- W empik go
Na skałach Calvados: powieść z życia normandzkich rybaków - ebook
Na skałach Calvados: powieść z życia normandzkich rybaków - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 344 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk J. Ungra, Warszawa Nowo]ipki No. 3
CZEŚĆ PIERWSZA,
1.
Dniało.
Złote promienie wschodzącego słońca przesuwały się po przejrzystych falach Lamanszy i migoczącym blaskiem drżały na szczytach wspiua-jącej się wody. Wiatr wiał od wschodu i zi-ninćm, przejmującym tchnieniem, strychował po płótnach wysmukłej Eufmzyi, która powoli ciągnęła za "sobą wielki włok rybacki po piaszczy-steni dnie morza. Lina gruba, jak ręka, przytwierdzona do nosa statku i owinięta na wale żelaznej windy, przebiegała wzdłuż całej burty aż do samego tyłu i ztąd, zwracając się ostro od drewnianej łapy, spadała w morze pod wpływem ciężaru, wiszącego na jej końcu włoku. Na pokładzie, przewieszony brzuchem przez ba-kort, stał młody wyrostek i trzymając linę w ręku, gwizdał pod nosem tęskną piosnkę rybacką.
Włok widocznie szedł równo po dnie morza, wolnym od kamieni i odłamów skal, gdyż wyciągnięta przed łapą, lina drgała regularnie i spokojnie w ręku czuwającego nad nią Orange'a. Nagle chłopak przestał gwizdać w połowie pieśni. Zimno jesiennego poranku i wiatr, dmący mu prosto w oczy, przejęły go do szpiku kości. Puścił linę, wstrząsnął się gwałtownie pacałem ciele, zatarł ręce i odwróciwszy się twarzą do kajuty, wychodzącej wysoką paką nad pokład, spojrzał gniewnie w ciemny jej otwór i plunął.
Nie był to pierwszy objaw niezadowolenia siedmnastoletniego chłopca, który od kilku miesięcy buntował się przeciwko właścicielowi i do-wódzcy rybackiego statku. Służąc sześć lat na pokładzie Eufrazyi, jako chłopiec okrętowy, Orange czul się dosyć już silnym i wprawnym rybakiem, aby przestać podawać starszym hubkę do fajki i pobierać połowę płacy zwyczajnego majtka. Zresztą sam fakt powierzania w jego ręce sieci i rudla, był dostatecznym dowodem fizycznych i moralnych zalet młodego rybaka i dostateczną pobudką do wybuchów jego niezadowolenia, ile razy został się sam na pokładzie. Tym razem Orange postanowił zakończyć ostatecznie walkę i wyzwolić się złym, lub dobrym sposobem z pod władzy Boudard'a.
– Nie będę mu dłużej służył za „malca”– mruknął ponuro pod nosem i zacisniętemi pięściami zatrząsł nad paką kajuty,
Po chwili, jakgdyby dla dodania sobie otuchy, spojrzał dumnie po wypukłych piersiach swojego szerokiego tułowia i tupnąwszy nogą w pokład, odwrócił się, napowrót do liny.
Sieć wlokła się wciąż równo za statkiem, który kołysząc się po lekkich falach, za podmuchem wschodniego wiatru, powoli zbliżał się ku czarnym beczkom, przykutym łańcuchami do najwyższych szczytów podwodnych skał Calvados.
Słońce wzbiło się wyżej nad ziemie i przebi-temi przez poszarpane chmury promieniami, barwiło powierzchnię morza różnokolorowemi smugami światła.
Orange, przechylony przez bartę, trzymał linę w ręku i w milczeniu, ponurym wzrokiem wpatrywał się w morze, czystym szmaragdem zieleniejące pod cieniem statku
Nagle włok zaczął szarpać się na linie. Orange, krzyknąwszy Da cały głos: „chłopcy!” zrzucił linę z łapy i pobiegł w ciężkich podskokach na sam przód statku.
Zanim rybacy, ocknąwszy się ze snu, zdążyli wyjść na pokład, już statek, ulegając ciężarowi włoku, który go ciągnął za nos, zwrócił się z pierwotnej swej drogi i stanął nad nim, jakby na kotwicy.
Boudard wyszedł z kajuty ostatni i zaspanym głosem spytał:
– Kamień, czy skala?
– Kamień–odpowiedział Orange sucho.
W jednej chwili rybacy spuścili żagle i schwycili się we czterech razem z Orange'em za korbę windy, która żelaznemi zębami zadzwoniła żałośnie po wrębach kola.
Boudard drapał się w głowę pod futrzaną czapką i rwał niespokojnie szpakowato-ryżą brodę.
Po półgodzinnem windowaniu, żelazny łuk włoku pokazał się nareszcie jego siwym oczom.
Majtkowie dla wypoczynku zaprzestali pracy ua chwilę. Pot lal się im z czoła, a piersi wznosiły się i opadały, jak torby kowalskich miechów.
Boudard przenikliwym wzrokiem wpatrywał się; w morze. Cala sieć była jeszcze pod wodą: co zatem znajdowało się w matni, oprócz kamienia, musiało zostać dlań tajemnicą, aż do ostatniej chwili windowania sicci na pokład. Korzystając z wypoczynku majtków, nabił krótką glinianą fajeczkę, nio odwróciwszy głowy od żelaznego gardła sieci, zawołał:
– – Malec!… Hubka!
Orange za cała odpowiedź odwrócił się tyłem do „gospodarza” i usiadł na belce od nosa statku, obeierająe sobie obojętnie czoło rękawem wełnianego kaftana.
– Malec!… Hubka!
– Nie możecie sami pójść po nia, kiedy stoicie przy kajucie? – odpowiedział wyrostek przez ramię.
– Twoje psic prawo robić, eo ci każę'… – krzykną! „gospodarz” statku, czerwieniąc się pomiędzy zmarszczkami skóry, potrzaskanej od starości i morskich wiatrów.–Kiedy mówie hubka, to hubka!!
Orange rozsiadł się lepiej na belce i nie odwracając głowy w stronę gospodarza, splunął na pokład przez zaciśnięte zęby.
Majtkowie, nic rozpoczynając roboty ua nowo, czekali z ciekawością rozwiązania sprzeczki, która nie raz już powtarzała się na lądzie i morzu, ale bez tak wyraźnego charakteru buntu, jak obecnie.
– Pójdziesz po hubkę, czy nie?!
– Jeżeli mi dacie moję, część, to pójdę, cno-ciaż-cm majtek.
– Za co ci mam dać?
– Za co?… Czyż to nic mam siedmnastu lat? Czy może nie pracuję, jak każdy?… Cóż to! nic ciągnę sieci razem ze wszystkimi, albo może nie wywieszam żagla, kiedy leżycie do góry brzuchem w kajucie?
– A tobie co do tego, bękarcie jakiś?!
– Patrzcie go, bękarcie!… Cóż to?! goniliście się z moją matką, czy co?
– Miałbym też z kim?…
– Ej! wara wam od matki, bojak zamaluję!…– krzyknął Orange, porywając się z miejsca na nogi.
– Tylko mi się rusz na pokładzie, to ci kąpiel sprawię!
– Jeszcze fam niewiadomo, ktoby z nas prędzej napił się wody! Zresztą gadajcie sobie, jak chcecie, tylko mi dajcie moję część.
– Cóż to?! ja może ci będę podawał Imbkę do łajki?
– Ja tam waszej nie potrzebuję, ale też i dla was po nia złazić nie będę. Weźcie sobie innego smarkacza ua pokład, bo ja już dłużej „malcem” być nie chcę.
– Patrzcie go, jaki hardy! A któż to cię żywił od dziesięciu lat przeszło?
– Wy–odpowiedział Orange sucho.
– A kto mi zapłaci za twoje jedzenie, ubranie i opierunek?
– Dawno już wam zapłaciłem i to z procentem. Cóż to?! wiosłem nie robię od dwóch lat ua czółnie?… A może statku nie prowadzę, jak się spijecie w kajucie?
– Za twoje pieniądze, blaźnic jakiś?
– Juści-że za moje, kiedy mi połowę tylku płacicie za robotę, a nie tak… jak innym.
– Służba! Do windy! – huknął gospodarz groźnym głosem.
Dwóch majtków schwyciło za jedno ramię korby, a trzeci za drugie.
Winda z jękiem zaszczekała żelaznemi zębami po kole.
– Do windy, mówie!–krzyknął Boudard powtórnie, zmierzywszy Orange'a od stóp do głowy przenikliwym wzrokiem.
– To sobie windujcie sarai, kiedy nio chcecie płacić–odburkną! wyrostek i rozsiadł się ponownie na belce
Boudard, krokiem, kołyszącym się od starości i życia na pokładzie, puścił się ciężko na przód statku. Zanim jeduak ujął za rękojeść windy, stanął nad Orange'm i ochrypłym od złości głosem krzyknął mu nad głową:
– Do budy, smarkaczu!…. Nauczę ja cię n syndyka, poczekaj!
– Przecież mi łba z karku nie zdejmio–odpowiedział obojętnie Orange, nie podnosząc głowy.
– Do budy!–krzyknął Bondard po nad szczękiem windy i zakręcił korbą tak silnie, że aż zęby żelaznego bębna zadzwoniły raźniej.
Orange, nad którego zacięciem się wzięło górę posłuszeństwo majtka, podniósł sio prawic obojętnie z belki i kołysanym krokiem przeszedł mimo Boudard'a. Zstępując jednak po żelaznych schodkach kajuty, zatrzymywał się na każdym stopniu, jakby dla urągania „gospodarzowi,” któremu prosto i wyzywająco patrzył w oczy.
Tymczasem majtkowie, wyciągnąwszy włok na pokład, przywiązali postronkami olbrzymi kamień do burty, aby, taczając się po pokładzie, nio uszkodził statku; następuie uwiesiwszy się u liny powoli, z wysiłkiem, „whyzowali reję z żaglem w wierzch masztu.”
Za chwilę wiatr zadął po żaglu i zatętuił w uim miarowem tętnem głuchego dźwięku.
Eufrazya, pochyliwszy się na bok pod parciem wialni i ciężarem płócien, popłynęła raźnie ku brzegom. Przesunąwszy się pomiędzy dwoma beczkami, znaczącemi dwa najwyższe szczyty podwodnych skał, wpłynęła poważnie do zatoki Graudcamp i zmieniwszy bartę na inną, pod wiatr, wolno skierowała się ku lądowi osady.
Białwany wiecznie ruchliwej Lamanszy, rozbite o długi grzebień skal Calvados, spokojnie rozlewały się po płaskiem dnie przybrzeżnej zatoki i lekko unosiły tułów Eufrazyi, która powoli spływała ku brzegowi, zostawiając pas spienionej wody za sobą.
Kilka statków kołysało się już na kotwicach: reszta spieszyła za Enfrazyą, lub wpływała równo z nia do olbrzymiej przystani, zbudowanej ręką natury przy jej wulkanicznych rewolucyacb oddzielania lądu od wody.
W polowie drogi, pomiędzy podwodnemi skalami, a brzegiem statku, wielkie, głęboko wydęte czółna, czekały z kotwicami na załogi statków.
Eufrazya uderzyła nosem w bok swojego czółna i odarta z żagli, zatrzymała się na miejscu.
Majtkowie przenieśli olbrzymią kotwicę na pokład i przeciągnąwszy długi jej sztak koło nosa statku, zrzucili zardzewiałe żelazo w morze.
Kamień, przywieziony na brzeg, z pluskiem spad! w wodę.
– No, przynajmniej tego nic złapiemy już w sicci!–zawoła! jeden z majtków.
– To pewna – odpowiedział drugi i - zrobił znak krzyża nad miejscem spoczynku przywiezionego kamienia.
Ryby leżały już w koszach.
Płaskie fladry, odwrócone białemi, lepkiemi brzuchami do góry, postykane ze sobą paszczami, rozchodziły się w promienie naokoło dna płytkiego koszyka, ostrym blaskiem świecąc na słońcu. W głębszych koszach gniotły się olbrzymie raje i długiemi ogonami, zwieszonemi po przez brzegi, dawały ieszcze znaki życia. Barweny, ułożone podobnie, jak fladry, lecz w czerwoną, zlotem i srebrem przetykaną gwiazdę promieni, zeszły do czółna w rękach samego gospodarza, który „królowę” smacznych ryb sani zwykł był znosić z pokładu. Zielone makrele poszły za tamtemi. Płaszczki nie były jeszcze gotowe.
Niezręczny majtek wpychał grubo-płaskie ryby do kosza, przygniatając niesforniejsze pięścią. Ostatnia, położona na wierzchu, największa i najwytrzymalsza na ciśnienie powietrza bez wody, w chwili, kiedy majtek podnosił kusz do góry, dobywszy ostatka sił, rzuciła się na pokład,'lekko przechylony ciążeniem kotwicy ku morzu. Troche słonej wody wpadało pomiędzy burtą, a pokładem. W rozpaczuej obronie przed śmiercią, płaszczka, dostawszy się do wody, tak silnie utknęła nosem w szparze, że majtek w żaden sposób wyciągnąć jej nie mogł za wyślizgujący mu się z rąk krótki ogon.
Boudard, gromiąc niezdarność majtka, wetknął łopatę wiosła w szparę i burtę podważył cokolwiek do góry.
Majtek wsunął rękę pod burtę i wbiwszy sdnie palec w oko płaszczce, wyciągnął ją na pokład, gruckoeząe jej za niesforność kości grzbietu obcasem.
– Bądź że człowiekiem! – zawołał Boudard z odcieniem wyrzutu w głosie. – Któż mi teraz kupi potłuczoną rybę?!
– Nic się złego nie stało… tylko jej głowę trochę naznaczyłem–odpowiedział majtek, spuszczając kosz do czółna.
Za chwilę trzej rybacy trzymali już wiosła w rękach i czekali rozkazu Boudarda, który milcząc, wbijał w bok czółna żelazne dulki.
Orange, pewny, że go nie zostawią na morza, uśmiechał się złośliwie pod nosem i nie wychodzi! ua pokład, jakkolwiek słyszał, że załoga już się ma do odjazdu.
– Malec! – krzyknął Boudard, niespokojnie przerabiając wiosłem po wodzie.
Orange, jakby nie do niego rozkaz się stosowa!, ani drgnął pod pokładem.
Boudard zrozumiał grę od razu i po krótkiej chwili czekania, zawołał:
– Gabryel!
Wyrostek, ciężko stąpając po żelaznych schodkach kajuty, wszedł na pokład. Podniósłszy głowę butnie do góry, nasunął czapkę na czoło, przekroczył szyrabort i zsunął się tylem do czółna.
Bomdard trzymał jego wiosło w ręku.
Orange, nic spiesząc z pomocą wiosłowania nikomu, rozsiadł się wygodnie na tyle i zaraz z miejsca zagwizdał wesołą piosnkę „powrotu rybaków”
Dwie pary olbrzymieli wioseł szczęknęły w dulkach i wypukła koncha dębowa, kołysząc się na przód i w tył po drobnych falach zatoki, pomknęła ku brzegom.
W kwadrans wielki pająk drewniany, przerabiając długiemi nogami po morza, przybił do lądu.
Na piasku stali handlarze i gapie, zawsze oczekujący przybycia rybaków z każdym drugim przypływem morza.
W gruppie handlarzy, jaśniała rumiana twarz opasłego syndyka, który razem ze wszystkimi mieszkańcami Grandcamp, pociągnął ua targ, więcej z nudów, niż przez ciekawość, a więcej ieszcze przez ciekawość, niż z obowiązku czuwania nad moraluem i Hzycznem dobrem rybaków.
Boudard mrugnął nań ukośnem okiem i upewniwszy się, że syudyk nie odejdzie z largu, zabrał się najspokojniej do zwykłej licytacyi. Najpierw poszły płaszczki, a potem dopiero bar-weuy, makrele i fladry. Kaje były tak wielkie, że Boudard musiał rozprzedać je na sztuki. Roz-licytowawszy pomiędzy uboższą ludność rybacką psy morskie, Boudard z czółna zaczął głośno opowiadać syndykowi o buncie „malca” przeciwko prawej władzy „gospodarza.”
Syndyk słuchał skargi z nabożeństwem i uwagą. Widząc jednak, że Bondard przesta! już rozwijać motywy, a natomiast ustawicznie wraca się po dawne, odezwał się do buntownika głosem urzcdowo-poważuym:
– Czy przyznajesz się do winy i przestępstwa przeciwko władzy "gospodarza," który cię w tej chwili oskarża przed urzędem syndyka rybaków?
– Przyznaję – odpowiedział sucho Orange, stając prosto na dnie czółna i patrząc – siniało w rumianą twarz sędziego.
– Czy masz co do przytoczenia na swojo obronę?
– Mam.
– A mianowicie?….–spytał syndyk łagodnie, nadstawiając ucha słowom Orange'a.
– A to, że–m mocny, jak każdy majtek, a Boudard nie chce mi dać całej części, mówiąc, że mi się nie należy, chociaż dawno robię już wiosłem i prowadzę statek po morzu.
– Czy to jest wszystko, co na swoje obronę przytoczyć mi możesz?
– Wszystko, panic syndyku. Nie chcę być dłużej „malcem” i koniec.
– Dobrze–odpowiedział syndyk łagodnie.– Pójdziesz ua sześć dni do kozy o chlebie i wodzie.
– A niecb tam! to pójdę, byle się raz skończyło – mruknął gburowato Orange i nasunął czapkę na oczy.
– Huszaj mi zaraz do merostwa i powiedz stróżowi, żeby cię zamknął na górze–dodał syndyk stanowczym głosem i wskazał mu ręką ulicę, która prowadziła prosto na plac wysokiego urzędu.
– Niech pan syndyk pozwoli mu przynajmniej zjeść obiad, com przygotowała dla niego na dzisiaj – wtrąciła dobrotliwym tonem zona Bondard'a, i dla wzruszenia sędziego, podstawiła ma pod uos jedną ręką miskę z gotowanemi rybami, a drugą kawał czerstwego chleba.
– Nie bójcie się, nie umrze z głodu – odezwał się syndyk poważnie i machnąwszy ręką, odszedł.–To wytrzymały wilk!
– Tego mi tylko brakowało!–krzyknął lioudard na żonę. – Nie dość, żem przez sześć lat chował żmiję w zanadrzu, jeszcze mi tu go będziesz pieścić ua pożegnanie? Do domu mi zaraz z temi miskami!
Staruszka pochyliła głowę ua znak poddania się mężowi i kolacąc drewniauemi sabotami po bruku, pociągnęła do domu na starych nogach, które nie bardzo ją od pewnego czasu słuchały, choć sama czuła się jeszcze dość rzeżką w sobie. Astma i reumatyzm męczyły ją ua każdą zmianę i częstokroć po kilka dni zatrzymywały w łóżku. Było to dla niej wielkie zmartwienie, gdyż w takich razach nic mogła dobrze obsłużyć I!oudard'a, który, niecierpliwiąc się nie ua czas przygotowanem jedzeniem, nastawa! koniecznie, aby sprowadzić córkę z Caen i położyć koniec, z jednej strony nieporządkowi w domu, a z drugiej „rozpróżniaczaniu się” dziewczyny w wielkiem mieście. Bondard'owa ani słyszeć o tem nic chciała i smarując nogi spirytusem mrówczanym na reumatyzm, a popijając ziółka Ślazowe na rozwijającą się astmę, dreptała koło kuchni z większą jeszcze gorliwością, niż zwykle. Obecnie ubył jej Orange, którego żywiła za niewielkiem wynagrodzeniem, jakie Boudard strącał ze skromnej części „malca.” Oddalenie ho, jakkolwiek przewidywała je oddawna, poszło staruszce w niesmak. Przyzwyczaiła się do niego i polubiła, jak swoje dziecko, właśnie za jego bntność i energią. Nic śmiała jednak wstawić się za nim do Boudard'a. Zresztą byłby to próżny wysiłek. Jak Boudard się uprze, nic go nie przekona. Staruszka poszła więc w milczeniu do domu i odtąd imienia Orange'a nie wymówiła już nigdy przy mężu, wiedząc doskonale, że i chłopak i ona, najgorzej natem-by wyszli.
Orange, bez jedzenia, bez wichrów morskich i bez błękitnego koła widnokręgu, przesiedział swoje sześć dni pod kluczem, który siódmego dnia dopiero zaskrzypiał po raz ostatni dla niego w zardzewiałym zamku i zamiast więziennego chleba i wody, zwiastował mu możność działania i poruszania się swobodnie po zemi i wodach normandzkiej osady. Była to Niedziela
Czterdzieści rybackich jednomasztowycb statków kiwało się na kotwicach w dali, a czterdzieści wypukłych czółen obijało sobie boki o łagodnie wychodzący z morza piaszczysty brzeg lądu.
Długi ua sto kilkadziesiąt metrów kamienny bulwar chronił ziemię przed szturmami bałwanów i najeżony kilkoma drewnianemi tamami, które, jak wązkie noże, wchodziły w wodę, nadstawiał swoje granitową pierś w obronie osady przeciwko rozhukanemu żywiołowi, w czasie księżycowych morszczyzn i zimowych burz.
Poobrywane po obu stronach osady piaszczyste brzegi lądu, czariiemi paszczami jam wzywały rząd i gminę do rozciągnięcia bulwaru wzdłuż całej osady i tem samem do zabezpieczenia rybackich lepianek przed niechybną zgubą na dnie morza, które z każdym nowym przypływem, rzucało się w dawne jamy, jak we właściwe sobie łożyska, i ztąd następnie rozpoczynało dalszą pracę zniszczenia.
Kilka chat stało na gruncie, silnie już podmytym od spodu, i za każdem uderzeniem tali, dzwoniło szybami, jakby ze strachu, lub obowiązku ostrzegania mieszkańców przed grożącem im niebezpieczeństwem.
Hozpoczęty za drugiego cesarstwa bulwar czekał lepszych czasów i kupami rozrzuconych na swych krańcach kamieni natrząsał się do wspólki z mieszkańcami osady z rządów trzeciej rzeczypospolitej, która do tej pory nie zdążyła jeszcze swojem biurokratyczno-administracyjnem okiem wglądnąć w ten zakątek rybackiego życia i przyjść w pomoc żywiołowi ziemi przeciw żywiołowi morza.
Wprawdzie grzbiet podwodnych skał Calvados, ua kilka kilometrów odległych od lądu, wstrzymywał pierwszy szturm rozhukanych bałwanów i naturalną tamą rozdzielał wody ua wiecznie burzliwą Lamanszę i spokojną zatokę Graudcanip; jednakże przy wielkich przypływach morza, ua przesileniu, lub porównaniu dnia z uoca, i przy silnym wietrze północno-wschodnim, bałwany przechodziły wierzchem skal, i na kilka godzin, spienioncmi rzutami wody zalewały niższą część osady.
Tej niedzieli, więcej niż kiedykolwiek, morze rzucało się ua ściany dwupiętrowych willi, wznoszących się z jcduostąjuą symetrya wzdłuż całego bulwaru i okrążywszy mury kamienic, wpływało na Wielką ulia;, która po za ich tyłami wiła się fautastyczną linią biednych lepianek z gliny i nieociosauego kamienia. Gdzieniegdzie woda, zatrzymawszy się w płaskich dolach ulicy, tworzyła w poprzek drogi szerokie jeziora, które nie mogąc spłynąć napowrót do morza, czekały słońca, aby swoje duszną parę powierzyć chmurom i obłokom.
Pomimo święta, na WialkiSj ulicy było pusto.
Rybacy pili po szynkach i tygodniowy zarobek przegrywali w karty, domino lub kręgle.
Kobiety siedziały po domach, pozbijane w większe gromadki u starszych, lub zamożniejszych rybaczek i przędły nić plotek na kółku wzajemnych obmów i oszczerstw. Młodsze, nie znużone jeszcze małżeńskiem pożyciem, siedziały przy bokach mężów i wpatrywały się bezmyślnym wzrokiem w czarne punkta dominowych kostek, lub zabłocone kręgle, przewracające się z hałasem pod uderzeniem olbrzymiej drewnianej kuli, która wyrzucana wprawną ręką rybaków, wartko pędziła po długiej desce kręgielni.
Z szynków, rozsianych wzdłuż Wielkiej ulicy i bulwaru, wyrywaiy się tłumione zamkniętą izbą głosy ucztujących i mieszały ze świstem wiatru, który z Iona bałwanów, gotujących się na brzegu, porywał garście spienionej wody i przy pogodnem niebie bębnił nią po szybach i spiczastych dachach, jakgdyby rzęsistemi kroplami zawiej-nego deszczu.
Słońce tęczowemi kolorami przeglądało się w zroszonych szybach i gorącą barwą zachodu krwawiło się na wysokich kominach domów i zakopconych szybach.
Gabryel Orange, wypuszczony z kozy, przemykał się ostrożnie pod ścianami chat i kierował prosto do ojca Renoufa, który na początku Wielkiej ulicy trzymał hotel vel zajazd dla po – drożnych i szynk dla rybaków Ponieważ chciał mienie' pokład, musiał Iakże zmienić i szynkarza.
Kiedy bowiem załoga Eufrazyi pila i zaopatrywała się w żywność u ojca Lclaudois, prawie na samym końcu osady, to załoga Petreii była stałym gościem ojca Boionia, który pilnował wejścia do Grandcamp ua jego początku.
Ojciec Renouf, chudy, kościsty ua twarzy, z ustami mocno śeiśniętcmi i wiecznie migoczący siwcnii oczkami ua wszystkie strony, stał w tej chwili przed szynkiem, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i jakgdyby to go żywo obchodziło, wpatrywał się w zachodzące słońce dla wybada-dania z jego kolorowych przepowiedni rodzaju pogody na jutro. Usłyszawszy za sobą kroki Orange'a, odwróci! się ku przeskakującemu przez kałuże chłopakowi i zawoła! drwiąco do niego z daleka:
– Z kozy-ś, bratku?
– Z kozy. Dajcie jeść.
– Jeść… jeść.. A kto zapłaci?
– Juści-źe nie ja, tylko Petreii.
– Cóż to?! wsiadłeś już na nia, że pijesz na jej kredyt?
_ Niby nie wiecie…. Przecież Lemoinc przy was mówił, że jak wyląduję z Eufrazyi, to mnie weźmie do siebie.
– A czy ty nie wiesz, że się pogodzili z Bou-dard'eiii?
– E!… co tam taka zgoda! Jak przemówicie za mną, to jeszcze dzisiaj będę na Petreii.
– Co nie mam przemówić!… Tylko nie zaraz, bo Lemeine zly, że malo wczoraj nałowił, a ja mam dużo do roboty.
– Wy tam zawsze macie coś do roboty, kiedy komu trzebaby wygodzie.
– Słuchaj, Gabryel, ja nie Roudard! Ze mną złością nie wskórasz.
– Dobrze, dobrze; tylko dajcie jeść, boni się sześć dui dyabelnie wypościł.
– Pójdź do stancyi!–zawołał Itenouf i pociągnął za sobą młodego chłopaka do małej izdebki przy szynkwasie, która służyła za skład rupieci, schowanie drobiu, przeznaczonego ua zarżnięcie, i zarazem za kancelaryą szynkarza, jak o tem świadczyło kilka książek rachunkowych, rozrzuconych bezładnie ua stole i stołkach.
Tamto, w towarzystwie kaczek, żerujących po glinianej podłodze, i kur, krzekorząeych nad okruchami chleba, Orange doczekał się sakramentalnej mateloty, kawałka baraniej kości, funta czerstwego chleba, dwócb litrów cydru i Lemoine'a, którego ojciec Renouf, niby nie chcący, przyprowadził do stancyi i połączy! ze zgłodniałym wyrostkiem.
Jakkolwiek wszyscy trzej wiedzieli dobrze o co im idzie, nie przeszkodziło im to jednak pierw czaić się do siebie, skradać i przebąkiwać półsłówkami o celu spotkania, zanim w niego uderzyli następnie i postawili sobie pytania wprost.
JJylo to iście normandzkie traktowanie sprawy.
– Więc chciałbyś koniecznie wsiąść na Pe-trekf–spytał Lemoine po półgodzinnein nicieniu językiem ua ten sam temat.
– Juści że nie na pocztową brykę, kiedym się nie urodzi! pocztylionem.
– Toć i ja triem przecie, żeś u Bondard'a nic konie czyścił, jeno pokład. Ale czy ty wiesz, że Petrela kładzie się na bok okrulnie, kiedy z tyłu zawieje?
– A niech się kładzie i na dwa!… Niby ja jej nie znam!
– Juści-że ją pewnie znasz, kiedyś tutejszy; ale zawsze Jetrela, to nie Eufrazya… Spać na niej nie można, kiedy morze przyjdzie na plecy.
– Dobrze nie raz i Eufrazya tańcowała po tali, a ja prowadziłem ją na morze, choć i siedmnastu lat nie miałem jeszcze. Cóż to?! nic znam brzegów, czy co?! Na każdym kamieniu stanc ja wam nic tylko w Grandcamp, ale i pod Anglija. Ze mną sieci nic porwiecie tak łatwo na skałach, bo je znam wszystkie! Zresztą, czy to piję, albo kurka mam na oczach?
– Wiem ci ja, że masz łeb tegi do picia, a oczy nie od święta, ale…
– Ale co?…,. No! możem nie mocny?
– Co masz być nie mocny! Ale widzisz teraz ryby nie idą, a wszystko w dwójnasób drogie.
– Co rai tam będziecie gadać, że ryby nie idą! Za diva tygodnie trzeba jechać do Anglii, to też we czterech nie wsiądziecie na pokład, bo nie dacie rady.
– Juści-że nie wsiądziemy we czterech, ale jabym tam zawsze wolał dużego „malca,11 niż majtka.
– Takżeście dobrzy! Żebym chciał za „malca,” tobym sio został z Boudard'em, który mówi, że mu krzywda na mnie. Po cóżbym zresztą miał zmieniać pokład, gdyby stary był mi dał całą część, jak mi się należało z prawa.
– Z prawa… hm!… Albos to w marynarce już służył?
– Ta i cóż, żem nic służył, kiedym i tak ua pokładzie przeszło sześć lat harował.
– Wiem ci ja, żeś harował, ales też u Bou-dard'a całej części nie brał.
– Nie hral.. nie brał… To też teraz chcę ją wziąść, kiedym i w kozie już siedział za nią. No, weźmiecie muie na Petrelą, czy nie?
– A jeżeli nio wezmę, to co?
– To pójdę do innych, albo do Cherbourga.
– Co masz chodzić do Cherbourga, kiedy możesz zostać ze swojemi. Nic z tego tyś tu kraju, boś się w Grandoamp nie urodzi!, ale zawsze swój. Toby się i lepiej zostać z nami, niż po obcych chodzić.