Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na scenie i za kulisami: historya parafialna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na scenie i za kulisami: historya parafialna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 303 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Go­rą­cy dzień lip­co­wy koń­czył się, słoń­ce zni­ża­ło po­wo­li i już nie tyle żaru mia­ły pro­mie­nie jego, któ­re uko­śnie wpa­da­ły do sa­lo­ni­ku Mi­le­wa, ma­łej wio­secz­ki po­dol­skiej. Sa­lo­nik ten, nie­zbyt wiel­ki, miał ścia­ny bia­łe, za­sia­ne zło­te­mi gwiaz­da­mi, w któ­rych od­bi­ja­ło się słoń­ce. Me­ble, kar­ma­zy­no­wym atła­sem kry­te, nie je­den rok już wi­dzia­ły – świet­ny nie­gdyś ko­lor wy­blakł na słoń­cu, a miej­sca­mi mole wy­ja­dły szra­my sze­ro­kie. Jed­nak umie­jęt­na ręka po­ce­ro­wa­ła kosz­tow­ną ma­te­ryę, po­ha­fto­wa­ła de­li­kat­ne po­krow­ce z mu­śli­nu bia­łe­go, za­kry­ła nimi ko­lor wy­bla­dły i na­praw­ki roz­licz­ne, na­da­jąc sa­lo­ni­ko­wi świe­żość i ele­gan­cye; wy­glą­dał on niby bon­bo­nier­ka, niby po­du­szecz­ka do szpi­lek na to­a­le­cie ele­gant­ki. Wszyst­ko tam było wy­piesz­czo­ne po ko­bie­ce­mu, a ra­zem ob­ra­cho­wa­ne na efekt, po­cząw­szy od kwia­tów i ro­ślin na oknach, co roz­ro­sły się po­tęż­nie i sze­ro­ki­mi, sil­ny­mi li­ść­mi śmia­ły się do słoń­ca, pi­ją­ce­go z nich wody kro­ple, aż do naj­mniej­sze­go gra­ci­ku i cac­ka, któ­rych ilość ogrom­na, ze szkła, bron­zu i por­ce­la­ny, gro­ma­dzi­ła się wszę­dzie, gdzie tyl­ko moż­na coś było po­sta­wić.

Ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca świe­ci­ły na zło­tych gwiaz­dach obi­cia, śli­zga­ły się po krysz­ta­ło­wych wi­sior­kach świecz­ni­ka, zwie­szo­ne­go od su­fi­tu, od­bi­ja­ły w dwóch du­żych lu­strach, na­prze­ciw sie­bie umiesz­czo­nych, a na­peł­nia­ły ja­skra­wem świa­tłem ten efek­tow­ny sa­lo­nik, w któ­rym na­wet dy­wa­ny na po­sadz­ce mia­ły tak świet­nie ubar­wio­ne kwia­ty, że na nie spoj­rzeć było po­trze­ba.

W sa­lo­ni­ku znaj­do­wa­ło się na tę chwi­lę czte­ry oso­by: pań­stwo domu, Czar­now­scy, i dwaj są­sie­dzi, dwaj pa­no­wie Po­raj­scy, stryj Ka­rol i sy­no­wiec Bog­dan.

Nie moż­na było okre­ślić wie­ku go­spo­dy­ni, pani Emi­lii. Jej szczu­pła i zgrab­na ki­bić, jej bar­dzo pięk­ne ręce, wy­su­wa­ją­ce się z sze­ro­kich rę­ka­wów ja­snej, lek­kiej suk­ni, zda­wa­ły się za­po­wia­dać mło­dą zu­peł­nie ko­bie­tę. Ale pod­no­sząc oczy na twarz jej, do­zna­wa­ło się za­wo­du – wło­sy, nie­gdyś kru­czej czar­no­ści, dziś do po­ło­wy bia­ły­mi się sta­ły, a nie­zli­czo­na sieć zmarsz­czek po­bróź­dzi­ła twarz całą, po­cię­ła czo­ło, oto­czy­ła usta i oczy, i zsu­nę­ła się aż na szy­ję. Usta jed­nak zo­sta­ły świe­że, jak dwa list­ki róży, a w mi­łym nie­zmier­nie uśmie­chu uka­zy­wa­ły się dwa rzę­dy zę­bów nie­po­szla­ko­wa­nej for­my, ale moc­no przy­żół­co­nych bez­u­stan­nem uży­ciem pa­pie­ro­sów. Para du­żych oczu, ciem­no­sza­rych, w czar­nej opra­wie, moc­no pod­krą­żo­nych, oświe­ca­ła te twarz za­gad­ko­wa, co śla­dy burz tylu no­si­ła na so­bie. Trzej męż­czyź­ni sta­no­wi­li z sobą sprzecz­ność zu­peł­ną. Ka­rol Po­raj­ski mu­siał być kie­dyś pięk­nym bar­dzo, dziś twarz jego przy­kre spra­wia­ła wra­że­nie. Żół­ta­wa bla­dość twa­rzy, od któ­rej od­bi­ja­ły sil­nie jego kru­cze wło­sy, brwi i wąsy, nada­wa­ła mu cha­rak­ter po­nu­ry, a sze­ro­ka ły­si­na ory­gi­nal­nie wy­glą­da­ła, gdyż ani je­den włos bia­ły nie mie­szał się do czar­nych. Usta miał wąz­kie, de­li­kat­nie wy­kra­ja­ne, ale bez­kr­wi­ste zu­peł­nie, a uśmiech, któ­ry się po nich prze­wi­jał cza­sa­mi, po­dob­ny był do skrzy­wie­nia. Oczy za­pew­ne daw­niej były pięk­ne, ale dziś krwa­we żył­ki prze­rzy­na­ły biał­ka, a źre­ni­ca błysz­czą­ca uko­śne ja­kieś rzu­ca­ła spoj­rze­nia. Całą po­stać jego ce­cho­wa­ła nie­po­rów­na­na dys­tynk­cya; ubra­ny był wy­twor­nie, z tą ele­gan­cyą lu­dzi wyż­sze­go to­wa­rzy­stwa, któ­ra czu­wa nad każ­dym szcze­gó­łem, a nig­dy nie bywa nad­to wy­szu­ka­ną. Twarz to była ory­gi­nal­na, ro­zum­na, a ra­czej nie­po­spo­li­cie spryt­na, albo prze­ży­ta, zmę­czo­na, za­tar­ta i po­wle­czo­na mgłą roz­pacz­li­we­go znu­dze­nia.

Sy­no­wiec, Bog­dan, był do nie­go po­dob­nym,o ile po­dob­nym być może mło­dy czło­wiek w ca­łej peł­ni sił nie­ste­ra­nych jesz­cze, po­ry­wów nie­za­wie­dzio­nych do­tąd, pra­gnień nie­za­spo­ka­ja­ny­chi nie­zmar­no­wa­ne­go du­cha–do czło­wie­ka, któ­ry cza­rę ży­cia wy­czer­pał aż do dna, aż do ostat­niej kro­pli mę­tów, co na spo­dzie osia­dły. Rysy twa­rzy były te same, ta sama pra­wie po­sta­wa, – tyl­ko u Ka­ro­la było wię­cej wy­twor­no­ści, u Bog­da­na męz­ko­ści i siły; a jed­nak, o ileż oni róż­ni byli od sie­bie! – Ka­rol był mu­mią, Bog­dan wcie­le­niem mło­do­ści i ży­cia.

Pan Czar­now­ski przed­sta­wiał typ, róż­ny od tych dwóch lu­dzi. Był on pięk­nym męż­czy­zną, sze­ro­ko roz­ro­słym, z du­że­mi rę­ka­mi i no­ga­mi. Na jego gru­bych, bia­łych pal­cach błysz­cza­ło kil­ka pier­ścion­ków, cięż­ki zło­ty łań­cuch od­zna­czał się na bia­łej ka­mi­zel­ce. Miał ciem­ne oczy z dłu­gą rzę­są, wło­sy ja­sne, pięk­ną bursz­ty­no­we­go ko­lo­ru je­dwa­bi­stą bro­dę, usta czer­wo­ne, moc­no wy­dat­ne, a zęby zdro­we i bia­łe. Wy­glą­dał na lat trzy­dzie­ści

– Tak więc – mó­wił Ka­rol – sio­stra pani, za­miast przy­je­chać wczo­raj, jak mia­ła za­miar, bę­dzie tu do­pie­ro po­ju­trze…

– W sa­mej rze­czy – od­par­ła pani Emi­lia, – je­śli zno­wu co nie prze­szko­dzi.

Ka­rol się skrzy­wił nie­mi­ło­sier­nie, co mia­ło ozna­czać uśmiech uprzej­my.

– Pani Sa­wiń­ska po­win­na wziąć w ra­chu­bę nie­cier­pli­wość swo­ich daw­nych zna­jo­mych – rzekł.

– Och!–od­par­ła z uśmie­chem pani Emi­lia – ci zna­jo­mi są już tak daw­ni, że mie­li czas za – po­mnieć o niej. Dwa­na­ście lat!… Wie­le to rze­czy za­po­mni się przez ten dłu­gi prze­ciąg cza­su…

– Nie wszyst­ko się za­po­mi­na… Czy wie pani o tem?

Pani Emi­lia wpa­trzy­ła się w nie­go prze­ni­kli­wie.

– A cóż się da za­pa­mię­tać tak dłu­go? – spy­ta­ła, nie spusz­cza­jąc oczu.

Ka­rol prze­trzy­mał jej spoj­rze­nie, uśmiech­nął się dziw­nie i rzekł spo­koj­nie, z od­cie­niem szy­der­stwa w gło­sie:

– Pani ła­ska­wa, dla lu­dzi, co dużo wi­dzie­li, naj­sil­niej­szem uczu­ciem jest cie­ka­wość. Je­stem pani Toli nie­zmier­nie cie­ka­wy.

– Pan ją zna prze­cież do­brze – wtrą­cił Czar­now­ski.

– Zna­łem wy­bor­nie dwa­na­ście lat temu, gdy była szes­na­sto­let­nią dziew­czyn­ką. Obie­cy­wa­ła wte­dy bar­dzo wie­le…

– Do­trzy­ma­ła sło­wa… – do­rzu­ci­ła pół­gło­sem pani Emi­lia.

– Bo też i ży­cie dało jej tyle… – rzekł, Ka­rol pa­trząc, jej w oczy – prze­cież była szczę­śli­wą…

Sza­re oczy pani domu mia­ły dziw­ny wy­raz ja­kiś.

– Nie – od­par­ła jak­by w za­my­śle­niu, – nie była szczę­śli­wą i ży­cie nie dało jej tego, do cze – go pra­wo mia­ła. Nie roz­po­czy­na­ła zresz­tą ży­cia pod do­brą wróż­bą: wy­szła za mąż bez przy­wią­za­nia; dziec­kiem była, gdy ją za Sa­wiń­skie­go wy­da­no, i po­szła za wy­raź­nym roz­ka­zem ro­dzi­ców, któ­rzy ko­niecz­nie tego mał­żeń­stwa pra­gnę­li. Ona się w dziw­ny spo­sób opie­ra­ła… i zo­stał w jej ser­cu ja­kiś żal dziw­ny, ja­kaś szcze­gól­na go­rycz, czy też tę­sk­no­ta… nig­dy nie mo­głam zro­zu­mieć, za­czem…

Nie­do­strze­gal­ny uśmiech prze­wi­nął się po ustach Po­raj­skie­go.

– Sły­sza­łem, że pani Tola sły­nie z we­so­ło­ści – rzekł.

Pani Emi­lia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Zda­wa­ło mi się, że pan – rze­kła z na­ci­skiem – mu­sisz wie­dzieć, że nie­któ­re ko­bie­ty są za­wsze we­so­łe, a szcze­gól­niej, kie­dy nie mają ocho­ty grać roli za­po­zna­nych.

– Są­dzę, że ta rola była nie­moż­li­wą.

– Sa­wiń­ski był o dwa­dzie­ścia lat od niej star­szy, nie­mi­ły bar­dzo w obej­ściu i sza­le­nie za­zdro­sny, a Tola rwa­ła się do ży­cia.

– Za­zdro­sny? – pod­chwy­cił Ka­rol. – Czy miał pra­wo do tego?

Brwi go­spo­dy­ni zsu­nę­ły się lek­ko.

– Nie moż­na mieć bez­kar­nie lat siedm­na­stu, wyż­sze­go umy­słu, nie­zwy­kłej pięk­no­ści, nie­obra­cho­wa­nej ży­wo­ści i… sta­re­go męża – rze­kła dum­nie tro­chę. – Za Tolą sza­le­li lu­dzie i tra­ci­li gło­wy po ślu­bie wię­cej niż przed, gdyż była na szer­szym świe­cie…

Czar­ne źre­ni­ce Po­raj­skie­go strze­li­ły bły­ska­wi­cą, jego cięż­kie, za­czer­wie­nio­ne po­wie­ki się pod­nio­sły.

– A ona? – za­py­tał. – Czy ona ko­cha­ła kogo? Pani Emi­lia roz­śmia­ła się z lek­ką iro­nią.

– Dziw­ne py­ta­nie – rze­kła, – ale jed­nak nie­trud­no mi od­po­wie­dzieć. Nie. Tola nie ko­cha­ła nig­dy, żad­ne­go z tych, co za nią sza­le­li…

– Nig­dy? – pod­chwy­cił Bog­dan z za­ję­ciem. – Czy to być może, aby nie obu­dzi­ło się w niej ser­ce? Cze­mu?

– Ja nie wiem – od­par­ła Emi­lia.

– Czy może…– cią­gnął Bog­dan – może ta tę­sk­no­ta, o któ­rej pani mówi, to wła­śnie żal za­tem uczu­ciem, któ­re­go nie do­zna­ła nig­dy…

– Nie wiem – od­par­ła krót­ko; – Tola nie lubi mó­wić o so­bie, a ja nie ba­da­łam nig­dy, aby nie nadać kształ­tów ma­rze­niu, co ra­cyi bytu nie mia­ło…

Bog­dan wpa­trzył się w nią, jak­by chciał, a nie śmiał za­py­tać.

– I ma­rze­nie sta­nę­ło jej na dro­dze do ży­cia, do szczę­ścia może… – rzekł z wy­rzu­tem w gło­sie.

Nie­wi­dzial­ny uśmiech prze­mknął zno­wu po cien­kich war­gach Po­raj­skie­go; spoj­rzał na Bog­da­na i od­wró­cił się tro­chę. Za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie.

– I cóż pani Sa­wiń­ska ro­bić za­my­śla? – za­py­tał po chwi­li Po­raj­ski. – Po­dob­no chce sprze­dać ma­ją­tek, któ­ry jej mąż zo­sta­wił?…

– Ra­dzi­łem to – ozwał się Czar­now­ski; – ma­ją­tek roz­le­gły, Tola nie może się sama nim za­jąć, spusz­czać się musi na ple­ni­po­ten­ta, a ten ją krad­nie…

Po­raj­ski się zno­wu uśmiech­nął.

– Po­dob­no są ja­kieś cię­ża­ry – szep­nął.

– Ja­kie cię­ża­ry! – prze­rwał szyb­ko Czar­now­ski. – Żad­nych nie­ma cię­ża­rów! zu­peł­nie żad­nych! ma­ją­tek prze­pysz­ny! do­cho­dy świet­ne!

– Tak? A za­tem pani Sa­wiń­ska pod każ­dym wzglę­dem li­czy się do świet­nych par­tyi…

W gło­sie Po­raj­skie­go dźwię­cza­ło przy­cza­jo­ne szy­der­stwo, ale snąć pani Emi­lia go nie do­strze­gła, gdyż od­rze­kła zu­peł­nie na­tu­ral­nie:

– Spo­dzie­wam się! Ale nie­chaj po­sa­go­wi­cze nie ostrzą na nią ząb­ków. nic z tego! Tola bar­dzo nie­ła­two zde­cy­du­je się pójść za mąż, i wąt­pię na­wet, czy to kie­dy­kol­wiek na­stą­pi. Mia­ła wie­le bar­dzo świet­nych par­tyi przez te pół­to­ra roku od śmier­ci męża… li­te­ral­nie gło­wy tra­cą za nią w Ode­sie; to też trze­ba tak sil­nie roz­wi­nię­te­go uczu­cia, jak u niej, żeby po­rzu­cić to świet­ne ży­cie i tu­taj za­ko­pać się na wsi…

– Chciał­bym ją po­znać – rzekł Bog­dan w za­my­śle­niu; – to musi być nie­zwy­czaj­na ko­bie­ta.

Pani Emi­lia uśmiech­nę­ła się i z pod dłu­giej rzę­sy rzu­ci­ła prze­ni­kli­we spoj­rze­nie na Po­raj­skie­go. Ten miał gło­wę spusz­czo­ną i wy­da­wał się moc­no za­my­ślo­nym.

Po­da­no her­ba­tę. Po­raj­ski był mil­czą­cy, nic nie jadł, pa­lił tyl­ko cy­ga­ra, po­pi­ja­jąc po­da­ny mu na­pój – her­ba­tę. Bog­dan zato był moc­no oży­wio­ny i z wiel­kiem za­ję­ciem do­py­ty­wał się o co­raz nowe szcze­gó­ły, ty­czą­ce się pani Toli. Przed­miot przy­pa­dał do gu­stu go­spo­dy­ni, i od­po­wia­da­ła chęt­nie na py­ta­nia mło­dzień­ca, nie szczę­dząc de­ta­li o świet­nem ży­ciu, któ­re w Ode­sie i na wsi pro­wa­dzi­ła pani Sa­wiń­ska, o jej suk­ce­sach roz­licz­nych, pięk­no­ści, wdzię­ku i spry­cie nie­zmier­nym…

Za­le­d­wo po­wsta­li od sto­łu, Ka­rol ka­zał za­przę­gać, i w kwa­drans obaj Po­raj­scy wy­je­cha­li. Parę wiorst za­le­d­wie dzie­li­ło Mi­lew od Za­to­rów, po­sia­dło­ści Ka­ro­la Po­raj­skie­go. Pa­no­wie od­by­li tę po­dróż w zu­peł­nem mil­cze­niu; gdy ko­nie sta­nę­ły przed gan­kiem, wy­her­bo­wa­ny lo­kaj po­sko­czył i otwo­rzył drzwicz­ki od po­wo­zu, po­tem po­świe­cił pa­nom do ja­dal­nej sali, gdzie cze­kał stół za­sta­wio­ny.

– Roz­gość się – rzekł Ka­rol; – za­raz ci słu­żę, tyl­ko się mu­szę ro­ze­brać. Może ży­czysz so­bie szla­fro­ka?

Bog­dan wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie je­stem nie­wie­ściu­chem – od­parł chłod­no.

– Jak chcesz; baw­że się przez chwi­le, za­raz wró­cę.

Bog­dan za­czął cho­dzić po po­ko­ju, a pod­jąw­szy szpi­cru­tę z rę­ko­je­ścią w zło­to opraw­ną, ude­rzał nią po ka­na­pach i fo­te­lach, w mia­rę jak je mi­jał.

– Gdy skoń­czysz swo­ją gim­na­sty­kę, może sią­dzie­my do sto­łu – ozwał się poza nim ostry, szy­der­czy głos Po­raj­skie­go.

Bog­dan za­ru­mie­nił się moc­no, rzu­cił szpi­cru­tę i za­siadł na­prze­ciw stry­ja. Ten wło­żył był oka­za­ły szla­frok z pon­so­wej ma­te­ryi, bia­łym atła­sem pod­bi­ty; wy­twor­ne obu­wie za­mie­nił na mięk­kie, wy­god­ne mesz­ty, a ły­si­nę po­krył ha­fto­wa­ną zło­tem cza­pecz­ką. Jego pięk­ne, bia­łe ręce wy­su­wa­ły się z ko­ron­ko­wych man­kie­tów i wy­da­wa­ły woń de­li­kat­ną re­ze­do­wej po­ma­dy, któ­rej uży­wał dla wy­de­li­ka­ce­nia skó­ry; wło­sy i wąsy, świe­żo wy­po­ma­do­wa­ne pach­ną­cym olej­kiem, lśni­ły jak he­ban. Bog­dan spoj­rzał na nie­go prze­cią­gle, i coś jak gniew i po­gar­da bły­snę­ło mu w oczach czar­nych – nic jed­nak nie po­wie­dział…

Po­da­no wie­cze­rzę; sma­ko­wi­cie przy­rzą­dzo­ne ko­tle­ty przy­pa­dły do gu­stu Po­raj­skie­mu, gdyż zjadł ich ogrom­ną por­cyę.

– Ależ, stry­jasz­ku ko­cha­ny… – za­uwa­żył Bog­dan.

Ko­cha­ny stry­ja­szek się nie­mi­ło­sier­nie skrzy­wił.

– Mój dro­gi – prze­rwał nie­chęt­nie, – tyle razy ci już wspo­mi­na­łem, że ten ho­no­ro­wy ty­tuł od cie­bie do mnie jest nie­wy­po­wie­dzia­nie ko­micz­ny, i upo­waż­ni­łem cię do na­zy­wa­nia mnie po imie­niu; ze­chciej o tem pa­mię­tać.

– A więc – cią­gnął z lek­kiem znie­cier­pli­wie­niem Bog­dan, – za­ja­dasz, jak­byś się przez trzy dni wy­gło­dził. – Cóż za fan­ta­zya na­pa­dła cię w Mi­le­wie, żeby nic do ust nie wziąć?

– I cóż cię w tem dzi­wi? Nie mam nig­dy zwy­cza­ju w po­dej­rza­nych do­mach ja­dać.

– Jak­to po­dej­rza­nych? A cóż w Mi­le­wie jest po­dej­rza­ne­go?

– Wszyst­ko: po­cząw­szy od ja­snych mu­śli­nów pani Emi­lii i ume­blo­wa­nia sa­lo­nu, od któ­re­go moż­na do­stać za­pa­le­nia oczu, a skoń­czyw­szy na szka­rad­nej her­ba­cie i stę­chłych cia­stach, któ­re tyl­ko dla go­ści po­da­ją. Co zaś do je­dze­nia, nie mam ocho­ty się roz­cho­ro­wać, po­ły­ka­jąc to, co bez­czel­nie lu­dziom po­da­ją; wi­dzę, jak to przy­go­to­wu­je gru­ba dziew­ka, któ­ra tyl­ko co skoń­czy­ła kro­wy doić. Nie mam ocho­ty ze­psuć so­bie ape­ty­tu.

Bog­dan par­sk­nął śmie­chem.

– A, przy­znam się – za­wo­łał, – że to sy­ba­ry­tyzm, o któ­rym mnie­by się nig­dy nie śni­ło!

– Żal mi cię, je­śliś nie uczuł nig­dy przy­jem­no­ści do­bre­go obia­du, po­da­ne­go we­dług prze­pi­sów i przy­pra­wio­ne­go tro­chą gło­du.

– We­dług mnie, wszyst­ko sma­ku­je, gdy jeść się ze­chce.

Po­raj­ski go zmie­rzył ocza­mi z po­li­to­wa­niem.

– Ty nig­dy nie po­tra­fisz użyć ży­cia – rzekł. – Oto cały sze­reg przy­jem­no­ści, któ­re cię omi­ja­ją, bo nie je­steś w sta­nie ich po­jąć…

– Ja nie my­ślę, aby wy­ra­fi­no­wa­nie każ­de­go zmy­słu było uży­wa­niem ży­cia – od­parł Bog­dan nie­cier­pli­wie. – Jest to przy­go­to­wa­nie so­bie ogrom­nej ilo­ści nie­mi­łych, wra­żeń, któ­rych nie do­zna zwy­kły śmier­tel­nik.

– Miał­byś słusz­ność, gdy­by mój ma­ją­tek nie wy­star­czał na ży­cie, któ­re­go mi po­trze­ba. Ale ja się za­bez­pie­czy­łem za­wcza­su, i, nim się do cze­go przy­zwy­cza­iłem, ob­ra­cho­wa­łem do­brze, czy ten na­łóg będę mógł za­spo­ko­ić za­wsze.

– A w ra­zie, gdy­byś stra­cił ma­ją­tek?

– To nie­mo­żeb­ne. Przy­pusz­czam klę­skę, po­żar, gra­do­bi­cie, nie­uro­dzaj, nie­chbym nie miał żad­ne­go do­cho­du z ma­jąt­ków, po­zo­sta­ną mi do­cho­dy z ka­pi­ta­łów.

– A je­śli i te za­gi­ną?

– Nie wda­ję się w żad­ne spe­ku­la­cye; mam same pro­cen­to­we pa­pie­ry, w ban­ku zło­żo­ne; w domu trzy­mam tyl­ko pro­cent, od­bie­ra­ny co kwar­tał, więc zło­dzie­je mi nie gro­żą. Mogę być po­zba­wio­nym po­dró­ży za gra­ni­cę, może mi za­brak­nąć pie­nię­dzy na któ­rą z mo­ich fan­ta­zyi, na ra­so­we­go ko­nia, albo na jed­no z tych dzieł sztu­ki, któ­re na wagę zło­ta opła­cam; ale na moje po­trze­by co­dzien­ne… nig­dy.

Bog­dan pa­trzył na nie­go, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Ależ – za­czął po chwi­li, – kie­dyś już tak uło­żył so­bie ży­cie, za­mknął drzwi przed wszel­ką tro­ską, za­bez­pie­czył się od nie­spo­dzia­nek, mu­sisz się nie­mi­ło­sier­nie nu­dzić!

– Nu­dzić? Żar­tu­jesz chy­ba! I któż ci po­wie­dział, żem się wy­rzekł nie­spo­dzia­nek? Prze­ciw­nie, szu­kam ich wszę­dzie, ale w świe­cie umy­sło­wym. Wi­dzisz, umiem się za­wsze miar­ko­wać, i od każ­dej przy­jem­no­ści usu­wam się, nim doj­dę do prze­sy­tu, tak, że nig­dy nie zaj­rzę na dno, do mę­tów, i wra­cam do niej z za­ję­ciem. Przy­tem umysł mój jest roz­wi­nię­ty, lu­bię pięk­no, a ro­zum­na lub dow­cip­na roz­mo­wa, do­brze na­pi­sa­na książ­ka, ob­raz któ­re­go z mi­strzów, pięk­ne kra­jo­bra­zy, mu­zy­ka, wszyst­ko to są rze­czy, któ­re umiem oce­nić i któ­re na wiecz­ne cza­sy obro­nią mię od znu­dze­nia.

– Py­tam się czę­sto, czy ty je­steś rze­czy­wi­ście czło­wie­kiem, a nie udo­sko­na­lo­na ma­szy­ną! – za­wo­łał z gnie­wem Bog­dan.

– Za­rę­czam ci, że je­stem czło­wie­kiem z cia­ła i z ko­ści, tyl­ko cy­wi­li­zo­wa­nym, wy­de­li­ka­co­nym.

– Po­wiedz mi: czyś kie­dy ko­chał co­kol­wiek?

– O! ko­cha­łem się przy­najm­niej ze sto razy.

– A!… i jak­że dłu­go to trwa­ło?

– To za­le­ża­ło od oko­licz­no­ści: ko­cha­łem, póki mię to ba­wi­ło, póki zaj­mo­wa­ło, póki jesz­cze było coś nie­zna­ne­go. Zu­peł­nie jak­bym czy­tał zaj­mu­ją­cą książ­kę, któ­ra mniej lub wię­cej spra­wia­ła przy­jem­no­ści, w mia­rę jak le­piej lub go­rzej była na­pi­sa­ną; od­wra­ca­łem kart­kę po kart­ce, a gdy prze­czy­ta­łem ostat­nią, skła­da­łem książ­kę spo­koj­nie, nie­kie­dy z ża­lem, że już ją skoń­czy­łem, ale nig­dy z ocho­tą prze­czy­ta­nia jej po raz dru­gi.

– Tak?– rzekł Bog­dan prze­cią­gle. – Ależ ty ko­cha­łeś sie­bie w dru­gich, i do­pó­ty je­dy­nie, póki cię to nie prze­sta­ło ba­wić. Ty je­steś ego­istą w ca­łem zna­cze­niu tego wy­ra­zu, do szpi­ku ko­ści.

Po­raj­ski spoj­rzał z uko­sa na sy­now­ca.

– Nie umia­łem nig­dy zro­zu­mieć zna­cze­nia sło­wa po­świę­ce­nie – rzekł po chwi­li. – Jest to płasz­czyk, któ­rym lu­dzie po­kry­wa­ją chęć wy­zy­ska­nia tych, któ­rych szum­nie na­zy­wa­ją bliź­ni­mi. Spo­łe­czeń­stwa dzie­li się na dwie kla­sy: wy­zy­sku­ją­cych i wy­zy­ski­wa­nych, in­a­czej mó­wiąc, ro­zum­nych i ogra­ni­czo­nych; wolę na­le­żeć do pierw­szych, co, zda­je mi się, zu­peł­nie jest na­tu­ral­nem.

Bog­dan się rzu­cił, chcąc od­po­wie­dzieć, ale po­wstrzy­mał się i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie mamy się co sprze­czać – rzekł po chwi­li, – nie zda się to na nic; zmień­my przed­miot roz­mo­wy. Po­wiedz mi ra­czej, cze­mu, na­zy­wa­jąc Mi­lew do­mem po­dej­rza­nym, by­wasz tam, a co wię­cej, dzi­siaj gwał­tem nie­mal i mnie za­cią­gną­łeś, mnie, któ­ry by­najm­niej sym­pa­tyi do pani Emi­lii nie czu­ję.

Po­raj­ski za­czął się śmiać gło­śno.

– Mam ocho­tę być z tobą zu­peł­nie szcze­rym – rzekł. – By­łem pew­ny, że pani Tola przy­je­cha­ła, i od wczo­raj uło­ży­łem so­bie, że ją zo­ba­czę; a chcąc mieć moż­ność swo­bod­nej z nią roz­mo­wy, wzią­łem cię, abyś mi za­jął go­spo­da­rzy.

– Moc­no wdzięcz­ny; ale cóż cie­bie pani Tola ob­cho­dzi?

– Et! daw­ne dzie­je – rzekł wy­mi­ja­ją­co Po­raj­ski. – Zna­łem ją przed ślu­bem, a po­nie­waż był to uro­czy dy­abe­łek, sta­ra­łem się ją ukształ­cić… roz­bu­dzić świe­że jesz­cze ser­dusz­ko; że zaś za­cho­wa­łem na­der miłe wspo­mnie­nie, cie­ka­wy by­łem dal­sze­go cią­gu zna­jo­mo­ści.

– Czy tyl­ko cie­ka­wy?

Po­raj­ski od­wró­cił się żywo, nie od­po­wia­da­jąc na py­ta­nie. Bog­dan po­wiódł za nim okiem zdzi­wio­nem.

– Cóż to było mię­dzy wami? – za­py­tał na­le­ga­ją­co.– Prze­cież mnie mo­żesz wszyst­ko po­wie­dzieć.

Po­raj­ski po­wró­cił do sto­łu i usiadł, za­sła­nia­jąc twarz ręką, tak jed­nak, że przez pal­ce mógł wy­raź­nie wi­dzieć sy­now­ca, nie bę­dąc przez nie­go wi­dzia­nym.

– Ja sam nie wiem, co to było – rzekł. – Gdy z pen­syi wró­ci­ła, sza­le­nie mi się po­do­ba­ła; było to dziec­ko jesz­cze, a już ko­bie­ta ka­pry­śna, ego­ist­ka, a spryt­na jak sza­ta­nek. Chcia­łem ją so­bie po­zy­skać; by­łem pew­ny, że mi się to uda­ło, aż rap­tem, pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku, przy­znaw­szy mi się nie­mal po­przed­nie­go wie­czo­ra, że mię nad ży­cie ko­cha, oznaj­mi­ła mi, że jest za­rę­czo­ną z Sa­wiń­skim. Chcia­łem się gnie­wać; roz­śmia­ła mi się jak naj­ślicz­niej w sam nos, od­wró­ci­ła dum­nie ple­ca­mi… i ty­łem ją wi­dział po dziś dzień.

– A! na­tu­ral­nie, mu­sisz być cie­ka­wy pierw­sze­go wa­sze­go spo­tka­nia.

– Po­rzu­ci­łem książ­kę w na­der zaj­mu­ją­cem miej­scu, nie już w pół tomu, ale stro­ni­cy, kart­ki wy­ra­zu; te­raz mu­szę ją do­koń­czyć.

– I… jak­że to się skoń­czy?

– Ja nie wiem; to za­le­ży od niej. – Gdy­by.. daw­ne wspo­mnie­nia żywo się od­no­wi­ły… to.. kto wie?

– Jak­to?… Po­świę­cił­byś swo­bo­dę?

– Kto wie? Gdy­by nie było in­ne­go spo­so­bu… Bog­dan żywo gło­wę pod­niósł.

– A gdy­by… – szep­nął – gdy­by… to, co pani Emi­lia mó­wi­ła o tej tę­sk­no­cie, do cie­bie się sto­so­wa­ło?

Ręka Po­raj­skie­go le­piej za­sło­ni­ła twarz jego, a czar­ne źre­ni­ce rzu­ci­ły z pod tej za­sło­ny ba­daw­cze spoj­rze­nie na Bog­da­na.

– Cze­mu nie? – rzekł pół­gło­sem. – Może to i obu­stron­ne.

– Jak­to? Czyż­byś i ty…

– Nig­dy nie za­po­mnia­łem o niej.

Bog­dan prze­szedł się po po­ko­ju.

– Cie­ka­wy je­stem ko­bie­ty, któ­ra mo­gła na to­bie spra­wić tego ro­dza­ju wra­że­nie – ozwał się wresz­cie.

Na twa­rzy Po­raj­skie­go uka­za­ło się za­do­wo­le­nie, po ustach prze­le­ciał uśmiech pół szy­der­czy, pół po­gar­dli­wy. Bog­dan nie wi­dział tego, miał gło­wę spusz­czo­ną.

– Cie­ka­wy jej je­stem – po­wtó­rzył raz jesz­cze pół­gło­sem.

– Mogę ci za­rę­czyć, że nie jest to oso­bi­stość zwy­czaj­na – rzekł su­cho Po­raj­ski.

– Wła­śnie dla­te­go…

Po­raj­ski mil­czał i po­wstał wkrót­ce, da­jąc tem sy­now­co­wi znak do odej­ścia. Gdy się drzwi za Bog­da­nem za­mknę­ły, uśmiech nie­opi­sa­ne­go szy­der­stwa prze­wi­nął się po jego cien­kich, wąz­kich, bla­dych ustach.

– Zło­ta ryb­ka ła­two się chwy­ta na węd­kę – szep­nął.II.

W Dre­wi­ni, ma­jęt­no­ści hra­bie­go Su­li­mow­skie­go, na ogro­do­wym ta­ra­sie sie­dzia­ło kil­ka osób. Sam hra­bia, słusz­ny, szczu­pły, ja­sny blon­dyn, z dłu­gie­mi an­giel­skie­mi fa­wo­ry­ta­mi, sta­ran­nie ubra­ny, prze­cha­dzał się kro­kiem mie­rzo­nym. Żona jego, hra­bi­na Na­ta­lia, prze­rzu­ca­ła ja­kąś świe­żo wy­da­ną książ­kę. O kil­ka kro­ków da­lej mło­da, dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czy­na, wpół le­żąc na bie­gu­no­wym fo­te­lu, ko­ły­sa­ła się z wol­na, roz­ma­wia­jąc z na­szym zna­jo­mym, Bog­da­nem Po­raj­skim.

Była to je­dy­nacz­ka, cór­ka domu, hra­bian­ka Wan­da, po­dob­na do ojca ko­lo­rem wło­sów i ry­sa­mi, ale róż­na zu­peł­nie wy­ra­zem. U hra­bie­go Al­fre­da oczy były za bla­de, brwi i rzę­sy za ja­sne, czo­ło za niz­kie, usta za peł­ne; u hra­bian­ki oczy ciem­no­sza­fi­ro­we ocie­nio­ne były pra­wie czar­ną rzę­są, nad nie­mi skle­pi­ły się re­gu­lar­ne łuki brwi ciem­nych bar­dzo; czo­ło, na któ­re spa­da­ły wło­sy przy­cię­te, nie mo­gło być wyż­sze bez ze­psu­cia har­mo­nii drob­nej twa­rzycz­ki; usta, de­li­kat­nie wy­kro­jo­ne, bla­do­ró­żo­we za­le­d­wie były. Na twa­rzy ojca ja­kaś pew­ność sie­bie upo­rna, co, znać, nig­dy ustą­pić nie chcia­ła; oczy mia­ły wy­raz nie­pew­ny, okrą­gła bro­da zna­mio­no­wa­ła chwiej­ność i mięk­kość, a uśmiech tych ust mię­si­stych ce­cho­wał naj­wyż­sze za­do­wo­le­nie z sie­bie sa­me­go, wid­nie­ją­ce z ru­chu, któ­rym roz­cze­sy­wał ja­sne fa­wo­ry­ty wy­piesz­czo­ną ręką, – ze spoj­rzeń, któ­re z pod zło­te­go pin­ce-nez rzu­cał, sło­wem z po­sta­wy ca­łej. U cór­ki, prze­ciw­nie, znać było ja­kąś nie­śmia­łość, czy może usu­wa­nie się dum­ne przed ludź­mi: sza­fi­ro­we oczy pa­trzy­ły chłod­no, po­waż­nie, a cza­sa­mi smut­no bar­dzo; usta w chwi­li mil­cze­nia mia­ły wy­raz go­ry­czy bo­le­snej, co har­mo­ni­zo­wał z sze­ro­ka sina pod ocza­mi prę­gą, a po tej mło­dej, drob­nej twa­rzy prze­bie­gał cza­sa­mi wy­raz iro­nii tro­chę smut­nej, a bar­dziej jesz­cze szy­der­czej i po­gar­dli­wej. Jej rącz­ki, ide­al­nie pięk­nych kształ­tów, ba­wi­ły się nie­dba­le bu­kie­tem, któ­ry, zda się, im cię­żył, bo wy­pa­dał z nich czę­sto, jak­by siły bra­kło…

Bog­dan z nią pro­wa­dził roz­mo­wę, ale nie mu­sia­ła go za­da­wal­niać, gdyż głę­bo­ka bróz­da prze­rzy­na­ła jego brwi czar­ne, a ręka nie­cier­pli­wie szar­pa­ła łań­cu­szek od ze­gar­ka. Ja­sno­wło­sa dziew­czy­na pa­trzy­ła przed sie­bie przy­sło­nię­te­mi ocza­mi, jej usta były za­cię­te, oczy chłod­no błysz­czą­ce.

– I cóż ja na to po­ra­dzę?–mó­wi­ła. – Nie umiem wie­rzyć na śle­po, sło­wa są ni­czem dla mnie. Nie wie­rzę, by­ście pa­no­wie umie­li pa­no­wać nad wra­że­nia­mi, i, we­dług mnie, by­ło­by sza­leń­stwem li­czyć na kru­chą bu­do­wę, na pia­sku wznie­sio­ną, za­rę­czeń wa­szych…

Bog­dan się rzu­cił.

prze­bra­ną moc ego­izmu, próż­no­ści, lek­ko­myśl­no­ści… Wierz mi pan, dom ro­dzin­ny to do­bra szko­ła ży­cia…

– Gdy­by się na nią do­brze pa­trzeć umia­ło.

Wan­da prze­su­nę­ła ręką po czo­le.

– I cóż wie­dzieć mogą o tem obcy lu­dzie? – spy­ta­ła. – Na po­zór wszyst­ko gład­kie, spo­koj­ne i ład­ne; a choć nie je­den smut­ny, cięż­ki dra­mat roz­gry­wa się ci­cho mię­dzy czte­re­ma ścia­na­mi, co nie umie­ją go opo­wie­dzieć, cóż to zna­czy? Prze­cież lu­dzie nie wie­dzą o ni­czem, a za­tem nic nie ist­nie­je.

I sza­fi­ro­we oczy zim­nym bla­skiem strze­li­ły, mię­dzy ciem­ne­mi brwia­mi za­ry­so­wa­ła się brózd głę­bo­ka, aż Bog­dan zdzi­wio­ny po­szedł za jej spoj­rze­niem, szu­ka­jąc po­wo­du zmia­ny tej twa­rzy mło­dej. Zo­ba­czył tyl­ko hra­bie­go, co, opar­ty łok­ciem o stół, roz­ma­wiał z żona, ba­wiąc się ko­ron­ka i jej rę­ka­wa. Był to zwy­kły do­mo­wy ob­ra­zek, nic tu nie zdra­dza­ło dra­ma­tu…

– Wi­dzi pani – rzekł po chwi­li, – nie raz w po­ży­ciu do­mo­wem stro­ny się roz­ją­trza­ją wza­jem­nie i z tego po­wo­du są­dzą nie­spra­wie­dli­wie; naj­czę­ściej wina jest obu­stron­ną.

Wan­da ob­ry­wa­ła w mil­cze­niu list­ki z bu­kie­tu.

– Nie – cią­gnął Bog­dan, – pani nie ma pra­wa po­tę­piać nas tak sta­now­czo. Nie do­brze się wy­cho­dzi na ta­kim bra­ku wia­ry…

– Jak pan to ro­zu­mie?

– Gdy lu­dziom nie wie­rzy­my, po­wo­li osty­ga w nas wia­ra w samo do­bro, tem sa­mem za­cie­ra­ją się lep­sze stro­ny na­sze­go cha­rak­te­ru. Wie­rząc lu­dziom, mi­mo­wo­li sta­je­my się lep­szy­mi, żeby im do­rów­nać…

– To zno­wu fra­zes, któ­re­go nam się ka­że­cie uczyć na pa­mięć, aby stał się na­szem ha­słem w ży­ciu. Wy­god­ne to dla was, gdy mamy za­wiąz­ke na oczach. Ale ja wi­docz­nie nie je­stem do­syć ko­bie­tą… po­dob­no tak na­zy­wa­cie brak ła­two­wier­no­ści… i nie wie­rzę wam; nie wie­rzę, bo­ście nie­sta­li jak zwier­cia­dło, któ­re od­bi­je przed­miot każ­dy… póki jest przy niem.

– Więc my się tyl­ko wra­że­nia­mi rzą­dzić mamy?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: