Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na skałach Calvados: powieść z życia normandzkich rybaków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na skałach Calvados: powieść z życia normandzkich rybaków - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 344 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 11 ßíâàðÿ 1884 ã

Druk J. Ungra, War­sza­wa Nowo]ipki No. 3

CZEŚĆ PIERW­SZA,

1.

Dnia­ło.

Zło­te pro­mie­nie wscho­dzą­ce­go słoń­ca prze­su­wa­ły się po przej­rzy­stych fa­lach La­man­szy i mi­go­czą­cym bla­skiem drża­ły na szczy­tach wspiua-ją­cej się wody. Wiatr wiał od wscho­du i zi-ninćm, przej­mu­ją­cym tchnie­niem, stry­cho­wał po płót­nach wy­smu­kłej Eufm­zyi, któ­ra po­wo­li cią­gnę­ła za "sobą wiel­ki włok ry­bac­ki po piasz­czy-ste­ni dnie mo­rza. Lina gru­ba, jak ręka, przy­twier­dzo­na do nosa stat­ku i owi­nię­ta na wale że­la­znej win­dy, prze­bie­ga­ła wzdłuż ca­łej bur­ty aż do sa­me­go tyłu i ztąd, zwra­ca­jąc się ostro od drew­nia­nej łapy, spa­da­ła w mo­rze pod wpły­wem cię­ża­ru, wi­szą­ce­go na jej koń­cu wło­ku. Na po­kła­dzie, prze­wie­szo­ny brzu­chem przez ba-kort, stał mło­dy wy­ro­stek i trzy­ma­jąc linę w ręku, gwiz­dał pod no­sem tę­sk­ną piosn­kę ry­bac­ką.

Włok wi­docz­nie szedł rów­no po dnie mo­rza, wol­nym od ka­mie­ni i odła­mów skal, gdyż wy­cią­gnię­ta przed łapą, lina drga­ła re­gu­lar­nie i spo­koj­nie w ręku czu­wa­ją­ce­go nad nią Oran­ge'a. Na­gle chło­pak prze­stał gwiz­dać w po­ło­wie pie­śni. Zim­no je­sien­ne­go po­ran­ku i wiatr, dmą­cy mu pro­sto w oczy, prze­ję­ły go do szpi­ku ko­ści. Pu­ścił linę, wstrzą­snął się gwał­tow­nie pa­ca­łem cie­le, za­tarł ręce i od­wró­ciw­szy się twa­rzą do ka­ju­ty, wy­cho­dzą­cej wy­so­ką paką nad po­kład, spoj­rzał gniew­nie w ciem­ny jej otwór i plu­nął.

Nie był to pierw­szy ob­jaw nie­za­do­wo­le­nia siedm­na­sto­let­nie­go chłop­ca, któ­ry od kil­ku mie­się­cy bun­to­wał się prze­ciw­ko wła­ści­cie­lo­wi i do-wódz­cy ry­bac­kie­go stat­ku. Słu­żąc sześć lat na po­kła­dzie Eu­fra­zyi, jako chło­piec okrę­to­wy, Oran­ge czul się do­syć już sil­nym i wpraw­nym ry­ba­kiem, aby prze­stać po­da­wać star­szym hub­kę do faj­ki i po­bie­rać po­ło­wę pła­cy zwy­czaj­ne­go majt­ka. Zresz­tą sam fakt po­wie­rza­nia w jego ręce sie­ci i ru­dla, był do­sta­tecz­nym do­wo­dem fi­zycz­nych i mo­ral­nych za­let mło­de­go ry­ba­ka i do­sta­tecz­ną po­bud­ką do wy­bu­chów jego nie­za­do­wo­le­nia, ile razy zo­stał się sam na po­kła­dzie. Tym ra­zem Oran­ge po­sta­no­wił za­koń­czyć osta­tecz­nie wal­kę i wy­zwo­lić się złym, lub do­brym spo­so­bem z pod wła­dzy Bo­udard'a.

– Nie będę mu dłu­żej słu­żył za „mal­ca”– mruk­nął po­nu­ro pod no­sem i za­ci­snię­te­mi pię­ścia­mi za­trząsł nad paką ka­ju­ty,

Po chwi­li, jakg­dy­by dla do­da­nia so­bie otu­chy, spoj­rzał dum­nie po wy­pu­kłych pier­siach swo­je­go sze­ro­kie­go tu­ło­wia i tup­nąw­szy nogą w po­kład, od­wró­cił się, na­po­wrót do liny.

Sieć wlo­kła się wciąż rów­no za stat­kiem, któ­ry ko­ły­sząc się po lek­kich fa­lach, za po­dmu­chem wschod­nie­go wia­tru, po­wo­li zbli­żał się ku czar­nym becz­kom, przy­ku­tym łań­cu­cha­mi do naj­wyż­szych szczy­tów pod­wod­nych skał Ca­lva­dos.

Słoń­ce wzbi­ło się wy­żej nad zie­mie i prze­bi-temi przez po­szar­pa­ne chmu­ry pro­mie­nia­mi, bar­wi­ło po­wierzch­nię mo­rza róż­no­ko­lo­ro­we­mi smu­ga­mi świa­tła.

Oran­ge, prze­chy­lo­ny przez bar­tę, trzy­mał linę w ręku i w mil­cze­niu, po­nu­rym wzro­kiem wpa­try­wał się w mo­rze, czy­stym szma­rag­dem zie­le­nie­ją­ce pod cie­niem stat­ku

Na­gle włok za­czął szar­pać się na li­nie. Oran­ge, krzyk­nąw­szy Da cały głos: „chłop­cy!” zrzu­cił linę z łapy i po­biegł w cięż­kich pod­sko­kach na sam przód stat­ku.

Za­nim ry­ba­cy, ock­nąw­szy się ze snu, zdą­ży­li wyjść na po­kład, już sta­tek, ule­ga­jąc cię­ża­ro­wi wło­ku, któ­ry go cią­gnął za nos, zwró­cił się z pier­wot­nej swej dro­gi i sta­nął nad nim, jak­by na ko­twi­cy.

Bo­udard wy­szedł z ka­ju­ty ostat­ni i za­spa­nym gło­sem spy­tał:

– Ka­mień, czy ska­la?

– Ka­mień–od­po­wie­dział Oran­ge su­cho.

W jed­nej chwi­li ry­ba­cy spu­ści­li ża­gle i schwy­ci­li się we czte­rech ra­zem z Oran­ge'em za kor­bę win­dy, któ­ra że­la­zne­mi zę­ba­mi za­dzwo­ni­ła ża­ło­śnie po wrę­bach kola.

Bo­udard dra­pał się w gło­wę pod fu­trza­ną czap­ką i rwał nie­spo­koj­nie szpa­ko­wa­to-ryżą bro­dę.

Po pół­go­dzin­nem win­do­wa­niu, że­la­zny łuk wło­ku po­ka­zał się na­resz­cie jego si­wym oczom.

Majt­ko­wie dla wy­po­czyn­ku za­prze­sta­li pra­cy ua chwi­lę. Pot lal się im z czo­ła, a pier­si wzno­si­ły się i opa­da­ły, jak tor­by ko­wal­skich mie­chów.

Bo­udard prze­ni­kli­wym wzro­kiem wpa­try­wał się; w mo­rze. Cala sieć była jesz­cze pod wodą: co za­tem znaj­do­wa­ło się w mat­ni, oprócz ka­mie­nia, mu­sia­ło zo­stać dlań ta­jem­ni­cą, aż do ostat­niej chwi­li win­do­wa­nia sic­ci na po­kład. Ko­rzy­sta­jąc z wy­po­czyn­ku majt­ków, na­bił krót­ką gli­nia­ną fa­jecz­kę, nio od­wró­ciw­szy gło­wy od że­la­zne­go gar­dła sie­ci, za­wo­łał:

– – Ma­lec!… Hub­ka!

Oran­ge za cała od­po­wiedź od­wró­cił się ty­łem do „go­spo­da­rza” i usiadł na bel­ce od nosa stat­ku, obe­ie­ra­jąe so­bie obo­jęt­nie czo­ło rę­ka­wem weł­nia­ne­go ka­fta­na.

– Ma­lec!… Hub­ka!

– Nie mo­że­cie sami pójść po nia, kie­dy sto­icie przy ka­ju­cie? – od­po­wie­dział wy­ro­stek przez ra­mię.

– Two­je psic pra­wo ro­bić, eo ci każę'… – krzyk­ną! „go­spo­darz” stat­ku, czer­wie­niąc się po­mię­dzy zmarszcz­ka­mi skó­ry, po­trza­ska­nej od sta­ro­ści i mor­skich wia­trów.–Kie­dy mó­wie hub­ka, to hub­ka!!

Oran­ge roz­siadł się le­piej na bel­ce i nie od­wra­ca­jąc gło­wy w stro­nę go­spo­da­rza, splu­nął na po­kład przez za­ci­śnię­te zęby.

Majt­ko­wie, nic roz­po­czy­na­jąc ro­bo­ty ua nowo, cze­ka­li z cie­ka­wo­ścią roz­wią­za­nia sprzecz­ki, któ­ra nie raz już po­wta­rza­ła się na lą­dzie i mo­rzu, ale bez tak wy­raź­ne­go cha­rak­te­ru bun­tu, jak obec­nie.

– Pój­dziesz po hub­kę, czy nie?!

– Je­że­li mi da­cie moję, część, to pój­dę, cno-ciaż-cm maj­tek.

– Za co ci mam dać?

– Za co?… Czyż to nic mam siedm­na­stu lat? Czy może nie pra­cu­ję, jak każ­dy?… Cóż to! nic cią­gnę sie­ci ra­zem ze wszyst­ki­mi, albo może nie wy­wie­szam ża­gla, kie­dy le­ży­cie do góry brzu­chem w ka­ju­cie?

– A to­bie co do tego, bę­kar­cie ja­kiś?!

– Pa­trz­cie go, bę­kar­cie!… Cóż to?! go­ni­li­ście się z moją mat­ką, czy co?

– Miał­bym też z kim?…

– Ej! wara wam od mat­ki, bo­jak za­ma­lu­ję!…– krzyk­nął Oran­ge, po­ry­wa­jąc się z miej­sca na nogi.

– Tyl­ko mi się rusz na po­kła­dzie, to ci ką­piel spra­wię!

– Jesz­cze fam nie­wia­do­mo, kto­by z nas prę­dzej na­pił się wody! Zresz­tą ga­daj­cie so­bie, jak chce­cie, tyl­ko mi daj­cie moję część.

– Cóż to?! ja może ci będę po­da­wał Imb­kę do łaj­ki?

– Ja tam wa­szej nie po­trze­bu­ję, ale też i dla was po nia zła­zić nie będę. Weź­cie so­bie in­ne­go smar­ka­cza ua po­kład, bo ja już dłu­żej „mal­cem” być nie chcę.

– Pa­trz­cie go, jaki har­dy! A któż to cię ży­wił od dzie­się­ciu lat prze­szło?

– Wy–od­po­wie­dział Oran­ge su­cho.

– A kto mi za­pła­ci za two­je je­dze­nie, ubra­nie i opie­ru­nek?

– Daw­no już wam za­pła­ci­łem i to z pro­cen­tem. Cóż to?! wio­słem nie ro­bię od dwóch lat ua czół­nie?… A może stat­ku nie pro­wa­dzę, jak się spi­je­cie w ka­ju­cie?

– Za two­je pie­nią­dze, blaź­nic ja­kiś?

– Ju­ści-że za moje, kie­dy mi po­ło­wę tyl­ku pła­ci­cie za ro­bo­tę, a nie tak… jak in­nym.

– Służ­ba! Do win­dy! – huk­nął go­spo­darz groź­nym gło­sem.

Dwóch majt­ków schwy­ci­ło za jed­no ra­mię kor­by, a trze­ci za dru­gie.

Win­da z ję­kiem za­szcze­ka­ła że­la­zne­mi zę­ba­mi po kole.

– Do win­dy, mó­wie!–krzyk­nął Bo­udard po­wtór­nie, zmie­rzyw­szy Oran­ge'a od stóp do gło­wy prze­ni­kli­wym wzro­kiem.

– To so­bie win­duj­cie sa­rai, kie­dy nio chce­cie pła­cić–od­burk­ną! wy­ro­stek i roz­siadł się po­now­nie na bel­ce

Bo­udard, kro­kiem, ko­ły­szą­cym się od sta­ro­ści i ży­cia na po­kła­dzie, pu­ścił się cięż­ko na przód stat­ku. Za­nim je­du­ak ujął za rę­ko­jeść win­dy, sta­nął nad Oran­ge'm i ochry­płym od zło­ści gło­sem krzyk­nął mu nad gło­wą:

– Do budy, smar­ka­czu!…. Na­uczę ja cię n syn­dy­ka, po­cze­kaj!

– Prze­cież mi łba z kar­ku nie zdej­mio–od­po­wie­dział obo­jęt­nie Oran­ge, nie pod­no­sząc gło­wy.

– Do budy!–krzyk­nął Bon­dard po nad szczę­kiem win­dy i za­krę­cił kor­bą tak sil­nie, że aż zęby że­la­zne­go bęb­na za­dzwo­ni­ły raź­niej.

Oran­ge, nad któ­re­go za­cię­ciem się wzię­ło górę po­słu­szeń­stwo majt­ka, pod­niósł sio pra­wic obo­jęt­nie z bel­ki i ko­ły­sa­nym kro­kiem prze­szedł mimo Bo­udard'a. Zstę­pu­jąc jed­nak po że­la­znych schod­kach ka­ju­ty, za­trzy­my­wał się na każ­dym stop­niu, jak­by dla urą­ga­nia „go­spo­da­rzo­wi,” któ­re­mu pro­sto i wy­zy­wa­ją­co pa­trzył w oczy.

Tym­cza­sem majt­ko­wie, wy­cią­gnąw­szy włok na po­kład, przy­wią­za­li po­stron­ka­mi ol­brzy­mi ka­mień do bur­ty, aby, ta­cza­jąc się po po­kła­dzie, nio uszko­dził stat­ku; na­stę­pu­ie uwie­siw­szy się u liny po­wo­li, z wy­sił­kiem, „why­zo­wa­li reję z ża­glem w wierzch masz­tu.”

Za chwi­lę wiatr za­dął po ża­glu i za­tę­tu­ił w uim mia­ro­wem tęt­nem głu­che­go dźwię­ku.

Eu­fra­zya, po­chy­liw­szy się na bok pod par­ciem wial­ni i cię­ża­rem płó­cien, po­pły­nę­ła raź­nie ku brze­gom. Prze­su­nąw­szy się po­mię­dzy dwo­ma becz­ka­mi, zna­czą­ce­mi dwa naj­wyż­sze szczy­ty pod­wod­nych skał, wpły­nę­ła po­waż­nie do za­to­ki Graud­camp i zmie­niw­szy bar­tę na inną, pod wiatr, wol­no skie­ro­wa­ła się ku lą­do­wi osa­dy.

Biał­wa­ny wiecz­nie ru­chli­wej La­man­szy, roz­bi­te o dłu­gi grze­bień skal Ca­lva­dos, spo­koj­nie roz­le­wa­ły się po pła­skiem dnie przy­brzeż­nej za­to­ki i lek­ko uno­si­ły tu­łów Eu­fra­zyi, któ­ra po­wo­li spły­wa­ła ku brze­go­wi, zo­sta­wia­jąc pas spie­nio­nej wody za sobą.

Kil­ka stat­ków ko­ły­sa­ło się już na ko­twi­cach: resz­ta spie­szy­ła za En­fra­zyą, lub wpły­wa­ła rów­no z nia do ol­brzy­miej przy­sta­ni, zbu­do­wa­nej ręką na­tu­ry przy jej wul­ka­nicz­nych re­wo­lu­cy­acb od­dzie­la­nia lądu od wody.

W po­lo­wie dro­gi, po­mię­dzy pod­wod­ne­mi ska­la­mi, a brze­giem stat­ku, wiel­kie, głę­bo­ko wy­dę­te czół­na, cze­ka­ły z ko­twi­ca­mi na za­ło­gi stat­ków.

Eu­fra­zya ude­rzy­ła no­sem w bok swo­je­go czół­na i odar­ta z ża­gli, za­trzy­ma­ła się na miej­scu.

Majt­ko­wie prze­nie­śli ol­brzy­mią ko­twi­cę na po­kład i prze­cią­gnąw­szy dłu­gi jej sztak koło nosa stat­ku, zrzu­ci­li za­rdze­wia­łe że­la­zo w mo­rze.

Ka­mień, przy­wie­zio­ny na brzeg, z plu­skiem spad! w wodę.

– No, przy­najm­niej tego nic zła­pie­my już w sic­ci!–za­wo­ła! je­den z majt­ków.

– To pew­na – od­po­wie­dział dru­gi i - zro­bił znak krzy­ża nad miej­scem spo­czyn­ku przy­wie­zio­ne­go ka­mie­nia.

Ryby le­ża­ły już w ko­szach.

Pła­skie fla­dry, od­wró­co­ne bia­łe­mi, lep­kie­mi brzu­cha­mi do góry, po­sty­ka­ne ze sobą pasz­cza­mi, roz­cho­dzi­ły się w pro­mie­nie na­oko­ło dna płyt­kie­go ko­szy­ka, ostrym bla­skiem świe­cąc na słoń­cu. W głęb­szych ko­szach gnio­tły się ol­brzy­mie raje i dłu­gie­mi ogo­na­mi, zwie­szo­ne­mi po przez brze­gi, da­wa­ły iesz­cze zna­ki ży­cia. Bar­we­ny, uło­żo­ne po­dob­nie, jak fla­dry, lecz w czer­wo­ną, zlo­tem i sre­brem prze­ty­ka­ną gwiaz­dę pro­mie­ni, ze­szły do czół­na w rę­kach sa­me­go go­spo­da­rza, któ­ry „kró­lo­wę” smacz­nych ryb sani zwykł był zno­sić z po­kła­du. Zie­lo­ne ma­kre­le po­szły za tam­te­mi. Płaszcz­ki nie były jesz­cze go­to­we.

Nie­zręcz­ny maj­tek wpy­chał gru­bo-pła­skie ryby do ko­sza, przy­gnia­ta­jąc nie­sfor­niej­sze pię­ścią. Ostat­nia, po­ło­żo­na na wierz­chu, naj­więk­sza i naj­wy­trzy­mal­sza na ci­śnie­nie po­wie­trza bez wody, w chwi­li, kie­dy maj­tek pod­no­sił kusz do góry, do­byw­szy ostat­ka sił, rzu­ci­ła się na po­kład,'lek­ko prze­chy­lo­ny cią­że­niem ko­twi­cy ku mo­rzu. Tro­che sło­nej wody wpa­da­ło po­mię­dzy bur­tą, a po­kła­dem. W roz­pa­czu­ej obro­nie przed śmier­cią, płaszcz­ka, do­staw­szy się do wody, tak sil­nie utknę­ła no­sem w szpa­rze, że maj­tek w ża­den spo­sób wy­cią­gnąć jej nie mogł za wy­śli­zgu­ją­cy mu się z rąk krót­ki ogon.

Bo­udard, gro­miąc nie­zdar­ność majt­ka, we­tknął ło­pa­tę wio­sła w szpa­rę i bur­tę pod­wa­żył co­kol­wiek do góry.

Maj­tek wsu­nął rękę pod bur­tę i wbiw­szy sdnie pa­lec w oko płaszcz­ce, wy­cią­gnął ją na po­kład, gruc­ko­eząe jej za nie­sfor­ność ko­ści grzbie­tu ob­ca­sem.

– Bądź że czło­wie­kiem! – za­wo­łał Bo­udard z od­cie­niem wy­rzu­tu w gło­sie. – Któż mi te­raz kupi po­tłu­czo­ną rybę?!

– Nic się złe­go nie sta­ło… tyl­ko jej gło­wę tro­chę na­zna­czy­łem–od­po­wie­dział maj­tek, spusz­cza­jąc kosz do czół­na.

Za chwi­lę trzej ry­ba­cy trzy­ma­li już wio­sła w rę­kach i cze­ka­li roz­ka­zu Bo­udar­da, któ­ry mil­cząc, wbi­jał w bok czół­na że­la­zne dul­ki.

Oran­ge, pew­ny, że go nie zo­sta­wią na mo­rza, uśmie­chał się zło­śli­wie pod no­sem i nie wy­cho­dzi! ua po­kład, jak­kol­wiek sły­szał, że za­ło­ga już się ma do od­jaz­du.

– Ma­lec! – krzyk­nął Bo­udard, nie­spo­koj­nie prze­ra­bia­jąc wio­słem po wo­dzie.

Oran­ge, jak­by nie do nie­go roz­kaz się sto­so­wa!, ani drgnął pod po­kła­dem.

Bo­udard zro­zu­miał grę od razu i po krót­kiej chwi­li cze­ka­nia, za­wo­łał:

– Ga­bry­el!

Wy­ro­stek, cięż­ko stą­pa­jąc po że­la­znych schod­kach ka­ju­ty, wszedł na po­kład. Pod­nió­sł­szy gło­wę but­nie do góry, na­su­nął czap­kę na czo­ło, prze­kro­czył szy­ra­bort i zsu­nął się ty­lem do czół­na.

Bom­dard trzy­mał jego wio­sło w ręku.

Oran­ge, nic spie­sząc z po­mo­cą wio­sło­wa­nia ni­ko­mu, roz­siadł się wy­god­nie na tyle i za­raz z miej­sca za­gwiz­dał we­so­łą piosn­kę „po­wro­tu ry­ba­ków”

Dwie pary ol­brzy­mie­li wio­seł szczęk­nę­ły w dul­kach i wy­pu­kła kon­cha dę­bo­wa, ko­ły­sząc się na przód i w tył po drob­nych fa­lach za­to­ki, po­mknę­ła ku brze­gom.

W kwa­drans wiel­ki pa­jąk drew­nia­ny, prze­ra­bia­jąc dłu­gie­mi no­ga­mi po mo­rza, przy­bił do lądu.

Na pia­sku sta­li han­dla­rze i ga­pie, za­wsze ocze­ku­ją­cy przy­by­cia ry­ba­ków z każ­dym dru­gim przy­pły­wem mo­rza.

W grup­pie han­dla­rzy, ja­śnia­ła ru­mia­na twarz opa­słe­go syn­dy­ka, któ­ry ra­zem ze wszyst­ki­mi miesz­kań­ca­mi Grand­camp, po­cią­gnął ua targ, wię­cej z nu­dów, niż przez cie­ka­wość, a wię­cej iesz­cze przez cie­ka­wość, niż z obo­wiąz­ku czu­wa­nia nad mo­ra­lu­em i Hzycz­nem do­brem ry­ba­ków.

Bo­udard mru­gnął nań uko­śnem okiem i upew­niw­szy się, że sy­udyk nie odej­dzie z lar­gu, za­brał się naj­spo­koj­niej do zwy­kłej li­cy­ta­cyi. Naj­pierw po­szły płaszcz­ki, a po­tem do­pie­ro bar-weuy, ma­kre­le i fla­dry. Kaje były tak wiel­kie, że Bo­udard mu­siał roz­prze­dać je na sztu­ki. Roz-li­cy­to­waw­szy po­mię­dzy uboż­szą lud­ność ry­bac­ką psy mor­skie, Bo­udard z czół­na za­czął gło­śno opo­wia­dać syn­dy­ko­wi o bun­cie „mal­ca” prze­ciw­ko pra­wej wła­dzy „go­spo­da­rza.”

Syn­dyk słu­chał skar­gi z na­bo­żeń­stwem i uwa­gą. Wi­dząc jed­nak, że Bon­dard prze­sta! już roz­wi­jać mo­ty­wy, a na­to­miast usta­wicz­nie wra­ca się po daw­ne, ode­zwał się do bun­tow­ni­ka gło­sem urzc­do­wo-po­wa­żuym:

– Czy przy­zna­jesz się do winy i prze­stęp­stwa prze­ciw­ko wła­dzy "go­spo­da­rza," któ­ry cię w tej chwi­li oskar­ża przed urzę­dem syn­dy­ka ry­ba­ków?

– Przy­zna­ję – od­po­wie­dział su­cho Oran­ge, sta­jąc pro­sto na dnie czół­na i pa­trząc – si­nia­ło w ru­mia­ną twarz sę­dzie­go.

– Czy masz co do przy­to­cze­nia na swo­jo obro­nę?

– Mam.

– A mia­no­wi­cie?….–spy­tał syn­dyk ła­god­nie, nad­sta­wia­jąc ucha sło­wom Oran­ge'a.

– A to, że–m moc­ny, jak każ­dy maj­tek, a Bo­udard nie chce mi dać ca­łej czę­ści, mó­wiąc, że mi się nie na­le­ży, cho­ciaż daw­no ro­bię już wio­słem i pro­wa­dzę sta­tek po mo­rzu.

– Czy to jest wszyst­ko, co na swo­je obro­nę przy­to­czyć mi mo­żesz?

– Wszyst­ko, pa­nic syn­dy­ku. Nie chcę być dłu­żej „mal­cem” i ko­niec.

– Do­brze–od­po­wie­dział syn­dyk ła­god­nie.– Pój­dziesz ua sześć dni do kozy o chle­bie i wo­dzie.

– A niecb tam! to pój­dę, byle się raz skoń­czy­ło – mruk­nął gbu­ro­wa­to Oran­ge i na­su­nął czap­kę na oczy.

– Hu­szaj mi za­raz do me­ro­stwa i po­wiedz stró­żo­wi, żeby cię za­mknął na gó­rze–do­dał syn­dyk sta­now­czym gło­sem i wska­zał mu ręką uli­cę, któ­ra pro­wa­dzi­ła pro­sto na plac wy­so­kie­go urzę­du.

– Niech pan syn­dyk po­zwo­li mu przy­najm­niej zjeść obiad, com przy­go­to­wa­ła dla nie­go na dzi­siaj – wtrą­ci­ła do­bro­tli­wym to­nem zona Bon­dard'a, i dla wzru­sze­nia sę­dzie­go, pod­sta­wi­ła ma pod uos jed­ną ręką mi­skę z go­to­wa­ne­mi ry­ba­mi, a dru­gą ka­wał czer­stwe­go chle­ba.

– Nie bój­cie się, nie umrze z gło­du – ode­zwał się syn­dyk po­waż­nie i mach­nąw­szy ręką, od­szedł.–To wy­trzy­ma­ły wilk!

– Tego mi tyl­ko bra­ko­wa­ło!–krzyk­nął lio­udard na żonę. – Nie dość, żem przez sześć lat cho­wał żmi­ję w za­na­drzu, jesz­cze mi tu go bę­dziesz pie­ścić ua po­że­gna­nie? Do domu mi za­raz z temi mi­ska­mi!

Sta­rusz­ka po­chy­li­ła gło­wę ua znak pod­da­nia się mę­żo­wi i ko­la­cąc drew­niau­emi sa­bo­ta­mi po bru­ku, po­cią­gnę­ła do domu na sta­rych no­gach, któ­re nie bar­dzo ją od pew­ne­go cza­su słu­cha­ły, choć sama czu­ła się jesz­cze dość rzeż­ką w so­bie. Ast­ma i reu­ma­tyzm mę­czy­ły ją ua każ­dą zmia­nę i czę­sto­kroć po kil­ka dni za­trzy­my­wa­ły w łóż­ku. Było to dla niej wiel­kie zmar­twie­nie, gdyż w ta­kich ra­zach nic mo­gła do­brze ob­słu­żyć I!oudard'a, któ­ry, nie­cier­pli­wiąc się nie ua czas przy­go­to­wa­nem je­dze­niem, na­sta­wa! ko­niecz­nie, aby spro­wa­dzić cór­kę z Caen i po­ło­żyć ko­niec, z jed­nej stro­ny nie­po­rząd­ko­wi w domu, a z dru­giej „roz­próż­nia­cza­niu się” dziew­czy­ny w wiel­kiem mie­ście. Bon­dard'owa ani sły­szeć o tem nic chcia­ła i sma­ru­jąc nogi spi­ry­tu­sem mrów­cza­nym na reu­ma­tyzm, a po­pi­ja­jąc ziół­ka Śla­zo­we na roz­wi­ja­ją­cą się ast­mę, drep­ta­ła koło kuch­ni z więk­szą jesz­cze gor­li­wo­ścią, niż zwy­kle. Obec­nie ubył jej Oran­ge, któ­re­go ży­wi­ła za nie­wiel­kiem wy­na­gro­dze­niem, ja­kie Bo­udard strą­cał ze skrom­nej czę­ści „mal­ca.” Od­da­le­nie ho, jak­kol­wiek prze­wi­dy­wa­ła je od­daw­na, po­szło sta­rusz­ce w nie­smak. Przy­zwy­cza­iła się do nie­go i po­lu­bi­ła, jak swo­je dziec­ko, wła­śnie za jego bnt­ność i ener­gią. Nic śmia­ła jed­nak wsta­wić się za nim do Bo­udard'a. Zresz­tą był­by to próż­ny wy­si­łek. Jak Bo­udard się uprze, nic go nie prze­ko­na. Sta­rusz­ka po­szła więc w mil­cze­niu do domu i od­tąd imie­nia Oran­ge'a nie wy­mó­wi­ła już nig­dy przy mężu, wie­dząc do­sko­na­le, że i chło­pak i ona, naj­go­rzej na­tem-by wy­szli.

Oran­ge, bez je­dze­nia, bez wi­chrów mor­skich i bez błę­kit­ne­go koła wid­no­krę­gu, prze­sie­dział swo­je sześć dni pod klu­czem, któ­ry siód­me­go dnia do­pie­ro za­skrzy­piał po raz ostat­ni dla nie­go w za­rdze­wia­łym zam­ku i za­miast wię­zien­ne­go chle­ba i wody, zwia­sto­wał mu moż­ność dzia­ła­nia i po­ru­sza­nia się swo­bod­nie po zemi i wo­dach nor­mandz­kiej osa­dy. Była to Nie­dzie­la

Czter­dzie­ści ry­bac­kich jed­no­masz­to­wycb stat­ków ki­wa­ło się na ko­twi­cach w dali, a czter­dzie­ści wy­pu­kłych czó­łen obi­ja­ło so­bie boki o ła­god­nie wy­cho­dzą­cy z mo­rza piasz­czy­sty brzeg lądu.

Dłu­gi ua sto kil­ka­dzie­siąt me­trów ka­mien­ny bul­war chro­nił zie­mię przed sztur­ma­mi bał­wa­nów i na­je­żo­ny kil­ko­ma drew­nia­ne­mi ta­ma­mi, któ­re, jak wąz­kie noże, wcho­dzi­ły w wodę, nad­sta­wiał swo­je gra­ni­to­wą pierś w obro­nie osa­dy prze­ciw­ko roz­hu­ka­ne­mu ży­wio­ło­wi, w cza­sie księ­ży­co­wych morsz­czyzn i zi­mo­wych burz.

Po­obry­wa­ne po obu stro­nach osa­dy piasz­czy­ste brze­gi lądu, cza­riie­mi pasz­cza­mi jam wzy­wa­ły rząd i gmi­nę do roz­cią­gnię­cia bul­wa­ru wzdłuż ca­łej osa­dy i tem sa­mem do za­bez­pie­cze­nia ry­bac­kich le­pia­nek przed nie­chyb­ną zgu­bą na dnie mo­rza, któ­re z każ­dym no­wym przy­pły­wem, rzu­ca­ło się w daw­ne jamy, jak we wła­ści­we so­bie ło­ży­ska, i ztąd na­stęp­nie roz­po­czy­na­ło dal­szą pra­cę znisz­cze­nia.

Kil­ka chat sta­ło na grun­cie, sil­nie już pod­my­tym od spodu, i za każ­dem ude­rze­niem tali, dzwo­ni­ło szy­ba­mi, jak­by ze stra­chu, lub obo­wiąz­ku ostrze­ga­nia miesz­kań­ców przed gro­żą­cem im nie­bez­pie­czeń­stwem.

Hoz­po­czę­ty za dru­gie­go ce­sar­stwa bul­war cze­kał lep­szych cza­sów i ku­pa­mi roz­rzu­co­nych na swych krań­cach ka­mie­ni na­trzą­sał się do wspól­ki z miesz­kań­ca­mi osa­dy z rzą­dów trze­ciej rze­czy­po­spo­li­tej, któ­ra do tej pory nie zdą­ży­ła jesz­cze swo­jem biu­ro­kra­tycz­no-ad­mi­ni­stra­cyj­nem okiem wgląd­nąć w ten za­ką­tek ry­bac­kie­go ży­cia i przyjść w po­moc ży­wio­ło­wi zie­mi prze­ciw ży­wio­ło­wi mo­rza.

Wpraw­dzie grzbiet pod­wod­nych skał Ca­lva­dos, ua kil­ka ki­lo­me­trów od­le­głych od lądu, wstrzy­my­wał pierw­szy szturm roz­hu­ka­nych bał­wa­nów i na­tu­ral­ną tamą roz­dzie­lał wody ua wiecz­nie burz­li­wą La­man­szę i spo­koj­ną za­to­kę Graud­ca­nip; jed­nak­że przy wiel­kich przy­pły­wach mo­rza, ua prze­si­le­niu, lub po­rów­na­niu dnia z uoca, i przy sil­nym wie­trze pół­noc­no-wschod­nim, bał­wa­ny prze­cho­dzi­ły wierz­chem skal, i na kil­ka go­dzin, spie­nionc­mi rzu­ta­mi wody za­le­wa­ły niż­szą część osa­dy.

Tej nie­dzie­li, wię­cej niż kie­dy­kol­wiek, mo­rze rzu­ca­ło się ua ścia­ny dwu­pię­tro­wych wil­li, wzno­szą­cych się z jcdu­ostą­juą sy­me­trya wzdłuż ca­łe­go bul­wa­ru i okrą­żyw­szy mury ka­mie­nic, wpły­wa­ło na Wiel­ką ulia;, któ­ra po za ich ty­ła­mi wiła się fau­ta­stycz­ną li­nią bied­nych le­pia­nek z gli­ny i nie­ocio­sau­ego ka­mie­nia. Gdzie­nieg­dzie woda, za­trzy­maw­szy się w pła­skich do­lach uli­cy, two­rzy­ła w po­przek dro­gi sze­ro­kie je­zio­ra, któ­re nie mo­gąc spły­nąć na­po­wrót do mo­rza, cze­ka­ły słoń­ca, aby swo­je dusz­ną parę po­wie­rzyć chmu­rom i ob­ło­kom.

Po­mi­mo świę­ta, na Wial­kiSj uli­cy było pu­sto.

Ry­ba­cy pili po szyn­kach i ty­go­dnio­wy za­ro­bek prze­gry­wa­li w kar­ty, do­mi­no lub krę­gle.

Ko­bie­ty sie­dzia­ły po do­mach, po­zbi­ja­ne w więk­sze gro­mad­ki u star­szych, lub za­moż­niej­szych ry­ba­czek i przę­dły nić plo­tek na kół­ku wza­jem­nych ob­mów i oszczerstw. Młod­sze, nie znu­żo­ne jesz­cze mał­żeń­skiem po­ży­ciem, sie­dzia­ły przy bo­kach mę­żów i wpa­try­wa­ły się bez­myśl­nym wzro­kiem w czar­ne punk­ta do­mi­no­wych ko­stek, lub za­bło­co­ne krę­gle, prze­wra­ca­ją­ce się z ha­ła­sem pod ude­rze­niem ol­brzy­miej drew­nia­nej kuli, któ­ra wy­rzu­ca­na wpraw­ną ręką ry­ba­ków, wart­ko pę­dzi­ła po dłu­giej de­sce krę­giel­ni.

Z szyn­ków, roz­sia­nych wzdłuż Wiel­kiej uli­cy i bul­wa­ru, wy­ry­wa­iy się tłu­mio­ne za­mknię­tą izbą gło­sy ucztu­ją­cych i mie­sza­ły ze świ­stem wia­tru, któ­ry z Iona bał­wa­nów, go­tu­ją­cych się na brze­gu, po­ry­wał gar­ście spie­nio­nej wody i przy po­god­nem nie­bie bęb­nił nią po szy­bach i spi­cza­stych da­chach, jakg­dy­by rzę­si­ste­mi kro­pla­mi za­wiej-nego desz­czu.

Słoń­ce tę­czo­we­mi ko­lo­ra­mi prze­glą­da­ło się w zro­szo­nych szy­bach i go­rą­cą bar­wą za­cho­du krwa­wi­ło się na wy­so­kich ko­mi­nach do­mów i za­kop­co­nych szy­bach.

Ga­bry­el Oran­ge, wy­pusz­czo­ny z kozy, prze­my­kał się ostroż­nie pod ścia­na­mi chat i kie­ro­wał pro­sto do ojca Re­no­ufa, któ­ry na po­cząt­ku Wiel­kiej uli­cy trzy­mał ho­tel vel za­jazd dla po – droż­nych i szynk dla ry­ba­ków Po­nie­waż chciał mie­nie' po­kład, mu­siał Iak­że zmie­nić i szyn­ka­rza.

Kie­dy bo­wiem za­ło­ga Eu­fra­zyi pila i za­opa­try­wa­ła się w żyw­ność u ojca Lclau­do­is, pra­wie na sa­mym koń­cu osa­dy, to za­ło­ga Pe­tre­ii była sta­łym go­ściem ojca Bo­io­nia, któ­ry pil­no­wał wej­ścia do Grand­camp ua jego po­cząt­ku.

Oj­ciec Re­no­uf, chu­dy, ko­ści­sty ua twa­rzy, z usta­mi moc­no śe­iśniętc­mi i wiecz­nie mi­go­czą­cy siwc­nii oczka­mi ua wszyst­kie stro­ny, stał w tej chwi­li przed szyn­kiem, ze skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­siach rę­ko­ma i jakg­dy­by to go żywo ob­cho­dzi­ło, wpa­try­wał się w za­cho­dzą­ce słoń­ce dla wy­ba­da-da­nia z jego ko­lo­ro­wych prze­po­wied­ni ro­dza­ju po­go­dy na ju­tro. Usły­szaw­szy za sobą kro­ki Oran­ge'a, od­wró­ci! się ku prze­ska­ku­ją­ce­mu przez ka­łu­że chło­pa­ko­wi i za­wo­ła! drwią­co do nie­go z da­le­ka:

– Z kozy-ś, brat­ku?

– Z kozy. Daj­cie jeść.

– Jeść… jeść.. A kto za­pła­ci?

– Ju­ści-źe nie ja, tyl­ko Pe­tre­ii.

– Cóż to?! wsia­dłeś już na nia, że pi­jesz na jej kre­dyt?

_ Niby nie wie­cie…. Prze­cież Le­mo­inc przy was mó­wił, że jak wy­lą­du­ję z Eu­fra­zyi, to mnie weź­mie do sie­bie.

– A czy ty nie wiesz, że się po­go­dzi­li z Bou-dard'eiii?

– E!… co tam taka zgo­da! Jak prze­mó­wi­cie za mną, to jesz­cze dzi­siaj będę na Pe­tre­ii.

– Co nie mam prze­mó­wić!… Tyl­ko nie za­raz, bo Le­me­ine zly, że malo wczo­raj na­ło­wił, a ja mam dużo do ro­bo­ty.

– Wy tam za­wsze ma­cie coś do ro­bo­ty, kie­dy komu trze­ba­by wy­go­dzie.

– Słu­chaj, Ga­bry­el, ja nie Ro­udard! Ze mną zło­ścią nie wskó­rasz.

– Do­brze, do­brze; tyl­ko daj­cie jeść, boni się sześć dui dy­abel­nie wy­po­ścił.

– Pójdź do stan­cyi!–za­wo­łał Ite­no­uf i po­cią­gnął za sobą mło­de­go chło­pa­ka do ma­łej iz­deb­ki przy szynk­wa­sie, któ­ra słu­ży­ła za skład ru­pie­ci, scho­wa­nie dro­biu, prze­zna­czo­ne­go ua za­rżnię­cie, i za­ra­zem za kan­ce­la­ryą szyn­ka­rza, jak o tem świad­czy­ło kil­ka ksią­żek ra­chun­ko­wych, roz­rzu­co­nych bez­ład­nie ua sto­le i stoł­kach.

Tam­to, w to­wa­rzy­stwie ka­czek, że­ru­ją­cych po gli­nia­nej pod­ło­dze, i kur, krze­ko­rzą­eych nad okru­cha­mi chle­ba, Oran­ge do­cze­kał się sa­kra­men­tal­nej ma­te­lo­ty, ka­wał­ka ba­ra­niej ko­ści, fun­ta czer­stwe­go chle­ba, dwócb li­trów cy­dru i Le­mo­ine'a, któ­re­go oj­ciec Re­no­uf, niby nie chcą­cy, przy­pro­wa­dził do stan­cyi i po­łą­czy! ze zgłod­nia­łym wy­rost­kiem.

Jak­kol­wiek wszy­scy trzej wie­dzie­li do­brze o co im idzie, nie prze­szko­dzi­ło im to jed­nak pierw cza­ić się do sie­bie, skra­dać i prze­bą­ki­wać pół­słów­ka­mi o celu spo­tka­nia, za­nim w nie­go ude­rzy­li na­stęp­nie i po­sta­wi­li so­bie py­ta­nia wprost.

JJy­lo to iście nor­mandz­kie trak­to­wa­nie spra­wy.

– Więc chciał­byś ko­niecz­nie wsiąść na Pe-trekf–spy­tał Le­mo­ine po pół­go­dzin­ne­in ni­cie­niu ję­zy­kiem ua ten sam te­mat.

– Ju­ści że nie na pocz­to­wą bry­kę, kie­dym się nie uro­dzi! pocz­ty­lio­nem.

– Toć i ja triem prze­cie, żeś u Bon­dard'a nic ko­nie czy­ścił, jeno po­kład. Ale czy ty wiesz, że Pe­tre­la kła­dzie się na bok okrul­nie, kie­dy z tyłu za­wie­je?

– A niech się kła­dzie i na dwa!… Niby ja jej nie znam!

– Ju­ści-że ją pew­nie znasz, kie­dyś tu­tej­szy; ale za­wsze Je­tre­la, to nie Eu­fra­zya… Spać na niej nie moż­na, kie­dy mo­rze przyj­dzie na ple­cy.

– Do­brze nie raz i Eu­fra­zya tań­co­wa­ła po tali, a ja pro­wa­dzi­łem ją na mo­rze, choć i siedm­na­stu lat nie mia­łem jesz­cze. Cóż to?! nic znam brze­gów, czy co?! Na każ­dym ka­mie­niu stanc ja wam nic tyl­ko w Grand­camp, ale i pod An­gli­ja. Ze mną sie­ci nic po­rwie­cie tak ła­two na ska­łach, bo je znam wszyst­kie! Zresz­tą, czy to piję, albo kur­ka mam na oczach?

– Wiem ci ja, że masz łeb tegi do pi­cia, a oczy nie od świę­ta, ale…

– Ale co?…,. No! mo­żem nie moc­ny?

– Co masz być nie moc­ny! Ale wi­dzisz te­raz ryby nie idą, a wszyst­ko w dwój­na­sób dro­gie.

– Co rai tam bę­dzie­cie ga­dać, że ryby nie idą! Za diva ty­go­dnie trze­ba je­chać do An­glii, to też we czte­rech nie wsią­dzie­cie na po­kład, bo nie da­cie rady.

– Ju­ści-że nie wsią­dzie­my we czte­rech, ale ja­bym tam za­wsze wo­lał du­że­go „mal­ca,11 niż majt­ka.

– Tak­że­ście do­brzy! Że­bym chciał za „mal­ca,” to­bym sio zo­stał z Bo­udard'em, któ­ry mówi, że mu krzyw­da na mnie. Po cóż­bym zresz­tą miał zmie­niać po­kład, gdy­by sta­ry był mi dał całą część, jak mi się na­le­ża­ło z pra­wa.

– Z pra­wa… hm!… Al­bos to w ma­ry­nar­ce już słu­żył?

– Ta i cóż, żem nic słu­żył, kie­dym i tak ua po­kła­dzie prze­szło sześć lat ha­ro­wał.

– Wiem ci ja, żeś ha­ro­wał, ales też u Bou-dard'a ca­łej czę­ści nie brał.

– Nie hral.. nie brał… To też te­raz chcę ją wziąść, kie­dym i w ko­zie już sie­dział za nią. No, weź­mie­cie muie na Pe­tre­lą, czy nie?

– A je­że­li nio we­zmę, to co?

– To pój­dę do in­nych, albo do Cher­bo­ur­ga.

– Co masz cho­dzić do Cher­bo­ur­ga, kie­dy mo­żesz zo­stać ze swo­je­mi. Nic z tego tyś tu kra­ju, boś się w Gran­do­amp nie uro­dzi!, ale za­wsze swój. Toby się i le­piej zo­stać z nami, niż po ob­cych cho­dzić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: