Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na scenie, za sceną. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na scenie, za sceną. Autobiografia - ebook

„Na scenie, za sceną” (oryginalny tytuł: „Onstage Offstage”) to wspaniale ilustrowane wydawnictwo autobiograficzne. To szczery pamiętnik Michaela Bublé, w którym pisze o swojej karierze, miłości i życiu.

Fotografie autorstwa Deana Freemana, które uzupełniają wydawnictwo, w znakomitej większości powstały na potrzeby tej publikacji. Ebook zawiera wiele wyjątkowych zdjęć!

Michael Bublé, którego szósty album studyjny „To Be Loved” (Warner Music, 2013) pojawił się właśnie w sprzedaży, sprzedał w samych Stanach ponad 16 milionów płyt! Trzykrotnie zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best Traditional Pop Vocal Album za płyty: „Call Me Irresponsible” (2008), „Michael Buble Meets Madison Square Garden” (2010) oraz „Crazy Love” (2011).

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-936945-2-5
Rozmiar pliku: 36 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

uro­dzi­łem się, by śpie­wać

Sto­ję za ku­li­sa­mi w pra­wie cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Dźwię­ko­wiec przy­cze­pia na­daj­nik mi­kro­fo­nu do pa­ska mo­ich spodni. Asy­stent­ka po­pra­wia mi kra­wat i wy­gła­dza ko­szu­lę. Przed sobą wi­dzę scho­dy pro­wa­dzą­ce na sce­nę, gdzie już cze­ka mój ze­spół. Na wi­dow­ni oko­ło trzy­dzie­stu ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy wy­da­li cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze, by ku­pić bi­let na mój wy­stęp.

Ogar­nia mnie dziw­ne uczu­cie. Je­stem sku­pio­ny i jed­no­cze­śnie spo­koj­ny. Być może to wbrew lo­gi­ce – prze­cież cze­ka mnie wy­stęp przed wie­lo­ty­sięcz­nym tłu­mem. To dla mnie chwi­la nie­kła­ma­nej ra­do­ści.

Po­dob­no sprze­da­łem już dwa­dzie­ścia sie­dem mi­lio­nów płyt na ca­łym świe­cie, a w 2010 roku zna­la­złem się w piąt­ce ar­ty­stów, któ­rych kon­cer­ty przy­cią­gnę­ły naj­wię­cej pu­blicz­no­ści w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Moje na­zwi­sko po­ja­wi­ło się obok ta­kich we­te­ra­nów sce­ny, jak Bon Jovi, Ro­ger Wa­ters, The Dave Mat­thews Band i The Eagles.

Miło to sły­szeć. Te licz­by ozna­cza­ją, że ro­bię coś do­brze. Naj­bar­dziej jed­nak je­stem wdzięcz­ny lo­so­wi za chwi­le ta­kie jak ta, kie­dy wiem, że nie­dłu­go wej­dę na sce­nę. Pu­blicz­ność już cze­ka. Je­stem prze­ję­ty, po­nie­waż chcę za­śpie­wać jak naj­le­piej. To mój świat. Od­kąd pa­mię­tam, chcia­łem być ar­ty­stą. Pra­gną­łem tego tak bar­dzo, że od­na­la­złem sens w sza­lo­nym ży­ciu, ja­kie pro­wa­dzę, wy­peł­nio­nym po­dró­ża­mi z jed­ne­go kra­ju do dru­gie­go i kon­cer­ta­mi, któ­rych daję na­wet sto pięć­dzie­siąt rocz­nie.

Dro­ga, jaką prze­by­łem od śpie­wa­nia do szczot­ki do wło­sów za­miast mi­kro­fo­nu do wy­stę­pów w no­wo­jor­skiej Ma­di­son Squ­are Gar­den, była znacz­nie dłuż­sza, niż moż­na przy­pusz­czać. Wciąż je­stem mło­dy, cał­kiem nie­daw­no skoń­czy­łem trzy­dzie­ści pięć lat, ale za­czą­łem kon­cer­to­wać na dłu­go przed­tem, za­nim mo­głem ofi­cjal­nie pić al­ko­hol, nie mó­wiąc o cho­dze­niu do noc­nych klu­bów. By­łem na­iw­ny, my­śląc, że ka­rie­ra jest w za­się­gu ręki. My­li­łem się. Mu­sia­łem cięż­ko pra­co­wać, po­chleb­stwa­mi i proś­ba­mi to­ru­jąc so­bie dro­gę na sce­nę. Po­mo­gli mi lu­dzie, któ­rzy na mnie po­sta­wi­li na­wet wte­dy, gdy ja sam prze­sta­łem w sie­bie wie­rzyć.

Wszyst­ko za­czę­ło się, gdy by­łem mały i uczy­łem się swo­je­go ad­re­su. Tata za­pro­po­no­wał, bym go śpie­wał, wie­dząc, że w ten spo­sób naj­ła­twiej wej­dzie mi do gło­wy. Do dziś pa­mię­tam pro­stą me­lo­dyj­kę, jaką skom­po­no­wa­łem, by nie za­po­mnieć nu­me­ru domu i na­zwy spo­koj­nej ulicz­ki w mie­ście Bur­na­by w Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej, gdzie do­ra­sta­łem. Ten utwór był moim pierw­szym kro­kiem do świa­ta mu­zy­ki. Stwo­rze­nie go przy­szło mi z taką samą ła­two­ścią, jak na­uka gry w ho­ke­ja.

Dzię­ki dziad­ko­wi ze stro­ny mamy, Mit­cho­wi San­ta­dze, po­zna­łem ame­ry­kań­skie stan­dar­dy, tak lu­bia­ne przez wło­skich imi­gran­tów. Słu­cha­łem Tony’ego Ben­net­ta, Fran­ka Si­na­try i De­ana Mar­ti­na. Ła­two zro­zu­mieć, cze­mu taka mu­zy­ka jest bli­ska przy­by­szom z tej czę­ści Eu­ro­py. Wło­skie ro­dzi­ny są peł­ne cie­pła i mi­ło­ści, któ­rą czło­wiek czu­je ca­łym sobą. Szcze­rze ko­cha­my swo­ich naj­bliż­szych, na­szą kuch­nię i – oczy­wi­ście – śpiew.

Dzia­dek Mitch prze­pa­dał za daw­ny­mi ar­ty­sta­mi. Na­uczył mnie ich słu­chać i ce­nić. Spę­dza­łem z nim mnó­stwo cza­su. Na­sza ro­dzi­na była moc­no ze sobą zwią­za­na. Lu­bi­li­śmy swo­je to­wa­rzy­stwo. Dość po­wie­dzieć, że nikt z nas nie trak­to­wał Bo­że­go Na­ro­dze­nia jako utra­pie­nia. Do dziś je uwiel­biam, bo to naj­bar­dziej ro­dzin­ne ze świąt. Naj­bliż­si są dla mnie ogrom­nym wspar­ciem. Bez nich nie osią­gnął­bym suk­ce­su. Ukształ­to­wa­li mnie i wiem, że gdy­bym kie­dy­kol­wiek po­gu­bił się w ży­ciu, będą pierw­szy­mi, któ­rzy spro­wa­dzą mnie na wła­ści­wą ścież­kę. To dla mnie waż­ne, po­nie­waż od­kąd sta­łem się sław­ny, lu­dzie nie za­wsze są ze mną szcze­rzy. Zga­dza­ją się z każ­dym sło­wem i co­raz rza­dziej sły­szę od nich „nie”.

Po­sia­da­nie zna­ne­go na­zwi­ska ozna­cza, że inni śmie­ją się z two­ich opo­wie­ści, bez wzglę­du na to, czy rze­czy­wi­ście ich one ba­wią, czy nie. Coś ta­kie­go może być po­waż­nym utrud­nie­niem dla roz­wi­ja­ją­ce­go się ar­ty­sty. Nie będę tu wspo­mi­nał na­zwisk uta­len­to­wa­nych wo­ka­li­stów, któ­rzy po­gu­bi­li się, dą­żąc ku sła­wie. Wszy­scy je zna­my. Wy­da­je mi się, że jed­ną z przy­czyn ich upad­ku było to, że lu­dzie po­sta­wi­li ich na pie­de­sta­le albo oni sami prze­sta­li słu­chać in­nych.

Moja ro­dzi­na to naj­lep­si ju­ro­rzy i kry­ty­cy. Ufam im bez­gra­nicz­nie i za­wsze będę słu­chać ich opi­nii. Moja mama, Am­ber, bez wa­ha­nia wy­tknie mi, gdy je­stem wul­gar­ny lub za­cho­wu­ję się nie­doj­rza­le. Każ­dy, kto oglą­dał mój wy­stęp, wie, że cza­sem lu­bię szar­żo­wać i cią­gnie mnie w stro­nę czar­nej ko­me­dii. Gdy za­pę­dzę się za da­le­ko, za­raz do mnie dzwo­ni z py­ta­niem, czy na­praw­dę mu­sia­łem po­wie­dzieć lub zro­bić to i to. Jej pe­łen roz­cza­ro­wa­nia ton gło­su spra­wia, że czu­ję się jak dzie­ciak.

Gdy do­ra­sta­łem, mama wzbu­dza­ła we mnie re­spekt, a na­wet się jej ba­łem. Jed­no­cze­śnie była dla mnie i mo­ich dwóch sióstr prze­wod­nicz­ką po ota­cza­ją­cym nas świe­cie. Nig­dy nie prze­kro­czy­ła gra­ni­cy mię­dzy ro­dzi­ciel­stwem a kum­plo­stwem. Po co nam ko­le­żan­ka? Po­trze­bo­wa­li­śmy mat­ki. Umia­ła nas przy­wo­łać do po­rząd­ku i le­piej było z nią nie za­dzie­rać. Ta ra­do­sna, peł­na do­bro­ci ko­bie­ta po­tra­fi­ła usa­dzić mnie jed­nym spoj­rze­niem. Mu­szę przy­znać, że nie na­le­ża­łem do naj­grzecz­niej­szych dzie­ci. Pe­wien dzien­ni­karz spy­tał mnie kie­dyś o naj­gor­sze rze­czy, ja­kie zro­bi­łem w dzie­ciń­stwie. Po­wi­nien spy­tać, cze­go NIE ZRO­BI­ŁEM. By­łem dup­kiem, szcze­gól­nie jako na­sto­la­tek. Bi­łem się, awan­tu­ro­wa­łem. Bra­ko­wa­ło mi pew­no­ści sie­bie, co od­bi­ja­łem so­bie na ro­dzi­nie. Kto z nas tak nie ro­bił? Gdy mamy pro­ble­my, naj­pro­ściej wy­żyć się na naj­bliż­szych.

Nie mam jesz­cze wła­snych dzie­ci, ale wiem, że wy­cho­wam je tak, jak moi ro­dzi­ce wy­cho­wy­wa­li mnie. Byli wy­ma­ga­ją­cy, ko­cha­ją­cy i wręcz bez­na­dziej­nie od­da­ni sy­no­wi i cór­kom. Wy­zna­cza­jąc dzie­ciom gra­ni­ce, za­pew­nia­my im po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Od­bie­głem tro­chę od te­ma­tu. Chciał­bym opo­wie­dzieć tro­chę wię­cej o moim dzie­ciń­stwie. To po­zwo­li le­piej zro­zu­mieć, kim je­stem dzi­siaj, nie tyl­ko jako ar­ty­sta, lecz tak­że czło­wiek.

Tata był ry­ba­kiem. Za­ra­biał, ło­wiąc ło­so­sie. Mama zaj­mo­wa­ła się do­mem i wy­cho­wy­wa­niem mnie oraz mo­ich dwóch młod­szych sióstr – Cry­stal i Bran­dee. W po­rów­na­niu z do­ma­mi mo­ich ró­wie­śni­ków u nas za­wsze było gło­śno i wie­le się dzia­ło. Nic dziw­ne­go – w koń­cu mie­li­śmy wło­skie ko­rze­nie. Chęt­nie uczest­ni­czy­łem w tym cha­osie, skwa­pli­wie przyj­mu­jąc rolę star­sze­go bra­ta, do­ku­cza­ją­ce­go sio­strom. Kie­dy Cry­stal mia­ła pięć lub sześć lat, przy­ła­pa­łem ją, jak ca­ło­wa­ła się z chło­pa­kiem o imie­niu Joey. Za­czą­łem ją tak na­zy­wać i tak zo­sta­ło do dziś. Pa­mię­tam tę wspa­nia­łą chwi­lę, kie­dy zo­rien­to­wa­łem się, że mam na nią haka. Bez prze­rwy wo­ła­łem „Joey”, do­pro­wa­dza­jąc ją do sza­łu.

Kie­dy ro­dzi­ce pro­si­li, bym pod­czas ich nie­obec­no­ści za­opie­ko­wał się sio­stra­mi, ka­za­łem któ­rejś z nich za­kła­dać moje ogrom­ne ochra­nia­cze ho­ke­isty i ćwi­czy­łem strze­la­nie goli. Mia­łem ob­se­sję na punk­cie ho­ke­ja, do dziś jest on moją wiel­ką pa­sją, oprócz mu­zy­ki oczy­wi­ście. By­cie żywą tar­czą dla mo­ich po­pi­sów strze­lec­kich mu­sia­ło być strasz­ne dla dziew­czy­nek, ale jak już wspo­mnia­łem, by­łem pa­skud­nym star­szym bra­tem. Gdy sio­stry nie chcia­ły mnie słu­chać, gro­zi­łem, że za­pro­wa­dzę je do piw­ni­cy i wło­żę ich ręce do rur z go­rą­cą wodą. Je­śli któ­raś zde­cy­do­wa­ła się w koń­cu za­ło­żyć o wie­le dla niej za duży ho­ke­jo­wy strój, tak dłu­go trzy­ma­łem ją przy­ci­śnię­tą do pod­ło­gi, aż za­czy­na­ła z prze­ra­że­nia krzy­czeć, ile sił w płu­cach. Cały czas śpie­wa­łem: „Czas spać, czas spać. Całe mia­sto już śpi…”. Nic dziw­ne­go, że mia­ły mnie ser­decz­nie dość. Kie­dy pod­ro­słem na tyle, że za­czą­łem in­te­re­so­wać się dziew­czę­ta­mi, chęt­niej prze­by­wa­łem w to­wa­rzy­stwie sióstr, żeby móc spo­tkać ich ko­le­żan­ki. Mia­ły ich spo­ro – wszyst­kie bar­dzo ład­ne. Nie­ste­ty, żad­na nie chcia­ła mieć do czy­nie­nia z nie­co zbyt pulch­nym, wred­nym czter­na­sto­lat­kiem.

Mój po­kój wy­glą­dał jak sy­pial­nie wie­lu in­nych chłop­ców. Na ścia­nach wi­sia­ły pla­ka­ty ze Spi­der Ma­nem, za­baw­ki i ga­dże­ty z Gwiezd­nych wo­jen, ta­kie jak miecz świetl­ny Dar­tha Va­de­ra. Nie­zli­czo­ną licz­bę razy, kie­dy sie­dzia­łem w szkol­nej ław­ce, pró­bo­wa­łem się skon­cen­tro­wać i prze­su­nąć ołó­wek, uży­wa­jąc Mocy, któ­rą po­słu­gi­wa­li się ry­ce­rze Jedi. Nig­dy mi się nie uda­ło. Dziś, udzie­la­jąc wy­wia­dów, wtrą­cam cza­sem cy­ta­ty z fil­mu, zwy­kle nie­zna­ne dzien­ni­ka­rzom. Kie­dy moją sy­pial­nię prze­nie­sio­no do piw­ni­cy, miej­sce Gwiezd­nych wo­jen za­ję­ły ko­lo­ro­we pi­sma z dziew­czę­ta­mi, któ­re trzy­ma­łem w skryt­ce pod pa­ne­la­mi su­fi­tu.

Waż­ny­mi po­sta­cia­mi mo­je­go dzie­ciń­stwa byli dziad­ko­wie. Byli ni­czym dru­dzy ro­dzi­ce, co zresz­tą jest ty­po­we dla wie­lu ro­dzin wło­skich imi­gran­tów. Dziad­ko­wie na­le­że­li do dru­gie­go po­ko­le­nia Wło­chów uro­dzo­nych w Ka­na­dzie. Ro­dzi­na od stro­ny mamy po­cho­dzi­ła z nie­wiel­kie­go mia­stecz­ka w po­bli­żu Pe­sca­ry, na wschod­nim wy­brze­żu Ita­lii. Ro­dzi­ce dziad­ka Mit­cha San­ta­gi przy­je­cha­li do Ame­ry­ki pra­co­wać w ko­pal­niach w pro­win­cji Al­ber­ta. Miesz­ka­li na osie­dlu zwa­nym Saun­ders. Oj­ciec mo­je­go taty przy­szedł na świat w Van­co­uver. Jego przod­ko­wie po­cho­dzi­li z Dal­ma­cji, któ­ra znaj­do­wa­ła się kie­dyś we wła­da­niu We­ne­cji, póź­niej zo­sta­ła przy­łą­czo­na do Au­stro-Wę­gier, a w koń­cu po­dzie­lo­na mię­dzy Wło­chy i Ju­go­sła­wię. Część ro­dzi­ny od stro­ny ojca mó­wi­ła, że je­ste­śmy Ju­go­sło­wia­na­mi, część – że Wło­cha­mi. Obie moje bab­cie mia­ły wło­skie ko­rze­nie, ale uro­dzi­ły się w Van­co­uver.

Znam tro­chę słów po wło­sku, ale nie mó­wię płyn­nie. Za to moi dziad­ko­wie są bar­dziej wło­scy niż miesz­kań­cy sta­re­go kra­ju. Po­nie­waż wy­je­cha­li daw­no temu, kul­ty­wo­wa­li tra­dy­cje, któ­re prze­ka­za­li swo­im dzie­ciom. Wśród nich była oczy­wi­ście mi­łość do mu­zy­ki, do­bre­go je­dze­nia i ro­dzi­ny.

By­łem bar­dzo zwią­za­ny z oby­dwo­ma mo­imi dziad­ka­mi. Trud­no zna­leźć dwóch tak róż­nych od sie­bie lu­dzi. Kie­dy by­łem mały i nie mo­głem jesz­cze pra­co­wać w wa­ka­cje, spę­dza­łem całe lato z dziad­kiem Mit­chem. Le­żąc na dy­wa­nie w sa­lo­nie, słu­cha­łem sta­rych płyt, od­twa­rza­nych na gra­mo­fo­nie z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Naj­czę­ściej dzia­dek pusz­czał mi „Ghost Ri­ders in The Sky” w wy­ko­na­niu Vau­gh­na Mon­roe. Gdy słu­cha­łem tego utwo­ru, prze­cho­dzi­ły mnie ciar­ki. Opo­wia­dał o po­tę­pio­nych du­szach kow­bo­jów pę­dzą­cych po nie­bie sta­do by­dła o że­la­znych ra­ci­cach. Wy­da­je mi się, że wła­śnie wte­dy za­czę­ła roz­wi­jać się moja wy­obraź­nia i kre­atyw­ność. W cie­płe noce czę­sto spa­li­śmy z dziad­kiem na ta­ra­sie. Lu­bił mnie stra­szyć, mó­wiąc, że w oko­li­cy są niedź­wie­dzie, któ­re mogą mnie po­rwać. Uwiel­bia­łem te hi­sto­rie i uwiel­bia­łem się bać. Dzia­dek uda­wał, że do­strze­ga na ho­ry­zon­cie zna­ki dym­ne wy­sy­ła­ne przez In­dian. By­li­śmy ni­czym dwaj kow­bo­je, któ­rzy za­trzy­ma­li się na noc­ny po­pas.

Dzia­dek Mitch wciąż żyje. Jest cu­dow­nym, peł­nym cie­pła czło­wie­kiem. Mój dru­gi dzia­dek, Frank, zmarł po­nad dzie­sięć lat temu. Miał prze­zwi­sko „Ge­ne­rał”, nada­ne z po­wo­du po­ryw­cze­go cha­rak­te­ru. Przez całe ży­cie pra­co­wał jako szy­per na ku­trze ry­bac­kim, ale nig­dy nie na­uczył się pły­wać. La­tem no­sił szor­ty, czar­ne skar­pet­ki do ko­lan i czar­ne pół­bu­ty. Aha, i uwiel­biał Dol­ly Par­ton. Był też fa­nem słyn­ne­go bok­se­ra wagi cięż­kiej Geo­r­ge’a Fo­re­ma­na. Pew­ne­go dnia do­wie­dział się, że jego idol ma przy­je­chać do Van­co­uver. Po­nie­waż usły­szał, że pię­ściarz lubi ło­so­sia, przy­go­to­wał dla nie­go całą skrzyn­kę wła­sno­ręcz­nie za­pusz­ko­wa­nych kon­serw. Cze­kał wie­le go­dzin w ko­lej­ce na spo­tka­nie z ulu­bio­nym spor­tow­cem. Gdy w koń­cu przed nim sta­nął, po­dał mu ryby. Fo­re­man wy­glą­dał na prze­ra­żo­ne­go, dzia­dek wy­tłu­ma­czył mu więc, że to pre­zent. Bok­ser po­wie­dział:

– Sta­ry, to na­praw­dę miło z two­jej stro­ny. Dam ci au­to­graf.

Na to dzia­dek od­rzekł:

– Po co mi ja­kiś cho­ler­ny pod­pis? Jedz ryby i ciesz się tym.

I od­szedł.

Taki był mój dzia­dek Frank.

Dzia­dek Mitch ko­chał mu­zy­kę. Przy­no­sił mi sta­re, zdar­te pły­ty wi­ny­lo­we z utwo­ra­mi Mills Bro­thers lub Bro­oka Ben­to­na. Da­wa­łem się po­rwać me­lo­dii. Słu­cha­jąc aniel­skich gło­sów, co­fa­łem się w cza­sie do epo­ki, któ­rą uwa­ża­łem za swo­ją. Te pio­sen­ki prze­ma­wia­ły do mnie o wie­le bar­dziej niż współ­cze­sne ka­wał­ki, za któ­ry­mi sza­le­li ró­wie­śni­cy. Oczy­wi­ście, lu­bi­łem ze­spo­ły ta­kie jak Guns’N Ro­ses czy Me­tal­li­ca, ale mo­imi praw­dzi­wy­mi ido­la­mi byli wo­ka­li­ści ery swin­gu. Uwiel­bia­łem ich do­cie­ra­ją­cy do głę­bi ser­ca spo­sób in­ter­pre­ta­cji, któ­ry spra­wiał, że sło­wa pio­sen­ki po­zo­sta­wa­ły z tobą jesz­cze dłu­go po tym, jak prze­sta­wa­ła grać mu­zy­ka. Za­czy­na­łem ro­zu­mieć, czym jest wiel­ka sztu­ka wo­kal­na, któ­ra po­tra­fi od­da­wać naj­sil­niej­sze uczu­cia – ból roz­pa­czy lub cu­dow­ną bło­gość to­wa­rzy­szą­cą mi­ło­ści. Do tego styl, w ja­kim były wy­ko­ny­wa­ne te utwo­ry. Nie mia­ły w so­bie nic z ta­nie­go sen­ty­men­ta­li­zmu. Ci go­ście na­praw­dę po­tra­fi­li śpie­wać. Dzia­dek za­ra­ził mnie mi­ło­ścią do tego ro­dza­ju mu­zy­ki. Był szczę­śli­wy, ma­jąc obok sie­bie wnu­ka, któ­ry po­dzie­lał jego pa­sję i był go­tów go­dzi­na­mi słu­chać opo­wie­ści o zło­tych la­tach swin­gu.

Do dziś, kie­dy od­wie­dzam dziad­ka, wiem, że naj­praw­do­po­dob­niej za­sta­nę go sie­dzą­ce­go po tu­rec­ku na pod­ło­dze w sa­lo­nie, prze­gry­wa­ją­ce­go swo­je sta­re pły­ty. Te­raz robi to samo z al­bu­ma­mi, któ­re wy­da­łem. Uwiel­bia mu­zy­kę. Po­da­ro­wa­łem mu iPo­da i choć nie na­uczył się go ob­słu­gi­wać, uwa­ża, że to wspa­nia­ły wy­na­la­zek. Do koń­ca ży­cia będę mu wdzięcz­ny za mi­łość do mu­zy­ki i wie­dzę, któ­rą mi prze­ka­zał.

W prze­ci­wień­stwie do wie­lu wy­ko­naw­ców, na ścież­ce do ka­rie­ry nig­dy nie by­łem po­zo­sta­wio­ny sam so­bie. Naj­bliż­si to­wa­rzy­szy­li mi na każ­dym kro­ku. Moje pły­ty to praw­dzi­wie ro­dzin­ne przed­się­wzię­cie. Gdy przy­go­to­wy­wa­łem czwar­ty al­bum Cra­zy Love, dzia­dek Mitch, bab­cia Yolan­da, mama, tata, obie sio­stry z mę­ża­mi i dzieć­mi przez cały czas byli w stu­diu, pa­trząc, jak na­gry­wam ko­lej­ne ścież­ki. Po­nie­waż był to dzień uro­dzin mo­jej sio­strze­ni­cy Jade, mama upie­kła tort cze­ko­la­do­wy, bab­cia zro­bi­ła la­sa­gne, a dzia­dek przy­niósł bu­tel­kę do­mo­we­go wina. Dzię­ki ich obec­no­ści stu­dio Bry­ana Adam­sa w Van­co­uver wy­glą­da­ło do­kład­nie tak jak mój ro­dzin­ny dom w nie­dzie­lę – pach­ną­cy je­dze­niem i pe­łen roz­gar­dia­szu. Kie­dy tam­te­go dnia, pra­cu­jąc w stu­diu, pod­no­si­łem oczy, wi­dzia­łem za szy­bą dziad­ka, po­ru­sza­ją­ce­go usta­mi do słów pio­se­nek, któ­re tak do­brze znał i ko­chał. Jed­nym z jego ulu­bio­nych ka­wał­ków jest „Star­dust”, zna­ny z in­ter­pre­ta­cji Bin­ga Cros­by’ego oraz in­nych wo­ka­li­stów. Pa­mię­tam wy­raz dumy ma­lu­ją­cy się na jego twa­rzy, gdy za­czą­łem na­gry­wać ten utwór. Wszy­scy człon­ko­wie ro­dzi­ny spo­glą­da­li na mnie w po­dob­ny spo­sób. By­łem szczę­śli­wy, że są ze mną. Czu­łem ich wspar­cie i mi­łość. Jak­bym już nie sie­dział w stu­diu, oto­czo­ny ca­łym tym skom­pli­ko­wa­nym sprzę­tem, tyl­ko prze­niósł się do ro­dzin­ne­go domu.

Ro­dzi­na to­wa­rzy­szy mi nie tyl­ko pod­czas na­grań, lecz tak­że w cza­sie tras kon­cer­to­wych. Moja li­czą­ca sie­dem­dzie­siąt osób eki­pa tech­nicz­na jest przy­zwy­cza­jo­na do ich obec­no­ści. Nie ma w tym nic dziw­ne­go, bio­rąc pod uwa­gę, że tata za­rzą­dza mo­imi fi­nan­sa­mi. Dla naj­bliż­szych na za­wsze po­zo­sta­nę chłop­cem, któ­ry śpie­wał ka­ra­oke w sa­lo­nie.

Po­cho­dzę z ro­dzi­ny ry­ba­ków, cięż­ko pra­cu­ją­cych lu­dzi mo­rza, praw­dzi­wych wło­skich ma­cho, dum­nych z tego, co osią­gnę­li. Nig­dy nie wsty­dzi­li się oka­zy­wać uczuć. Kie­dy skoń­czy­łem na­gry­wa­nie „Star­dust”, wy­sze­dłem ze stu­dia i chwy­ci­łem twarz dziad­ka w dło­nie. Oto­czył mnie ra­mio­na­mi. W jego oczach lśni­ły łzy.

– Mi­cha­el – po­wie­dział – two­je ży­cie jest sza­lo­ne. Sza­lo­ne!

Je­śli kie­dy­kol­wiek będę po­trze­bo­wał przy­po­mnie­nia o tym, co osią­gną­łem, wy­star­czy, że spoj­rzę na twarz dziad­ka, gdy słu­cha, jak śpie­wam. Je­dy­na róż­ni­ca jest taka, że nie sie­dzi­my w jego sa­lo­nie, słu­cha­jąc sta­rych płyt, ale je­ste­śmy w jed­nym ze słyn­nych stu­diów na­gra­nio­wych lub za ku­li­sa­mi Ma­di­son Squ­are Gar­den.

Kie­dy na­gry­wam pły­tę, wiem, że dzia­dek bę­dzie mi to­wa­rzy­szył w stu­diu przez wie­le go­dzin. Choć skoń­czył osiem­dzie­siąt­kę, bez wa­ha­nia po­le­ci na dru­gi ko­niec świa­ta, by obej­rzeć mój kon­cert. Re­gu­lar­nie od­by­wa dwu­dzie­sto­dwu­go­dzin­ne loty z Van­co­uver do Au­stra­lii, by spę­dzać ze mną czas, choć wy­da­je się to zbyt­nim ob­cią­że­niem dla oso­by w jego wie­ku. Wiem, że za­wsze ma­rzył, by być pio­sen­ka­rzem, dla­te­go cie­szę się, że speł­ni­łem na­sze wspól­ne ma­rze­nie. Czę­sto opo­wia­dam o nim pod­czas wy­stę­pów. Dzia­dek pra­co­wał jako hy­drau­lik, ale gdy do­sta­wał zle­ce­nie od ja­kie­goś mu­zy­ka, nie brał pie­nię­dzy, je­śli ten się zgo­dził, bym mógł z nim wy­stą­pić. Inne dzie­cia­ki cho­dzi­ły do cen­trów han­dlo­wych, ja śpie­wa­łem w ho­te­lo­wych klu­bach, z ar­ty­sta­mi przy­najm­niej trzy razy star­szy­mi ode mnie. Dzia­dek był go­tów wie­le dla mnie zro­bić. To­wa­rzy­szył mi na prze­słu­cha­niach i pod­czas wy­stę­pów w pro­gra­mach po­szu­ku­ją­cych mło­dych ta­len­tów.

Mają ra­cję ci, któ­rzy są­dzą, że dro­ga do sła­wy jest cięż­ka i peł­na wy­rze­czeń. Jako dzie­ciak by­łem bar­dzo pew­ny swo­ich umie­jęt­no­ści. Nig­dy nie przy­pusz­cza­łem, że cze­ka mnie dzie­sięć lat wy­tę­żo­nej ha­rów­ki. Prze­ży­łem wie­le chwil zwąt­pie­nia i nie­jed­no­krot­nie mia­łem chęć zre­zy­gno­wać.

Wiem, że to tru­izm, ale za wszyst­ko trze­ba pła­cić. Ka­na­dyj­ski pi­sarz Mal­colm Gla­dwell¹ wy­li­czył, że po­trze­ba oko­ło dzie­się­ciu ty­się­cy go­dzin cięż­kiej pra­cy, by osią­gnąć suk­ces w ja­kiejś dzie­dzi­nie. Obo­jęt­ne, czy cho­dzi­ło o Mo­zar­ta, Be­atle­sów czy Bil­la Ga­te­sa. Zga­dzam się z nim. Bez wzglę­du na to, jak wiel­ki masz ta­lent, mu­sisz wło­żyć masę wy­sił­ku, za­nim bę­dziesz mógł usiąść i po­wie­dzieć: „Uda­ło mi się”.

Tak mię­dzy nami – wciąż jesz­cze nie je­stem na tym eta­pie.

Na mój roz­wój jako ar­ty­sty i czło­wie­ka mia­ła wpływ nie tyl­ko ro­dzi­na. Bur­na­by, gdzie do­ra­sta­łem, to nie­wiel­kie mia­sto w po­bli­żu Van­co­uver. Miesz­ka w nim wie­lu imi­gran­tów z Ita­lii. Nic dziw­ne­go, że mamy dużo wło­skich re­stau­ra­cji, skle­pów spo­żyw­czych i ka­wiar­ni, w któ­rych star­si pa­no­wie prze­sia­du­ją całe go­dzi­ny nad fi­li­żan­ką espres­so. Spę­dzi­łem w tym miej­scu dzie­ciń­stwo i wciąż czu­ję się z nim moc­no zwią­za­ny. Nie za­wsze było ró­żo­wo, mia­łem pro­ble­my jak każ­dy na­sto­la­tek. W li­ceum trzy­ma­łem się z boku i ra­czej nie na­le­ża­łem do kla­so­wej pacz­ki naj­po­pu­lar­niej­szych uczniów, choć lu­bi­łem i upra­wia­łem sport. Nie pa­mię­tam, że­bym miał sta­łą dziew­czy­nę. Nie uczy­łem się zbyt do­brze, ale by­wa­łem pie­kiel­nie am­bit­ny. Na lek­cji an­giel­skie­go pe­wien chło­pak po­wie­dział kie­dyś przy ca­łej kla­sie, że je­stem głu­pi. Za­wzią­łem się i po­sta­no­wi­łem do­stać na ko­niec roku szóst­kę tyl­ko dla­te­go, by mu po­ka­zać, że mogę być od nie­go lep­szy. Nie prze­szko­dzi­ło mi to za­ro­bić dwój­ki na ba­nal­nie ła­twych za­ję­ciach z go­to­wa­nia, po­nie­waż za­miast uwa­żać, ga­da­łem z ko­le­żan­ka­mi. Nie my­śl­cie jed­nak, że by­łem kla­so­wym pod­ry­wa­czem. Naj­czę­ściej za­cho­wy­wa­łem się jak du­pek. Dziew­czy­ny wy­trzy­my­wa­ły ze mną naj­wy­żej ty­dzień. Uwiel­bia­łem roz­ra­biać. Pod­czas szkol­nej wy­ciecz­ki do pie­kar­ni ukra­dłem dla za­ba­wy chleb. Do­sta­łem za to szla­ban na wyj­ścia kla­so­we, a mama była bar­dzo nie­za­do­wo­lo­na. Lu­bi­łem pa­ko­wać się w kło­po­ty. Je­dy­nie mu­zy­ka była czymś, na czym po­tra­fi­łem się skon­cen­tro­wać.

Wciąż utrzy­mu­ję kon­takt z wie­lo­ma ko­le­ga­mi z Bur­na­by, na przy­kład z Car­ste­nem, któ­ry miesz­kał na tej sa­mej uli­cy co ja. Mam zdję­cie, na któ­rym je­ste­śmy we dwóch jako pię­cio­lat­ko­wie, z moją sio­strą Cry­stal, któ­ra nie­daw­no przy­szła na świat i wła­śnie przy­je­cha­ła z mamą ze szpi­ta­la. W są­siedz­twie było mnó­stwo dzie­cia­ków. Wza­jem­nie zna­li­śmy swo­ich ro­dzi­ców, do któ­rych mó­wi­li­śmy „cio­ciu” albo „wuj­ku”. Nikt nie wy­ma­gał od nas, że­by­śmy szyb­ko do­ra­sta­li. Na­sze ży­cie wy­peł­nia­ły ulicz­ne gry w ho­ke­ja, bi­ja­ty­ki, uga­nia­nie się za sa­mo­cho­dem sprze­daw­cy lo­dów i bu­do­wa­nie twierdz na drze­wach. Czę­sto całą gru­pą wpa­da­li­śmy do ko­goś, żeby się po­ba­wić. Bar­dzo po­do­ba­ła mi się pew­na dziew­czyn­ka – Dana Dong, jed­nak pierw­szą, któ­rą po­ca­ło­wa­łem, była Jen­ni­fer Kiss. Przy­jaź­ni­li­śmy się i za­pro­po­no­wa­ła, że na­uczy mnie tej trud­nej sztu­ki. By­łem za­chwy­co­ny, po­nie­waż coś do niej czu­łem. Nie­ste­ty po wszyst­kim po­wie­dzia­ła, że mia­ła wra­że­nie, jak­by ca­ło­wa­ła wła­sne­go bra­ta. By­łem tak za­ła­ma­ny, że do dziś pa­mię­tam tam­te sło­wa.

Mię­dzy je­de­na­stym a czter­na­stym ro­kiem ży­cia chcia­łem zo­stać ak­to­rem i na­kło­ni­łem ro­dzi­ców, żeby za­bra­li mnie na kil­ka ca­stin­gów. Jako li­ce­ali­sta wy­stę­po­wa­łem w ama­tor­skim te­atrze. Cho­ciaż zja­da­ła mnie tre­ma, nie prze­sta­wa­łem cho­dzić na prze­słu­cha­nia. Trwa­ło to, do­pó­ki nie od­kry­łem Har­ry’ego Con­nic­ka Jr. Wte­dy po­sta­no­wi­łem zo­stać wo­ka­li­stą.

Ogrom­ny wpływ wy­warł na mnie al­bum Bin­ga Cros­by’ego Mer­ry Chri­st­mas². To była wy­jąt­ko­wa pły­ta. Mam na­dzie­ję, że kie­dyś uda mi się choć w przy­bli­że­niu osią­gnąć po­dob­ne, kla­sycz­ne brzmie­nie. Jako dziec­ko po­tra­fi­łem za­śpie­wać każ­dą pio­sen­kę. Uwiel­bia­łem „Mele Ka­li­ki­ma­ka” i nu­ci­łem ją już od lip­ca. Za­chwy­ca­ła mnie aran­ża­cja po­szcze­gól­nych utwo­rów i wspa­nia­ły głos Cros­by’ego. Za­ko­cha­łem się od pierw­sze­go prze­słu­cha­nia. Bar­dzo lu­bię świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia, po­nie­waż przy­wo­łu­ją mnó­stwo wspa­nia­łych wspo­mnień. Cros­by’emu w per­fek­cyj­ny spo­sób uda­ło się od­dać w mu­zy­ce świą­tecz­ny na­strój. Po­wiedz­my so­bie szcze­rze – by­łem dziw­nym dziec­kiem. Któ­ry chło­pak wpa­dał­by w za­chwyt, słu­cha­jąc bo­żo­na­ro­dze­nio­wej sta­rej pły­ty?

Wcze­śnie zro­zu­mia­łem, że po­tra­fię śpie­wać. Czę­sto wy­głu­pia­li­śmy się z kum­pla­mi. Gdy przy­cho­dzi­ła moja ko­lej, mój ko­le­ga Brad mó­wił:

– Znów fał­szu­jesz – (śpie­wa­łem vi­bra­to) – za­mknij się, Bu­blé!

Póź­niej na­de­szła epo­ka Har­ry’ego Con­nic­ka Jr. Nie pa­mię­tam, kie­dy usły­sza­łem go po raz pierw­szy. Za­ko­cha­łem się w pio­sen­ce „It Had to Be You”³. Po­do­bał mi się głos Con­nic­ka i po­sta­no­wi­łem się na nim wzo­ro­wać. Pa­ro­dio­wa­łem go pod­czas szkol­nych przed­sta­wień, wzbu­dza­jąc śmiech. Mia­łem też nu­mer, w któ­rym na­śla­do­wa­łem Chri­stia­na Sla­te­ra, ale szło mi znacz­nie go­rzej. Słu­cha­nie Con­nic­ka na­uczy­ło mnie śpie­wać we wła­snym sty­lu. Zro­zu­mia­łem, że nie mu­szę sto­so­wać vi­bra­to ani in­nych udziw­nień, wy­star­czy, że będę za­cho­wy­wał się jak pro­fe­sjo­na­li­sta. Wła­śnie wte­dy za­czą­łem so­bie uświa­da­miać, że je­stem bar­dziej wo­ka­li­stą niż ak­to­rem. Mój głos brzmiał jed­nak na­der spe­cy­ficz­nie. Gdy­bym chciał wy­stę­po­wać w ka­pe­li har­droc­ko­wej, na pew­no bym so­bie nie po­ra­dził. Po pro­stu bym wył.

Jako czter­na­sto­la­tek do­wie­dzia­łem się cze­goś waż­ne­go o so­bie. By­łem z kum­plem w cen­trum han­dlo­wym. Za­uwa­ży­li­śmy ład­ną dziew­czy­nę. Ko­le­ga pod­szedł do niej i po­wie­dział, że bar­dzo mi się spodo­ba­ła. Po­pro­sił, bym coś dla niej za­śpie­wał. Gdy to zro­bi­łem, od razu dała mi swój nu­mer. Spo­ty­ka­li­śmy się przez pe­wien czas. Była pierw­szą na­praw­dę sym­pa­tycz­ną dziew­czy­ną, z któ­rą „cho­dzi­łem”. Zdo­by­łem ją dzię­ki swo­je­mu gło­so­wi. Nig­dy nie przy­pusz­cza­łem, jak wiel­ka siła się w nim kry­je.

Mia­łem buj­ną wy­obraź­nię. Gdy usły­sza­łem ja­kąś pio­sen­kę, wy­obra­ża­łem so­bie, że to ja ją na­gra­łem. Śpie­wa­łem do lu­stra, ma­jąc przed ocza­mi sza­le­ją­cą wi­dow­nię Ma­di­son Squ­are Gar­den. Gdy oglą­da­łem film, wi­dzia­łem sie­bie w głów­nej roli. Jako na­sto­la­tek przez sześć ko­lej­nych let­nich wa­ka­cji pra­co­wa­łem z tatą na ku­trze ry­bac­kim. Pod­czas czte­ro­go­dzin­nej noc­nej wach­ty słu­cha­łem Tony’ego Ben­net­ta, oczy­wi­ście uda­jąc, że śpie­wam z nim w du­ecie. Pró­bo­wa­łem też two­rzyć wła­sne pio­sen­ki.

Na ło­dzi na­uczy­łem się za­cho­wy­wać jak męż­czy­zna, a nie roz­wy­drzo­ny dzie­ciak. Tata po­ka­zał mi, że je­śli będę uczci­wie trak­to­wać in­nych, oni będą tak samo od­no­sić się do mnie. Był bar­dzo sza­no­wa­ny przez za­ło­gę. Pra­co­wa­li­śmy cięż­ko, ale nie mo­gli­śmy no­sić ochron­nych rę­ka­wic, gdyż gro­zi­ło to za­plą­ta­niem się w sie­ci i utra­tą ręki. Przed snem gru­bo sma­ro­wa­li­śmy dło­nie wa­ze­li­ną, żeby nie krwa­wi­ły. Gdy zmia­na koń­czy­ła pra­cę, tata przy­no­sił bu­tel­kę whi­sky i ry­so­wał na niej fla­ma­strem kre­skę, mniej wię­cej w po­ło­wie. Nie chciał na­stęp­ne­go dnia uże­rać się ze ska­co­wa­ny­mi ludź­mi. Mó­wił chło­pa­kom, że mogą wy­pić tyl­ko tyle, a oni go słu­cha­li. Wie­dział, jak kie­ro­wać ze­spo­łem, nie po­zba­wia­jąc swo­ich pra­cow­ni­ków god­no­ści. Te lek­cje bar­dzo mi się te­raz przy­da­ją, bo dzię­ki nim umiem po­stę­po­wać ze swo­ją pra­wie stu­oso­bo­wą eki­pą.

Tata od naj­wcze­śniej­szych lat uczył mnie cięż­ko pra­co­wać. Wy­stę­po­wa­łem wszę­dzie, gdzie mo­głem, przyj­mo­wa­łem każ­dą pro­po­zy­cję. Po­cząt­ko­wo ro­bi­łem to za dar­mo, byle tyl­ko ktoś mnie oglą­dał. Wy­stę­po­wa­łem na­wet dla ro­bot­ni­ków w cza­sie prze­rwy na lunch. Zwy­kle wi­dzo­wie po­cząt­ko­wo nie zwra­ca­li zbyt­niej uwa­gi na dzie­cia­ka w zbyt du­żym gar­ni­tu­rze (do­sta­łem go od dziad­ka), ale ro­bi­łem wszyst­ko, by przy­cią­gnąć ich uwa­gę. Moż­na po­my­śleć, że nie bra­ko­wa­ło mi pew­no­ści sie­bie. W rze­czy­wi­sto­ści przez cały czas zma­ga­łem się z tre­mą.

Pew­ne­go dnia dzia­dek usły­szał o kon­kur­sie mło­dych ta­len­tów, or­ga­ni­zo­wa­nym w „Big Bam­boo”, po­pu­lar­nym klu­bie noc­nym w Van­co­uver. Uznał, że po­wi­nie­nem wziąć w nim udział. Po­sze­dłem tam, wy­po­sa­żo­ny w fał­szy­wy do­wód toż­sa­mo­ści. Nie mia­łem jesz­cze dzie­więt­na­stu lat, nie mo­głem pić al­ko­ho­lu i nie zo­stał­bym wpusz­czo­ny do środ­ka. Dzia­dek po­ma­gał mi w przy­go­to­wa­niach do wy­stę­pu. Wy­bra­łem „It Had to Be You”. Kie­dy przy­szła moja ko­lej, da­łem z sie­bie wszyst­ko. Za­nim jed­nak to na­stą­pi­ło, nie­źle wku­rzy­łem or­ga­ni­za­tor­kę im­pre­zy. Na­zy­wa­ła się Be­ver­ly De­lich. Nie pa­mię­tam, ile razy ka­za­ła mi się za­mknąć. Nie by­łem w sta­nie usie­dzieć w miej­scu, wciąż py­ta­łem, czy mam już wyjść na sce­nę. Ko­niec koń­ców wy­gra­łem kon­kurs. By­łem z sie­bie bar­dzo dum­ny i w swo­jej na­iw­no­ści uwa­ża­łem, że zro­bi­łem wła­śnie pierw­szy krok ku wiel­kiej sła­wie.

Na­stęp­ne­go ran­ka Be­ver­ly za­dzwo­ni­ła do mnie. Po­wie­dzia­ła, że ma do­bre i złe wia­do­mo­ści. Mój ta­lent zo­stał do­ce­nio­ny, ale oszu­stwo co do wie­ku wy­szło na jaw i zo­sta­łem zdys­kwa­li­fi­ko­wa­ny. Le­d­wo zdo­ła­łem opa­no­wać wście­kłość. Na szczę­ście Be­ver­ly do­da­ła, że nie po­sta­wi­ła na mnie krzy­ży­ka. Wkrót­ce za­te­le­fo­no­wa­ła z nową pro­po­zy­cją. Zna­la­zła inny kon­kurs, prze­zna­czo­ny dla mło­dych wo­ka­li­stów od trzy­na­stu do dwu­dzie­stu je­den lat. Od­by­wał się co roku, w nie­zwy­kle po­pu­lar­nym w Van­co­uver par­ku re­kre­acyj­nym Pa­ci­fic Na­tio­nal Exhi­bi­tion. By­łem tak roz­ża­lo­ny z po­wo­du dys­kwa­li­fi­ka­cji, że ża­den wy­stęp mnie nie in­te­re­so­wał. Po­wie­dzia­łem:

– Wszyst­ko mi jed­no. Do wi­dze­nia – i odło­ży­łem słu­chaw­kę.

Na szczę­ście Be­ver­ly nie dała za wy­gra­ną. Za­dzwo­ni­ła do mo­ich ro­dzi­ców i po­wie­dzia­ła, że je­stem za do­bry, żeby nie wy­stą­pić w kon­kur­sie w PNE.

Spra­wa zo­sta­ła prze­są­dzo­na. Po­nie­waż ro­dzi­ce byli zda­nia, że po­wi­nie­nem po­słu­chać Be­ver­ly, zro­bi­łem tak. Przed­sta­wi­ła mnie Ray­owi Car­rol­lo­wi, by­łe­mu człon­ko­wi zna­nej w la­tach pięć­dzie­sią­tych XX wie­ku gru­py The Plat­ters. Na­uczył mnie nie tyl­ko ra­dzić so­bie z tre­mą, lecz tak­że wie­lu in­nych rze­czy, o któ­rych nie mia­łam po­ję­cia, na przy­kład jak pra­wi­dło­wo trzy­mać mi­kro­fon, pra­co­wać z ze­spo­łem, wcho­dzić na sce­nę i z niej scho­dzić, roz­ma­wiać z mu­zy­ka­mi pod­czas wy­stę­pu czy li­czyć tem­po utwo­rów.

Park Pa­ci­fic Na­tio­nal Exhi­bi­tion znaj­du­je się we wschod­niej czę­ści Van­co­uver. Jest czyn­ny od po­ło­wy lata do po­cząt­ku wrze­śnia. To wła­śnie tam, wśród ka­ru­ze­li, strzel­nic, sto­isk z watą cu­kro­wą i hot do­ga­mi, wy­gra­łem tur­niej mło­dych ta­len­tów. Był rok 1995. Mia­łem dwa­dzie­ścia lat.

To wy­da­rze­nie bar­dzo pod­nio­sło moją sa­mo­oce­nę i po­zwo­li­ło mieć na­dzie­ję, że mam szan­sę na ka­rie­rę. By­łem na do­brej dro­dze. Zdo­by­łem pierw­sze miej­sce i nie mu­sia­łem ucie­kać się do kłam­stwa. Na tym nie ko­niec. Uda­ło mi się wy­stą­pić w klu­bie jaz­zo­wym o na­zwie „Ros­si­ni” i do­sta­łem za to całe 50 do­la­rów. To były już cał­kiem po­waż­ne pie­nią­dze. Wcze­śniej, je­śli w ogó­le coś mi pła­co­no, to naj­wy­żej 20 do­la­rów.

Zwy­cięz­ca kon­kur­su w PNE miał za­pew­nio­ny wy­jazd do Mem­phis w sta­nie Ten­nes­see, wy­ciecz­kę po po­sia­dło­ści Elvi­sa Pre­sleya i udział w ko­lej­nym kon­kur­sie ta­len­tów, tym ra­zem o mię­dzy­na­ro­do­wym za­się­gu. W tej po­dró­ży to­wa­rzy­szy­ła mi Be­ver­ly. W sa­mo­lo­cie za­py­ta­łem, czy zo­sta­nie moją agent­ką. Zro­bi­łem to z wła­ści­wym so­bie za­du­fa­niem:

– Na pew­no od­nio­sę suk­ces. To po­czą­tek mo­jej wiel­kiej ka­rie­ry. Bę­dziesz dla mnie pra­co­wać?

Spoj­rza­ła mi w oczy i po­wie­dzia­ła jed­no sło­wo:

– Nie.

– Dam ci pięt­na­ście pro­cent mo­ich za­rob­ków – ku­si­łem.

– A ile to jest pięt­na­ście pro­cent ni­cze­go?

Z tym ar­gu­men­tem nie mo­głem dys­ku­to­wać.

W Mem­phis da­łem wy­stęp przed dwu­ty­sięcz­ną pu­blicz­no­ścią. Wy­pa­dłem drę­two i choć za­ją­łem trze­cie czy czwar­te miej­sce, czu­łem się okrop­nie prze­gra­ny. Bra­ko­wa­ło mi sce­nicz­ne­go oby­cia. Kie­dy na za­koń­cze­nie kon­kur­su fi­na­li­ści do­sta­li pa­miąt­ko­we, srebr­ne ta­le­rze, na oczach wi­dzów po­gią­łem swój. Za ku­li­sa­mi za­czą­łem ko­pać me­ble i rzu­cać przed­mio­ta­mi, któ­ry na­wi­nę­ły mi się pod rękę. Kom­plet­nie mi od­bi­ło. Znów czu­łem się jak dzie­ciak, nie pa­no­wa­łem nad emo­cja­mi. Wie­dzia­łem, że je­stem dup­kiem. Było mi wstyd.

Po po­wro­cie do domu za­dzwo­ni­łem do Be­ver­ly. Od­by­li­śmy dłu­gą, po­waż­ną roz­mo­wę. Po raz dru­gi pró­bo­wa­łem prze­ko­nać ją, by zo­sta­ła moją agent­ką. Je­śli mia­ło nam się udać, nie mo­gła po­sta­wić na mnie te­raz kre­ski. Pro­si­łem, by obie­ca­ła, że nig­dy mnie nie zo­sta­wi. W koń­cu ją prze­ko­na­łem. Prze­cież wie­rzy­ła w mój ta­lent.

Mia­łem me­ne­dżer­kę. Te­raz mu­sia­łem tyl­ko zro­bić ka­rie­rę.w czyść­cu, w Los An­ge­les

Przez na­stęp­nych kil­ka lat, dzię­ki po­mo­cy Be­ver­ly, gry­wa­łem w ca­łym mie­ście. Da­wa­łem re­gu­lar­ne wy­stę­py w klu­bach i zy­ska­łem na­wet nie­wiel­ką gru­pę fa­nów. Czę­sto wy­obra­ża­łem so­bie, jak wspa­nia­le by­ło­by śpie­wać dla lu­dzi, któ­rzy przy­szli spe­cjal­nie, by mnie po­słu­chać, a nie przede wszyst­kim się na­pić. Nie­ca­ły rok po wy­stę­pie w kon­kur­sie w par­ku Pa­ci­fic Na­tio­nal Exhi­bi­tion do­sta­łem an­gaż w ho­te­lu Geo­r­gia – jed­nym z naj­lep­szych i naj­star­szych w cen­trum Van­co­uver. W każ­dy so­bot­ni wie­czór wy­stę­po­wa­łem przed peł­ną salą i do­sta­wa­łem za to 80 do­la­rów. Ho­tel miał okna wy­cho­dzą­ce na uli­cę, tak że prze­chod­nie mo­gli wi­dzieć mnie i ze­spół mu­zy­ków, któ­ry zor­ga­ni­zo­wa­ła dla mnie Be­ver­ly. Śpie­wa­łem kla­sycz­ne ka­wał­ki Fran­ka Si­na­try, De­ana Mar­ti­na i Tony’ego Ben­net­ta oraz wszyst­ko, co mia­ło co­kol­wiek wspól­ne­go ze swin­giem, a tak­że wła­sną, jaz­zo­wą aran­ża­cję pio­sen­ki z fil­mu Spi­der Man. Bar­dzo lu­bi­łem ten utwór. Kie­dy póź­niej na­gry­wa­łem swój pierw­szy al­bum, po­sta­ra­łem się go w nim umie­ścić.

Za­czą­łem wy­stę­po­wać w bar­dzo do­brym mo­men­cie. Już od kil­ku lat swing był mod­ny, a jego po­pu­lar­ność wzro­sła jesz­cze po fil­mie Swin­gers z 1996 roku z Vin­ce’em Vau­gh­nem, w re­ży­se­rii Do­uga Li­ma­na. Mło­dzi lu­dzie mie­li czas, by za­zna­jo­mić się z tym kie­run­kiem mu­zy­ki, a tak­że kla­sycz­ny­mi jaz­zo­wy­mi utwo­ra­mi, ta­ki­mi jak „Mac­kie Maj­cher” czy „Sum­mer­wind”. Nic więc dziw­ne­go, że w Van­co­uver wy­stę­po­wa­li tak­że inni mło­dzi ar­ty­ści, ale tyl­ko ja sta­ra­łem się wier­nie od­twa­rzać spo­sób śpie­wa­nia z epo­ki swin­gu. By­łem ty­po­wym wo­ka­li­stą klu­bo­wym, nie wy­my­śla­łem awan­gar­do­wych aran­ża­cji i nie pró­bo­wa­łem wy­zna­czać no­wych tren­dów. Nie­daw­no skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia je­den lat i chcia­łem po pro­stu ocza­ro­wać pu­blicz­ność. W jed­nej z pierw­szych re­cen­zji na­pi­sa­no: „Brzmi jak Har­ry Con­nick Jr. i jest po­dob­ny do Ja­so­na Pri­stleya. Dwu­dzie­sto­jed­no­let­ni Mi­cha­el Bu­blé ma­rzy, by wy­stą­pić w Ma­di­son Squ­are Gar­den. Na ra­zie jed­nak bę­dzie mu­siał za­do­wo­lić się gra­niem do ko­tle­ta w Stre­et Bar and Grill w ho­te­lu Geo­r­gia i miesz­ka­niem z ro­dzi­ca­mi”. To były pro­ro­cze sło­wa.

Sta­ra­łem się śpie­wać wszę­dzie, gdzie tyl­ko mo­głem. Raz uda­ło mi się wy­stą­pić przed dwo­ma ty­sią­ca­mi lu­dzi z bar­dzo po­pu­lar­ną w Van­co­uver or­kie­strą Dala Ri­chard­sa, obec­ną na sce­nie od sied­miu de­kad. Dal, choć skoń­czył dzie­więć­dzie­siąt lat, nadal jest ak­tyw­ny za­wo­do­wo.

W 1996 roku, w syl­we­stra, da­łem pry­wat­ny wy­stęp pod­czas przy­ję­cia po kon­cer­cie Trzech Te­no­rów. Obej­rza­ło ich pięć­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi. Moim za­da­niem było do­star­cze­nie ar­ty­stom roz­ryw­ki pod­czas ko­la­cji w ro­dzin­nym gro­nie. Wte­dy nikt nie przy­pusz­czał, że pew­ne­go dnia ja sam sta­nę przed rów­nie licz­ną wi­dow­nią. Mia­łem za­kon­trak­to­wa­ny dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wy re­ci­tal, ale je­den z pra­cow­ni­ków ob­słu­gu­ją­cych mi­strzów pod­szedł i po­wie­dział, że się spodo­ba­łem i mam śpie­wać da­lej. Nie za­brzmia­ło to zbyt sym­pa­tycz­nie. Do­sta­łem po pro­stu po­le­ce­nie. Mu­szę jed­nak przy­znać, że za­pła­ci­li mi wię­cej.

Lu­cia­no Pa­va­rot­ti, Pla­ci­do Do­min­go i José Car­re­ras wy­glą­da­li dość śmiesz­nie – jak­by za­mknię­to ich w zoo. Sie­dzie­li z ro­dzi­na­mi przy sto­le, od­gro­dze­ni czer­wo­ny­mi sznu­ra­mi, a lu­dzie ro­bi­li im zdję­cia.

Rok póź­niej, wio­sną 1997 roku, gra­łem przed za­peł­nio­ną po brze­gi salą Mi­cha­el J. Fox The­atre w Bur­na­by dla sze­ściu­set wi­dzów. Przy­szła chy­ba cała miej­sco­wa wło­ska spo­łecz­ność, nie­wąt­pli­wie za­pro­szo­na przez mo­je­go dziad­ka. Mia­łem na­wet grup­kę fa­nek krę­cą­cą się pod sce­ną. To był wspa­nia­ły wie­czór. Wśród wi­dzów był mój przy­ja­ciel Jack Cul­len, le­gen­dar­ny pre­zen­ter ra­dio­wy, któ­ry pusz­czał moje pio­sen­ki w nie­zwy­kle po­pu­lar­nym pro­gra­mie mu­zycz­nym The Owl Prowl. Nig­dy nie za­po­mnę emo­cji, ja­kie to­wa­rzy­szy­ły mi, kie­dy pierw­szy raz usły­sza­łem swój głos w ete­rze.

La­tem tego sa­me­go roku wła­ści­ciel klu­bu noc­ne­go Van­ce Camp­bell pod­pi­sał ze mną kon­trakt na re­gu­lar­ne wy­stę­py w jego no­wym lo­ka­lu w ha­wań­skim sty­lu o na­zwie „Ba­Ba­lu”. Bar­dzo mnie wspie­rał, po­dob­nie jak Ja­son Man­ning, DJ pro­wa­dzą­cy wie­czor­ny pro­gram mu­zycz­ny w miej­sco­wej roz­gło­śni ra­dio­wej. By­li­śmy z Ja­so­nem w tym sa­mym wie­ku i szyb­ko się za­przy­jaź­ni­li­śmy. Pod­czas swo­ich au­dy­cji Man­ning pusz­czał stan­dar­dy jaz­zo­we, a tak­że utwo­ry z mo­jej pierw­szej, wy­da­nej przez nie­za­leż­ną wy­twór­nię First Dan­ce, pły­ty, na któ­rej śpie­wa­łem mię­dzy in­ny­mi co­ve­ry „I’ll Be Se­eing You” i „All of Me”. Na czar­no-bia­łym zdję­ciu, umiesz­czo­nym na okład­ce, wy­glą­da­łem jak dzie­ciak, któ­rym zresz­tą wciąż by­łem. Czu­łem dumę, że moje pio­sen­ki są pusz­cza­ne przez ra­dio, cho­ciaż – pa­trząc na to te­raz – wy­da­je mi się, że ra­czej nie mia­ły wie­lu słu­cha­czy. Wte­dy jed­nak by­łem wdzięcz­ny każ­de­mu, kto ku­pił krą­żek. Sprze­da­wa­łem je z ba­gaż­ni­ka sa­mo­cho­du, ma­rząc o praw­dzi­wej sła­wie.

W „Ba­Ba­lu” gry­wa­łem tak­że w po­nie­dział­ko­we wie­czo­ry, jed­nak w nie­dzie­lę do klu­bu przy­cho­dzi­li moi ro­dzi­ce i Be­ver­ly. Mój wy­stęp szyb­ko stał się głów­ną atrak­cją pro­gra­mu. Do­sta­wa­łem 1400 do­la­rów za kon­cert, co było w tam­tym cza­sie na­praw­dę po­kaź­ną sumą. Oczy­wi­ście mu­sia­łem z tego opła­cić mu­zy­ków, więc dla mnie nie zo­sta­wa­ło zno­wu tak wie­le.

Wy­stę­po­wa­łem tak­że w te­le­wi­zyj­nym pro­gra­mie Vic­ky Ga­be­re­au Show. Kie­dy któ­ryś z za­pro­szo­nych go­ści nie­ocze­ki­wa­nie od­wo­ły­wał wi­zy­tę, dzwo­ni­li po mnie. Wska­ki­wa­łem w gar­ni­tur i bie­głem do stu­dia, byle tyl­ko mieć szan­sę po­ja­wie­nia się na wi­zji. Wła­śnie pod­czas jed­ne­go z ta­kich na­głych za­stępstw mia­łem oka­zję po­znać wo­ka­list­kę jaz­zo­wą Dia­nę Krall, któ­ra tak jak ja po­cho­dzi z Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej.

Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie za­czą­łem wy­stę­po­wać w mu­si­ca­lach, co wią­za­ło się z więk­szy­mi za­rob­ka­mi. Za­gra­łem mło­de­go Elvi­sa Pre­sleya w Red Rock Di­ner. W cza­sie prób po­zna­łem swo­ją dziew­czy­nę – tan­cer­kę, wo­ka­list­kę i ak­tor­kę Deb­bie Ti­muss. W 1998 roku za­gra­li­śmy ra­zem w Fo­re­ver Swing. Na­śla­do­wa­łem na sce­nie spo­sób po­ru­sza­nia się Elvi­sa, co bar­dzo lu­bię ro­bić po dziś dzień. Po­pi­sy­wa­łem się tą umie­jęt­no­ścią przed byłą żoną Kró­la Pri­scil­lą. Było to za ku­li­sa­mi, pod­czas mo­je­go wy­stę­pu w Los An­ge­les w 2010 roku. Pani Pre­sley oka­za­ła się uro­czą, peł­ną wdzię­ku oso­bą i na­wet mnie nie wy­śmia­ła.

Choć uda­ło mi się osią­gnąć suk­ces na ska­lę lo­kal­ną, mia­łem wra­że­nie, że moja ka­rie­ra stoi w miej­scu. Nikt poza Van­co­uver nie znał mo­je­go na­zwi­ska, a na­wet tam by­łem po­pu­lar­ny głów­nie wśród by­wal­ców noc­nych klu­bów i te­atrów. Nie­cier­pli­wie pra­gną­łem zro­bić ko­lej­ny krok na­przód. Pro­blem w tym, że nie wie­dzia­łem, jak.

Jef­frey La­ti­mer, pro­du­cent Fo­re­ver Swing, zde­cy­do­wał się wy­sta­wić przed­sta­wie­nie w To­ron­to. Za­an­ga­żo­wał Deb­bie i mnie. Do­sta­li­śmy nie­złe pie­nią­dze, ale mu­si­cal zszedł z afi­sza po kil­ku mie­sią­cach. Uda­ło mi się za­ła­pać na wy­stę­py w klu­bach, wciąż jed­nak mia­łem wra­że­nie, że tkwię w mar­twym punk­cie. Za­sta­na­wia­łem się na­wet nad zmia­ną za­wo­du i zo­sta­niem dzien­ni­ka­rzem w wia­do­mo­ściach te­le­wi­zyj­nych. Na pew­no bym so­bie po­ra­dził. Lu­bi­łem roz­ma­wiać z ludź­mi i czu­łem się swo­bod­nie przed ka­me­rą. We­dług Be­ver­ly był to ża­ło­sny po­mysł. Uwa­ża­ła, że je­stem tak do­bry, iż prę­dzej czy póź­niej musi mi się udać. Jej zda­niem nie było in­nej moż­li­wo­ści. Mó­wi­ła, że któ­re­goś dnia lu­dzie będą wa­li­li drzwia­mi i okna­mi na moje kon­cer­ty. Wie­rzy­ła we mnie, choć ja mia­łem co­raz więk­sze wąt­pli­wo­ści. Po raz pierw­szy w ży­ciu za­sta­na­wia­łem się, czy nie go­nię za złu­dze­nia­mi. To był cięż­ki okres. Wo­kół sie­bie wi­dzia­łem wie­lu głod­nych sła­wy wo­ka­li­stów i ak­to­rów, któ­rzy nig­dy nie do­sta­li swo­jej szan­sy. Czy by­łem jed­nym z nich? Gdzieś z tyłu gło­wy ci­chy głos po­wta­rzał mi bez prze­rwy:

– Nie uda ci się. Prze­ga­pi­łeś ten naj­waż­niej­szy mo­ment. Bę­dziesz ni­kim.

Dziś wi­dzę, ja­kie to było głu­pie z mo­jej stro­ny. Ma­jąc dwa­dzie­ścia pięć lat, czu­łem się zmę­czo­ny ży­ciem i znie­chę­co­ny. Męż­czy­zna w tym wie­ku nie jest już dziec­kiem, ale po­waż­nym czło­wie­kiem, któ­ry musi się za­sta­no­wić, w jaki spo­sób bę­dzie za­ra­biał na ży­cie. Mama i tata nie mo­gli mi dłu­żej po­ma­gać. Trze­ba było sa­me­mu pła­cić ra­chun­ki i ku­po­wać je­dze­nie.

Uda­ło mi się wy­dać jesz­cze dwie pły­ty w nie­za­leż­nych wy­twór­niach. W 2001 roku na ryn­ku po­ja­wi­ła się Ba­Ba­lu, a rok póź­niej Dre­am. Na pierw­szej zna­la­zła się pio­sen­ka „Spi­der Man” w mo­jej aran­ża­cji. W 2004 roku zo­sta­ła wy­ko­rzy­sta­na przez Sama Ra­imie­go w fil­mie Spi­der Man 2, a tak­że zre­mik­so­wa­na przez Jun­kie XL. Po­dob­no te­raz oba krąż­ki cał­kiem nie­źle sprze­da­ją się na eBayu. Wte­dy mia­łem pro­blem z po­zby­ciem się na­kła­du. Świa­teł­kiem w tu­ne­lu sta­ło się otrzy­ma­nie no­mi­na­cji do Ca­na­dian Ge­nie Award⁴ za pio­sen­kę do fil­mu Eri­ca McCor­mac­ka Here’s to Life. Eric zna­ny jest przede wszyst­kim z głów­nej roli w se­ria­lu Will & Gra­ce. Tak jak ja po­cho­dzi z Ka­na­dy. Uwa­żam go za praw­dzi­we­go przy­ja­cie­la.

W roku 2000 za­gra­łem w kil­ku fil­mach te­le­wi­zyj­nych. Do­sta­łem nie­wiel­ką rolę w ko­me­dio­dra­ma­cie Du­ety z Gwy­neth Pal­trow w roli głów­nej. Film re­ży­se­ro­wał jej oj­ciec, Bru­ce Pal­trow. Było to naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­ce wy­da­rze­nie w tam­tym cza­sie. Poza tym moja ka­rie­ra utknę­ła w miej­scu. By­łem sfru­stro­wa­ny i znie­chę­co­ny.

Wte­dy wy­da­rzy­ła się za­baw­na rzecz. Na­stą­pił prze­łom.

Moje kon­to ban­ko­we świe­ci­ło pust­ka­mi, kie­dy Jef­frey La­ti­mer za­dzwo­nił z in­for­ma­cją o or­ga­ni­zo­wa­nej przez sie­bie im­pre­zie fir­mo­wej. Chciał za­trud­nić wszyst­kich, któ­rzy wy­stą­pi­li w Fo­re­ver Swing. Pro­po­no­wał nie­złe pie­nią­dze – oko­ło trzech ty­się­cy do­la­rów. Mógł­bym za to za­pła­cić czynsz za miesz­ka­nie wy­naj­mo­wa­ne w To­ron­to i ku­pić bi­let po­wrot­ny do Van­co­uver. Mia­łem dość. Nad­szedł czas, bym po­szu­kał praw­dzi­wej pra­cy.

Na im­pre­zie po­zna­łem Mi­cha­ela McSwe­eneya, asy­sten­ta by­łe­go pre­mie­ra Ka­na­dy, Bria­na Mul­ro­neya. Jak już wcze­śniej wspo­mnia­łem, nie omi­ja­łem żad­nej oka­zji do za­ro­bie­nia pie­nię­dzy, wy­stę­po­wa­łem na­wet na we­se­lach. Mi­cha­el za­pro­po­no­wał, bym za­grał na przy­ję­ciu we­sel­nym Ca­ro­li­ne, cór­ki Mul­ro­neya. Da­łem mu je­den z mo­ich kom­pak­tów, by prze­ka­zał go pre­mie­ro­wi. Do­sta­łem zle­ce­nie, a przy oka­zji do­wie­dzia­łem się, że wśród za­pro­szo­nych go­ści bę­dzie zna­ny pro­du­cent Da­vid Fo­ster. To wy­da­rze­nie mia­ło zmie­nić moje ży­cie. Da­vid to gi­gant w bran­ży mu­zycz­nej. Pra­co­wał z naj­więk­szy­mi – Whit­ney Ho­uston, Ce­li­ne Dion, Ma­don­ną, Bar­brą Stre­isand, Mi­cha­elem Jack­so­nem i jego sio­strą Ja­net. Do tego, tak jak ja, po­cho­dził z za­chod­nie­go wy­brze­ża Ka­na­dy. Co za zrzą­dze­nie losu! By­łem nie­sa­mo­wi­cie prze­ję­ty. Po­wie­dzia­łem Mul­ro­ney­om, że za­gram za dar­mo, co uzmy­sło­wi­ło im, jak bar­dzo za­le­ży mi na tym wy­stę­pie.

Pod­czas we­se­la Brian był tak miły, że po­pro­sił Da­vi­da, by zwró­cił na mnie uwa­gę. Po­dob­no Fo­ster nie­chęt­nie się zgo­dził, nie chcąc za­przą­tać so­bie gło­wy ja­kimś we­sel­nym śpie­wa­kiem. Na szczę­ście wy­war­łem na nim po­zy­tyw­ne wra­że­nie, szcze­gól­nie gdy zo­ba­czył, jak na mój wy­stęp re­agu­ją za­pro­sze­ni go­ście. Da­vid po­wie­dział mi póź­niej, że Mul­ro­ney za­re­kla­mo­wał mnie sło­wa­mi: „Nie uwie­rzysz wła­snym uszom”. Tak się sta­ło. Po­dob­no słu­chał jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny.

To był prze­łom, któ­re­go tak bar­dzo po­trze­bo­wa­łem. Fo­ster nie mógł mi ni­cze­go obie­cać, ale gdy­bym zde­cy­do­wał się na wy­jazd do Los An­ge­les, był go­tów przed­sta­wić mnie kil­ku oso­bom z bran­ży i po­móc na­wią­zać kon­tak­ty. Pew­nie szyb­ko po­ża­ło­wał swo­ich słów, po­nie­waż na­tych­miast sko­rzy­sta­łem z jego pro­po­zy­cji. Za­dzwo­ni­łem do Bev i oznaj­mi­łem, że wy­jeż­dża­my do Ka­li­for­nii.

Da­vid po­zwo­lił mi miesz­kać w swo­im domu w Los An­ge­les. Za­ła­twiał mi róż­ne wy­stę­py, a Be­ver­ly kur­so­wa­ła mię­dzy Van­co­uver a Mia­stem Anio­łów. Za­czą­łem po­zna­wać hol­ly­wo­odz­ki świa­tek. Fo­ster za­bie­rał mnie na przy­ję­cia i ele­ganc­kie ko­la­cje, gdzie spo­ty­ka­łem lu­dzi, któ­rzy mo­gli mi po­móc w ka­rie­rze. Gra­łem na pry­wat­nych im­pre­zach i ba­lach cha­ry­ta­tyw­nych, gdzie wi­dy­wa­łem ta­kie zna­ko­mi­to­ści, jak Mel Gib­son, Sy­lve­ster Stal­lo­ne, Mu­ham­mad Ali, Ali­ce Co­oper czy Oli­via New­ton-John. Cho­dzi­ło o to, by za­czę­to o mnie mó­wić. Mu­szę przy­znać, że wie­dząc, kto bę­dzie mnie słu­chał, mia­łem nie­złą tre­mę, ale jed­no­cze­śnie by­łem zde­ter­mi­no­wa­ny i go­tów zro­bić wszyst­ko, by w koń­cu mi się uda­ło. Po wy­stę­pie wcho­dzi­łem mię­dzy go­ści, ści­ska­łem ręce sław­nych lu­dzi i wy­ra­ża­łem za­chwyt nad moż­li­wo­ścią spo­tka­nia z nimi. Uwa­ża­łem, że to ko­niecz­ne, bo dzię­ki temu mo­gli mnie za­pa­mię­tać, a na­sze kon­tak­ty mia­ły bar­dziej bez­po­śred­ni cha­rak­ter. Roz­ma­wia­li­śmy ze sobą jak rów­ny z rów­nym i nie trak­to­wa­li mnie jak mu­zy­ka wy­na­ję­te­go do za­ba­wia­nia gwiazd.

W Ka­na­dzie przez sie­dem lat gra­łem na we­se­lach i w noc­nych klu­bach w Van­co­uver i To­ron­to. Te­raz tra­fi­łem do Los An­ge­les. Mia­łem dwa­dzie­ścia sześć lat i czu­łem, że je­stem o krok od speł­nie­nia ma­rzeń. Nie za­mie­rza­łem po­prze­stać na wy­stę­pach dla zna­jo­mych Da­vi­da. By­łem głod­ny sła­wy i nie­cier­pli­wy. Na pew­no za­cho­wy­wa­łem się jak do­kucz­li­wy ro­bak, ale cóż mogę po­wie­dzieć? W ta­kich sy­tu­acjach jak ta stwier­dze­nie, że ten, kto naj­gło­śniej krzy­czy, do­sta­je naj­wię­cej, oka­zu­je się praw­dzi­we.

Po­nie­waż nie roz­ma­wia­łem z Da­vi­dem o pod­pi­sa­niu kon­trak­tu, Be­ver­ly ro­bi­ła to za mnie. Dał jej do zro­zu­mie­nia, że nie może ni­cze­go za­gwa­ran­to­wać. Był szcze­ry do bólu. Na tym eta­pie nig­dy by mnie nie za­an­ga­żo­wał. We­dług nie­go mia­łem ta­lent, świet­nie śpie­wa­łem, ale nie wie­dział­by, jak mnie sprze­dać. Wy­twór­nia nie mia­ła na mnie po­my­słu. Mógł tyl­ko za­ła­twiać mi zle­ce­nia lub przed­sta­wiać lu­dziom z bran­ży.

Mu­szę przy­znać, że do­trzy­mał sło­wa. Po­zna­łem wszyst­kich, któ­rych po­wi­nie­nem był po­znać. Da­vid uczył mnie i do­ra­dzał. Stał się jed­nym z mo­ich naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Wciąż mia­łem na­dzie­ję na kon­trakt. Wie­dzia­łem, że gdy­bym tyl­ko go pod­pi­sał i mógł na­grać pły­tę, od­bior­cy sami zde­cy­do­wa­li­by, czy je­stem coś wart. Gra­łem dla gwiazd i po­do­ba­łem się, więc cze­mu zwy­kli mi­ło­śni­cy mu­zy­ki mie­li­by mnie nie do­ce­nić?

Da­vid roz­ma­wiał o mnie z Pau­lem Anką, któ­ry wy­ra­ził za­in­te­re­so­wa­nie spo­tka­niem z chło­pa­kiem za­ba­wia­ją­cym go­ści na hol­ly­wo­odz­kich przy­ję­ciach. Do dziś pa­mię­tam tam­ten dzień. Była je­sień 2001 roku, ty­dzień po ata­ku ter­ro­ry­stycz­nym na World Tra­de Cen­ter. Fo­ster po­pro­sił mnie, że­bym wy­stą­pił w pro­gra­mie pro­wa­dzo­nym przez Jaya Leno dla pra­cow­ni­ków ka­syn w Las Ve­gas, któ­rzy szcze­gól­nie od­czu­li gwał­tow­ne za­ła­ma­nie na ryn­ku tu­ry­stycz­nym spo­wo­do­wa­ne za­ma­chem. Po­je­cha­li­śmy do Ve­gas. Przez dwa wie­czo­ry roz­po­czy­na­łem show. Dru­gie­go dnia, po re­ci­ta­lu za­ba­lo­wa­łem do czwar­tej lub pią­tej nad ra­nem. Nic dziw­ne­go, że wró­ci­łem wy­koń­czo­ny do ho­te­lu. Le­d­wo zdą­ży­łem za­snąć, za­dzwo­nił Da­vid. Ka­zał mi na­tych­miast je­chać do ho­te­lu MGM Grand na spo­tka­nie z Pau­lem Anką. Mia­łem nie­złe­go kaca, ale Bev ja­koś się uda­ło po­sta­wić mnie do pio­nu. Do­tar­li­śmy do ho­te­lu i wkrót­ce sie­dzie­li­śmy w luk­su­so­wym apar­ta­men­cie Pau­la. Fo­ster tak­że przy­je­chał. Moja agent­ka le­d­wo trzy­ma­ła się na no­gach ze zde­ner­wo­wa­nia. Uwiel­bia­ła Pau­la Ankę, a te­raz jej idol był na wy­cią­gnię­cie ręki. Po­pro­sił, że­bym coś za­śpie­wał. Da­vid usiadł do for­te­pia­nu. Wy­bra­łem utwór Si­na­try „My Way”, do któ­re­go Anka na­pi­sał an­giel­skie sło­wa. Po kil­ku tak­tach Paul po­wie­dział do Da­vi­da:

– Chło­pak jest świet­ny. Po­móż­my mu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: