- W empik go
Na scenie, za sceną. Autobiografia - ebook
Na scenie, za sceną. Autobiografia - ebook
„Na scenie, za sceną” (oryginalny tytuł: „Onstage Offstage”) to wspaniale ilustrowane wydawnictwo autobiograficzne. To szczery pamiętnik Michaela Bublé, w którym pisze o swojej karierze, miłości i życiu.
Fotografie autorstwa Deana Freemana, które uzupełniają wydawnictwo, w znakomitej większości powstały na potrzeby tej publikacji. Ebook zawiera wiele wyjątkowych zdjęć!
Michael Bublé, którego szósty album studyjny „To Be Loved” (Warner Music, 2013) pojawił się właśnie w sprzedaży, sprzedał w samych Stanach ponad 16 milionów płyt! Trzykrotnie zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best Traditional Pop Vocal Album za płyty: „Call Me Irresponsible” (2008), „Michael Buble Meets Madison Square Garden” (2010) oraz „Crazy Love” (2011).
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-936945-2-5 |
Rozmiar pliku: | 36 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stoję za kulisami w prawie całkowitej ciemności. Dźwiękowiec przyczepia nadajnik mikrofonu do paska moich spodni. Asystentka poprawia mi krawat i wygładza koszulę. Przed sobą widzę schody prowadzące na scenę, gdzie już czeka mój zespół. Na widowni około trzydziestu tysięcy ludzi, którzy wydali ciężko zarobione pieniądze, by kupić bilet na mój występ.
Ogarnia mnie dziwne uczucie. Jestem skupiony i jednocześnie spokojny. Być może to wbrew logice – przecież czeka mnie występ przed wielotysięcznym tłumem. To dla mnie chwila niekłamanej radości.
Podobno sprzedałem już dwadzieścia siedem milionów płyt na całym świecie, a w 2010 roku znalazłem się w piątce artystów, których koncerty przyciągnęły najwięcej publiczności w Ameryce Północnej. Moje nazwisko pojawiło się obok takich weteranów sceny, jak Bon Jovi, Roger Waters, The Dave Matthews Band i The Eagles.
Miło to słyszeć. Te liczby oznaczają, że robię coś dobrze. Najbardziej jednak jestem wdzięczny losowi za chwile takie jak ta, kiedy wiem, że niedługo wejdę na scenę. Publiczność już czeka. Jestem przejęty, ponieważ chcę zaśpiewać jak najlepiej. To mój świat. Odkąd pamiętam, chciałem być artystą. Pragnąłem tego tak bardzo, że odnalazłem sens w szalonym życiu, jakie prowadzę, wypełnionym podróżami z jednego kraju do drugiego i koncertami, których daję nawet sto pięćdziesiąt rocznie.
Droga, jaką przebyłem od śpiewania do szczotki do włosów zamiast mikrofonu do występów w nowojorskiej Madison Square Garden, była znacznie dłuższa, niż można przypuszczać. Wciąż jestem młody, całkiem niedawno skończyłem trzydzieści pięć lat, ale zacząłem koncertować na długo przedtem, zanim mogłem oficjalnie pić alkohol, nie mówiąc o chodzeniu do nocnych klubów. Byłem naiwny, myśląc, że kariera jest w zasięgu ręki. Myliłem się. Musiałem ciężko pracować, pochlebstwami i prośbami torując sobie drogę na scenę. Pomogli mi ludzie, którzy na mnie postawili nawet wtedy, gdy ja sam przestałem w siebie wierzyć.
Wszystko zaczęło się, gdy byłem mały i uczyłem się swojego adresu. Tata zaproponował, bym go śpiewał, wiedząc, że w ten sposób najłatwiej wejdzie mi do głowy. Do dziś pamiętam prostą melodyjkę, jaką skomponowałem, by nie zapomnieć numeru domu i nazwy spokojnej uliczki w mieście Burnaby w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie dorastałem. Ten utwór był moim pierwszym krokiem do świata muzyki. Stworzenie go przyszło mi z taką samą łatwością, jak nauka gry w hokeja.
Dzięki dziadkowi ze strony mamy, Mitchowi Santadze, poznałem amerykańskie standardy, tak lubiane przez włoskich imigrantów. Słuchałem Tony’ego Bennetta, Franka Sinatry i Deana Martina. Łatwo zrozumieć, czemu taka muzyka jest bliska przybyszom z tej części Europy. Włoskie rodziny są pełne ciepła i miłości, którą człowiek czuje całym sobą. Szczerze kochamy swoich najbliższych, naszą kuchnię i – oczywiście – śpiew.
Dziadek Mitch przepadał za dawnymi artystami. Nauczył mnie ich słuchać i cenić. Spędzałem z nim mnóstwo czasu. Nasza rodzina była mocno ze sobą związana. Lubiliśmy swoje towarzystwo. Dość powiedzieć, że nikt z nas nie traktował Bożego Narodzenia jako utrapienia. Do dziś je uwielbiam, bo to najbardziej rodzinne ze świąt. Najbliżsi są dla mnie ogromnym wsparciem. Bez nich nie osiągnąłbym sukcesu. Ukształtowali mnie i wiem, że gdybym kiedykolwiek pogubił się w życiu, będą pierwszymi, którzy sprowadzą mnie na właściwą ścieżkę. To dla mnie ważne, ponieważ odkąd stałem się sławny, ludzie nie zawsze są ze mną szczerzy. Zgadzają się z każdym słowem i coraz rzadziej słyszę od nich „nie”.
Posiadanie znanego nazwiska oznacza, że inni śmieją się z twoich opowieści, bez względu na to, czy rzeczywiście ich one bawią, czy nie. Coś takiego może być poważnym utrudnieniem dla rozwijającego się artysty. Nie będę tu wspominał nazwisk utalentowanych wokalistów, którzy pogubili się, dążąc ku sławie. Wszyscy je znamy. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn ich upadku było to, że ludzie postawili ich na piedestale albo oni sami przestali słuchać innych.
Moja rodzina to najlepsi jurorzy i krytycy. Ufam im bezgranicznie i zawsze będę słuchać ich opinii. Moja mama, Amber, bez wahania wytknie mi, gdy jestem wulgarny lub zachowuję się niedojrzale. Każdy, kto oglądał mój występ, wie, że czasem lubię szarżować i ciągnie mnie w stronę czarnej komedii. Gdy zapędzę się za daleko, zaraz do mnie dzwoni z pytaniem, czy naprawdę musiałem powiedzieć lub zrobić to i to. Jej pełen rozczarowania ton głosu sprawia, że czuję się jak dzieciak.
Gdy dorastałem, mama wzbudzała we mnie respekt, a nawet się jej bałem. Jednocześnie była dla mnie i moich dwóch sióstr przewodniczką po otaczającym nas świecie. Nigdy nie przekroczyła granicy między rodzicielstwem a kumplostwem. Po co nam koleżanka? Potrzebowaliśmy matki. Umiała nas przywołać do porządku i lepiej było z nią nie zadzierać. Ta radosna, pełna dobroci kobieta potrafiła usadzić mnie jednym spojrzeniem. Muszę przyznać, że nie należałem do najgrzeczniejszych dzieci. Pewien dziennikarz spytał mnie kiedyś o najgorsze rzeczy, jakie zrobiłem w dzieciństwie. Powinien spytać, czego NIE ZROBIŁEM. Byłem dupkiem, szczególnie jako nastolatek. Biłem się, awanturowałem. Brakowało mi pewności siebie, co odbijałem sobie na rodzinie. Kto z nas tak nie robił? Gdy mamy problemy, najprościej wyżyć się na najbliższych.
Nie mam jeszcze własnych dzieci, ale wiem, że wychowam je tak, jak moi rodzice wychowywali mnie. Byli wymagający, kochający i wręcz beznadziejnie oddani synowi i córkom. Wyznaczając dzieciom granice, zapewniamy im poczucie bezpieczeństwa. Odbiegłem trochę od tematu. Chciałbym opowiedzieć trochę więcej o moim dzieciństwie. To pozwoli lepiej zrozumieć, kim jestem dzisiaj, nie tylko jako artysta, lecz także człowiek.
Tata był rybakiem. Zarabiał, łowiąc łososie. Mama zajmowała się domem i wychowywaniem mnie oraz moich dwóch młodszych sióstr – Crystal i Brandee. W porównaniu z domami moich rówieśników u nas zawsze było głośno i wiele się działo. Nic dziwnego – w końcu mieliśmy włoskie korzenie. Chętnie uczestniczyłem w tym chaosie, skwapliwie przyjmując rolę starszego brata, dokuczającego siostrom. Kiedy Crystal miała pięć lub sześć lat, przyłapałem ją, jak całowała się z chłopakiem o imieniu Joey. Zacząłem ją tak nazywać i tak zostało do dziś. Pamiętam tę wspaniałą chwilę, kiedy zorientowałem się, że mam na nią haka. Bez przerwy wołałem „Joey”, doprowadzając ją do szału.
Kiedy rodzice prosili, bym podczas ich nieobecności zaopiekował się siostrami, kazałem którejś z nich zakładać moje ogromne ochraniacze hokeisty i ćwiczyłem strzelanie goli. Miałem obsesję na punkcie hokeja, do dziś jest on moją wielką pasją, oprócz muzyki oczywiście. Bycie żywą tarczą dla moich popisów strzeleckich musiało być straszne dla dziewczynek, ale jak już wspomniałem, byłem paskudnym starszym bratem. Gdy siostry nie chciały mnie słuchać, groziłem, że zaprowadzę je do piwnicy i włożę ich ręce do rur z gorącą wodą. Jeśli któraś zdecydowała się w końcu założyć o wiele dla niej za duży hokejowy strój, tak długo trzymałem ją przyciśniętą do podłogi, aż zaczynała z przerażenia krzyczeć, ile sił w płucach. Cały czas śpiewałem: „Czas spać, czas spać. Całe miasto już śpi…”. Nic dziwnego, że miały mnie serdecznie dość. Kiedy podrosłem na tyle, że zacząłem interesować się dziewczętami, chętniej przebywałem w towarzystwie sióstr, żeby móc spotkać ich koleżanki. Miały ich sporo – wszystkie bardzo ładne. Niestety, żadna nie chciała mieć do czynienia z nieco zbyt pulchnym, wrednym czternastolatkiem.
Mój pokój wyglądał jak sypialnie wielu innych chłopców. Na ścianach wisiały plakaty ze Spider Manem, zabawki i gadżety z Gwiezdnych wojen, takie jak miecz świetlny Dartha Vadera. Niezliczoną liczbę razy, kiedy siedziałem w szkolnej ławce, próbowałem się skoncentrować i przesunąć ołówek, używając Mocy, którą posługiwali się rycerze Jedi. Nigdy mi się nie udało. Dziś, udzielając wywiadów, wtrącam czasem cytaty z filmu, zwykle nieznane dziennikarzom. Kiedy moją sypialnię przeniesiono do piwnicy, miejsce Gwiezdnych wojen zajęły kolorowe pisma z dziewczętami, które trzymałem w skrytce pod panelami sufitu.
Ważnymi postaciami mojego dzieciństwa byli dziadkowie. Byli niczym drudzy rodzice, co zresztą jest typowe dla wielu rodzin włoskich imigrantów. Dziadkowie należeli do drugiego pokolenia Włochów urodzonych w Kanadzie. Rodzina od strony mamy pochodziła z niewielkiego miasteczka w pobliżu Pescary, na wschodnim wybrzeżu Italii. Rodzice dziadka Mitcha Santagi przyjechali do Ameryki pracować w kopalniach w prowincji Alberta. Mieszkali na osiedlu zwanym Saunders. Ojciec mojego taty przyszedł na świat w Vancouver. Jego przodkowie pochodzili z Dalmacji, która znajdowała się kiedyś we władaniu Wenecji, później została przyłączona do Austro-Węgier, a w końcu podzielona między Włochy i Jugosławię. Część rodziny od strony ojca mówiła, że jesteśmy Jugosłowianami, część – że Włochami. Obie moje babcie miały włoskie korzenie, ale urodziły się w Vancouver.
Znam trochę słów po włosku, ale nie mówię płynnie. Za to moi dziadkowie są bardziej włoscy niż mieszkańcy starego kraju. Ponieważ wyjechali dawno temu, kultywowali tradycje, które przekazali swoim dzieciom. Wśród nich była oczywiście miłość do muzyki, dobrego jedzenia i rodziny.
Byłem bardzo związany z obydwoma moimi dziadkami. Trudno znaleźć dwóch tak różnych od siebie ludzi. Kiedy byłem mały i nie mogłem jeszcze pracować w wakacje, spędzałem całe lato z dziadkiem Mitchem. Leżąc na dywanie w salonie, słuchałem starych płyt, odtwarzanych na gramofonie z lat siedemdziesiątych. Najczęściej dziadek puszczał mi „Ghost Riders in The Sky” w wykonaniu Vaughna Monroe. Gdy słuchałem tego utworu, przechodziły mnie ciarki. Opowiadał o potępionych duszach kowbojów pędzących po niebie stado bydła o żelaznych racicach. Wydaje mi się, że właśnie wtedy zaczęła rozwijać się moja wyobraźnia i kreatywność. W ciepłe noce często spaliśmy z dziadkiem na tarasie. Lubił mnie straszyć, mówiąc, że w okolicy są niedźwiedzie, które mogą mnie porwać. Uwielbiałem te historie i uwielbiałem się bać. Dziadek udawał, że dostrzega na horyzoncie znaki dymne wysyłane przez Indian. Byliśmy niczym dwaj kowboje, którzy zatrzymali się na nocny popas.
Dziadek Mitch wciąż żyje. Jest cudownym, pełnym ciepła człowiekiem. Mój drugi dziadek, Frank, zmarł ponad dziesięć lat temu. Miał przezwisko „Generał”, nadane z powodu porywczego charakteru. Przez całe życie pracował jako szyper na kutrze rybackim, ale nigdy nie nauczył się pływać. Latem nosił szorty, czarne skarpetki do kolan i czarne półbuty. Aha, i uwielbiał Dolly Parton. Był też fanem słynnego boksera wagi ciężkiej George’a Foremana. Pewnego dnia dowiedział się, że jego idol ma przyjechać do Vancouver. Ponieważ usłyszał, że pięściarz lubi łososia, przygotował dla niego całą skrzynkę własnoręcznie zapuszkowanych konserw. Czekał wiele godzin w kolejce na spotkanie z ulubionym sportowcem. Gdy w końcu przed nim stanął, podał mu ryby. Foreman wyglądał na przerażonego, dziadek wytłumaczył mu więc, że to prezent. Bokser powiedział:
– Stary, to naprawdę miło z twojej strony. Dam ci autograf.
Na to dziadek odrzekł:
– Po co mi jakiś cholerny podpis? Jedz ryby i ciesz się tym.
I odszedł.
Taki był mój dziadek Frank.
Dziadek Mitch kochał muzykę. Przynosił mi stare, zdarte płyty winylowe z utworami Mills Brothers lub Brooka Bentona. Dawałem się porwać melodii. Słuchając anielskich głosów, cofałem się w czasie do epoki, którą uważałem za swoją. Te piosenki przemawiały do mnie o wiele bardziej niż współczesne kawałki, za którymi szaleli rówieśnicy. Oczywiście, lubiłem zespoły takie jak Guns’N Roses czy Metallica, ale moimi prawdziwymi idolami byli wokaliści ery swingu. Uwielbiałem ich docierający do głębi serca sposób interpretacji, który sprawiał, że słowa piosenki pozostawały z tobą jeszcze długo po tym, jak przestawała grać muzyka. Zaczynałem rozumieć, czym jest wielka sztuka wokalna, która potrafi oddawać najsilniejsze uczucia – ból rozpaczy lub cudowną błogość towarzyszącą miłości. Do tego styl, w jakim były wykonywane te utwory. Nie miały w sobie nic z taniego sentymentalizmu. Ci goście naprawdę potrafili śpiewać. Dziadek zaraził mnie miłością do tego rodzaju muzyki. Był szczęśliwy, mając obok siebie wnuka, który podzielał jego pasję i był gotów godzinami słuchać opowieści o złotych latach swingu.
Do dziś, kiedy odwiedzam dziadka, wiem, że najprawdopodobniej zastanę go siedzącego po turecku na podłodze w salonie, przegrywającego swoje stare płyty. Teraz robi to samo z albumami, które wydałem. Uwielbia muzykę. Podarowałem mu iPoda i choć nie nauczył się go obsługiwać, uważa, że to wspaniały wynalazek. Do końca życia będę mu wdzięczny za miłość do muzyki i wiedzę, którą mi przekazał.
W przeciwieństwie do wielu wykonawców, na ścieżce do kariery nigdy nie byłem pozostawiony sam sobie. Najbliżsi towarzyszyli mi na każdym kroku. Moje płyty to prawdziwie rodzinne przedsięwzięcie. Gdy przygotowywałem czwarty album Crazy Love, dziadek Mitch, babcia Yolanda, mama, tata, obie siostry z mężami i dziećmi przez cały czas byli w studiu, patrząc, jak nagrywam kolejne ścieżki. Ponieważ był to dzień urodzin mojej siostrzenicy Jade, mama upiekła tort czekoladowy, babcia zrobiła lasagne, a dziadek przyniósł butelkę domowego wina. Dzięki ich obecności studio Bryana Adamsa w Vancouver wyglądało dokładnie tak jak mój rodzinny dom w niedzielę – pachnący jedzeniem i pełen rozgardiaszu. Kiedy tamtego dnia, pracując w studiu, podnosiłem oczy, widziałem za szybą dziadka, poruszającego ustami do słów piosenek, które tak dobrze znał i kochał. Jednym z jego ulubionych kawałków jest „Stardust”, znany z interpretacji Binga Crosby’ego oraz innych wokalistów. Pamiętam wyraz dumy malujący się na jego twarzy, gdy zacząłem nagrywać ten utwór. Wszyscy członkowie rodziny spoglądali na mnie w podobny sposób. Byłem szczęśliwy, że są ze mną. Czułem ich wsparcie i miłość. Jakbym już nie siedział w studiu, otoczony całym tym skomplikowanym sprzętem, tylko przeniósł się do rodzinnego domu.
Rodzina towarzyszy mi nie tylko podczas nagrań, lecz także w czasie tras koncertowych. Moja licząca siedemdziesiąt osób ekipa techniczna jest przyzwyczajona do ich obecności. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że tata zarządza moimi finansami. Dla najbliższych na zawsze pozostanę chłopcem, który śpiewał karaoke w salonie.
Pochodzę z rodziny rybaków, ciężko pracujących ludzi morza, prawdziwych włoskich macho, dumnych z tego, co osiągnęli. Nigdy nie wstydzili się okazywać uczuć. Kiedy skończyłem nagrywanie „Stardust”, wyszedłem ze studia i chwyciłem twarz dziadka w dłonie. Otoczył mnie ramionami. W jego oczach lśniły łzy.
– Michael – powiedział – twoje życie jest szalone. Szalone!
Jeśli kiedykolwiek będę potrzebował przypomnienia o tym, co osiągnąłem, wystarczy, że spojrzę na twarz dziadka, gdy słucha, jak śpiewam. Jedyna różnica jest taka, że nie siedzimy w jego salonie, słuchając starych płyt, ale jesteśmy w jednym ze słynnych studiów nagraniowych lub za kulisami Madison Square Garden.
Kiedy nagrywam płytę, wiem, że dziadek będzie mi towarzyszył w studiu przez wiele godzin. Choć skończył osiemdziesiątkę, bez wahania poleci na drugi koniec świata, by obejrzeć mój koncert. Regularnie odbywa dwudziestodwugodzinne loty z Vancouver do Australii, by spędzać ze mną czas, choć wydaje się to zbytnim obciążeniem dla osoby w jego wieku. Wiem, że zawsze marzył, by być piosenkarzem, dlatego cieszę się, że spełniłem nasze wspólne marzenie. Często opowiadam o nim podczas występów. Dziadek pracował jako hydraulik, ale gdy dostawał zlecenie od jakiegoś muzyka, nie brał pieniędzy, jeśli ten się zgodził, bym mógł z nim wystąpić. Inne dzieciaki chodziły do centrów handlowych, ja śpiewałem w hotelowych klubach, z artystami przynajmniej trzy razy starszymi ode mnie. Dziadek był gotów wiele dla mnie zrobić. Towarzyszył mi na przesłuchaniach i podczas występów w programach poszukujących młodych talentów.
Mają rację ci, którzy sądzą, że droga do sławy jest ciężka i pełna wyrzeczeń. Jako dzieciak byłem bardzo pewny swoich umiejętności. Nigdy nie przypuszczałem, że czeka mnie dziesięć lat wytężonej harówki. Przeżyłem wiele chwil zwątpienia i niejednokrotnie miałem chęć zrezygnować.
Wiem, że to truizm, ale za wszystko trzeba płacić. Kanadyjski pisarz Malcolm Gladwell¹ wyliczył, że potrzeba około dziesięciu tysięcy godzin ciężkiej pracy, by osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie. Obojętne, czy chodziło o Mozarta, Beatlesów czy Billa Gatesa. Zgadzam się z nim. Bez względu na to, jak wielki masz talent, musisz włożyć masę wysiłku, zanim będziesz mógł usiąść i powiedzieć: „Udało mi się”.
Tak między nami – wciąż jeszcze nie jestem na tym etapie.
Na mój rozwój jako artysty i człowieka miała wpływ nie tylko rodzina. Burnaby, gdzie dorastałem, to niewielkie miasto w pobliżu Vancouver. Mieszka w nim wielu imigrantów z Italii. Nic dziwnego, że mamy dużo włoskich restauracji, sklepów spożywczych i kawiarni, w których starsi panowie przesiadują całe godziny nad filiżanką espresso. Spędziłem w tym miejscu dzieciństwo i wciąż czuję się z nim mocno związany. Nie zawsze było różowo, miałem problemy jak każdy nastolatek. W liceum trzymałem się z boku i raczej nie należałem do klasowej paczki najpopularniejszych uczniów, choć lubiłem i uprawiałem sport. Nie pamiętam, żebym miał stałą dziewczynę. Nie uczyłem się zbyt dobrze, ale bywałem piekielnie ambitny. Na lekcji angielskiego pewien chłopak powiedział kiedyś przy całej klasie, że jestem głupi. Zawziąłem się i postanowiłem dostać na koniec roku szóstkę tylko dlatego, by mu pokazać, że mogę być od niego lepszy. Nie przeszkodziło mi to zarobić dwójki na banalnie łatwych zajęciach z gotowania, ponieważ zamiast uważać, gadałem z koleżankami. Nie myślcie jednak, że byłem klasowym podrywaczem. Najczęściej zachowywałem się jak dupek. Dziewczyny wytrzymywały ze mną najwyżej tydzień. Uwielbiałem rozrabiać. Podczas szkolnej wycieczki do piekarni ukradłem dla zabawy chleb. Dostałem za to szlaban na wyjścia klasowe, a mama była bardzo niezadowolona. Lubiłem pakować się w kłopoty. Jedynie muzyka była czymś, na czym potrafiłem się skoncentrować.
Wciąż utrzymuję kontakt z wieloma kolegami z Burnaby, na przykład z Carstenem, który mieszkał na tej samej ulicy co ja. Mam zdjęcie, na którym jesteśmy we dwóch jako pięciolatkowie, z moją siostrą Crystal, która niedawno przyszła na świat i właśnie przyjechała z mamą ze szpitala. W sąsiedztwie było mnóstwo dzieciaków. Wzajemnie znaliśmy swoich rodziców, do których mówiliśmy „ciociu” albo „wujku”. Nikt nie wymagał od nas, żebyśmy szybko dorastali. Nasze życie wypełniały uliczne gry w hokeja, bijatyki, uganianie się za samochodem sprzedawcy lodów i budowanie twierdz na drzewach. Często całą grupą wpadaliśmy do kogoś, żeby się pobawić. Bardzo podobała mi się pewna dziewczynka – Dana Dong, jednak pierwszą, którą pocałowałem, była Jennifer Kiss. Przyjaźniliśmy się i zaproponowała, że nauczy mnie tej trudnej sztuki. Byłem zachwycony, ponieważ coś do niej czułem. Niestety po wszystkim powiedziała, że miała wrażenie, jakby całowała własnego brata. Byłem tak załamany, że do dziś pamiętam tamte słowa.
Między jedenastym a czternastym rokiem życia chciałem zostać aktorem i nakłoniłem rodziców, żeby zabrali mnie na kilka castingów. Jako licealista występowałem w amatorskim teatrze. Chociaż zjadała mnie trema, nie przestawałem chodzić na przesłuchania. Trwało to, dopóki nie odkryłem Harry’ego Connicka Jr. Wtedy postanowiłem zostać wokalistą.
Ogromny wpływ wywarł na mnie album Binga Crosby’ego Merry Christmas². To była wyjątkowa płyta. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się choć w przybliżeniu osiągnąć podobne, klasyczne brzmienie. Jako dziecko potrafiłem zaśpiewać każdą piosenkę. Uwielbiałem „Mele Kalikimaka” i nuciłem ją już od lipca. Zachwycała mnie aranżacja poszczególnych utworów i wspaniały głos Crosby’ego. Zakochałem się od pierwszego przesłuchania. Bardzo lubię święta Bożego Narodzenia, ponieważ przywołują mnóstwo wspaniałych wspomnień. Crosby’emu w perfekcyjny sposób udało się oddać w muzyce świąteczny nastrój. Powiedzmy sobie szczerze – byłem dziwnym dzieckiem. Który chłopak wpadałby w zachwyt, słuchając bożonarodzeniowej starej płyty?
Wcześnie zrozumiałem, że potrafię śpiewać. Często wygłupialiśmy się z kumplami. Gdy przychodziła moja kolej, mój kolega Brad mówił:
– Znów fałszujesz – (śpiewałem vibrato) – zamknij się, Bublé!
Później nadeszła epoka Harry’ego Connicka Jr. Nie pamiętam, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy. Zakochałem się w piosence „It Had to Be You”³. Podobał mi się głos Connicka i postanowiłem się na nim wzorować. Parodiowałem go podczas szkolnych przedstawień, wzbudzając śmiech. Miałem też numer, w którym naśladowałem Christiana Slatera, ale szło mi znacznie gorzej. Słuchanie Connicka nauczyło mnie śpiewać we własnym stylu. Zrozumiałem, że nie muszę stosować vibrato ani innych udziwnień, wystarczy, że będę zachowywał się jak profesjonalista. Właśnie wtedy zacząłem sobie uświadamiać, że jestem bardziej wokalistą niż aktorem. Mój głos brzmiał jednak nader specyficznie. Gdybym chciał występować w kapeli hardrockowej, na pewno bym sobie nie poradził. Po prostu bym wył.
Jako czternastolatek dowiedziałem się czegoś ważnego o sobie. Byłem z kumplem w centrum handlowym. Zauważyliśmy ładną dziewczynę. Kolega podszedł do niej i powiedział, że bardzo mi się spodobała. Poprosił, bym coś dla niej zaśpiewał. Gdy to zrobiłem, od razu dała mi swój numer. Spotykaliśmy się przez pewien czas. Była pierwszą naprawdę sympatyczną dziewczyną, z którą „chodziłem”. Zdobyłem ją dzięki swojemu głosowi. Nigdy nie przypuszczałem, jak wielka siła się w nim kryje.
Miałem bujną wyobraźnię. Gdy usłyszałem jakąś piosenkę, wyobrażałem sobie, że to ja ją nagrałem. Śpiewałem do lustra, mając przed oczami szalejącą widownię Madison Square Garden. Gdy oglądałem film, widziałem siebie w głównej roli. Jako nastolatek przez sześć kolejnych letnich wakacji pracowałem z tatą na kutrze rybackim. Podczas czterogodzinnej nocnej wachty słuchałem Tony’ego Bennetta, oczywiście udając, że śpiewam z nim w duecie. Próbowałem też tworzyć własne piosenki.
Na łodzi nauczyłem się zachowywać jak mężczyzna, a nie rozwydrzony dzieciak. Tata pokazał mi, że jeśli będę uczciwie traktować innych, oni będą tak samo odnosić się do mnie. Był bardzo szanowany przez załogę. Pracowaliśmy ciężko, ale nie mogliśmy nosić ochronnych rękawic, gdyż groziło to zaplątaniem się w sieci i utratą ręki. Przed snem grubo smarowaliśmy dłonie wazeliną, żeby nie krwawiły. Gdy zmiana kończyła pracę, tata przynosił butelkę whisky i rysował na niej flamastrem kreskę, mniej więcej w połowie. Nie chciał następnego dnia użerać się ze skacowanymi ludźmi. Mówił chłopakom, że mogą wypić tylko tyle, a oni go słuchali. Wiedział, jak kierować zespołem, nie pozbawiając swoich pracowników godności. Te lekcje bardzo mi się teraz przydają, bo dzięki nim umiem postępować ze swoją prawie stuosobową ekipą.
Tata od najwcześniejszych lat uczył mnie ciężko pracować. Występowałem wszędzie, gdzie mogłem, przyjmowałem każdą propozycję. Początkowo robiłem to za darmo, byle tylko ktoś mnie oglądał. Występowałem nawet dla robotników w czasie przerwy na lunch. Zwykle widzowie początkowo nie zwracali zbytniej uwagi na dzieciaka w zbyt dużym garniturze (dostałem go od dziadka), ale robiłem wszystko, by przyciągnąć ich uwagę. Można pomyśleć, że nie brakowało mi pewności siebie. W rzeczywistości przez cały czas zmagałem się z tremą.
Pewnego dnia dziadek usłyszał o konkursie młodych talentów, organizowanym w „Big Bamboo”, popularnym klubie nocnym w Vancouver. Uznał, że powinienem wziąć w nim udział. Poszedłem tam, wyposażony w fałszywy dowód tożsamości. Nie miałem jeszcze dziewiętnastu lat, nie mogłem pić alkoholu i nie zostałbym wpuszczony do środka. Dziadek pomagał mi w przygotowaniach do występu. Wybrałem „It Had to Be You”. Kiedy przyszła moja kolej, dałem z siebie wszystko. Zanim jednak to nastąpiło, nieźle wkurzyłem organizatorkę imprezy. Nazywała się Beverly Delich. Nie pamiętam, ile razy kazała mi się zamknąć. Nie byłem w stanie usiedzieć w miejscu, wciąż pytałem, czy mam już wyjść na scenę. Koniec końców wygrałem konkurs. Byłem z siebie bardzo dumny i w swojej naiwności uważałem, że zrobiłem właśnie pierwszy krok ku wielkiej sławie.
Następnego ranka Beverly zadzwoniła do mnie. Powiedziała, że ma dobre i złe wiadomości. Mój talent został doceniony, ale oszustwo co do wieku wyszło na jaw i zostałem zdyskwalifikowany. Ledwo zdołałem opanować wściekłość. Na szczęście Beverly dodała, że nie postawiła na mnie krzyżyka. Wkrótce zatelefonowała z nową propozycją. Znalazła inny konkurs, przeznaczony dla młodych wokalistów od trzynastu do dwudziestu jeden lat. Odbywał się co roku, w niezwykle popularnym w Vancouver parku rekreacyjnym Pacific National Exhibition. Byłem tak rozżalony z powodu dyskwalifikacji, że żaden występ mnie nie interesował. Powiedziałem:
– Wszystko mi jedno. Do widzenia – i odłożyłem słuchawkę.
Na szczęście Beverly nie dała za wygraną. Zadzwoniła do moich rodziców i powiedziała, że jestem za dobry, żeby nie wystąpić w konkursie w PNE.
Sprawa została przesądzona. Ponieważ rodzice byli zdania, że powinienem posłuchać Beverly, zrobiłem tak. Przedstawiła mnie Rayowi Carrollowi, byłemu członkowi znanej w latach pięćdziesiątych XX wieku grupy The Platters. Nauczył mnie nie tylko radzić sobie z tremą, lecz także wielu innych rzeczy, o których nie miałam pojęcia, na przykład jak prawidłowo trzymać mikrofon, pracować z zespołem, wchodzić na scenę i z niej schodzić, rozmawiać z muzykami podczas występu czy liczyć tempo utworów.
Park Pacific National Exhibition znajduje się we wschodniej części Vancouver. Jest czynny od połowy lata do początku września. To właśnie tam, wśród karuzeli, strzelnic, stoisk z watą cukrową i hot dogami, wygrałem turniej młodych talentów. Był rok 1995. Miałem dwadzieścia lat.
To wydarzenie bardzo podniosło moją samoocenę i pozwoliło mieć nadzieję, że mam szansę na karierę. Byłem na dobrej drodze. Zdobyłem pierwsze miejsce i nie musiałem uciekać się do kłamstwa. Na tym nie koniec. Udało mi się wystąpić w klubie jazzowym o nazwie „Rossini” i dostałem za to całe 50 dolarów. To były już całkiem poważne pieniądze. Wcześniej, jeśli w ogóle coś mi płacono, to najwyżej 20 dolarów.
Zwycięzca konkursu w PNE miał zapewniony wyjazd do Memphis w stanie Tennessee, wycieczkę po posiadłości Elvisa Presleya i udział w kolejnym konkursie talentów, tym razem o międzynarodowym zasięgu. W tej podróży towarzyszyła mi Beverly. W samolocie zapytałem, czy zostanie moją agentką. Zrobiłem to z właściwym sobie zadufaniem:
– Na pewno odniosę sukces. To początek mojej wielkiej kariery. Będziesz dla mnie pracować?
Spojrzała mi w oczy i powiedziała jedno słowo:
– Nie.
– Dam ci piętnaście procent moich zarobków – kusiłem.
– A ile to jest piętnaście procent niczego?
Z tym argumentem nie mogłem dyskutować.
W Memphis dałem występ przed dwutysięczną publicznością. Wypadłem drętwo i choć zająłem trzecie czy czwarte miejsce, czułem się okropnie przegrany. Brakowało mi scenicznego obycia. Kiedy na zakończenie konkursu finaliści dostali pamiątkowe, srebrne talerze, na oczach widzów pogiąłem swój. Za kulisami zacząłem kopać meble i rzucać przedmiotami, który nawinęły mi się pod rękę. Kompletnie mi odbiło. Znów czułem się jak dzieciak, nie panowałem nad emocjami. Wiedziałem, że jestem dupkiem. Było mi wstyd.
Po powrocie do domu zadzwoniłem do Beverly. Odbyliśmy długą, poważną rozmowę. Po raz drugi próbowałem przekonać ją, by została moją agentką. Jeśli miało nam się udać, nie mogła postawić na mnie teraz kreski. Prosiłem, by obiecała, że nigdy mnie nie zostawi. W końcu ją przekonałem. Przecież wierzyła w mój talent.
Miałem menedżerkę. Teraz musiałem tylko zrobić karierę.w czyśćcu, w Los Angeles
Przez następnych kilka lat, dzięki pomocy Beverly, grywałem w całym mieście. Dawałem regularne występy w klubach i zyskałem nawet niewielką grupę fanów. Często wyobrażałem sobie, jak wspaniale byłoby śpiewać dla ludzi, którzy przyszli specjalnie, by mnie posłuchać, a nie przede wszystkim się napić. Niecały rok po występie w konkursie w parku Pacific National Exhibition dostałem angaż w hotelu Georgia – jednym z najlepszych i najstarszych w centrum Vancouver. W każdy sobotni wieczór występowałem przed pełną salą i dostawałem za to 80 dolarów. Hotel miał okna wychodzące na ulicę, tak że przechodnie mogli widzieć mnie i zespół muzyków, który zorganizowała dla mnie Beverly. Śpiewałem klasyczne kawałki Franka Sinatry, Deana Martina i Tony’ego Bennetta oraz wszystko, co miało cokolwiek wspólnego ze swingiem, a także własną, jazzową aranżację piosenki z filmu Spider Man. Bardzo lubiłem ten utwór. Kiedy później nagrywałem swój pierwszy album, postarałem się go w nim umieścić.
Zacząłem występować w bardzo dobrym momencie. Już od kilku lat swing był modny, a jego popularność wzrosła jeszcze po filmie Swingers z 1996 roku z Vince’em Vaughnem, w reżyserii Douga Limana. Młodzi ludzie mieli czas, by zaznajomić się z tym kierunkiem muzyki, a także klasycznymi jazzowymi utworami, takimi jak „Mackie Majcher” czy „Summerwind”. Nic więc dziwnego, że w Vancouver występowali także inni młodzi artyści, ale tylko ja starałem się wiernie odtwarzać sposób śpiewania z epoki swingu. Byłem typowym wokalistą klubowym, nie wymyślałem awangardowych aranżacji i nie próbowałem wyznaczać nowych trendów. Niedawno skończyłem dwadzieścia jeden lat i chciałem po prostu oczarować publiczność. W jednej z pierwszych recenzji napisano: „Brzmi jak Harry Connick Jr. i jest podobny do Jasona Pristleya. Dwudziestojednoletni Michael Bublé marzy, by wystąpić w Madison Square Garden. Na razie jednak będzie musiał zadowolić się graniem do kotleta w Street Bar and Grill w hotelu Georgia i mieszkaniem z rodzicami”. To były prorocze słowa.
Starałem się śpiewać wszędzie, gdzie tylko mogłem. Raz udało mi się wystąpić przed dwoma tysiącami ludzi z bardzo popularną w Vancouver orkiestrą Dala Richardsa, obecną na scenie od siedmiu dekad. Dal, choć skończył dziewięćdziesiąt lat, nadal jest aktywny zawodowo.
W 1996 roku, w sylwestra, dałem prywatny występ podczas przyjęcia po koncercie Trzech Tenorów. Obejrzało ich pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Moim zadaniem było dostarczenie artystom rozrywki podczas kolacji w rodzinnym gronie. Wtedy nikt nie przypuszczał, że pewnego dnia ja sam stanę przed równie liczną widownią. Miałem zakontraktowany dwudziestominutowy recital, ale jeden z pracowników obsługujących mistrzów podszedł i powiedział, że się spodobałem i mam śpiewać dalej. Nie zabrzmiało to zbyt sympatycznie. Dostałem po prostu polecenie. Muszę jednak przyznać, że zapłacili mi więcej.
Luciano Pavarotti, Placido Domingo i José Carreras wyglądali dość śmiesznie – jakby zamknięto ich w zoo. Siedzieli z rodzinami przy stole, odgrodzeni czerwonymi sznurami, a ludzie robili im zdjęcia.
Rok później, wiosną 1997 roku, grałem przed zapełnioną po brzegi salą Michael J. Fox Theatre w Burnaby dla sześciuset widzów. Przyszła chyba cała miejscowa włoska społeczność, niewątpliwie zaproszona przez mojego dziadka. Miałem nawet grupkę fanek kręcącą się pod sceną. To był wspaniały wieczór. Wśród widzów był mój przyjaciel Jack Cullen, legendarny prezenter radiowy, który puszczał moje piosenki w niezwykle popularnym programie muzycznym The Owl Prowl. Nigdy nie zapomnę emocji, jakie towarzyszyły mi, kiedy pierwszy raz usłyszałem swój głos w eterze.
Latem tego samego roku właściciel klubu nocnego Vance Campbell podpisał ze mną kontrakt na regularne występy w jego nowym lokalu w hawańskim stylu o nazwie „BaBalu”. Bardzo mnie wspierał, podobnie jak Jason Manning, DJ prowadzący wieczorny program muzyczny w miejscowej rozgłośni radiowej. Byliśmy z Jasonem w tym samym wieku i szybko się zaprzyjaźniliśmy. Podczas swoich audycji Manning puszczał standardy jazzowe, a także utwory z mojej pierwszej, wydanej przez niezależną wytwórnię First Dance, płyty, na której śpiewałem między innymi covery „I’ll Be Seeing You” i „All of Me”. Na czarno-białym zdjęciu, umieszczonym na okładce, wyglądałem jak dzieciak, którym zresztą wciąż byłem. Czułem dumę, że moje piosenki są puszczane przez radio, chociaż – patrząc na to teraz – wydaje mi się, że raczej nie miały wielu słuchaczy. Wtedy jednak byłem wdzięczny każdemu, kto kupił krążek. Sprzedawałem je z bagażnika samochodu, marząc o prawdziwej sławie.
W „BaBalu” grywałem także w poniedziałkowe wieczory, jednak w niedzielę do klubu przychodzili moi rodzice i Beverly. Mój występ szybko stał się główną atrakcją programu. Dostawałem 1400 dolarów za koncert, co było w tamtym czasie naprawdę pokaźną sumą. Oczywiście musiałem z tego opłacić muzyków, więc dla mnie nie zostawało znowu tak wiele.
Występowałem także w telewizyjnym programie Vicky Gabereau Show. Kiedy któryś z zaproszonych gości nieoczekiwanie odwoływał wizytę, dzwonili po mnie. Wskakiwałem w garnitur i biegłem do studia, byle tylko mieć szansę pojawienia się na wizji. Właśnie podczas jednego z takich nagłych zastępstw miałem okazję poznać wokalistkę jazzową Dianę Krall, która tak jak ja pochodzi z Kolumbii Brytyjskiej.
Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem występować w musicalach, co wiązało się z większymi zarobkami. Zagrałem młodego Elvisa Presleya w Red Rock Diner. W czasie prób poznałem swoją dziewczynę – tancerkę, wokalistkę i aktorkę Debbie Timuss. W 1998 roku zagraliśmy razem w Forever Swing. Naśladowałem na scenie sposób poruszania się Elvisa, co bardzo lubię robić po dziś dzień. Popisywałem się tą umiejętnością przed byłą żoną Króla Priscillą. Było to za kulisami, podczas mojego występu w Los Angeles w 2010 roku. Pani Presley okazała się uroczą, pełną wdzięku osobą i nawet mnie nie wyśmiała.
Choć udało mi się osiągnąć sukces na skalę lokalną, miałem wrażenie, że moja kariera stoi w miejscu. Nikt poza Vancouver nie znał mojego nazwiska, a nawet tam byłem popularny głównie wśród bywalców nocnych klubów i teatrów. Niecierpliwie pragnąłem zrobić kolejny krok naprzód. Problem w tym, że nie wiedziałem, jak.
Jeffrey Latimer, producent Forever Swing, zdecydował się wystawić przedstawienie w Toronto. Zaangażował Debbie i mnie. Dostaliśmy niezłe pieniądze, ale musical zszedł z afisza po kilku miesiącach. Udało mi się załapać na występy w klubach, wciąż jednak miałem wrażenie, że tkwię w martwym punkcie. Zastanawiałem się nawet nad zmianą zawodu i zostaniem dziennikarzem w wiadomościach telewizyjnych. Na pewno bym sobie poradził. Lubiłem rozmawiać z ludźmi i czułem się swobodnie przed kamerą. Według Beverly był to żałosny pomysł. Uważała, że jestem tak dobry, iż prędzej czy później musi mi się udać. Jej zdaniem nie było innej możliwości. Mówiła, że któregoś dnia ludzie będą walili drzwiami i oknami na moje koncerty. Wierzyła we mnie, choć ja miałem coraz większe wątpliwości. Po raz pierwszy w życiu zastanawiałem się, czy nie gonię za złudzeniami. To był ciężki okres. Wokół siebie widziałem wielu głodnych sławy wokalistów i aktorów, którzy nigdy nie dostali swojej szansy. Czy byłem jednym z nich? Gdzieś z tyłu głowy cichy głos powtarzał mi bez przerwy:
– Nie uda ci się. Przegapiłeś ten najważniejszy moment. Będziesz nikim.
Dziś widzę, jakie to było głupie z mojej strony. Mając dwadzieścia pięć lat, czułem się zmęczony życiem i zniechęcony. Mężczyzna w tym wieku nie jest już dzieckiem, ale poważnym człowiekiem, który musi się zastanowić, w jaki sposób będzie zarabiał na życie. Mama i tata nie mogli mi dłużej pomagać. Trzeba było samemu płacić rachunki i kupować jedzenie.
Udało mi się wydać jeszcze dwie płyty w niezależnych wytwórniach. W 2001 roku na rynku pojawiła się BaBalu, a rok później Dream. Na pierwszej znalazła się piosenka „Spider Man” w mojej aranżacji. W 2004 roku została wykorzystana przez Sama Raimiego w filmie Spider Man 2, a także zremiksowana przez Junkie XL. Podobno teraz oba krążki całkiem nieźle sprzedają się na eBayu. Wtedy miałem problem z pozbyciem się nakładu. Światełkiem w tunelu stało się otrzymanie nominacji do Canadian Genie Award⁴ za piosenkę do filmu Erica McCormacka Here’s to Life. Eric znany jest przede wszystkim z głównej roli w serialu Will & Grace. Tak jak ja pochodzi z Kanady. Uważam go za prawdziwego przyjaciela.
W roku 2000 zagrałem w kilku filmach telewizyjnych. Dostałem niewielką rolę w komediodramacie Duety z Gwyneth Paltrow w roli głównej. Film reżyserował jej ojciec, Bruce Paltrow. Było to najbardziej ekscytujące wydarzenie w tamtym czasie. Poza tym moja kariera utknęła w miejscu. Byłem sfrustrowany i zniechęcony.
Wtedy wydarzyła się zabawna rzecz. Nastąpił przełom.
Moje konto bankowe świeciło pustkami, kiedy Jeffrey Latimer zadzwonił z informacją o organizowanej przez siebie imprezie firmowej. Chciał zatrudnić wszystkich, którzy wystąpili w Forever Swing. Proponował niezłe pieniądze – około trzech tysięcy dolarów. Mógłbym za to zapłacić czynsz za mieszkanie wynajmowane w Toronto i kupić bilet powrotny do Vancouver. Miałem dość. Nadszedł czas, bym poszukał prawdziwej pracy.
Na imprezie poznałem Michaela McSweeneya, asystenta byłego premiera Kanady, Briana Mulroneya. Jak już wcześniej wspomniałem, nie omijałem żadnej okazji do zarobienia pieniędzy, występowałem nawet na weselach. Michael zaproponował, bym zagrał na przyjęciu weselnym Caroline, córki Mulroneya. Dałem mu jeden z moich kompaktów, by przekazał go premierowi. Dostałem zlecenie, a przy okazji dowiedziałem się, że wśród zaproszonych gości będzie znany producent David Foster. To wydarzenie miało zmienić moje życie. David to gigant w branży muzycznej. Pracował z największymi – Whitney Houston, Celine Dion, Madonną, Barbrą Streisand, Michaelem Jacksonem i jego siostrą Janet. Do tego, tak jak ja, pochodził z zachodniego wybrzeża Kanady. Co za zrządzenie losu! Byłem niesamowicie przejęty. Powiedziałem Mulroneyom, że zagram za darmo, co uzmysłowiło im, jak bardzo zależy mi na tym występie.
Podczas wesela Brian był tak miły, że poprosił Davida, by zwrócił na mnie uwagę. Podobno Foster niechętnie się zgodził, nie chcąc zaprzątać sobie głowy jakimś weselnym śpiewakiem. Na szczęście wywarłem na nim pozytywne wrażenie, szczególnie gdy zobaczył, jak na mój występ reagują zaproszeni goście. David powiedział mi później, że Mulroney zareklamował mnie słowami: „Nie uwierzysz własnym uszom”. Tak się stało. Podobno słuchał jak zahipnotyzowany.
To był przełom, którego tak bardzo potrzebowałem. Foster nie mógł mi niczego obiecać, ale gdybym zdecydował się na wyjazd do Los Angeles, był gotów przedstawić mnie kilku osobom z branży i pomóc nawiązać kontakty. Pewnie szybko pożałował swoich słów, ponieważ natychmiast skorzystałem z jego propozycji. Zadzwoniłem do Bev i oznajmiłem, że wyjeżdżamy do Kalifornii.
David pozwolił mi mieszkać w swoim domu w Los Angeles. Załatwiał mi różne występy, a Beverly kursowała między Vancouver a Miastem Aniołów. Zacząłem poznawać hollywoodzki światek. Foster zabierał mnie na przyjęcia i eleganckie kolacje, gdzie spotykałem ludzi, którzy mogli mi pomóc w karierze. Grałem na prywatnych imprezach i balach charytatywnych, gdzie widywałem takie znakomitości, jak Mel Gibson, Sylvester Stallone, Muhammad Ali, Alice Cooper czy Olivia Newton-John. Chodziło o to, by zaczęto o mnie mówić. Muszę przyznać, że wiedząc, kto będzie mnie słuchał, miałem niezłą tremę, ale jednocześnie byłem zdeterminowany i gotów zrobić wszystko, by w końcu mi się udało. Po występie wchodziłem między gości, ściskałem ręce sławnych ludzi i wyrażałem zachwyt nad możliwością spotkania z nimi. Uważałem, że to konieczne, bo dzięki temu mogli mnie zapamiętać, a nasze kontakty miały bardziej bezpośredni charakter. Rozmawialiśmy ze sobą jak równy z równym i nie traktowali mnie jak muzyka wynajętego do zabawiania gwiazd.
W Kanadzie przez siedem lat grałem na weselach i w nocnych klubach w Vancouver i Toronto. Teraz trafiłem do Los Angeles. Miałem dwadzieścia sześć lat i czułem, że jestem o krok od spełnienia marzeń. Nie zamierzałem poprzestać na występach dla znajomych Davida. Byłem głodny sławy i niecierpliwy. Na pewno zachowywałem się jak dokuczliwy robak, ale cóż mogę powiedzieć? W takich sytuacjach jak ta stwierdzenie, że ten, kto najgłośniej krzyczy, dostaje najwięcej, okazuje się prawdziwe.
Ponieważ nie rozmawiałem z Davidem o podpisaniu kontraktu, Beverly robiła to za mnie. Dał jej do zrozumienia, że nie może niczego zagwarantować. Był szczery do bólu. Na tym etapie nigdy by mnie nie zaangażował. Według niego miałem talent, świetnie śpiewałem, ale nie wiedziałby, jak mnie sprzedać. Wytwórnia nie miała na mnie pomysłu. Mógł tylko załatwiać mi zlecenia lub przedstawiać ludziom z branży.
Muszę przyznać, że dotrzymał słowa. Poznałem wszystkich, których powinienem był poznać. David uczył mnie i doradzał. Stał się jednym z moich najbliższych przyjaciół. Wciąż miałem nadzieję na kontrakt. Wiedziałem, że gdybym tylko go podpisał i mógł nagrać płytę, odbiorcy sami zdecydowaliby, czy jestem coś wart. Grałem dla gwiazd i podobałem się, więc czemu zwykli miłośnicy muzyki mieliby mnie nie docenić?
David rozmawiał o mnie z Paulem Anką, który wyraził zainteresowanie spotkaniem z chłopakiem zabawiającym gości na hollywoodzkich przyjęciach. Do dziś pamiętam tamten dzień. Była jesień 2001 roku, tydzień po ataku terrorystycznym na World Trade Center. Foster poprosił mnie, żebym wystąpił w programie prowadzonym przez Jaya Leno dla pracowników kasyn w Las Vegas, którzy szczególnie odczuli gwałtowne załamanie na rynku turystycznym spowodowane zamachem. Pojechaliśmy do Vegas. Przez dwa wieczory rozpoczynałem show. Drugiego dnia, po recitalu zabalowałem do czwartej lub piątej nad ranem. Nic dziwnego, że wróciłem wykończony do hotelu. Ledwo zdążyłem zasnąć, zadzwonił David. Kazał mi natychmiast jechać do hotelu MGM Grand na spotkanie z Paulem Anką. Miałem niezłego kaca, ale Bev jakoś się udało postawić mnie do pionu. Dotarliśmy do hotelu i wkrótce siedzieliśmy w luksusowym apartamencie Paula. Foster także przyjechał. Moja agentka ledwo trzymała się na nogach ze zdenerwowania. Uwielbiała Paula Ankę, a teraz jej idol był na wyciągnięcie ręki. Poprosił, żebym coś zaśpiewał. David usiadł do fortepianu. Wybrałem utwór Sinatry „My Way”, do którego Anka napisał angielskie słowa. Po kilku taktach Paul powiedział do Davida:
– Chłopak jest świetny. Pomóżmy mu.