylu. Tu już znać było wprawne i poczuciem piękna kierowane dłuto włoskich robotników.
Za drzwiami piętrzyły się w górę monumentalne stopnie marmurowe. Ściany klatki schodowej okrywały gobeliny i makaty wielkiej wartości. Apartamenta, do których wiodły, składały się z dużych komnat. W niektórych całe namioty tureckie, u sufitów wierzchołkami zawieszone, a nad samą posadzką – wysłaną wschodniemi kobiercami – do ścian przybite, upięte i wyginające się powiewnie, tworzyły cudną dekoracyę. Zbrojowni – mogło nie jedno muzeum państwowe, nie jeden arsenał, bogactw pozazdrościć, a galerye portretów familijnych, między któremi – począwszy od XVII wieku – znajdowało się wiele konterfektów pędzla pierwszych mistrzów włoskich, flamandzkich, niemieckich i francuskich, współzawodniczyć byłyby w stanie z najcenniejszemi monarszemi zbiorami tego rodzaju, w pałacach królewskich, pierwszych stolic Europy.
Wielka wspaniała sala balowa znajdowała się w pośrodku gmachu, znacznie wyższa od komnat, bo wznosiła się niemal przez całe dwa piętra. Oświetlały ją też dwa rzędy okien, zwróconych ku południowi.
Boczne salony umeblowane były, każdy w innym stylu; przyozdobione zaś darami królów i książąt, swoich i obcych.
Kaplica – jak kościół prawie obszerna – zdawała się wydartą z jakiejś świątyni papieskiego Rzymu i przeniesioną tu w całej swej włoskiej, renesansowej okazałości, z mozaikami, płaskorzeźbami, ornamentacyami – słowem: z bogactwem najprzeróżniejszych artystycznych szczegółów. I ona przecinała dwa piętra, dosięgające dachu, nad który wybiegała kopułą miedzianą, złoconą i krzyżem, równie złoconym, błyszczącym w promieniach słonecznych, a widocznym z daleka.
Apartamenta, w których mieszkali hrabia i hrabina – w tym ogromie bowiem trzeba było koniecznie wydzielić dla siebie jakiś lokal odrębny – nosiły cechę nowożytnego zbytku, połączonego z najwyszukańszym komfortem. Tu pan August dogadzał przedewszystkiem swemu usposobieniu sybaryty; tu każdy sprzęt czynił zadość jego osobistym przyzwyczajeniom i potrzebom; tu mu było dobrze, miękko, cicho, miło… ciepło w zimie, chłodno w lecie; tu tylko czuł się zupełnie u siebie, chociaż żona – którą kochał istotnie – wolała tamte pokoje, przemawiające wspomnieniami przeszłości do jej wyobraźni.
Bliska biblioteka urządzoną była także wytwornie i wygodnie. Najobficiej zaś reprezentowaną w niej była literatura lekka, tak zwana piękna, z całym swym modnym naturalizmem i excentrycznością; po belletrystyce przeważała: filozofia, historya, oraz broszury polityczne i księgi poświęcone strategii i taktyce wojennej. Nie brakło i rękopismów ciekawych, bo przodkowie hrabiego otaczali się ludźmi uczonymi, a i sami nie gardiii piórem. W szeregu ich liczono kilku wybitnych statystów, (którzy pisali o naprawie Rzeczypospolitej) i jednego poetę. Na stole – ustawionym w pośrodku szaf zakrywających ściany i wypełnionych foliałami i woluminami od posadzki do sufitu – leżały dzienniki, przeglądy i najświeższe utwory bieżącej doby pomieszane z białemi krukami, wielkiej ceny.
W zamku wszyscy czytać lubili.
Pani Eleonora sprowadzała najnowsze publikacyę i prenumerowała mnóstwo wydawnictw peryodycznych krajowych, oraz kilka zagranicznych. W okolicy szeptano sobie na ucho, że pisuje nawet do dwóch tygodników polskich i do jednej resztę francuskiej, bezimiennie i pod pseudonimem. Genera! zaś – ile razy gościł w Bereźnicy, pół dnia przepędzał w bibliotece. Z wprawą niemal dziennikarza przejrzawszy szybko gazety, zabierał się do książek i w parę godzin pochłaniał tom francuskiego romansu lub polemicznej jakiej broszury. Pomimo wieku i osłabionego wzroku czytał niezmiernie prędko, bez wyboru, co mu tylko w ręce wpadło. Dzieło przeczytane oceniał zwykle z bystrością inteligentną, niekiedy słusznie, zawsze bardzo dowcipnie, chociaż nader złośliwie. Pobłażliwości nie znał wcale, jakkolwiek dla autorów z ta lentem czuł pewien rodzaj szczerego uznania i dziedzicznego szacunku, z któremi jednak zdradzać się nie lubił. Z pokuszeń literackich żony żartował.
Kiedy był w złym humorze, nie oszczędzał ani pisarzów, należących do konserwatywnego obozu, ani postępowców, ani Polaków, ani obcych. Szczególniej lubiał wyszydzać pedantyzm Niemców, ich patryotyczne zacietrzewienie się czy zaślepienie, bo cały świat piśmienniczy, a przedewszystkiem rodzimy i najbliższy sąsiedzki – widziany przez pryzmat własnych, cynicznych poglądów – wydawał mu się pełnym hipokryzyi, śmiesznym, małym i nikczemnym. Do przekonania trafiał mu tylko pessymizm, chociaż go nieraz obwiniał o zbyt socyalno-rewolucyjny charakter. Pussymizm brał za odwagę myśli, nie krępowanej stronniczemi względami, a pomimo, że i z niego nieraz szydził – bo w rozdrażnieniu moralnem, jakiemu często ulegał, musiał wszystko wyśmiewać – w atmosferze jednak wytworzonej przez ten kierunek czuł się swobodniejszym, mniej występnym i poniekąd usprawiedliwionym, przynajmniej w oczach własnych.
Spiesząc na wyższe piętra głównego gmachu zamkowego, aby przyjrzeć się jego przepychowi wewnętrznemu, zapomnieliśmy, zajęci pięknością portonu i drzwi wchodowych, które wprowadziły nas na schody, zatrzymać się przy jednym z narożników czworobocznego kurytarza, obiegającego cały parter.
Od wschodu, pod płaskim, chociaż wysoko wzniesionym łukiem arkady, wchodziło się tu do obszernej izby bez podłogi. Z ziemi, twardo, jak klepisko ubitej, wynurzała się studnia, ocembrowana dębowemi balami, głęboka, czarna, jak paszcza jakiejś przepaści bezdennej. Nad nia zwieszały się łańcuchy – obwijające walec, obracany za pomocą koła – i zakończone duźem, żelaznemi obręczami obitem wiadrem. Kiedy je w dół spuszczano, kilka minut czekać trzeba było aż pluśnie głucho; potem także kilka minut windowano je w górę z ciemnej szyi. Woda wydobyta w ten sposób, była czysta i chłodna; wydawała się zaś w piciu dziwnie smaczną i orzeźwiającą.
Powiedzieliśmy już wyżej, że Zamek Bereźnicki w swej olbrzymiej całości przedstawiał się poważnie i groźnie.
Istotnie, pomimo zmian, przebudowań i częściowej ruiny, budził w umyśle widokiem swoim jasne wyobrażenie, jakiemi być musiały niegdyś owe stare, słynne forteczki kresowe, których tyle z ziemią zrównali Turcy, Tatarzy i Kozacy. On oparł się wojennemu zniszczeniu; nazewnątrz urągał dotąd wpływom czasu; w wewnętrznem swem urządzeniu tylko w nader szczupłym zakresie pozwolił nowoczesności wziąć górę nad przeszłością – słowem: stał dumny, silny, wspaniały, strażnik chwały i wielkości znakomitej rodziny, reprezentowanej, w jego murach, przez starca, więdniejącą przedwcześnie kobietę i dziecko wątłe, anemiczne, słabowite. Tu bowiem, w tej twierdzy, jeszcze potężnej, chociaż bez garnizonu (bo może nawet duchy przodków z niej odleciały smutne!), gdzie ostatni rycerz do obcych należał szeregów – urodziła się Klarcia. Chuchano na nia, okrywając puchem łabędzim, owijając flanela i watą. Czuwano przy niej dniem i nocą; otaczano ją staraniami pełnemi miłości. Nadwornemu lekarzowi, mieszkającemu w zamku, nie wolno było oddalić się nawet na dzień jeden.
Sypano złotem, aby drogie życie jedynaczki utrzymać… i Klarcia wegetowała, chociaż w kolebce jeszcze przeszła silne zapalenie płuc, a suchoty, łatwo mogące się rozwinąć w ważkiej i wklęsłej piersi; zagrażały jej ciągle.
Dziecko żyło dzięki nieustającej walce, jaką przywiązanie rodzicielskie i wiedza lekarska wypowiedziały śmierci. Biedactwo jakieś chłopskie by toby już dawno zmarniało, oddawna spoczęłoby na dnie glinianego dołu, w małej trumience, pod mogiłą cmentarną; ale pańska pociecha, chociaż słaba i delikatna, jak pajęczyna, broniona od wszelkich szkodliwych dla zdrowia wpływów, ile tylko sił i środków ludzkich starczyło, wyrastała wprawdzie wiotka, blada, ledwie trzymająca się ziemi, lecz sprytna, intelligentna i nad wiek rozważna.
To też matka i ojciec pieścili i psuli dziewczynkę w zawody. Wszystko jej było wolno, aby się tylko strzegła przeziębienia. Byle regularnie piła tran i kozie mleko, byle ubierała się ciepło i zażywała w oznaczonych godzinach lekarstwa przyrządzane i podawane jej przez doktora – jak cień wraz z bona błąkającego się za nia od rana do wieczornego zmroku – mogła zażądać… choćby gwiazdki z nieba.
Sa czasy, kiedy dzieci przychodzą na świat takie już odrazu rozsądne i wystudzone, jakby gdzieś w innem życiu przeszły szkołę doświadczenia, które nas starszych, tu dopiero na tym padole płaczu i rozczarowań, oblewając zimną woda zawodów, ochłodziło w miarę.
Klarcia w podziw wprawiała swoim rozsądkiem.
Przez myśl jej nie przeleciało zażądać gwiazdki, zawieszonej wysoko w ciemnym niebios szafirze. Na co?… Wszak niańka jej opowiadała, że z każdą wiąże się jedno życie ludzkie, że kiedy, która odrywa się od firmamentu i leci w przestrzeń nieskończoną, któś umiera… A gdyby też własną wy brała?… Rodzice-by może dali, bo oni przecię równie, jak ona… nie wiedzą, która gwiazdka do K lare i należ)*… Cóż wtedy?… Smierć!…
Ach! na samą myśl o tem dreszcz mroźny przebiegał po jej drobnem ciele. Nie, nie… lepiej kasłać, męczyć się, cierpieć… ale żyć przy mamie i tacie, którzy tacy dobrzy i tak bardzo ją kochają!
Ubierała się więc ciepło, piła tran i kozie mleko, spełniała wszystkie polecenia lekarza… bez skrzywienia się, bez kaprysu.
Liczyła zaledwie lat pięć, kiedy już i bajki nianiek o gwiazdkach przestały ją zajmować. Nie wierzyła im wcale. Tylko troska o swój byt zaprzątała jej umysł, rozwijający się nader szybko; tonęła przytem w pomroce ciągłej obawy.
Z powodu prawie nieustannego rozdrażnienia nerwów, skłonną była do omdleń, a lękała się ich bardzo, przekonana, że zgon poprzedzają.
Widziała raz, jak zdychało kociątko malutkie, przez zdziczała matkę opuszczone. Naprzód targały niem konwulsye; potem wyciągnęło się jak długie na darni wału zamkowego i, omdlewając, cicho usnęło. Serduszko czas jakiś kołatało jeszcze podbiałem futerkiem… Następnie kołatać przestało.
Klarcia położyła rączkę na martwem zwierzątku i aż odskoczyła przerażona. Kocię, przed chwilą ciepłe, wydało się jej teraz dziwnie, okropnie zimnem. O takim strasznym chłodzie nie miała pojęcia,
Widok, jaki przedstawiał się jej oczom, napełniał ją trwogą; a jednak nie można było jej oderwać od miejsca, w którem leżały zwłoki biednego stworzenia. Bona, zaniepokojona milczeniem i osłupiałym wzrokiem panienki, pobiegła po hrabinę. Zaledwie Klarcia matkę ujrzała, zwróciła się do nie.j z zapytaniem:
– Czy i ze mną tak będzie, gdy umrę?
Pani Eleonora ze sciśniętem sercem, wzruszona do głębi, wzięła dziecko w objęcia, tuliła do siebie i pocałunkami okrywała bladą, zsiniałą twarzyczkę.
– Czemu mi nie odpowiadasz, marno?
– Bo nie chcę, abyś myślała o tak przykrych rzeczach.
– Trudno nie myśleć, kiedy widziałam… kiedy się domyśliłam, że i mnie tosamo spotka.
– Ależ tobie nic nie zagraża.
– A dlaczego oboje z ojcem tak się o mnie troszczycie?
– Bo cię kochamy… bo nie chcemy opuścić naszego najdroższego dziecka, jak ta wyrodna matka, która porzuciła swoje kociątko i dlatego je utraciła.
– Wiem, że jestem chora i na śmierć skazana!…
Zamilkła.
Nie płakała, ale cała utonęła w jakiemś bolesnem zadumaniu. Pocałunki generałowej zamykały jej usta, nie usuwały jednak z główki czarnych rozmyślań.
Wspomnienie męczarni zgonu i owego okropnego chłodu, jaki wieje od trupa, wyryło się silnie w mózgu Klary i udręczało ją długo. Obraz zatarł się z czasem w pamięci, ale wrażenie pozostało głęboko w duszy i dolegało jak cierpienie fizyczne. Wszystkie bowiem czucia i wstrząśnienia moralne, o ile ją zaniepokoiły lub przykro dotknęły w dzieciństwie, z biegiem dni przeobrażały się w jakieś ciemne tło, w jakąś ogólną żałobną barwę, w której myśl jej kąpała się z upodobaniem, a jednak przy akompaniamencie dojmującego rozdrażnienia nerwowego.
Nie przeto, aby sama była ciągle smutną. Nie. Młodość brała górę tak nad osłabieniem ciała, jak nad szarym kolorytem poglądów rozpaczliwych. Uśmiechała się często i nieraz bawiła wesoło, zapominając o wszelkich zmorach, przygniatających wątłe piersi; lecz wyobraźnia chorobliwa i spaczona ubóstwieniem, jakiem ją otaczano, przedstawiała jej tylko postać własną, białą i świetlaną, wśród chmur ponurej rzeczywistości. Dopuszczała najwyżej, że generał i hrabina świecą także, jak księżyce, odbiciem jej blasków.
Kochała ich… ale co to było za kochanie! Składały.się na nie przedewszystkiem: próżność
1 duma, łagodzone po części tylko odziedziczonemi po matce zarodkami dobroci i szlachetności – drzemiącemi na dnie serca Klary, a budzącemi się niekiedy nagle i niespodzianie – oraz wychowaniem, pokrywającem wytwornemi formami szorstkość innych wrodzonych instynktów.
Kiedy nareszcie dziecko zmieniło się w podlotka, niezwykła zaczęła się z niej wytwarzać istota, pod każdym względem różna od rówieśnic i rówieśników.
Chociaż z Usposobienia wcale gwałtowna i żywa, rzadko kiedy unosiła się gniewem, a nawet uniósłszy się, umiała nad nim zapanować. Wiedziała, że jest słabą, że potrzebuje ciągłej opieki, starań i pomocv; więc pomimo, że była bożyszczem domu, pomimo, że przypodobać się Klarci znaczyło to samo, co posiąść łaski jej rodziców, nie chciała odwoływać się do apelacyi i wojować z góry zapewnionym sobie przychylnym wyrokiem wyższej instancyi; wolała raczej sama pozyskiwać życzliwych wśród domowników – i obcych, dzierżąc władzę przewodnią tylko we własnych rękach, bez czyjejkolwiek bądź interwencyi.
Od domowników aż roiło się w zamku. Na dziesiątki liczono guwernantki, nauczycieli, rezydentów, gracyalistów i służbę.
Faworytami Klarci zostawali ci tylko, co jej pochlebiali, i ci, co się przednia płaszczyli. Pogardzała nimi, ale ich lubiła. Możnowładczy duch rozpierał wązkie piersi dziewczynki. Sama była układną i grzeczną, lecz uprzejmość jej grzeszyła przesadą i nieszczerością. Czuć było, że wymawiając ujmujące i pochlebne wyrazy, nie wierzy w nie zupełnie, lecz mówi – że użyjemy tu od przysłowia zapożyczonego zwrotu–aby wróbla złapać na plewy.
Kupowała też łudzi słowami, jak inni kupują ich pieniędzmi, a w ograniczonej sferze wpływów i stosunków, w których królowała, przychodziło jej to niezmiernie łatwo. Używała wszelkich środków do zjednania sobie uznania i sympatyi, pokrywając pozorną dobrocią i słodyczą swoje… nie powiemy samolubstwo, bo byśmy może wyrazili się zbyt ostro – lecz coś… coś… w rzeczy samej, bardzo do egoizmu zbliżonego.
Generał, który przepadał za córką, ale znał ją lepiej, niż hrabina – bo obserwował baczniej i uważniej – dostrzegł w tym projekcie na kobietę większą część wad własnych, tylko w miniaturowych rozmiarach i połączonych z pewnemi przymiotami tak spoiście, że istotnie potrzeba było bystrego oka, aby jedne od drugich systematycznie i właściwie oddzielić.
Nadto Klarcię otaczała pewna aureola poezyi i wdzięku, promieniejąca zwykle z czoła istot słabych, zwłaszcza, gdy temi istotami są ładne panienki, a hrabianka – pomimo, że bardzo szczupła i mizerna – zapowiadała piękność co się zowie. Tej aureoli – z natury rzeczy – brakło ojcu, zwłaszcza, że Mary cynik przyznawał się chętnie do swych ułomności, a nawet chełpił się niemi; Klara zaś z hipokryzyą pełną naiwności umiała się masko wać, szczególniej przed generałową, ktorą nazywała nawpół pieszczotliwie, a nawpół ironicznie: mateczką błękitną".
W przekonaniu małej realistki, błękit miał być kolorem i emblematem idealizmu, wyznawanego przez matkę. Zasmucić jej jednak nie chciała ani swojemi wyobrażeniami, ani swojem sobkówstwem, bo to przedwcześnie a dziwacznie rozwinięte stworzenie kochało panią Eleonorę po swojemu, ale rzeczywiście, całem rozdrażnieniem wydelikaconych nerwów i odrobiną prawdziwego uczucia, tlejącego na dnie chorego serduszka.