- W empik go
Na scenie i za kulisami: historya parafialna - ebook
Na scenie i za kulisami: historya parafialna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 303 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gorący dzień lipcowy kończył się, słońce zniżało powoli i już nie tyle żaru miały promienie jego, które ukośnie wpadały do saloniku Milewa, małej wioseczki podolskiej. Salonik ten, niezbyt wielki, miał ściany białe, zasiane złotemi gwiazdami, w których odbijało się słońce. Meble, karmazynowym atłasem kryte, nie jeden rok już widziały – świetny niegdyś kolor wyblakł na słońcu, a miejscami mole wyjadły szramy szerokie. Jednak umiejętna ręka pocerowała kosztowną materyę, pohaftowała delikatne pokrowce z muślinu białego, zakryła nimi kolor wybladły i naprawki rozliczne, nadając salonikowi świeżość i elegancye; wyglądał on niby bonbonierka, niby poduszeczka do szpilek na toalecie elegantki. Wszystko tam było wypieszczone po kobiecemu, a razem obrachowane na efekt, począwszy od kwiatów i roślin na oknach, co rozrosły się potężnie i szerokimi, silnymi liśćmi śmiały się do słońca, pijącego z nich wody krople, aż do najmniejszego graciku i cacka, których ilość ogromna, ze szkła, bronzu i porcelany, gromadziła się wszędzie, gdzie tylko można coś było postawić.
Ostatnie promienie słońca świeciły na złotych gwiazdach obicia, ślizgały się po kryształowych wisiorkach świecznika, zwieszonego od sufitu, odbijały w dwóch dużych lustrach, naprzeciw siebie umieszczonych, a napełniały jaskrawem światłem ten efektowny salonik, w którym nawet dywany na posadzce miały tak świetnie ubarwione kwiaty, że na nie spojrzeć było potrzeba.
W saloniku znajdowało się na tę chwilę cztery osoby: państwo domu, Czarnowscy, i dwaj sąsiedzi, dwaj panowie Porajscy, stryj Karol i synowiec Bogdan.
Nie można było określić wieku gospodyni, pani Emilii. Jej szczupła i zgrabna kibić, jej bardzo piękne ręce, wysuwające się z szerokich rękawów jasnej, lekkiej sukni, zdawały się zapowiadać młodą zupełnie kobietę. Ale podnosząc oczy na twarz jej, doznawało się zawodu – włosy, niegdyś kruczej czarności, dziś do połowy białymi się stały, a niezliczona sieć zmarszczek pobróździła twarz całą, pocięła czoło, otoczyła usta i oczy, i zsunęła się aż na szyję. Usta jednak zostały świeże, jak dwa listki róży, a w miłym niezmiernie uśmiechu ukazywały się dwa rzędy zębów nieposzlakowanej formy, ale mocno przyżółconych bezustannem użyciem papierosów. Para dużych oczu, ciemnoszarych, w czarnej oprawie, mocno podkrążonych, oświecała te twarz zagadkowa, co ślady burz tylu nosiła na sobie. Trzej mężczyźni stanowili z sobą sprzeczność zupełną. Karol Porajski musiał być kiedyś pięknym bardzo, dziś twarz jego przykre sprawiała wrażenie. Żółtawa bladość twarzy, od której odbijały silnie jego krucze włosy, brwi i wąsy, nadawała mu charakter ponury, a szeroka łysina oryginalnie wyglądała, gdyż ani jeden włos biały nie mieszał się do czarnych. Usta miał wązkie, delikatnie wykrajane, ale bezkrwiste zupełnie, a uśmiech, który się po nich przewijał czasami, podobny był do skrzywienia. Oczy zapewne dawniej były piękne, ale dziś krwawe żyłki przerzynały białka, a źrenica błyszcząca ukośne jakieś rzucała spojrzenia. Całą postać jego cechowała nieporównana dystynkcya; ubrany był wytwornie, z tą elegancyą ludzi wyższego towarzystwa, która czuwa nad każdym szczegółem, a nigdy nie bywa nadto wyszukaną. Twarz to była oryginalna, rozumna, a raczej niepospolicie sprytna, albo przeżyta, zmęczona, zatarta i powleczona mgłą rozpaczliwego znudzenia.
Synowiec, Bogdan, był do niego podobnym,o ile podobnym być może młody człowiek w całej pełni sił niesteranych jeszcze, porywów niezawiedzionych dotąd, pragnień niezaspokajanychi niezmarnowanego ducha–do człowieka, który czarę życia wyczerpał aż do dna, aż do ostatniej kropli mętów, co na spodzie osiadły. Rysy twarzy były te same, ta sama prawie postawa, – tylko u Karola było więcej wytworności, u Bogdana męzkości i siły; a jednak, o ileż oni różni byli od siebie! – Karol był mumią, Bogdan wcieleniem młodości i życia.
Pan Czarnowski przedstawiał typ, różny od tych dwóch ludzi. Był on pięknym mężczyzną, szeroko rozrosłym, z dużemi rękami i nogami. Na jego grubych, białych palcach błyszczało kilka pierścionków, ciężki złoty łańcuch odznaczał się na białej kamizelce. Miał ciemne oczy z długą rzęsą, włosy jasne, piękną bursztynowego koloru jedwabistą brodę, usta czerwone, mocno wydatne, a zęby zdrowe i białe. Wyglądał na lat trzydzieści
– Tak więc – mówił Karol – siostra pani, zamiast przyjechać wczoraj, jak miała zamiar, będzie tu dopiero pojutrze…
– W samej rzeczy – odparła pani Emilia, – jeśli znowu co nie przeszkodzi.
Karol się skrzywił niemiłosiernie, co miało oznaczać uśmiech uprzejmy.
– Pani Sawińska powinna wziąć w rachubę niecierpliwość swoich dawnych znajomych – rzekł.
– Och!–odparła z uśmiechem pani Emilia – ci znajomi są już tak dawni, że mieli czas za – pomnieć o niej. Dwanaście lat!… Wiele to rzeczy zapomni się przez ten długi przeciąg czasu…
– Nie wszystko się zapomina… Czy wie pani o tem?
Pani Emilia wpatrzyła się w niego przenikliwie.
– A cóż się da zapamiętać tak długo? – spytała, nie spuszczając oczu.
Karol przetrzymał jej spojrzenie, uśmiechnął się dziwnie i rzekł spokojnie, z odcieniem szyderstwa w głosie:
– Pani łaskawa, dla ludzi, co dużo widzieli, najsilniejszem uczuciem jest ciekawość. Jestem pani Toli niezmiernie ciekawy.
– Pan ją zna przecież dobrze – wtrącił Czarnowski.
– Znałem wybornie dwanaście lat temu, gdy była szesnastoletnią dziewczynką. Obiecywała wtedy bardzo wiele…
– Dotrzymała słowa… – dorzuciła półgłosem pani Emilia.
– Bo też i życie dało jej tyle… – rzekł, Karol patrząc, jej w oczy – przecież była szczęśliwą…
Szare oczy pani domu miały dziwny wyraz jakiś.
– Nie – odparła jakby w zamyśleniu, – nie była szczęśliwą i życie nie dało jej tego, do cze – go prawo miała. Nie rozpoczynała zresztą życia pod dobrą wróżbą: wyszła za mąż bez przywiązania; dzieckiem była, gdy ją za Sawińskiego wydano, i poszła za wyraźnym rozkazem rodziców, którzy koniecznie tego małżeństwa pragnęli. Ona się w dziwny sposób opierała… i został w jej sercu jakiś żal dziwny, jakaś szczególna gorycz, czy też tęsknota… nigdy nie mogłam zrozumieć, zaczem…
Niedostrzegalny uśmiech przewinął się po ustach Porajskiego.
– Słyszałem, że pani Tola słynie z wesołości – rzekł.
Pani Emilia wzruszyła ramionami.
– Zdawało mi się, że pan – rzekła z naciskiem – musisz wiedzieć, że niektóre kobiety są zawsze wesołe, a szczególniej, kiedy nie mają ochoty grać roli zapoznanych.
– Sądzę, że ta rola była niemożliwą.
– Sawiński był o dwadzieścia lat od niej starszy, niemiły bardzo w obejściu i szalenie zazdrosny, a Tola rwała się do życia.
– Zazdrosny? – podchwycił Karol. – Czy miał prawo do tego?
Brwi gospodyni zsunęły się lekko.
– Nie można mieć bezkarnie lat siedmnastu, wyższego umysłu, niezwykłej piękności, nieobrachowanej żywości i… starego męża – rzekła dumnie trochę. – Za Tolą szaleli ludzie i tracili głowy po ślubie więcej niż przed, gdyż była na szerszym świecie…
Czarne źrenice Porajskiego strzeliły błyskawicą, jego ciężkie, zaczerwienione powieki się podniosły.
– A ona? – zapytał. – Czy ona kochała kogo? Pani Emilia rozśmiała się z lekką ironią.
– Dziwne pytanie – rzekła, – ale jednak nietrudno mi odpowiedzieć. Nie. Tola nie kochała nigdy, żadnego z tych, co za nią szaleli…
– Nigdy? – podchwycił Bogdan z zajęciem. – Czy to być może, aby nie obudziło się w niej serce? Czemu?
– Ja nie wiem – odparła Emilia.
– Czy może…– ciągnął Bogdan – może ta tęsknota, o której pani mówi, to właśnie żal zatem uczuciem, którego nie doznała nigdy…
– Nie wiem – odparła krótko; – Tola nie lubi mówić o sobie, a ja nie badałam nigdy, aby nie nadać kształtów marzeniu, co racyi bytu nie miało…
Bogdan wpatrzył się w nią, jakby chciał, a nie śmiał zapytać.
– I marzenie stanęło jej na drodze do życia, do szczęścia może… – rzekł z wyrzutem w głosie.
Niewidzialny uśmiech przemknął znowu po cienkich wargach Porajskiego; spojrzał na Bogdana i odwrócił się trochę. Zapanowało milczenie.
– I cóż pani Sawińska robić zamyśla? – zapytał po chwili Porajski. – Podobno chce sprzedać majątek, który jej mąż zostawił?…
– Radziłem to – ozwał się Czarnowski; – majątek rozległy, Tola nie może się sama nim zająć, spuszczać się musi na plenipotenta, a ten ją kradnie…
Porajski się znowu uśmiechnął.
– Podobno są jakieś ciężary – szepnął.
– Jakie ciężary! – przerwał szybko Czarnowski. – Żadnych niema ciężarów! zupełnie żadnych! majątek przepyszny! dochody świetne!
– Tak? A zatem pani Sawińska pod każdym względem liczy się do świetnych partyi…
W głosie Porajskiego dźwięczało przyczajone szyderstwo, ale snąć pani Emilia go nie dostrzegła, gdyż odrzekła zupełnie naturalnie:
– Spodziewam się! Ale niechaj posagowicze nie ostrzą na nią ząbków. nic z tego! Tola bardzo niełatwo zdecyduje się pójść za mąż, i wątpię nawet, czy to kiedykolwiek nastąpi. Miała wiele bardzo świetnych partyi przez te półtora roku od śmierci męża… literalnie głowy tracą za nią w Odesie; to też trzeba tak silnie rozwiniętego uczucia, jak u niej, żeby porzucić to świetne życie i tutaj zakopać się na wsi…
– Chciałbym ją poznać – rzekł Bogdan w zamyśleniu; – to musi być niezwyczajna kobieta.
Pani Emilia uśmiechnęła się i z pod długiej rzęsy rzuciła przenikliwe spojrzenie na Porajskiego. Ten miał głowę spuszczoną i wydawał się mocno zamyślonym.
Podano herbatę. Porajski był milczący, nic nie jadł, palił tylko cygara, popijając podany mu napój – herbatę. Bogdan zato był mocno ożywiony i z wielkiem zajęciem dopytywał się o coraz nowe szczegóły, tyczące się pani Toli. Przedmiot przypadał do gustu gospodyni, i odpowiadała chętnie na pytania młodzieńca, nie szczędząc detali o świetnem życiu, które w Odesie i na wsi prowadziła pani Sawińska, o jej sukcesach rozlicznych, piękności, wdzięku i sprycie niezmiernym…
Zaledwo powstali od stołu, Karol kazał zaprzęgać, i w kwadrans obaj Porajscy wyjechali. Parę wiorst zaledwie dzieliło Milew od Zatorów, posiadłości Karola Porajskiego. Panowie odbyli tę podróż w zupełnem milczeniu; gdy konie stanęły przed gankiem, wyherbowany lokaj poskoczył i otworzył drzwiczki od powozu, potem poświecił panom do jadalnej sali, gdzie czekał stół zastawiony.
– Rozgość się – rzekł Karol; – zaraz ci służę, tylko się muszę rozebrać. Może życzysz sobie szlafroka?
Bogdan wzruszył ramionami.
– Nie jestem niewieściuchem – odparł chłodno.
– Jak chcesz; bawże się przez chwile, zaraz wrócę.
Bogdan zaczął chodzić po pokoju, a podjąwszy szpicrutę z rękojeścią w złoto oprawną, uderzał nią po kanapach i fotelach, w miarę jak je mijał.
– Gdy skończysz swoją gimnastykę, może siądziemy do stołu – ozwał się poza nim ostry, szyderczy głos Porajskiego.
Bogdan zarumienił się mocno, rzucił szpicrutę i zasiadł naprzeciw stryja. Ten włożył był okazały szlafrok z ponsowej materyi, białym atłasem podbity; wytworne obuwie zamienił na miękkie, wygodne meszty, a łysinę pokrył haftowaną złotem czapeczką. Jego piękne, białe ręce wysuwały się z koronkowych mankietów i wydawały woń delikatną rezedowej pomady, której używał dla wydelikacenia skóry; włosy i wąsy, świeżo wypomadowane pachnącym olejkiem, lśniły jak heban. Bogdan spojrzał na niego przeciągle, i coś jak gniew i pogarda błysnęło mu w oczach czarnych – nic jednak nie powiedział…
Podano wieczerzę; smakowicie przyrządzone kotlety przypadły do gustu Porajskiemu, gdyż zjadł ich ogromną porcyę.
– Ależ, stryjaszku kochany… – zauważył Bogdan.
Kochany stryjaszek się niemiłosiernie skrzywił.
– Mój drogi – przerwał niechętnie, – tyle razy ci już wspominałem, że ten honorowy tytuł od ciebie do mnie jest niewypowiedzianie komiczny, i upoważniłem cię do nazywania mnie po imieniu; zechciej o tem pamiętać.
– A więc – ciągnął z lekkiem zniecierpliwieniem Bogdan, – zajadasz, jakbyś się przez trzy dni wygłodził. – Cóż za fantazya napadła cię w Milewie, żeby nic do ust nie wziąć?
– I cóż cię w tem dziwi? Nie mam nigdy zwyczaju w podejrzanych domach jadać.
– Jakto podejrzanych? A cóż w Milewie jest podejrzanego?
– Wszystko: począwszy od jasnych muślinów pani Emilii i umeblowania salonu, od którego można dostać zapalenia oczu, a skończywszy na szkaradnej herbacie i stęchłych ciastach, które tylko dla gości podają. Co zaś do jedzenia, nie mam ochoty się rozchorować, połykając to, co bezczelnie ludziom podają; widzę, jak to przygotowuje gruba dziewka, która tylko co skończyła krowy doić. Nie mam ochoty zepsuć sobie apetytu.
Bogdan parsknął śmiechem.
– A, przyznam się – zawołał, – że to sybarytyzm, o którym mnieby się nigdy nie śniło!
– Żal mi cię, jeśliś nie uczuł nigdy przyjemności dobrego obiadu, podanego według przepisów i przyprawionego trochą głodu.
– Według mnie, wszystko smakuje, gdy jeść się zechce.
Porajski go zmierzył oczami z politowaniem.
– Ty nigdy nie potrafisz użyć życia – rzekł. – Oto cały szereg przyjemności, które cię omijają, bo nie jesteś w stanie ich pojąć…
– Ja nie myślę, aby wyrafinowanie każdego zmysłu było używaniem życia – odparł Bogdan niecierpliwie. – Jest to przygotowanie sobie ogromnej ilości niemiłych, wrażeń, których nie dozna zwykły śmiertelnik.
– Miałbyś słuszność, gdyby mój majątek nie wystarczał na życie, którego mi potrzeba. Ale ja się zabezpieczyłem zawczasu, i, nim się do czego przyzwyczaiłem, obrachowałem dobrze, czy ten nałóg będę mógł zaspokoić zawsze.
– A w razie, gdybyś stracił majątek?
– To niemożebne. Przypuszczam klęskę, pożar, gradobicie, nieurodzaj, niechbym nie miał żadnego dochodu z majątków, pozostaną mi dochody z kapitałów.
– A jeśli i te zaginą?
– Nie wdaję się w żadne spekulacye; mam same procentowe papiery, w banku złożone; w domu trzymam tylko procent, odbierany co kwartał, więc złodzieje mi nie grożą. Mogę być pozbawionym podróży za granicę, może mi zabraknąć pieniędzy na którą z moich fantazyi, na rasowego konia, albo na jedno z tych dzieł sztuki, które na wagę złota opłacam; ale na moje potrzeby codzienne… nigdy.
Bogdan patrzył na niego, wzruszając ramionami.
– Ależ – zaczął po chwili, – kiedyś już tak ułożył sobie życie, zamknął drzwi przed wszelką troską, zabezpieczył się od niespodzianek, musisz się niemiłosiernie nudzić!
– Nudzić? Żartujesz chyba! I któż ci powiedział, żem się wyrzekł niespodzianek? Przeciwnie, szukam ich wszędzie, ale w świecie umysłowym. Widzisz, umiem się zawsze miarkować, i od każdej przyjemności usuwam się, nim dojdę do przesytu, tak, że nigdy nie zajrzę na dno, do mętów, i wracam do niej z zajęciem. Przytem umysł mój jest rozwinięty, lubię piękno, a rozumna lub dowcipna rozmowa, dobrze napisana książka, obraz którego z mistrzów, piękne krajobrazy, muzyka, wszystko to są rzeczy, które umiem ocenić i które na wieczne czasy obronią mię od znudzenia.
– Pytam się często, czy ty jesteś rzeczywiście człowiekiem, a nie udoskonalona maszyną! – zawołał z gniewem Bogdan.
– Zaręczam ci, że jestem człowiekiem z ciała i z kości, tylko cywilizowanym, wydelikaconym.
– Powiedz mi: czyś kiedy kochał cokolwiek?
– O! kochałem się przynajmniej ze sto razy.
– A!… i jakże długo to trwało?
– To zależało od okoliczności: kochałem, póki mię to bawiło, póki zajmowało, póki jeszcze było coś nieznanego. Zupełnie jakbym czytał zajmującą książkę, która mniej lub więcej sprawiała przyjemności, w miarę jak lepiej lub gorzej była napisaną; odwracałem kartkę po kartce, a gdy przeczytałem ostatnią, składałem książkę spokojnie, niekiedy z żalem, że już ją skończyłem, ale nigdy z ochotą przeczytania jej po raz drugi.
– Tak?– rzekł Bogdan przeciągle. – Ależ ty kochałeś siebie w drugich, i dopóty jedynie, póki cię to nie przestało bawić. Ty jesteś egoistą w całem znaczeniu tego wyrazu, do szpiku kości.
Porajski spojrzał z ukosa na synowca.
– Nie umiałem nigdy zrozumieć znaczenia słowa poświęcenie – rzekł po chwili. – Jest to płaszczyk, którym ludzie pokrywają chęć wyzyskania tych, których szumnie nazywają bliźnimi. Społeczeństwa dzieli się na dwie klasy: wyzyskujących i wyzyskiwanych, inaczej mówiąc, rozumnych i ograniczonych; wolę należeć do pierwszych, co, zdaje mi się, zupełnie jest naturalnem.
Bogdan się rzucił, chcąc odpowiedzieć, ale powstrzymał się i wzruszył ramionami.
– Nie mamy się co sprzeczać – rzekł po chwili, – nie zda się to na nic; zmieńmy przedmiot rozmowy. Powiedz mi raczej, czemu, nazywając Milew domem podejrzanym, bywasz tam, a co więcej, dzisiaj gwałtem niemal i mnie zaciągnąłeś, mnie, który bynajmniej sympatyi do pani Emilii nie czuję.
Porajski zaczął się śmiać głośno.
– Mam ochotę być z tobą zupełnie szczerym – rzekł. – Byłem pewny, że pani Tola przyjechała, i od wczoraj ułożyłem sobie, że ją zobaczę; a chcąc mieć możność swobodnej z nią rozmowy, wziąłem cię, abyś mi zajął gospodarzy.
– Mocno wdzięczny; ale cóż ciebie pani Tola obchodzi?
– Et! dawne dzieje – rzekł wymijająco Porajski. – Znałem ją przed ślubem, a ponieważ był to uroczy dyabełek, starałem się ją ukształcić… rozbudzić świeże jeszcze serduszko; że zaś zachowałem nader miłe wspomnienie, ciekawy byłem dalszego ciągu znajomości.
– Czy tylko ciekawy?
Porajski odwrócił się żywo, nie odpowiadając na pytanie. Bogdan powiódł za nim okiem zdziwionem.
– Cóż to było między wami? – zapytał nalegająco.– Przecież mnie możesz wszystko powiedzieć.
Porajski powrócił do stołu i usiadł, zasłaniając twarz ręką, tak jednak, że przez palce mógł wyraźnie widzieć synowca, nie będąc przez niego widzianym.
– Ja sam nie wiem, co to było – rzekł. – Gdy z pensyi wróciła, szalenie mi się podobała; było to dziecko jeszcze, a już kobieta kapryśna, egoistka, a sprytna jak szatanek. Chciałem ją sobie pozyskać; byłem pewny, że mi się to udało, aż raptem, pewnego pięknego poranku, przyznawszy mi się niemal poprzedniego wieczora, że mię nad życie kocha, oznajmiła mi, że jest zaręczoną z Sawińskim. Chciałem się gniewać; rozśmiała mi się jak najśliczniej w sam nos, odwróciła dumnie plecami… i tyłem ją widział po dziś dzień.
– A! naturalnie, musisz być ciekawy pierwszego waszego spotkania.
– Porzuciłem książkę w nader zajmującem miejscu, nie już w pół tomu, ale stronicy, kartki wyrazu; teraz muszę ją dokończyć.
– I… jakże to się skończy?
– Ja nie wiem; to zależy od niej. – Gdyby.. dawne wspomnienia żywo się odnowiły… to.. kto wie?
– Jakto?… Poświęciłbyś swobodę?
– Kto wie? Gdyby nie było innego sposobu… Bogdan żywo głowę podniósł.
– A gdyby… – szepnął – gdyby… to, co pani Emilia mówiła o tej tęsknocie, do ciebie się stosowało?
Ręka Porajskiego lepiej zasłoniła twarz jego, a czarne źrenice rzuciły z pod tej zasłony badawcze spojrzenie na Bogdana.
– Czemu nie? – rzekł półgłosem. – Może to i obustronne.
– Jakto? Czyżbyś i ty…
– Nigdy nie zapomniałem o niej.
Bogdan przeszedł się po pokoju.
– Ciekawy jestem kobiety, która mogła na tobie sprawić tego rodzaju wrażenie – ozwał się wreszcie.
Na twarzy Porajskiego ukazało się zadowolenie, po ustach przeleciał uśmiech pół szyderczy, pół pogardliwy. Bogdan nie widział tego, miał głowę spuszczoną.
– Ciekawy jej jestem – powtórzył raz jeszcze półgłosem.
– Mogę ci zaręczyć, że nie jest to osobistość zwyczajna – rzekł sucho Porajski.
– Właśnie dlatego…
Porajski milczał i powstał wkrótce, dając tem synowcowi znak do odejścia. Gdy się drzwi za Bogdanem zamknęły, uśmiech nieopisanego szyderstwa przewinął się po jego cienkich, wązkich, bladych ustach.
– Złota rybka łatwo się chwyta na wędkę – szepnął.II.
W Drewini, majętności hrabiego Sulimowskiego, na ogrodowym tarasie siedziało kilka osób. Sam hrabia, słuszny, szczupły, jasny blondyn, z długiemi angielskiemi faworytami, starannie ubrany, przechadzał się krokiem mierzonym. Żona jego, hrabina Natalia, przerzucała jakąś świeżo wydaną książkę. O kilka kroków dalej młoda, dwudziestoletnia dziewczyna, wpół leżąc na biegunowym fotelu, kołysała się z wolna, rozmawiając z naszym znajomym, Bogdanem Porajskim.
Była to jedynaczka, córka domu, hrabianka Wanda, podobna do ojca kolorem włosów i rysami, ale różna zupełnie wyrazem. U hrabiego Alfreda oczy były za blade, brwi i rzęsy za jasne, czoło za nizkie, usta za pełne; u hrabianki oczy ciemnoszafirowe ocienione były prawie czarną rzęsą, nad niemi sklepiły się regularne łuki brwi ciemnych bardzo; czoło, na które spadały włosy przycięte, nie mogło być wyższe bez zepsucia harmonii drobnej twarzyczki; usta, delikatnie wykrojone, bladoróżowe zaledwie były. Na twarzy ojca jakaś pewność siebie uporna, co, znać, nigdy ustąpić nie chciała; oczy miały wyraz niepewny, okrągła broda znamionowała chwiejność i miękkość, a uśmiech tych ust mięsistych cechował najwyższe zadowolenie z siebie samego, widniejące z ruchu, którym rozczesywał jasne faworyty wypieszczoną ręką, – ze spojrzeń, które z pod złotego pince-nez rzucał, słowem z postawy całej. U córki, przeciwnie, znać było jakąś nieśmiałość, czy może usuwanie się dumne przed ludźmi: szafirowe oczy patrzyły chłodno, poważnie, a czasami smutno bardzo; usta w chwili milczenia miały wyraz goryczy bolesnej, co harmonizował z szeroka sina pod oczami pręgą, a po tej młodej, drobnej twarzy przebiegał czasami wyraz ironii trochę smutnej, a bardziej jeszcze szyderczej i pogardliwej. Jej rączki, idealnie pięknych kształtów, bawiły się niedbale bukietem, który, zda się, im ciężył, bo wypadał z nich często, jakby siły brakło…
Bogdan z nią prowadził rozmowę, ale nie musiała go zadawalniać, gdyż głęboka brózda przerzynała jego brwi czarne, a ręka niecierpliwie szarpała łańcuszek od zegarka. Jasnowłosa dziewczyna patrzyła przed siebie przysłoniętemi oczami, jej usta były zacięte, oczy chłodno błyszczące.
– I cóż ja na to poradzę?–mówiła. – Nie umiem wierzyć na ślepo, słowa są niczem dla mnie. Nie wierzę, byście panowie umieli panować nad wrażeniami, i, według mnie, byłoby szaleństwem liczyć na kruchą budowę, na piasku wzniesioną, zaręczeń waszych…
Bogdan się rzucił.
przebraną moc egoizmu, próżności, lekkomyślności… Wierz mi pan, dom rodzinny to dobra szkoła życia…
– Gdyby się na nią dobrze patrzeć umiało.
Wanda przesunęła ręką po czole.
– I cóż wiedzieć mogą o tem obcy ludzie? – spytała. – Na pozór wszystko gładkie, spokojne i ładne; a choć nie jeden smutny, ciężki dramat rozgrywa się cicho między czterema ścianami, co nie umieją go opowiedzieć, cóż to znaczy? Przecież ludzie nie wiedzą o niczem, a zatem nic nie istnieje.
I szafirowe oczy zimnym blaskiem strzeliły, między ciemnemi brwiami zarysowała się brózd głęboka, aż Bogdan zdziwiony poszedł za jej spojrzeniem, szukając powodu zmiany tej twarzy młodej. Zobaczył tylko hrabiego, co, oparty łokciem o stół, rozmawiał z żona, bawiąc się koronka i jej rękawa. Był to zwykły domowy obrazek, nic tu nie zdradzało dramatu…
– Widzi pani – rzekł po chwili, – nie raz w pożyciu domowem strony się rozjątrzają wzajemnie i z tego powodu sądzą niesprawiedliwie; najczęściej wina jest obustronną.
Wanda obrywała w milczeniu listki z bukietu.
– Nie – ciągnął Bogdan, – pani nie ma prawa potępiać nas tak stanowczo. Nie dobrze się wychodzi na takim braku wiary…
– Jak pan to rozumie?
– Gdy ludziom nie wierzymy, powoli ostyga w nas wiara w samo dobro, tem samem zacierają się lepsze strony naszego charakteru. Wierząc ludziom, mimowoli stajemy się lepszymi, żeby im dorównać…
– To znowu frazes, którego nam się każecie uczyć na pamięć, aby stał się naszem hasłem w życiu. Wygodne to dla was, gdy mamy zawiązke na oczach. Ale ja widocznie nie jestem dosyć kobietą… podobno tak nazywacie brak łatwowierności… i nie wierzę wam; nie wierzę, boście niestali jak zwierciadło, które odbije przedmiot każdy… póki jest przy niem.
– Więc my się tylko wrażeniami rządzić mamy?