Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na ruinach: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na ruinach: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 238 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

któ­ra wy­cho­dzi od dnia 1 Lip­ca l890 r. po­cząw­szy, w to­mach mie­sięcz­nych 10 ar­ku­szo­wych, opraw­nych w ja­sno, brą­zo­we płót­no z wy­ci­ska­mi, po ce­nie

50 cen­tów za tom opra­wio­ny i za­wie­rać bę­dzie ob­fi­tą tro­ić, zło­żo­ną z ory­gi­nal­nych i tłó­ma­czo­nych utwo­rów z dzie­dzi­ny po­wie­ści, no­we­li, po­ezyi, po­dró­ży, oraz li­te­ra­tu­ry na­uko­wej.

Tą dro­gą, po nie­prak­ty­ko­wa­nie niz­kiej ce­nie… któ­ra nie­omal że po­kry­wa za­le­d­wo kosz­ta sa­mej opra­wy, każ­dy z na­szych sta­łych przed­pła­ci­cie­li bę­dzie mógł przyjść po pew­nym cza­sie do po­sia­da­nia wy­bo­ro­wej bi­blio­tecz­ki do­mo­wej.

Do ca­łej sery i to­mów, ja­kie ko­lej­no naj­re­gu­lar­niej w pierw­szych dniach każ­de­go mie­sią­ca uka­zy­wać się będą, przy­go­to­wa­li­śmy ob­fi­ty i do­bo­ro­wy ma­te­ry­ał, zło­żo­ny i utwo­rów za­rów­no pol­skich jak i pierw­szo­rzęd­nych za­gra­nicz­nych pi­sa­rzy. Czy­tel­ni­kom na­szym za­mie­rza­my po­da­wać w do­bo­ro­wych, tłu­ma­cze­niach naj­now­sze i naj­wy­bit­niej­sze utwo­ry li­te­ra­tu­ry po­wie­ścio­wej za­gra­nicz­nej, któ­re w na­szej "Bi­blio­te­ce" uka­zy­wać się będą rów­no­cze­śnie z ory­gi­na­ła­mi, a obok po­wie­ści, tak­że utwo­ry po­etycz­ne, opi­sy po­dró­ży i po­pu­lar­ne pra­ce, do­ty­ka­ją­ce naj­now­szych i naj­cie­kaw­szych ob­ja­wów w dzie­dzi­nie wie­dzy.

Od­da­jąc Pu­blicz­no­ści pol­skiej w ręce po­wyż­sze wy­daw­nic­two, przy­stę­pu­je­my do dzie­ła z otu­chą i wia­rą, że ogół spo­łe­czeń­stwa po­prze na­sze usi­ło­wa­nia. Pra­gnie­my udo­wod­nić, że myl­nym jest do­tych­cza­so­wy po­gląd, iż czy­tel­nic­two nic jest u nas do tego stop­nia roz­bu­dzo­ne, aby wy­daw­nic­two tego ro­dza­ju, jak na­sze, przy tak ba­jecz­nie niz­kiej ce­nie utrzy­mac się mo­gło, Obcy spe­ku­lan­ci, nie­miec­cy księ­ga­rze wie­dzą o tem od­daw­na i dla­te­go w ostat­nich la­tach usi­łu­ją za­sy­pać kraj nasz tu­zin­ko­we­mi bez wy­bo­ru i war­to­ści utwo­ra­mi, jak to czy­ni obec­nie księ­garz wie­doń­ski p. Bon­dy, roz­po­wszech­nia­ją­cy po ca­łej Ga­li­cyi przez licz­nych nie­miec­kich kol­por­te­rów swą "Bi­blio­te­kę ro­dzin­ną.u

Je­że­li w Niem­czech wy­daw­nic­twa po­dob­ne li­czą po kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy abo­nen­tów, pra­gnie­my wie­rzyć, że u nas tyle ich przy­najm­niej ze­brać po­tra­fi­my, by wy­daw­nic­two utrzy­mać się i roz­wi­jać nadal mo­gło!

Nowa Bi­blio­te­ka Ro­dzin­na.

OGÓL­NE­GO ZBIO­RU TO­MIK IV.

Nowa Bi­blio­te­ka Ro­dzin­na.

Z. Sar­nec­ki .

TREŚĆ:

NA RU­INACH .

W KRA­KO­WIE,

NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI J. K. ŻU­PA­NOW­SKIE­GO & K..J. HEU­MAN­NA.

1890.

WSPÓŁ­WY­DAW­CA A. KA­CZUR­BA.

W KRA­KO­WIE, W DRU­KAR­NI „CZA­SU” FR. KLU­CZYC­KIE­GO I SP. pod za­rzą­dem Jó­ze­fa Ła­ko­ciń­skie­go.

Zyg­munt Sar­nec­ki.

NA RU­INACH

PO­WIEŚĆ.

Uro­dzi­ny Kla­ry po­wi­ta­no w zam­ku Bercź­nic­kim wiel­ką ra­do­ścią, cho­ciaż pan ge­ne­rał, jej oj­ciec, i pani hra­bi­na, Ele­ono­ra jej mat­ka, pra­gnę­li nie cór­ki, lecz dzie­dzi­ca wiel­kie­go imie­nia, bo do dźwi­ga­nia jego cię­ża­ru po­trze­ba było sil­nych bark mę­skich, a nie wą­tłych ra­mion dziew­czyn­ki, le­d­wie sztu­ką le­kar­ską utrzy­ma­nej przy ży­ciu, wy­cho­wa­nej w pu­chu, strze­żo­nej od lada po­wie­wu, mo­gą­ce­go zmro­zić na­zaw­sze ist­nie­nie sła­bo­wi­te­go nie­mow­lę­cia.

Na­zwi­sko, pod któ­rem mała Klar­cia przy­szła na świat, za­pi­sy­wa­ła hi­sto­rya nie­mal na wszyst­kich swych kar­tach od naj­daw­niej­szych do ostat­nich cza­sów. Tyl­ko na jed­nych ja­śnia­ło ono bla­ska­mi cno­ty i za­słu­gi, na in­nych czer­ni­ło się pla­ma­mi wy­stęp­ku i swa­wo­li. Te dwie tra­dy­cye krzy­żo­wa­ły się i gma­twa­ły nie­ustan­nie, tak, że w na­ro­dzie ota­cza­no je na­prze­mian: nie­kie­dy czcią i mi­ło­ścią po­wszech­ną, nie­kie­dy ogól­ną nie­na­wi­ścią i po­gar­dą. Ci zaś, co je­den po dru­gim bra­li brze­mię tak róż­no­rod­ne­go dzie­dzic­twa, no­si­li je z duma wiel­ką, nie­ba­cząc czy po­ły­ska pro­mien­nie, czy rdzą się bru­dzi: na­zwi­sko swo­je uwa­ża­li za wła­sność oso­bi­sta, a nie pu­blicz­ną. Za­po­mi­na­li, że w sa­mym jego wy­ra­zie dźwię­czą wszyst­kie wspo­mnie­nia za­szczy­tów i do­sto­jeństw udzie­lo­nych przod­kom przez Rzecz­po­spo­li­tą w na­gro­dę ich za­cnych czy­nów, nie­wy­ma­za­nych z pa­mię­ci po­tom­nych, tyl­ko przez wdzięcz­ność za owe czy­ny, po­mi­mo zbrod­ni, ja­kie­mi nie­jed­no­krot­nie ob­ra­ża­li ma­je­stat Oj­czy­zny – daw­niej, god­ność i uczu­cia spo­łe­czeń­stwa – póź­niej. To też, dzię­ki lek­ko­myśl­nej po­błaż­li­wo­ści, dla moż­nych, u nas zwy­czaj­nej, im smut­niejszc­mi sta­wa­ły się cza­sy, w tem po­sęp­niej­szych bar­wach ma­lo­wa­ły się dzie­je zna­ko­mi­tej ro­dzi­ny, tem mniej na ob­ra­zie jej dzia­łal­no­ści było świa­teł, a wię­cej cie­ni. Wśród ota­cza­ją­cej ją, upa­da­ją­cej i nik­czem­nie­ją­cej opi­nii oko­li­cy… a może i kra­ju… po­nu­ry ko­los jej dumy wy­ra­stał co­raz wy­żej, co­raz bar­dziej bez­czel­niej urą­ga­jąc po­zio­mo­wi, nie­mo­gą­ce­mu iść z nim w za­wo­dy, ani w złej, ani w do­brej sła­wie.

Naj­bliż­szą spad­ko­bier­czy­nią pierw­szej była Kla­ra, gdyż oj­ciec jej, Au­gust, z cy­ni­zmem bez­wsty­du, na­gro­ma­dził wo­ko­ło sie­bie w cią­gu dłu­gie­go ży­wo­ta same cie­nie, same po­twor­ne hań­by i po­ni­że­nia. Do­mnie­ma­nym zaś dzie­dzi­cem cnót tra­dy­cyj­nych był An­toś, stry­jecz­no-stry­jecz­ny bra­ci­szek Klar­ci, o kil­ka lat wcze­śniej od niej uro­dzo­ny, syn hra­bie­go Sta­ni­sła­wa, któ­ry ca­łem ży­ciem, peł­nem do­wo­dów ry­cer­skie­go ho­no­ru i wier­no­ści dla świę­tych sztan­da­rów, sta­rał się oku­py­wać winy dzia­dów, oj­ców i naj­bliż­sze­go swe­go krew­ne­go. Zwa­śnio­ny z nim, od­daw­na nie wi­dy­wał go wca­le.

Jak­by dla do­peł­nie­nia cha­osu, jaki pa­no­wał W tych sto­sun­kach fa­mi­lij­nych, żona ge­ne­ra­ła, na­le­ża­ła do ro­dzi­ny, wpraw­dzie o wie­le mniej słyn­nej, za­szczy­ca­nej i zna­ko­mi­tej… ale nie­ska­zi­tel­nej. Na niż­szym i skrom­niej­szym pniu drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go jej rodu nikt nie do­pa­trzył­by hań­bią­ce­go pęk­nię­cia, ani ro­ba­ka znik­czem­nie­nia, to­czą­ce­go owo­ce jego ko­na­rów. Oj­ciec pani ge­ne­ra­ło­wej padł na polu bi­twy śmier­cią bo­ha­te­ra; brat star­szy umarł gdzieś da­le­ko, jako mę­czen­nik; mat­kę za­bra­ła z zie­mi roz­pacz i cier­pie­nie; a ona, sie­ro­ta, wy­cho­wa­na w ob­cym, pra­wie ko­smo­po­li­tycz­nym domu na kre­sach, wy­da­ną zo­sta­ła bar­dzo mło­do za znacz­nie od sie­bie star­sze­go czło­wie­ka, któ­ry po­ko­chał ją szcze­rze całą siłą ostat­niej na­mięt­no­ści, roz­bu­dzo­nej przez kon­trast uspo­so­bień i cha­rak­te­rów.

W tej mi­ło­ści i w po­ży­ciu wzo­ro­wem z oso­bą ni­zmier­nie szla­chet­ną i do­brą, cy­nizm hra­bie­go, jak­kol­wiek nie starł się zu­peł­nie, stę­pił jed­nak­że swo­je ostrze; ona zaś, cho­ciaż cno­tli­wa i za­cna, jak jej przod­ko­wie i ro­dzi­ce, prze­ję­ła od męża dumę i cześć dla jego na­zwi­ska, cześć po­dob­ną do po­gań­skie­go bał­wo­chwal­stwa – tem dziw­niej­szą, że szła ona w pa­rze z po­zo­ra­mi re­li­gij­no­ści. Mó­wi­my po­zo­ra­mi, w domu bo­wiem, w któ­rym wzro­sła, prak­ty­ki re­li­gij­ne no­si­ły na so­bie czczy, świa­to­wy cha­rak­ter, nie ma­ją­cy nic wspól­ne­go ani z głę­bo­ka wia­rą na­sze­go ludu, ani z istot­nie chrze­ściań­skie, go­rą­cem wy­zna­niem na­szych pra­oj­ców. In­te­li­gent­na i wy­kształ­co­na – wśród wspa­nia­łych pa­mią­tek wiel­ko­ści ro­dzin­nej, któ­re­mi za­mek w Be­reź­ni­cy prze­ma­wiał do jej wy­obraź­ni – tak się prze­ję­ła ta wiel­ko­ścią, że po­nie­kąd dla niej tyl­ko żyła, sta-sta­ra­jąc się złe tłó­ma­czyć i uspra­wie­dli­wiać, a do­bre pod­no­sić do wy­żyn, z ja­kie­mi żad­na, choć­by naj­czyst­sza tra­dy­cya rów­nać się nie mo­gła.

Pani Ele­ono­ra, utra­ciw­szy na­dzie­ję po­sia­da­nia po­tom­ka płci mę­skiej, a ko­cha­jąc przy­tem Klar­cię całą peł­nią ma­cie­rzyń­skie­go przy­wią­za­nia, zwró­ci­ła uwa­gę na stry­jecz­ne­go bra­ta swe­go meza, któ­re­go do­bra sła­wa mo­gła pod­nieść mo­ral­ne zna­cze­nie ro­dzi­ny. Za­pra­gnę­ła zbli­żyć do sie­bie zwa­śnio­nych, a kto wie, może w przy­szło­ści – po­łą­czyć cór­kę z jego sy­nem, aby chwa­ła i bo­gac­twa fa­mi­lij­ne, tym związ­kiem uszla­chet­nio­ne i zla­ne w jed­ne ca­łość, za­ja­śnia­ły zno­wu daw­nym splen­do­rem, jak nie­gdyś. Ale przy urze­czy­wist­nia­niu swo­ich za­mia­rów na­tra­fi­ła – tak z jed­nej, jak z dru­giej stro­ny – na trud­no­ści pra­wie nie do prze­zwy­cię­że­nia. Hra­bia Au­gust nie chciał sły­szeć o ku­zy­nie. Zwał go zwy­kle "czer­wo­nym" albo "naf­cia­rzem"; ku­zyn zaś ani my­slał po­dać ręki do zgo­dy. Pięt­no­wał ge­ne­ra­ła w du­chu naj­ha­nieb­niej­szą na­zwą, któ­rej tyl­ko przez cześć dla na­zwi­ska nie wy­ma­wiał gło­śno.

0! bo i hra­bia Sta­ni­sław był dum­ny! Go­tów po­świę­cić sie­bie i ma­ją­tek na oł­ta­rzu ho­no­ru i obo­wiąz­ku, nie poj­mo­wał – we wzglę­dzie czci dla swe­go rodu – żad­ne­go pierw­szeń­stwa, żad­nych ustępstw, żad­ne­go współ­za­wod­nic­twa. Je­den i dru­gi, cho­ciaż sta­li na dwóch prze­ciw­nych krań­cach po­jęć o god­no­ści oso­bi­stej i na­ro­do­wej – ten za­mknię­ty w cy­ni­zmie sa­mo­lub­nym, zdol­nym do wszel­kie­go po­ni­że­nia wo­bec siły, tam­ten le­gi­ty­mi­sta… wie­rzą­cy w pra­wa nie­przedaw­nio­ne, szu­ka­ją­cy w po­świę­ce­niu i ofie­rze roz­gło­su i uzna­nia – jed­nak­że bili czo­łem przed bo­żysz­czem py­chy ro­do­wej, obaj, re­pre­zen­tan­ci za­sad nie­go­dzą­cych się z du­chem cza­sów dzi­siej­szych, cza­sów sty­ka­ją­cych się, nie­ste­ty, z prze­szło­ścią nie do­dat­nie­mi lecz ujem­ne­mi bie­gu­na­mi; bo wśród po­tęż­nych prze­ło­mów po­jęć i wy­obra­żeń, gdy jed­na epo­ka do­go­ry­wa, a dru­ga ma się le­d­wie na­ro­dzić, tyl­ko złe ze złem ko­ja­rzy się ma­gne­tycz­nie, ja­kąś mi­mo­wied­ną siłą przy­cią­ga­nia; do­bre zaś z do­brem trze­ba ko­niecz­nie pra­cą i nad­ludz­kie­mi nie­mal usi­ło­wa­nia­mi łą­czyć.

Dwaj nie­przy­jaź­ni so­bie bra­cia stry­jecz­ni, słu­żąc pod cho­rą­gwią od­mien­nej bar­wy, cho­ciaż sta­li od­osob­nie­ni, każ­dy z nich wspól­ny oby­dwom znak her­bo­wy na drzew­cu za­wie­szał i przed nim tyl­ko w du­chu się ko­rzył. Po­dob­ni byli do ko­men­dan­tów nad­gra­nicz­nych for­te­czek… roz­sy­pu­ją­cych się w gru­zy. Czuj­nie strze­gli mchem po­ro­słych ruin (swych sta­rych prze­ko­na­li i star­szych jesz­cze prze­są­dów) od ze­wnętrz­ne­go wro­ga, a nie prze­wi­dy­wa­li, że wła­sne ich dzie­ci, pod­ło­żyć mogą pod ru­mo­wi­ska minę no­wo­cze­snych, do­brych czy fał­szy­wych idei, a ta – po­mi­mo ich czuj­no­ści i mę­stwa – obie twier­dze wy­sa­dzi w po­wie­trze.

Za­mek Be­reź­nic­ki stał na pa­gór­ku, usy­pa­nym praw­do­po­dob­nie przed laty rę­ka­mi jeń­ców wo­jen­nych i kmie­ci prze­mie­nio­nych w chło­pów.

Na wschód, za­chód i po­łu­dnie pa­no­wał nad sze­ro­kie­mi, ko­li­sto za­to­czo­ne­mi łą­ka­mi i roz­le­głą płasz­czy­zną. Od pół­noc­nej stro­ny łą­czył się mo­stem z bli­skiem mu, dru­giem, lecz już na­tu­ral­nem wzgó­rzem, po­ro­słem la­sem dę­bo­wym i lesz­czy­ną. Most był nie­gdyś zwo­dzo­ny, dziś ka­mien­ny, śmia­łą ar­ka­dą rzu­co­ny nad wi­ją­cym się w* dole stru­mie­niem, by­stro to­czą­cym swe wody ku wiel­kiej rze­ce, od­le­głej o milę. Wi­dać ją było z wież ster­czą­cych nad mu­ra­mi.

Jed­ną tyl­ko dro­gą moż­na się było do­stać do ry­cer­skie­go gniaz­da wiel­kiej ro­dzi­ny. Sze­ro­ka i sta­ran­nie utrzy­ma­na, cho­ciaż spa­dzi­sta i w skal­nym wy­rą­ba­na grun­cie, wio­dła przez dą­bro­wę ku mo­sto­wi, za któ­rym – tuż za­raz – wy­gi­na­ła się bra­ma wjaz­do­wa łu­kiem ob­ra­mo­wa­nym gra­ni­tem, opraw­nym w pół­okrą­głą ścia­nę sta­rej, ol­brzy­miej basz­ty. Za­su­wa­ła ją na noc no­wo­żyt­na kra­ta że­la­zna. Pod skle­pie­niem basz­to­wem – przed­łu­źa­ją­cem bra­mę w kształ­cie ko­rvta­rza – wcho­dzi­ło się na po­dwó­rzec trój­kąt­ny, po dwóch bo­kach opa­sa­ny wa­łem udar­nio­wa­nym, tu­lą­cym się do gru­be­go muru z trze­ma strze­li­ste­mi wie­ży­ca­mi, w nie­rów­nych od­stę­pach do nie­go przy­le­ga­ją­ce­mi, a opie­ra­ją­ce­mi swe pod­nó­ża na ze­wnętrz­nej po­chy­ło­ści pa­gór­ka. Trze­ci bok trój­ką­ta – za­my­ka­ją­cy go szczel­nie – sta­no­wił ogrom­ny gmach, zbu­do­wa­ny z ka­mie­nia i ce­gły sczer­nia­łej, więc pra­wie cały ciem­ny, miej­sca­mi tyl­ko ja­skra­wo­ścią świe­żych re­stau­ra­cyj pla­mią­cy ślicz­ną sza­rość, w jaką lata, za­wie­je śnież­ne i desz­cze ob­le­ka­ją sta­ro­daw­ne mury.

Była to naj­wspa­nial­sza re­zy­den­cya, odzie­dzi­czo­na przez ge­ne­ra­ła po pra­dzia­dach. Ża­den z kil­ku pa­ła­ców i dwo­rów, po­sia­da­nych przez nie­go w in­nych do­brach, nie mógł współ­za­wod­ni­czyć z zam­kiem w Be­reź­ni­cy, tak, co do prze­py­chu we­wnętrz­ne­go urzą­dze­nia, jak i co do na­gro­ma­dzo­nych w nim skar­bów pa­miąt­ko­wych. Jako bu­dow­la, za­dzi­wiał tyl­ko roz­mia­ra­mi, a nie pięk­no­ścią li­nii i kształ­tów, się­gał bo­wiem swo­im pier­wot­nym po­cząt­kiem daty, gi­ną­cej w po­mro­ce od­le­głych stu­le­ci. Na­le­żał do naj­sta­ro­żyt­niej­szych za­byt­ków w Pol­sce. Ten i ów wład­ca prze­ra­bia! go czę­ścio­wo, kła­dąc tu i ów­dzie na jego mu­rach, w róż­nych cza­sach, róż­ne pie­czę­cie sty­lów ar­chi­tek­to­nicz­nych; roz­sze­rza­no go, po­więk­sza­no, pod­no­szo­no, po­kry­wa­nio od­mien­nie… ale wszyst­kie śla­dy zmian nik­nę­ły w ol­brzy­miej ca­ło­ści, groź­nie i po­waż­nie jed­no­li­tej.

Bu­dy­nek opie­rał się na głę­bo­ko w zie­mię wko­pa­nych fun­da­men­tach z gła­zów. W nich kry­ły się rzad­kiej pięk­no­ści i wiel­ko­ści piw­ni­ce, oświe­tlo­ne za­kra­to­wa­ne­mi okna­mi i strzel­ni­ca­mi wy­zie-ra­ją­ce­mi na ko­bie­rzec łąk, ro­ze­sła­ny u stóp wzgó­rza, oraz da­lej na mia­stecz­ko i sio­ła, skła­da­ją­ce klucz be­reż­nic­ki. Z mu­ro­wa­nych wy­lo­tów owych strzel­nic – się­ga­ją­cych aż po za darń pa­gór­ka – wy­chy­la­ły się dłu­gie spi­żo­we szy­je dział i hau­bic, o za­dach przy­ozdo­bio­nych her­ba­mi. Spo­czy­wa­ły na ni­skich, ru­cho­mych, stop­nio­wa­nych, z twar­de­go drze­wa wy­cio­sa­nych la­we­tach, któ­re wy­su­wać się da­wa­ły bez wiel­kiej trud­no­ści po dość gład­kiej po­sadz­ce, uło­żo­nej z nie­rów­nych ale oszli­fo­wa­nych płyt ka­mien­nych; przy­czem małe, że­la­zne, za­rdze­wia­łe kół­ka skrzy­pia­ły prze­raź­li­wie.

Sal piw­nicz­nych li­czo­no prze­szło dw*adzie­ścia. Pra­wie wszyst­kie były wid­ne, prócz kil­ku od pół­no­cy prze­zna­czo­nych na wino. Jed­na z tych ostat­nich – już w póź­niej­szych cza­sach – słu­ży­ła za kar­ce­res, do któ­re­go wsa­dza­no krnąbr­nych i nie­ule­głych dwo­rzan; daw­niej bo­wiem… dużo daw­niej… przed laty, wię­zie­niem był loch głę­bo­ki pod basz­tą, zwa­ną Zoś­ką", sto­ją­cą nie­gdyś w po­dwó­rzu od stro­ny za­chod­niej. W cią­gu jed­ne­go z ob­lę­żeń, ja­kie za­mek wy­trzy­mał za wo­jen ko­zac­kich, basz­ta, zdra­dą czy umie­jęt­nie pro­wa­dzo­nym pod­ko­pem pod­mi­no­wa­na, ru­nę­ła… i od­tąd jej nie od­bu­do­wa­no. Obec­ny wła­ści­ciel ka­zał kupę gru­zów za­mie­nić na ro­dzaj bel­we­de­ru z al­ta­ną, owi­tą blusz­czem i po­wo­ja­mi.

Po no­cach z pod ru­mo­wi­ska po­kry­te­go zie­mią, po­ro­słe­go zie­le­nią, od­zy­wać się mia­ły jęki nie­szczę­śli­wej Zoś­ki, żony wo­je­wo­dy i pana zam­ku – jak nio­sło po­da­nie – przed pię­ciu wie­ka­mi żyw­cem za­mu­ro­wa­nej w pod­zie­miu. Od niej­to basz­ta wzię­ła swe na­zwa­nie.

Na piw­ni­cach wzno­si­ła się do­pie­ro istot­na wi­do­ma pod­sta­wa gma­chu, w czwo­ro­bok zbu­do­wa­ne­go, niby klasz­tor, z klasz­tor­nym, pół­otwar­tym, ar­ka­do­wym i skle­pio­nym ku­ry­ta­rzem, dźwi­ga­ją­cym na swych przy­sa­dzi­stych łu­kach i pę­ka­tych fi­la­rach sze­ro­kie mury piętr wyż­szych. Mie­ści­ły się tu te­raz: staj­nie, wo­zow­nie, kuch­nie, pie­kar­nie, kre­dens i miesz­ka­nia licz­nej służ­by, cho­ciaż dla tej po­wzno­szo­no – tak­że w cza­sach póź­niej­szych – kil­ka dwor­ków za mo­stem, w le­sie, sta­no­wią­cym za­ra­zem park bcreź­nic­ki. Tu – rów­nież na dole – znaj­do­wa­ła się sień ogrom­na, do któ­rej wcho­dzi­ło się prze­pysz­ne­mu po­dwo­ja­mi o spi­żo­wem… mi­ster­nem oku­ciu. Por­ton two­rzy­ła fra­mu­ga, wy­peł­nio­na pięk­ne­mi, pła­skie­mi ko­lum­na­mi por­fi­ro­we­mi, z ka­pi­te­la­mi i ozdo­ba­mi ar­chi­tek­to­nicz­ne­mi z róż­no­ko­lo­ro­wych (prze­waż­nie ciem­nych, cent­ko­wa­nych) mar­mu­rów i bron­zu zło­co­ne­go; – wszyst­ko w ba­ro­ko­wym, nie­zbyt prze­kwi­tłym sty­lu. Tu już znać było wpraw­ne i po­czu­ciem pięk­na kie­ro­wa­ne dłu­to wło­skich ro­bot­ni­ków.

Za drzwia­mi pię­trzy­ły się w górę mo­nu­men­tal­ne stop­nie mar­mu­ro­we. Ścia­ny klat­ki scho­do­wej okry­wa­ły go­be­li­ny i ma­ka­ty wiel­kiej war­to­ści. Apar­ta­men­ta, do któ­rych wio­dły, skła­da­ły się z du­żych kom­nat. W nie­któ­rych całe na­mio­ty tu­rec­kie, u su­fi­tów wierz­choł­ka­mi za­wie­szo­ne, a nad samą po­sadz­ką – wy­sła­ną wschod­nie­mi ko­bier­ca­mi – do ścian przy­bi­te, upię­te i wy­gi­na­ją­ce się po­wiew­nie, two­rzy­ły cud­ną de­ko­ra­cyę. Zbro­jow­ni – mo­gło nie jed­no mu­zeum pań­stwo­we, nie je­den ar­se­nał, bo­gactw po­zaz­dro­ścić, a ga­le­rye por­tre­tów fa­mi­lij­nych, mię­dzy któ­re­mi – po­cząw­szy od XVII wie­ku – znaj­do­wa­ło się wie­le kon­ter­fek­tów pędz­la pierw­szych mi­strzów wło­skich, fla­mandz­kich, nie­miec­kich i fran­cu­skich, współ­za­wod­ni­czyć by­ły­by w sta­nie z naj­cen­niej­sze­mi mo­nar­sze­mi zbio­ra­mi tego ro­dza­ju, w pa­ła­cach kró­lew­skich, pierw­szych sto­lic Eu­ro­py.

Wiel­ka wspa­nia­ła sala ba­lo­wa znaj­do­wa­ła się w po­środ­ku gma­chu, znacz­nie wyż­sza od kom­nat, bo wzno­si­ła się nie­mal przez całe dwa pię­tra. Oświe­tla­ły ją też dwa rzę­dy okien, zwró­co­nych ku po­łu­dnio­wi.

Bocz­ne sa­lo­ny ume­blo­wa­ne były, każ­dy w in­nym sty­lu; przy­ozdo­bio­ne zaś da­ra­mi kró­lów i ksią­żąt, swo­ich i ob­cych.

Ka­pli­ca – jak ko­ściół pra­wie ob­szer­na – zda­wa­ła się wy­dar­tą z ja­kiejś świą­ty­ni pa­pie­skie­go Rzy­mu i prze­nie­sio­ną tu w ca­łej swej wło­skiej, re­ne­san­so­wej oka­za­ło­ści, z mo­zai­ka­mi, pła­sko­rzeź­ba­mi, or­na­men­ta­cy­ami – sło­wem: z bo­gac­twem naj­prze­róż­niej­szych ar­ty­stycz­nych szcze­gó­łów. I ona prze­ci­na­ła dwa pię­tra, do­się­ga­ją­ce da­chu, nad któ­ry wy­bie­ga­ła ko­pu­łą mie­dzia­ną, zło­co­ną i krzy­żem, rów­nie zło­co­nym, błysz­czą­cym w pro­mie­niach sło­necz­nych, a wi­docz­nym z da­le­ka.

Apar­ta­men­ta, w któ­rych miesz­ka­li hra­bia i hra­bi­na – w tym ogro­mie bo­wiem trze­ba było ko­niecz­nie wy­dzie­lić dla sie­bie ja­kiś lo­kal od­ręb­ny – no­si­ły ce­chę no­wo­żyt­ne­go zbyt­ku, po­łą­czo­ne­go z naj­wy­szu­kań­szym kom­for­tem. Tu pan Au­gust do­ga­dzał przedew­szyst­kiem swe­mu uspo­so­bie­niu sy­ba­ry­ty; tu każ­dy sprzęt czy­nił za­dość jego oso­bi­stym przy­zwy­cza­je­niom i po­trze­bom; tu mu było do­brze, mięk­ko, ci­cho, miło… cie­pło w zi­mie, chłod­no w le­cie; tu tyl­ko czuł się zu­peł­nie u sie­bie, cho­ciaż żona – któ­rą ko­chał istot­nie – wo­la­ła tam­te po­ko­je, prze­ma­wia­ją­ce wspo­mnie­nia­mi prze­szło­ści do jej wy­obraź­ni.

Bli­ska bi­blio­te­ka urzą­dzo­ną była tak­że wy­twor­nie i wy­god­nie. Naj­ob­fi­ciej zaś re­pre­zen­to­wa­ną w niej była li­te­ra­tu­ra lek­ka, tak zwa­na pięk­na, z ca­łym swym mod­nym na­tu­ra­li­zmem i excen­trycz­no­ścią; po bel­le­try­sty­ce prze­wa­ża­ła: fi­lo­zo­fia, hi­sto­rya, oraz bro­szu­ry po­li­tycz­ne i księ­gi po­świę­co­ne stra­te­gii i tak­ty­ce wo­jen­nej. Nie bra­kło i rę­ko­pi­smów cie­ka­wych, bo przod­ko­wie hra­bie­go ota­cza­li się ludź­mi uczo­ny­mi, a i sami nie gar­diii pió­rem. W sze­re­gu ich li­czo­no kil­ku wy­bit­nych sta­ty­stów, (któ­rzy pi­sa­li o na­pra­wie Rze­czy­po­spo­li­tej) i jed­ne­go po­etę. Na sto­le – usta­wio­nym w po­środ­ku szaf za­kry­wa­ją­cych ścia­ny i wy­peł­nio­nych fo­lia­ła­mi i wo­lu­mi­na­mi od po­sadz­ki do su­fi­tu – le­ża­ły dzien­ni­ki, prze­glą­dy i naj­śwież­sze utwo­ry bie­żą­cej doby po­mie­sza­ne z bia­łe­mi kru­ka­mi, wiel­kiej ceny.

W zam­ku wszy­scy czy­tać lu­bi­li.

Pani Ele­ono­ra spro­wa­dza­ła naj­now­sze pu­bli­ka­cyę i pre­nu­me­ro­wa­ła mnó­stwo wy­daw­nictw pe­ry­odycz­nych kra­jo­wych, oraz kil­ka za­gra­nicz­nych. W oko­li­cy szep­ta­no so­bie na ucho, że pi­su­je na­wet do dwóch ty­go­dni­ków pol­skich i do jed­nej resz­tę fran­cu­skiej, bez­i­mien­nie i pod pseu­do­ni­mem. Ge­ne­ra! zaś – ile razy go­ścił w Be­reź­ni­cy, pół dnia prze­pę­dzał w bi­blio­te­ce. Z wpra­wą nie­mal dzien­ni­ka­rza przej­rzaw­szy szyb­ko ga­ze­ty, za­bie­rał się do ksią­żek i w parę go­dzin po­chła­niał tom fran­cu­skie­go ro­man­su lub po­le­micz­nej ja­kiej bro­szu­ry. Po­mi­mo wie­ku i osła­bio­ne­go wzro­ku czy­tał nie­zmier­nie pręd­ko, bez wy­bo­ru, co mu tyl­ko w ręce wpa­dło. Dzie­ło prze­czy­ta­ne oce­niał zwy­kle z by­stro­ścią in­te­li­gent­ną, nie­kie­dy słusz­nie, za­wsze bar­dzo dow­cip­nie, cho­ciaż na­der zło­śli­wie. Po­błaż­li­wo­ści nie znał wca­le, jak­kol­wiek dla au­to­rów z ta len­tem czuł pe­wien ro­dzaj szcze­re­go uzna­nia i dzie­dzicz­ne­go sza­cun­ku, z któ­re­mi jed­nak zdra­dzać się nie lu­bił. Z po­ku­szeń li­te­rac­kich żony żar­to­wał.

Kie­dy był w złym hu­mo­rze, nie oszczę­dzał ani pi­sa­rzów, na­le­żą­cych do kon­ser­wa­tyw­ne­go obo­zu, ani po­stę­pow­ców, ani Po­la­ków, ani ob­cych. Szcze­gól­niej lu­biał wy­szy­dzać pe­dan­tyzm Niem­ców, ich pa­try­otycz­ne za­cie­trze­wie­nie się czy za­śle­pie­nie, bo cały świat pi­śmien­ni­czy, a przedew­szyst­kiem ro­dzi­my i naj­bliż­szy są­siedz­ki – wi­dzia­ny przez pry­zmat wła­snych, cy­nicz­nych po­glą­dów – wy­da­wał mu się peł­nym hi­po­kry­zyi, śmiesz­nym, ma­łym i nik­czem­nym. Do prze­ko­na­nia tra­fiał mu tyl­ko pes­sy­mizm, cho­ciaż go nie­raz ob­wi­niał o zbyt so­cy­al­no-re­wo­lu­cyj­ny cha­rak­ter. Pus­sy­mizm brał za od­wa­gę my­śli, nie krę­po­wa­nej stron­ni­cze­mi wzglę­da­mi, a po­mi­mo, że i z nie­go nie­raz szy­dził – bo w roz­draż­nie­niu mo­ral­nem, ja­kie­mu czę­sto ule­gał, mu­siał wszyst­ko wy­śmie­wać – w at­mos­fe­rze jed­nak wy­two­rzo­nej przez ten kie­ru­nek czuł się swo­bod­niej­szym, mniej wy­stęp­nym i po­nie­kąd uspra­wie­dli­wio­nym, przy­najm­niej w oczach wła­snych.

Spie­sząc na wyż­sze pię­tra głów­ne­go gma­chu zam­ko­we­go, aby przyj­rzeć się jego prze­py­cho­wi we­wnętrz­ne­mu, za­po­mnie­li­śmy, za­ję­ci pięk­no­ścią por­to­nu i drzwi wcho­do­wych, któ­re wpro­wa­dzi­ły nas na scho­dy, za­trzy­mać się przy jed­nym z na­roż­ni­ków czwo­ro­bocz­ne­go ku­ry­ta­rza, obie­ga­ją­ce­go cały par­ter.

Od wscho­du, pod pła­skim, cho­ciaż wy­so­ko wznie­sio­nym łu­kiem ar­ka­dy, wcho­dzi­ło się tu do ob­szer­nej izby bez pod­ło­gi. Z zie­mi, twar­do, jak kle­pi­sko ubi­tej, wy­nu­rza­ła się stud­nia, ocem­bro­wa­na dę­bo­we­mi ba­la­mi, głę­bo­ka, czar­na, jak pasz­cza ja­kiejś prze­pa­ści bez­den­nej. Nad nia zwie­sza­ły się łań­cu­chy – ob­wi­ja­ją­ce wa­lec, ob­ra­ca­ny za po­mo­cą koła – i za­koń­czo­ne du­źem, że­la­zne­mi ob­rę­cza­mi obi­tem wia­drem. Kie­dy je w dół spusz­cza­no, kil­ka mi­nut cze­kać trze­ba było aż plu­śnie głu­cho; po­tem tak­że kil­ka mi­nut win­do­wa­no je w górę z ciem­nej szyi. Woda wy­do­by­ta w ten spo­sób, była czy­sta i chłod­na; wy­da­wa­ła się zaś w pi­ciu dziw­nie smacz­ną i orzeź­wia­ją­cą.

Po­wie­dzie­li­śmy już wy­żej, że Za­mek Be­reź­nic­ki w swej ol­brzy­miej ca­ło­ści przed­sta­wiał się po­waż­nie i groź­nie.

Istot­nie, po­mi­mo zmian, prze­bu­do­wań i czę­ścio­wej ru­iny, bu­dził w umy­śle wi­do­kiem swo­im ja­sne wy­obra­że­nie, ja­kie­mi być mu­sia­ły nie­gdyś owe sta­re, słyn­ne for­tecz­ki kre­so­we, któ­rych tyle z zie­mią zrów­na­li Tur­cy, Ta­ta­rzy i Ko­za­cy. On oparł się wo­jen­ne­mu znisz­cze­niu; na­zew­nątrz urą­gał do­tąd wpły­wom cza­su; w we­wnętrz­nem swem urzą­dze­niu tyl­ko w na­der szczu­płym za­kre­sie po­zwo­lił no­wo­cze­sno­ści wziąć górę nad prze­szło­ścią – sło­wem: stał dum­ny, sil­ny, wspa­nia­ły, straż­nik chwa­ły i wiel­ko­ści zna­ko­mi­tej ro­dzi­ny, re­pre­zen­to­wa­nej, w jego mu­rach, przez star­ca, więd­nie­ją­cą przed­wcze­śnie ko­bie­tę i dziec­ko wą­tłe, ane­micz­ne, sła­bo­wi­te. Tu bo­wiem, w tej twier­dzy, jesz­cze po­tęż­nej, cho­ciaż bez gar­ni­zo­nu (bo może na­wet du­chy przod­ków z niej od­le­cia­ły smut­ne!), gdzie ostat­ni ry­cerz do ob­cych na­le­żał sze­re­gów – uro­dzi­ła się Klar­cia. Chu­cha­no na nia, okry­wa­jąc pu­chem ła­bę­dzim, owi­ja­jąc fla­ne­la i watą. Czu­wa­no przy niej dniem i nocą; ota­cza­no ją sta­ra­nia­mi peł­ne­mi mi­ło­ści. Na­dwor­ne­mu le­ka­rzo­wi, miesz­ka­ją­ce­mu w zam­ku, nie wol­no było od­da­lić się na­wet na dzień je­den.

Sy­pa­no zło­tem, aby dro­gie ży­cie je­dy­nacz­ki utrzy­mać… i Klar­cia we­ge­to­wa­ła, cho­ciaż w ko­leb­ce jesz­cze prze­szła sil­ne za­pa­le­nie płuc, a su­cho­ty, ła­two mo­gą­ce się roz­wi­nąć w waż­kiej i wklę­słej pier­si; za­gra­ża­ły jej cią­gle.

Dziec­ko żyło dzię­ki nie­usta­ją­cej wal­ce, jaką przy­wią­za­nie ro­dzi­ciel­skie i wie­dza le­kar­ska wy­po­wie­dzia­ły śmier­ci. Bie­dac­two ja­kieś chłop­skie by toby już daw­no zmar­nia­ło, od­daw­na spo­czę­ło­by na dnie gli­nia­ne­go dołu, w ma­łej tru­mien­ce, pod mo­gi­łą cmen­tar­ną; ale pań­ska po­cie­cha, cho­ciaż sła­ba i de­li­kat­na, jak pa­ję­czy­na, bro­nio­na od wszel­kich szko­dli­wych dla zdro­wia wpły­wów, ile tyl­ko sił i środ­ków ludz­kich star­czy­ło, wy­ra­sta­ła wpraw­dzie wiot­ka, bla­da, le­d­wie trzy­ma­ją­ca się zie­mi, lecz spryt­na, in­tel­li­gent­na i nad wiek roz­waż­na.

To też mat­ka i oj­ciec pie­ści­li i psu­li dziew­czyn­kę w za­wo­dy. Wszyst­ko jej było wol­no, aby się tyl­ko strze­gła prze­zię­bie­nia. Byle re­gu­lar­nie piła tran i ko­zie mle­ko, byle ubie­ra­ła się cie­pło i za­ży­wa­ła w ozna­czo­nych go­dzi­nach le­kar­stwa przy­rzą­dza­ne i po­da­wa­ne jej przez dok­to­ra – jak cień wraz z bona błą­ka­ją­ce­go się za nia od rana do wie­czor­ne­go zmro­ku – mo­gła za­żą­dać… choć­by gwiazd­ki z nie­ba.

Sa cza­sy, kie­dy dzie­ci przy­cho­dzą na świat ta­kie już od­ra­zu roz­sąd­ne i wy­stu­dzo­ne, jak­by gdzieś w in­nem ży­ciu prze­szły szko­łę do­świad­cze­nia, któ­re nas star­szych, tu do­pie­ro na tym pa­do­le pła­czu i roz­cza­ro­wań, ob­le­wa­jąc zim­ną woda za­wo­dów, ochło­dzi­ło w mia­rę.

Klar­cia w po­dziw wpra­wia­ła swo­im roz­sąd­kiem.

Przez myśl jej nie prze­le­cia­ło za­żą­dać gwiazd­ki, za­wie­szo­nej wy­so­ko w ciem­nym nie­bios sza­fi­rze. Na co?… Wszak niań­ka jej opo­wia­da­ła, że z każ­dą wią­że się jed­no ży­cie ludz­kie, że kie­dy, któ­ra od­ry­wa się od fir­ma­men­tu i leci w prze­strzeń nie­skoń­czo­ną, któś umie­ra… A gdy­by też wła­sną wy bra­ła?… Ro­dzi­ce-by może dali, bo oni prze­cię rów­nie, jak ona… nie wie­dzą, któ­ra gwiazd­ka do K lare i na­leż)*… Cóż wte­dy?… Smierć!…

Ach! na samą myśl o tem dreszcz mroź­ny prze­bie­gał po jej drob­nem cie­le. Nie, nie… le­piej ka­słać, mę­czyć się, cier­pieć… ale żyć przy ma­mie i ta­cie, któ­rzy tacy do­brzy i tak bar­dzo ją ko­cha­ją!

Ubie­ra­ła się więc cie­pło, piła tran i ko­zie mle­ko, speł­nia­ła wszyst­kie po­le­ce­nia le­ka­rza… bez skrzy­wie­nia się, bez ka­pry­su.

Li­czy­ła za­le­d­wie lat pięć, kie­dy już i baj­ki nia­niek o gwiazd­kach prze­sta­ły ją zaj­mo­wać. Nie wie­rzy­ła im wca­le. Tyl­ko tro­ska o swój byt za­przą­ta­ła jej umysł, roz­wi­ja­ją­cy się na­der szyb­ko; to­nę­ła przy­tem w po­mro­ce cią­głej oba­wy.

Z po­wo­du pra­wie nie­ustan­ne­go roz­draż­nie­nia ner­wów, skłon­ną była do omdleń, a lę­ka­ła się ich bar­dzo, prze­ko­na­na, że zgon po­prze­dza­ją.

Wi­dzia­ła raz, jak zdy­cha­ło ko­ciąt­ko ma­lut­kie, przez zdzi­cza­ła mat­kę opusz­czo­ne. Na­przód tar­ga­ły niem kon­wul­sye; po­tem wy­cią­gnę­ło się jak dłu­gie na dar­ni wału zam­ko­we­go i, omdle­wa­jąc, ci­cho usnę­ło. Ser­dusz­ko czas ja­kiś ko­ła­ta­ło jesz­cze pod­bia­łem fu­ter­kiem… Na­stęp­nie ko­ła­tać prze­sta­ło.

Klar­cia po­ło­ży­ła rącz­kę na mar­twem zwie­rząt­ku i aż od­sko­czy­ła prze­ra­żo­na. Ko­cię, przed chwi­lą cie­płe, wy­da­ło się jej te­raz dziw­nie, okrop­nie zim­nem. O ta­kim strasz­nym chło­dzie nie mia­ła po­ję­cia,

Wi­dok, jaki przed­sta­wiał się jej oczom, na­peł­niał ją trwo­gą; a jed­nak nie moż­na było jej ode­rwać od miej­sca, w któ­rem le­ża­ły zwło­ki bied­ne­go stwo­rze­nia. Bona, za­nie­po­ko­jo­na mil­cze­niem i osłu­pia­łym wzro­kiem pa­nien­ki, po­bie­gła po hra­bi­nę. Za­le­d­wie Klar­cia mat­kę uj­rza­ła, zwró­ci­ła się do nie.j z za­py­ta­niem:

– Czy i ze mną tak bę­dzie, gdy umrę?

Pani Ele­ono­ra ze sci­śnię­tem ser­cem, wzru­szo­na do głę­bi, wzię­ła dziec­ko w ob­ję­cia, tu­li­ła do sie­bie i po­ca­łun­ka­mi okry­wa­ła bla­dą, zsi­nia­łą twa­rzycz­kę.

– Cze­mu mi nie od­po­wia­dasz, mar­no?

– Bo nie chcę, abyś my­śla­ła o tak przy­krych rze­czach.

– Trud­no nie my­śleć, kie­dy wi­dzia­łam… kie­dy się do­my­śli­łam, że i mnie to­sa­mo spo­tka.

– Ależ to­bie nic nie za­gra­ża.

– A dla­cze­go obo­je z oj­cem tak się o mnie trosz­czy­cie?

– Bo cię ko­cha­my… bo nie chce­my opu­ścić na­sze­go naj­droż­sze­go dziec­ka, jak ta wy­rod­na mat­ka, któ­ra po­rzu­ci­ła swo­je ko­ciąt­ko i dla­te­go je utra­ci­ła.

– Wiem, że je­stem cho­ra i na śmierć ska­za­na!…

Za­mil­kła.

Nie pła­ka­ła, ale cała uto­nę­ła w ja­kiemś bo­le­snem za­du­ma­niu. Po­ca­łun­ki ge­ne­ra­ło­wej za­my­ka­ły jej usta, nie usu­wa­ły jed­nak z głów­ki czar­nych roz­my­ślań.

Wspo­mnie­nie mę­czar­ni zgo­nu i owe­go okrop­ne­go chło­du, jaki wie­je od tru­pa, wy­ry­ło się sil­nie w mó­zgu Kla­ry i udrę­cza­ło ją dłu­go. Ob­raz za­tarł się z cza­sem w pa­mię­ci, ale wra­że­nie po­zo­sta­ło głę­bo­ko w du­szy i do­le­ga­ło jak cier­pie­nie fi­zycz­ne. Wszyst­kie bo­wiem czu­cia i wstrzą­śnie­nia mo­ral­ne, o ile ją za­nie­po­ko­iły lub przy­kro do­tknę­ły w dzie­ciń­stwie, z bie­giem dni prze­obra­ża­ły się w ja­kieś ciem­ne tło, w ja­kąś ogól­ną ża­łob­ną bar­wę, w któ­rej myśl jej ką­pa­ła się z upodo­ba­niem, a jed­nak przy akom­pa­nia­men­cie doj­mu­ją­ce­go roz­draż­nie­nia ner­wo­we­go.

Nie prze­to, aby sama była cią­gle smut­ną. Nie. Mło­dość bra­ła górę tak nad osła­bie­niem cia­ła, jak nad sza­rym ko­lo­ry­tem po­glą­dów roz­pacz­li­wych. Uśmie­cha­ła się czę­sto i nie­raz ba­wi­ła we­so­ło, za­po­mi­na­jąc o wszel­kich zmo­rach, przy­gnia­ta­ją­cych wą­tłe pier­si; lecz wy­obraź­nia cho­ro­bli­wa i spa­czo­na ubó­stwie­niem, ja­kiem ją ota­cza­no, przed­sta­wia­ła jej tyl­ko po­stać wła­sną, bia­łą i świe­tla­ną, wśród chmur po­nu­rej rze­czy­wi­sto­ści. Do­pusz­cza­ła naj­wy­żej, że ge­ne­rał i hra­bi­na świe­cą tak­że, jak księ­ży­ce, od­bi­ciem jej bla­sków.

Ko­cha­ła ich… ale co to było za ko­cha­nie! Skła­da­ły.się na nie przedew­szyst­kiem: próż­ność

1 duma, ła­go­dzo­ne po czę­ści tyl­ko odzie­dzi­czo­ne­mi po mat­ce za­rod­ka­mi do­bro­ci i szla­chet­no­ści – drze­mią­ce­mi na dnie ser­ca Kla­ry, a bu­dzą­ce­mi się nie­kie­dy na­gle i nie­spo­dzia­nie – oraz wy­cho­wa­niem, po­kry­wa­ją­cem wy­twor­ne­mi for­ma­mi szorst­kość in­nych wro­dzo­nych in­stynk­tów.

Kie­dy na­resz­cie dziec­ko zmie­ni­ło się w pod­lot­ka, nie­zwy­kła za­czę­ła się z niej wy­twa­rzać isto­ta, pod każ­dym wzglę­dem róż­na od ró­wie­śnic i ró­wie­śni­ków.

Cho­ciaż z Uspo­so­bie­nia wca­le gwał­tow­na i żywa, rzad­ko kie­dy uno­si­ła się gnie­wem, a na­wet unió­sł­szy się, umia­ła nad nim za­pa­no­wać. Wie­dzia­ła, że jest sła­bą, że po­trze­bu­je cią­głej opie­ki, sta­rań i po­mocv; więc po­mi­mo, że była bo­żysz­czem domu, po­mi­mo, że przy­po­do­bać się Klar­ci zna­czy­ło to samo, co po­siąść ła­ski jej ro­dzi­ców, nie chcia­ła od­wo­ły­wać się do ape­la­cyi i wo­jo­wać z góry za­pew­nio­nym so­bie przy­chyl­nym wy­ro­kiem wyż­szej in­stan­cyi; wo­la­ła ra­czej sama po­zy­ski­wać życz­li­wych wśród do­mow­ni­ków – i ob­cych, dzier­żąc wła­dzę prze­wod­nią tyl­ko we wła­snych rę­kach, bez czy­jej­kol­wiek bądź in­ter­wen­cyi.

Od do­mow­ni­ków aż ro­iło się w zam­ku. Na dzie­siąt­ki li­czo­no gu­wer­nant­ki, na­uczy­cie­li, re­zy­den­tów, gra­cy­ali­stów i służ­bę.

Fa­wo­ry­ta­mi Klar­ci zo­sta­wa­li ci tyl­ko, co jej po­chle­bia­li, i ci, co się przed­nia płasz­czy­li. Po­gar­dza­ła nimi, ale ich lu­bi­ła. Moż­no­wład­czy duch roz­pie­rał wąz­kie pier­si dziew­czyn­ki. Sama była układ­ną i grzecz­ną, lecz uprzej­mość jej grze­szy­ła prze­sa­dą i nie­szcze­ro­ścią. Czuć było, że wy­ma­wia­jąc uj­mu­ją­ce i po­chleb­ne wy­ra­zy, nie wie­rzy w nie zu­peł­nie, lecz mówi – że uży­je­my tu od przy­sło­wia za­po­ży­czo­ne­go zwro­tu–aby wró­bla zła­pać na ple­wy.

Ku­po­wa­ła też łu­dzi sło­wa­mi, jak inni ku­pu­ją ich pie­niędz­mi, a w ogra­ni­czo­nej sfe­rze wpły­wów i sto­sun­ków, w któ­rych kró­lo­wa­ła, przy­cho­dzi­ło jej to nie­zmier­nie ła­two. Uży­wa­ła wszel­kich środ­ków do zjed­na­nia so­bie uzna­nia i sym­pa­tyi, po­kry­wa­jąc po­zor­ną do­bro­cią i sło­dy­czą swo­je… nie po­wie­my sa­mo­lub­stwo, bo by­śmy może wy­ra­zi­li się zbyt ostro – lecz coś… coś… w rze­czy sa­mej, bar­dzo do ego­izmu zbli­żo­ne­go.

Ge­ne­rał, któ­ry prze­pa­dał za cór­ką, ale znał ją le­piej, niż hra­bi­na – bo ob­ser­wo­wał bacz­niej i uważ­niej – do­strzegł w tym pro­jek­cie na ko­bie­tę więk­szą część wad wła­snych, tyl­ko w mi­nia­tu­ro­wych roz­mia­rach i po­łą­czo­nych z pew­ne­mi przy­mio­ta­mi tak spo­iście, że istot­nie po­trze­ba było by­stre­go oka, aby jed­ne od dru­gich sys­te­ma­tycz­nie i wła­ści­wie od­dzie­lić.

Nad­to Klar­cię ota­cza­ła pew­na au­re­ola po­ezyi i wdzię­ku, pro­mie­nie­ją­ca zwy­kle z czo­ła istot sła­bych, zwłasz­cza, gdy temi isto­ta­mi są ład­ne pa­nien­ki, a hra­bian­ka – po­mi­mo, że bar­dzo szczu­pła i mi­zer­na – za­po­wia­da­ła pięk­ność co się zo­wie. Tej au­re­oli – z na­tu­ry rze­czy – bra­kło ojcu, zwłasz­cza, że Mary cy­nik przy­zna­wał się chęt­nie do swych ułom­no­ści, a na­wet cheł­pił się nie­mi; Kla­ra zaś z hi­po­kry­zyą peł­ną na­iw­no­ści umia­ła się ma­sko wać, szcze­gól­niej przed ge­ne­ra­ło­wą, kto­rą na­zy­wa­ła na­wpół piesz­czo­tli­wie, a na­wpół iro­nicz­nie: ma­tecz­ką błę­kit­ną".

W prze­ko­na­niu ma­łej re­alist­ki, błę­kit miał być ko­lo­rem i em­ble­ma­tem ide­ali­zmu, wy­zna­wa­ne­go przez mat­kę. Za­smu­cić jej jed­nak nie chcia­ła ani swo­je­mi wy­obra­że­nia­mi, ani swo­jem sob­ków­stwem, bo to przed­wcze­śnie a dzi­wacz­nie roz­wi­nię­te stwo­rze­nie ko­cha­ło pa­nią Ele­ono­rę po swo­je­mu, ale rze­czy­wi­ście, ca­łem roz­draż­nie­niem wy­de­li­ka­co­nych ner­wów i odro­bi­ną praw­dzi­we­go uczu­cia, tle­ją­ce­go na dnie cho­re­go ser­dusz­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: