- W empik go
Na służbie. Tom 1: powieść - ebook
Na służbie. Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 353 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom I
Warszawa
Nakład Gebethnera i Wolffa
1896
Już od jakiegoś czasu przepaść pod stopami Zenona Stamarskiego stała otwarta, ale on jej widzieć nie chciał. Płonnemi nadziejami się łudził; nie mógł uwierzyć, by los zwrócił się przeciwko niemu. Przyjaciołom swoim mówił, nawpół się zagłuszając, nawpół z dobrą wiarą, że krążące pogłoski były zwyczajnem plotkarstwem warszawskiem, i dodawał, sam sobie wmawiając odwagę: "W każdym razie, jakoś sobie dam radę." Wierzono prawie, że ją sobie da. Powodziło mu się dotąd w życiu tak świetnie, że go cytowano młodzieży na dorobku jako dowód, że zdolnością i pracą można dojść do wielkiej karyery. Uważano wszakże, że, pomimo spokoju i wesołości, na które się zdobywał, w ostatnich kilku tygodniach osiwiał, zmizerniał i oczy si – nemi obwódkami mu się podkroiły. Nie chciał przypuszczać, by miał runąć z wysokości, na którą się wzniósł o własnych siłach, a jednak już samo bronienie się od przypuszczenia tego nurtowało go wewnętrznie, jak poczynająca się choroba. Widok uwielbianej żony i licznej gromadki dzieci dawał mu teraz głuche obawy, którym się oprzeć nie mógł. Zdejmował go strach, że ukochana Karola czegoś domyślać się zacznie, że jej ktoś szepnie wieść nieszczęsną. Ludzie tak lubią przepowiadać klęski! Jak wrony i kruki, lecące za armią podczas wojny, tak kumoszki i przyjaciele twoi i twoich obiadów wietrzą zdala niepowodzenie i krakaniem je zapowiadają!
Ale Karola nie domyślała się niczego. Do głowy jej nigdy nie przyszło, że los może jej odmówić tego, co uważała za swoje prawo. Była pewna, że od życia należy jej się wszystko, co może ono dać najlepszego. Wreszcie nie rozmyślała nad przyszłością. Czerpała z kieszeni mężowskiej, zawsze dla siebie otwartej; pozwalała, by ją uwielbiano, by jej dogadzano i by ją życie unosiło na fali leniwej, pełnej blasków, a kołyszącej do bezmyślnego szczęścia.
W ostatnich kilku latach życie Stamarskich stało się było jeszcze wystawniejszem, jeszcze świetniejszem, niż dawniej. Przyczyną tego była córka ich najstarsza, Alina, ukochane dziecię ojca i chluba próżnej matki. Od chwili, gdy dziewczyna w świat wprowadzoną została, wszystkie myśli rodziców szczególniej wkoło niej się obracały. Matce byłoby się wydawało zbrodnią pozbawić ją jednego balu, jednego koncertu, spaceru, podróży. Żadne przedstawienie lub zabawa, gdzie piękny świat był zebrany, nie mogły się obejść bez pań Stamarskich. Alina wydawała się rozkochanym w niej rodzicom powołaną do tego, co się nazywa zrobieniem świetnej partyi. Miewała też wkoło siebie mnóstwo kręcącej się młodzieży, zdobywała nawet serca naprawdę, ale jakoś się tak zdarzało, że między temi sercami żadne nie miało wielkiej fortuny, jako oprawy i dziewosłęba. Miała lat dwadzieścia trzy, mnóstwo za sobą tryumfów, powodzeń, ale dotąd nie była narzeczoną. Mówiono o niej za wiele, zanadto się podobała, i ta cała pięcioletnia karyera panny na wydaniu, zdającej się być przeznaczoną do świetnego małżeństwa, pozostawiła jej rodzicom małą kruszynę zawodu i rozczarowania w duszy.
Ona sama wiedziała, że do życia, które jej wieść kazano, wcale stworzoną nie była. Z początku, gdy miała lat ośmnaście, rzuciła się za matką w wir światowy z upodobaniem rozbawionego dziecka; powoli wszakże odczuła próżnię stosunków, które ją otaczały, i wewnętrznie buntować się przeciwko nim zaczęła. Była ubogą, nie miała żadnego posagu, a chciano dostać dla niej bogatego męża. Powinna była stanąć w rzędzie dziewcząt, pracujących na chleb, a żyła w najwyższych zbytkach i dostatkach, bawiąc się i trwoniąc młodość bezczynnie. Przyzwyczajenia próżności, wykwintu, światowości, cię – żyły na niej, jak więzy, które jej dano od dzieciństwa, a które ona chciałaby była potargać i stanąć nareszcie przed samą sobą i przed światem w całej prawdzie swego rzeczywistego położenia. Bezczynność i kłamstwo, wcielone w życie, dusiły ją wprost za gardło. Z żalem też widziała, że młodsze jej rodzeństwo wychowane było na tej samej fałszywej podstawie, która dotąd jej życiem kierowała. Bracia jej i siostry byli znacznie młodsi od niej. Stanisław miał lat siedmnaście, Jan szesnaście, a dwie siostrzyczki, bliźniaczki: Zosia i Rózia, miały zaledwie po lat ośm. To dawało starszej siostrze wyjątkowe położenie w rodzinie. Czuła się po macierzyńsku odpowiedzialną za tę gromadkę i po macierzyńsku ją kochała.
Rodzice dali jej o wszystkiem zwodnicze pojęcia, ale wychował ją, wykształcił, nauczył i oświecił świat. Daje on taką naukę pannom w jej położeniu, tylko nie każda wyciągnąć ją umie, ani z niej korzystać. Alina miała ucho bardzo tkliwe na tony fałszywe, na wszelkie nuty dzwięczące pusto, na wszelkie odcienie i modulacye podejrzane. Nauczyło ją to zdawać sobie sprawę dokładną ze wszystkiego i ocaliło jej umysł od zbałamucenia. Doświadczenie przyszło parę razy pod bardzo ostrą formą. Widziała młodych mężczyzn, z których spojrzenia i zachowania się odgadywała silne dla siebie upodobanie, odchodzących nagle od niej dla bogatego ożenienia się. Nie kochała ich, może żadnego z nich nie byłaby przyjęła na męża, ale czuła obrazę, gniew i upokorzenie. A więc pieniądz, wobec którego nie nie znaczy wdzięk, a mniej jeszcze przymioty duszy!…
Właśnie ukuto w Warszawie wyrażenie, które wedle gorzkich myśli Aliny dosadnie malowało położenie. Panny bez posagu przezwano "pannami trędowatemu" Jak od trędowatych należało od nich uciekać. Przybywało się na targowisko stolicy dla zrobienia karyery przez bogate ożenienie się i przedewszystkiem chodziło o sumę posagową anioła, do którego przystępu się szukało.
– Panna trędowata, jak ja… – mówiła czasem Alina.
Drażniła rodziców tem wyrażeniem.
– Ale owszem, owszem, rada jestem położeniu mojemu – dodawała z dumą; – przynajmniej nikt w życiu nie pokocha mię dla mojego worka, a jak mię kto pokocha dla mnie samej, to mu wierzyć będę mogła.
Była w gruncie przekonana, że się taki znajdzie na szerokim świecie. Tylko jej brak było szerokiego świata. Wielki świat jej nie wystarczał. Takby była chciała począć coś na własną rękę, przekonać się, czy o własnych siłach radę sobie dać potrafi. Zazdrościła tym dziewczętom, które swą pracą zdobywają chleb. Przejadły jej się bale i rauty, ckliwo jej się robiło na myśl o kokieteryi, flircie, małych walkach miłości własnej, o zazdrościach i plotkach. Chciałaby była mieszkać gdzie na wsi, zagrzebać się na wsi! Błagała nieraz matkę, by opuściły jaką zabawę i by choć czasem zostawiono jej możność cichego przesiedzenia wieczoru z książką poważną w ręku. Ale Karola Stamarska była nieubłagana. Nie można było zamykać się i odsuwać od ludzi, gdy się było dorosłą, panną. Cóżby świat powiedział? – A niech sobie mówi, co chce!
– Nie, nie, moje dziecko. Dla dorosłej panny byłoby po prostu śmiesznością nie przyjmować zaproszeń i spędzać wieczory z książką w ręku. Nawet się nie przyznawaj, że lubisz poważne czytanie. Ja wiem, że teraz panny z młodymi ludźmi przy kolacyi na balu mówią o związkach chemicznych i o hypotezach naukowych, ale wierz mi, takie panny bywają otoczone, jednak nie podobają się naprawdę. Nikt nie chce sawantki na żonę.
– Nie chcę być żoną niczyją, a o chemii nie mówię dlatego tylko, że nie lubię wmawiać ludziom, że jestem uczona, gdy nauki liznęłam tylko. Ale rozmowy naukowe mają to dobrego, że po nich nie zostaje w duszy ta rozpaczliwa ckliwość, którą z większej części wieczorów i zebrań wynoszę. Mama nie ma pojęcia, jak mnie tak zwany świat nudzi z każdym rokiem więcej. Chciałabym być nauczycielką, buchalterką, telegrafistką…
– Ach, jak ja nie cierpię emancypacyi!…
– Nie, to nie ma z emancypacyą nic wspólnego! Nie chcę wkraczać w prawa męskie, tylko, po prostu, pragnę pracować. Kiedy mamę razi zawód buchalterki i telegrafistki, to mogę być praczką, mogę być kucharką, bylebym przestała być panną, goniącą za świetną partyą!
– Moje dziecko, kto ci tak przewrócił w głowie?!
Alina ściskała matkę, widząc jej rozpacz i oburzenie. Utrzymywała, śmiejąc się, iż czyni to dla rodziców, że nie będzie ani praczką, ani kucharką, bo wie, coby to była za rzecz okropna dla nieb., gdyby ręce pierworodnej córki przestały być arcydziełem staranności i ostatniem słowem wykwintu. Więc będzie nauczycielką śpiewu w Łodzi, albo w Lublinie.
Na jednym wieczorze, na którym Alina uproszoną została o zaśpiewanie paru piosenek, podsłuchała przypadkiem rozmowę, która zapadła w jej umysł głęboko.
– Śliczny głos! – mówił jeden ze starszych mężczyzn do drugiego. – Ciekaw jestem, na jaki ton słowik ten śpiewać zacznie, gdy mu zabraknie puchu w gnieździe i gdy padnie nagle na twardą ziemię. Rozbije się to i zmarnieje, bo to pracować nie potrafi. Wychowane w takich zbytkach, w takiem zupełnem niepojęciu o tem, co to oszczędność i rachunek!
– To prawda – dodał drugi. – Co takie stworzenie może robić? Zaręczam, że się to samo nawet ubrać i uczesać nie potrafi. Ubogi człowiek takiej dziewczyny do niczego wziąć za żonę nie może; bogaty, po większej części, szuka też bogatej. Jedno zostawałoby dla niej. Jest tak piękna, że łatwoby jej było…
– Aa… co ty mówisz! Przecie to dziecko z dobrego domu, uczciwych rodziców! Zmiłuj się!…
– Bywa i to. Często takie wychowanie i takie przyzwyczajenia… potrzebuje się koniecznie zbytku, a tu bieda w oczy zagląda…
Alina nie słuchała dłużej. Uciekła z gorącemi policzkami, ze łzami w oczach.
Gdy z matką wróciły do domu, poszła do swego pokoju, ale nie położyła się spać. Czekała na obudzenie się ojca, który wstawał o ósmej, a o dziewiątej był już przy obowiązku swoim. Przez służącego prosiła go o chwilę rozmowy i wkrótce znalazła się z nim sam na sam w jego gabinecie.
Na twarzy jego zauważyła dziś wyraźniej, niż dotąd, ślady troski i bezsenności. W spojrzeniu Stamarskiego, witającem ją, była czułość niezmierna, ale także jakby odcień litości i smutku. Otworzył ramiona na przyjęcie ukochanego dziecka, a w uścisku jego Alina odczuła wielkie, tajemne wzruszenie.
– Tatuś dobrze spał? – zapytała.
– Nie bardzo. Od jakiegoś czasu niedobrze sypiam. Ale jestem zupełnie zdrów, więc to przejdzie. Miewałem już parę razy w życiu takie bez senności. A ty, moje dziecię, wcale się nie kładłaś po balu? Moje kochanie mi wymizernieje…
– O, czuję się tak silną! Mój tatusiu, czy tatuś będzie chciał mówić ze mną, jak z dorosłą osobą, nie jak ze słabem dzieckiem? Wczoraj słysza – łam… przypadkiem… Czy to tatusiowi grozi utrata miejsca?
Stamarski zbladł nagle i wargi mu się zatrzęsły.
– Kto to mówił? – zawołał zmienionym głosem. – Skąd wiesz?
– Wczoraj mówiono. Co w tem jest prawdy?
– Mam nadzieję, że nic. Moje kochanie, po co się dręczyć naprzód? Nie mam sobie nie do wyrzucenia. Pracowałem sumiennie. Nie, nie, to być nie może!
Alina spojrzała na ojca uważnie, potem zmusiła go, by usiadł w fotelu i, sama na jego kolanach usiadłszy, otoczyła ramionami jego szyję. On szeptał, całując ją i pieszcząc:
– Nie niepokój się, nie bój się…
– Ja się o siebie nic a nic nie boję… boję się tylko o was. Ale teraz już wiem i wierzę. Za dwa miesiące, za miesiąc może, będziemy ludźmi zupełnie ubogimi.
– Dam sobie radę, znajdę inne miejsce! Tylko mamie nie nie mów, niech ona niczego się nie domyśla!
– Możeby właśnie należało mamę przygotować.
Na twarzy Sta marskiego odbił się wyraz cierpienia i przestrachu. Wydało mu się, że ramiona córki, opasujące jego szyję, duszą go. Rozplótł je, wziął dziewczynę w pół, zmuszając ją do wstania, począł chodzić niespokojnie po pokoju z chmurnym wyrazem twarzy.
– A więc nie mówmy mamie nic! – zawołała Alina – zawsze będzie dość czasu.
– Boże, Boże! – mówił Stamarski, jakby do siebie, – za coby na nas miało spłynąć takie nieszczęście?
– Mój tatusiu, nie nazywajmy tego nieszczęściem. Wszak wszyscy jesteśmy zdrowi, kochamy się… tyle jest ludzi biednych… tatuś będzie pracował, ja będę pracowała!
– Eh, dziecko! czy ty wiesz, co to praca?
– Wiem. Uczyłam się tak dużo i wtedy pracowałam. Muzyka także tyle mię wysiłków kosztowała. O, ja tak wzdycham, tak tęsknię do pracy!
Stamarski stanął przed córką i młodą jej postać objął wzrokiem miłości i rozczulenia.
– Ja wiem, żeś ty dobra, żeś ty anioł, ale nie zdajesz sobie sprawy, nie wiesz.
– Zdaje mi się, że dobrze rozumiem wszystko. Oto zjadaliśmy twoją pracę, twoje zdolności, twoje siły. Ty jeden wnosiłeś do domu, myśmy wszyscy tylko z niego wynosić umieli. Teraz wszystko się zmieni: chłopcy będą musieli zarabiać korepetycyami, ja zapracuję na wychowanie dziewczynek. Wszak nieraz mi opowiadałeś, jak w wieku Stasia zarabiałeś już sam na siebie i utrzymywałeś się w szkołach. Zapytujesz, tatusiu, za coby nas Bóg tak doświadczał? Może On nam zsyła dobrodziejstwo, może chce ocalić gromadkę naszych dzieci od przyszłości nieszczęśliwej ludzi, potrzebujących koniecznie wydawać, a nie umiejących na to zarobić.
– O, dziecko, dziecko!…. żadne z waśnie potrafi zarobić… Mama… ona tak bez dostatku istnieć nie może, jak ryba bez wody.
– Wszyscy będziemy usiłowali oszczędzić jej nędzy… Wreszcie mama tak cię kocha, tatusiu… ja myślę, że wszystko można zrobić z siebie dla kogoś, kogo się bardzo kocha.
– Wszystko. I robi się z taką rozkoszą! Co mi znaczyły noce, nad rachunkami spędzane, co wszelkie uciążliwe podróże, a nawet niebezpieczeństwa, gdy wiedziałem, że pracuję dla mamy, dla was! Ale co począć, gdy nagle z pod nóg usunie ci się warsztat?… Takem marzył, że ty będziesz szczęśliwa!
– Alboż szczęśliwą nie jestem? I będę nią! Czegóż mi do szczęścia brakuje? Nie mam wprawdzie męża, ale czyż to tylko w małżeństwie…
– Dla kobiety rodzina… dzieci…
– Jeżeli nie będę miała dzieci swoich, to po świecie znajdą się do kochania jakie dzieci cudze..
– O, cudze dzieci!…
– Dlaczegóżby nie? To przesąd, że można kochać tylko swoje dzieci. Ja Rózię i Zosię kocham doprawdy, jakby były mojemi córkami. Przesądem też jest, że piękny apartament, suknie z pierwszego magazynu i kareta własna… to szczęście. Nie wiem, może mi się tylko tak zdaje, ale przysięgłabym, że do szczęścia potrzeba mi właśnie dla kogoś pracować, nie żyć bezczynnie, być czemś na świecie, choćby praczką, pomimo, że to mamę tak gniewa.
Jestem córką mego ojca, który nie jadł darmo chleba, ale na niego w pocie czoła zarabiał. I ja potrzebuję czuć ten pot na mojem czole, bo obecnie zaczynam sobą pogardzać. Mam lat dwadzieścia trzy, a nic dla nikogo jeszcze w życiu nie zrobiłam. Uczyłam się dla siebie, potem bawiłam się, kokietowałam, jak umiałam… flirtowałam, jak umiałam…
– Alinko, co ty pleciesz?
– Mówię to, co jest czystą prawdą. Czy takie życie może do szczęścia wystarczyć? Co tatuś robił, będąc w moim wieku?
Twarz Stamarskiego rozjaśniła się trochę.
– Dziwna z ciebie dziewczyna… – rzekł, patrząc z upodobaniem na córkę – co tam wspominać to, co tak dawno minęło. Może ty rzeczywiście masz moją naturę. A jeśli tak jest, pomyśl, jakiem szczęściem było dla mnie widzieć matkę waszą i was, opływających we wszystko tylko z mojego zarobku… oprawić waszą piękność, wasz wdzięk, w ramy dostatku; patrzeć, jak wy używacie tego, nad czem się moje czoło pociło; sam nie dbając o wygodę, widzieć, że wy ją posiadacie. A teraz przekonywam się, żem źle czynił! Trzeba mi było żyć, jak biedak; żonę, dla której byłbym się dał w kawałki pokrajać, trzeba było ubierać w barchan i perkal; zarobione pieniądze chować pod cztery zamki i zbierać w przewidywaniu nieszczęścia. Byłem głupi, byłem słaby! Twoja matka urodziła się elegantką, potrzebowała wykwintu, ale byłaby się nałamała. Jest to więc moja wina, że może jutro zostaniecie w nędzy!
– I tatuś z nami.
– O mnie tu nie chodzi!
– I o mnie także… a więc jest nas już dwoje takich, którzy nie zakładają szczęścia w używaniu. Zosię i Rózię… wychowamy praktycznie. Chłopcy niech się łamią z życiem! A mama? Otoczymy ją taką miłością, że barchan będzie jej się wydawał aksamitem!
Stamarski przycisnął córkę do piersi.
– Jaka z ciebie dzielna kobieta! – wyrzekł. – Widzisz, mnie się lżej na sercu zrobiło. Takem potrzebował jakiegoś wsparcia… Tylko mamie nic nie mów. Może nasze strachy są płonne… mam nadzieję, że są płonne.
Ledwie wyrzekł ostatnie słowa, już poczuł, że powiedział nieprawdę. Nie miał nadziei. Ale, że wychodził do biura, więc z "dobrą miną" przyjął z rąk służącego paltot, i zapinając go, prostował się, co był zachował jako zwyczaj z czasów, w których długie ślęczenie nad nauką przyprawiało go o obawę, by jego równe plecy nie przybrały formy kabłąka. Zachował je też dotąd prostemi i, choć już miał lat pięćdziesiąt kilka, poruszał się jak młodzieniec, uderzając wdziękiem i siłą postaci. Natura hojną była dla niego. Obdarzyła go zdumiewającą pamięcią, zdolnościami wyjątkowemi, przytem uczyniła go tak sympatycznym, że mu darowywano nawet jego dorobek i wysoką karyerę. Miał w całem obejściu widoczną, szczerą dobroć, otwartość i zupełny brak pozy. Względem podwładnych był wymagający, ale sprawiedliwy i ludzki. W świecie bywał mało, lecz gdy się tam pokazał, pociągał swoją bogatą a szczerą naturą. Nawet kobiety go lubiły, choć wdzięki ich były dla niego martwą literą. Wiedziano, że był wzorem małżonków, i śmiano się z jego nieposzlakowanej małżeńskiej wierności. Prawy i prawdomowny miał umysł i serce, utrzymane w równowadze i zdrowiu przez żywot pracowity i szczęście rodzinne. Dla wracającego do domu po całodziennej robocie najmilszym był pokój dziecinny. Gdy dzieci były małe, bawił się z niemi i najmłodsze z nich, w święta i niedziele, nosił godzinami całemi. Mówiono o nim, że po kolei był niańką każdej ze swych pociech. Chore dzieci huśtał na ręku po nocach z najwyższą cierpliwością, a był tak silny i zdrów, że noc, w ten sposób spędzona, nie czyniła mu wielkiej różnicy. Byle Karola spać mogła! Wszystko, co było do zdrowia i nauki dzieci potrzebne, kontrolował sam. Chciałby był w nie wpoić wszystkie cnoty i wszystką wiedzę świata, a wadami dzieci i złymi stopniami tak się martwił, że często nauczyciele ukrywali przed nim prawdę, żeby go oszczędzać. Jeden z jego przyjaciół nazywał go pelikanem i utrzymywał, że dzieci swoje Stamarski żywił krwią własną. W karty nie grał, a gdy mówił, że idzie na winta, wiedziano, że się udaje do dziecinnego pokoju. Gdy się śmiano z jego manii ojcowskiej, nie bronił się żadnymi argumentami pedagogicznymi.
– Wolno każdemu spędzać godziny wytchnienia, jak mu się podoba – mówił; – wy macie swego winta, ja mam moje dzieci.
Te swoje dzieciaki, którym dla zabawy budował mosty i pałace z klocków, którym rysował całe menażerye zwierząt, otaczał wszystkiem, co tylko mogły dać pieniądze, – były to panięta, żywione, obsługiwane, uczone i otoczone ciągłą opieką, jak gdyby miały dostać znaczną fortunę w dziedzictwie. Rodzina – to był jego zbytek, jego duma i jego rozkosz. Gdy zmęczony pracą, a często zgryziony stosunkiem z podwładnymi i z władzą swoją, wracał do domu ze zmarszczonem czołem, z umysłem wyczerpanym, dość mu było wejść do oświetlonej sali stołowej, gdzie już czekała jego ukochana żona, jego śliczne, postrojone, wypieszczone dzieci, by odżyć i poczuć się lak szczęśliwym, że mu wszystkie uboczne troski z oczu znikały. Obok siebie sadzał Zosię i Rózię, i czuł się zupełnie zadowolonym, gdy mógł pogłaskać główkę jednej ze swych małych dziewczynek i spojrzeć na siedzącą naprzeciwko Karolę, obok której jaśniała postać Aliny.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że sam już się był przyzwyczaił do zbytku, którym otaczał rodzinę. Zewnętrzna strona obrazu już i dla niego miała urok nieprzeparty. Tego dnia, w którym rano rozmawiał z Aliną, pierwszy raz, siłą wyobraźni, przeniósł tę wykwintną rodzinę swoją w ściany ciasnego mieszkania. Wystawił ją sobie siadającą do obiadu ubogich, z jedną lampą, zawieszoną nad stołem, nabytym ceratą, z pokojówką, wnoszącą półmiski z małej kuchenki…
Spojrzał z przestrachem na Karolę, na Alinę, na swoich chłopców, tak lubiących uczniowski apetyt zadawalniać wybornemi potrawami, na małe dziewczynki, ubierane jasno, zwykle biało, do obiadu. Dreszcz go przeniknął. Czy będzie mógł dać im przynajmniej ten stół z ceratą i tę pokojówkę, odbierającą półmiski od kucharki? Może jedzenie musiałaby przynosić Alinka? – Potarł ręką czoło i spojrzał na starszą córkę z wyrazem takiego bólu, że ona odgadła prawie jego myśli. Po obiedzie, gdy mu podawała czarną kawę w salonie, szepnęła mu, przysuwając do jego ucha swoje rumiane, prześliczne usta:
– Gdy ludzie są przez miłość tak szczęśliwi, jak my, żadne niepowodzenia materyalne krzywdy im uczynić nie mogą.
Karola nie pijała kawy. Po obiedzie, jeżeli nie było gości, siadała zwykle do fortepianu i grywała przez chwilę dla męża, który namiętnie lubił muzykę. Stamarski więc powiedział Alinie:
– Gdy będziemy biedni, mama, zamiast grać na fortepianie, będzie może musiała cerować pończochy!
Słowa te zadławiły go. Coś jakby łkanie podstąpiło mu do gardła. Udał, że się zakaszlał, i wyszedł z salonu.
– Marno – rzekła zamyślona Alina, gdy matka wstała od fortepianu, – jakbym ja chciała nauczyć się cerować!
– Cerować? Siatkę?
– Nie, mamo, chcę cerować pończochy.
– Fe, cerowane pończochy!
– Zaraz biegnę do Joanny. To musi być przecie łatwa robota.
Nazajutrz Alina, po swej pierwszej lekcyi w garderobie, siedziała w swoim pokoju, z ręką wsuniętą w skarpetkę Jasia, w której widniała ogromna dziura. Karola śmiała się.
– Co też tym dziewczętom przychodzi do głowy! Po obiedzie, gdy Alina znikła z salonu po czarnej kawie, Karola wzięła męża za rękę i, kładąc palec na ustach, pociągnęła, stąpając na palcach, do pokoju starszej córki. Otworzyła cicho drzwi i Stamarski ujrzał Alinę, schyloną nad niedokończoną jeszcze ogromną cerą. Nie od razu zrozumiał, czego od niego chciano, ale że Karola wybuchnęła śmiechem, więc się rzecz wykryła i wytoczono ją przed trybunał ojcowski.
– Patrzaj, ceruje skarpetki dla chłopców!
Stamarskiego przejęło nagłe wzruszenie, nieusprawiedliwione drobnym, zabawnym wypadkiem. Porwał córkę w objęcia, szepcąc wśród pocałunków:
– Moje dobre, moje odważne dziecię!
A Karola wołała:
– Chciała być praczką, albo kucharką, ale widzę, że nie będzie ani jednem, ani drugiem; nie będzie też nauczycielką śpiewu ani w Łodzi, ani w Lublinie. Zmieniła powołanie. Będzie szwaczką, i to szwaczką zapaloną! Wyobraź sobie, nic innego nie robi, tylko ceruje!
– Może pójdzie za ubogiego człowieka – rzekł Stamarski.
– A tak! "Ubóstwo nikogo nie plami." Przypominam sobie, że takie zdanie pisywałam w dzieciństwie z wzoru do kaligrafii. Nikogo nie plami, ale że okrywa plamami i cerami, to niezawodnie! Gdy Alinka przestanie ściągać wkoło cery pończochę, cerując, to już będzie mogła pójść za ubogiego człowieka. Będzie już miała zupełne przygotowanie do życia w nędzy!
Ironia Karoli zabolała jej męża.
– Jeszcze jej nie oddajemy na nędzę – odparł. – No, chodźmy do salonu. Zagraj mi który z mazurków Chopina, a potem Alinka zaśpiewa. Miewam czasem takie muzykalne głody!… Dobrze, że je zaspokajać mogę, nie wychodząc z domu.
* * *
Grom spadł z jasnego nieba, bo właśnie wtedy, gdy Stamarski miał zupełną nadzieję, że, dzięki protekcyi, zostanie na swojem stanowisku. Znalazłszy się "na bruku," jak się wyrażał, zadziwił się sam, że cios ten mniej go zabolał, niż to przypuszczał. Jego czynna, energiczna natura poczuła ostrogę.
Był pewien, że siły swoje jeszcze spożytkować potrafi, by rodzinie zapewnić wygodę i dostatek, a dzieciom wychowanie. Otrzymał jednorazowy zasiłek, który sprawił, że dotychczasowy tryb domu mało został zmieniony. Mieszkanie na rok było najęte, odprawiono więc tylko dwoje służących i sprzedano konie i powozy.
Stamarski szukał posady. Tymczasem brał pracę, jaka mu się przedstawiała. Przyjął skromny zarobek w wielkim domu komisowym, potem począł z domu wychodzić o piątej rano i wracał dopiero o wpół do dziewiątej, na kwadrans, lub nie wracał wcale przed obiadem. Zapytywany przez żonę, odpowiadał ogólnikowo, że miał rano zajęcie, że lubił wstawać wcześnie i że to mu na zdrowie służyło – ale był coraz mizerniejszy.
Alina postanowiła wykryć przyczynę tych rannych wycieczek. Pewnego dnia, w połowie lutego, wstała o czwartej i ubrana czarno, z gęstą woalką na twarzy, czekała na ojca na rogu ulicy, a potem szła zdala za nim, nie spuszczając go z oka. Była jeszcze noc zupełna i latarnie oświecały ulice. Stamarski szedł z Alei Jerozolimskiej, gdzie mieszkał, aż na Zjazd, piechotą. Po coraz ciemniejszych przejściach dostał się wreszcie nad Wisłę, gdzie były sadze z rybami, należącemi do spółki, dzierżawiącej kilka stawów i jezior w Augustowskiem. Wkrótce po Stamarskim poczęli się schodzić rozmaici przekupnie i dostarczyciele restauracyjni, a nawet kucharki, i nastąpiła sprzedaż ryb-
Stamarski kontrolował wagę, zapisywał do księgi, odbierał pieniądze – to wszystko o szarzejącym świcie, wśród wiatru i błota, mając tylko za schronienie barak, gdzie wnoszone mokre ryby zalewały podłogę. Dyrektor, któremu się jeszcze kilka miesięcy temu tak nizko kłaniano, wyglądał tu jak pospolity handlarz, znający się na gatunkach i wartości ryb. Alina, wmieszana wśród przekupniów, patrzała na ojca z podziwem, z uwielbieniem, z trwogą. Więc on się w ten sposób zamęczał dla rodziny! Nieprzyzwyczajonemu do takiej pracy, do tak rannego wstawania, groziło to chorobą, zaziębieniem się. Od Wisły dął wiatr tak mroźny, a on w krótkiem futerku godzinami całemi stał przy wyjmowaniu ryb, a następnie przy ich wadze i sprzedaży.
Stamarski swojem okiem zwierzchnika, widzącem zawsze wszystko, dostrzegł był, gdy się rozwidniło, wiotką, elegancką postać kobiety, z twarzą zasłoniętą gęstą woalką, i choć Alina wzięła była stare futro matki, którego od dawna nikt nic nosił, jednak ojciec ją poznał.
Przestrach, a potem rozrzewnienie odmalowało się na jego twarzy.
– Po co tu przyszłaś? Idź stąd, zmiłuj się… zaziębisz się… moje dziecko, cóż to za nierozsądek!
– Który tatuś popełnia codziennie!
– Ach, ja co innego! Idź, jeżeli mnie kochasz! taka przechadzka po nocy, nad Wisłą, jest dla ciebie po prostu niebezpieczną! Moje dziecko, nie róbże mi tej przykrości! Tyle ludzi na nas patrzy!
Alina poszła ze zwieszoną głową,. Nogi jej, obute wykwintnie, brodziły po błocie, zmieszanem ze śniegiem, lecz ani o tem wiedziała. Na jej umysł spadło po raz pierwszy dotykalne widmo przyszłości, w której, dla uniknięcia nędzy, ojciec jej będzie musiał zaprzedawać się pracy nad siły, zużywającej, a mało popłatnej. Wróciła do domu ciepłego i wygodnego, gdzie służący sprzątali już i froterowali, a Staś i Jaś pochłaniali łapczywie śniadanie, gdyż ledwie mieli kwadrans czasu przed rozpoczęciem się wykładów szkolnych. Matka i dziewczynki spały jeszcze. Alina, przebrawszy się, weszła do pokoju dzieci. Patrzała na jasne główki siostrzyczek, spoczywających w białych łóżeczkach, wśród białych firanek, i oczy jej dojrzały całą przepaść, leżącą między światem, w którym obracała się dotąd, a tym drugim, światem ciężkiej pracy, rannego wstawania, zabłoconego obuwia i rąk sinych i grubych. Patrząc na uśpione siostrzyczki, przypominała sobie małego, drżącego chłopca, nabierającego nad Wisłą piasek w worek, który ledwie mógł udźwignąć. Chodziła po pokoju i doczekała się obudzenia dzieci, które bona przyszła myć, czesać, ubierać. To były istne obrzędy, zabierające mnóstwo czasu. Dzieci, w rannych ponsowych sukienkach, wyspane, czyste, z ciepłemi, białemi rączkami, poszły, jak zwykle, do pokoju matki, leżącej jeszcze w łóżku. Alina weszła za niemi i oddała Karoli roztargnione "dzień dobry." Głowa jej pracowała. Nierówność losu i obdarowania, ten ojciec, stojący przed świtem w mroźnym wietrze, i matka wśród puchów i koronek ciepłego posłania, ten obdarty chłopczyna, schylony nad kupą zimnego piasku, i śliczne siostrzyczki, wychodzące jak pieścidełka z długiego obrzędu rannego ubierania się – to wszystko krążyło po głowie Aliny w sposób niewyraźny, a jednak czuła ona, że dzisiejszy ranek był chwilą ważną w jej życiu, że coś z niego dla niej wyrosnąć musi. Czuła też dokładnie inną jeszcze prawdę: jej matka nie będzie nigdy zdolna pojąć położenia, nigdy odważnie obok ojca w pracy stanąć nie potrafi. Dzieci, klęczące przy łóżku matki, gdyż codziennie przychodziły tu na pacierz, stanowiły śliczny obrazek: Dwie jasne główki, o włosach błyszczących jak jedwab, niebieskie oczęta, wzniesione ku ukrzyżowanemu Chrystusowi u wezgłowia matki, dwa dziecinne głosiki, mówiące jednocześnie słowa modlitwy.
Wielki ból napełnił serce Aliny. Co życie uczyni z tym całym wdziękiem, wypieszczonym, wychuchanym, wypielęgnowanym? Życie łamać, deptać i gruchotać tak lubi. Czy ojciec jej nie na próżno nastawia piersi, by zasłonić rodzinę, od grożących ciosów? Czy jego zdrowie znieść potrafi wysiłki, na które odwaga się porywa? Nie, tak być nie mogło, by jeden z członków rodziny zabijał się pracą na to, by inni używali tylko, nic nie przynosząc!
Tego jeszcze dnia udała się do kilku biur, stręczących nauczycieli i nauczycielki. Chciała dawać lekcye na godziny, nie opuszczając Warszawy, i spróbować, ile tym sposobem zarobić potrafi. Wiedziała, że zarobek nauczycielki, chodzącej z godziny na godzinę, był ciężki z powodu ogromnej konkurencyi. Było w Warszawie prawie więcej nauczycieli i korepetytorów, niż uczniów, a i tu, jak we wszystkiem, wiele stanowiła moda i zdobyta reputacya. Nauczycielki poczynające przyjmowały często tak skromną zapłatę, że, biegając z godziny na godzinę, cały swój zarobek wydawały na trzewiki.
– Dobre i to – myślała Alina, – przynajmniej trzewiki kupowałabym z własnego zarobku.
Ojca błagała, by się zrzekł miejsca kontrolera przy sprzedaży ryb, ale odrzekł:
– Zrzeknę się tego, gdy znajdę inne, lepsze miejsce. Tymczasem muszę iść za radą, którą niegdyś dawałem innym: brać miejsce, jakie się przedstawia, nie wyobrażając sobie, że się jest stworzonym do posady wyższej. Bardzo jestem kontent, że przy tych rybach choć dwadzieścia rubli miesięcznie zarobić mogę.
Alina załamała ręce.
Dwadzieścia rubli miesięcznie! I dlatego jej ojciec wstawał przed świtem w zimie i szedł piechotą pół mili drogi po błocie i zawiei!
– Dwadzieścia rubli wcale niejest do pogardzenia, moje dziecię, szczególniej, że mi to zabiera godziny, których inaczej na pracę zarobkową użyćbym nie mógł.
Z trudem udało się Alinie dostać dwie godziny lekcyi dziennie, na które biegła z radością i z wielkim zapałem w duszy. Przestawała więc być zbytkiem rodziny, a zaczynała być jej pożyteeznością!
Miała z powodu tych lekcyi prawdziwe przejścia z matką. Karola nie na żarty gniewała się na córkę, która nie chciała bywać w świecie, dawała lekcye siostrzyczkom w domu, a płatne za domem, a przytem jeszcze uczyła się szycia i kroju. Jak wszelkiemu zajęciu, tak i szyciu oddawała się z wytrwałością i zapałem, choć jej ręce, od dzieciństwa do pracy takiej nieprzywykłe, z igłą poczynały sobie niezręcznie. Miała palce pokłute, co Karolę do rozpaczy przywodziło. Wytaczała sprawę przed ojcem, któremu Alina zamykała usta jednem słowem:
– Teraz dopiero, z tymi pokłutymi palcami zmęczona wieczorem nie zabawą, lecz pracą, czuję się zupełnie szczęśliwą! Dopiero teraz dobrze mi na świecie!
Mówiła, co czuła rzeczywiście. Jej dzielna natura, potrzebująca żyć prawdą i czynem, była teraz zadowoloną.
Usiłowała też wpłynąć na braci, ale spotykała się u nich z tym rodzajem apatyi, jaką przeciążenie nauką szkolną wyradza czasem w chłopcach. Rozumieli niby zmianę położenia, ale byli wymyślni w jedzeniu i mieli przesadne pojęcie o tem, jak po – winna być uprasowana koszula męska, jaki krawat włożyć można, a jaki okryłby wstydem na całe życie. Miasto, w którem żyli od dzieciństwa, i wychowanie Karoli uczyniło ich próżnymi młodzikami, którym własna ich przystojność i wysokie stanowisko ojca przewróciły w głowie. Mieli przytem wielką pewność siebie i niedbałość młodości, zamykającą oczy na to, co smutnego może przynieść jutro.
Na święty Jan przeniesiono się do innego mieszkania. Pierwsze piętro zamieniono na drugie, a Stamarski aż ukląkł przed żoną, przepraszając, że ją do takiej nędzy wprowadza. Karola, zapewniła, że potrafi tu istnieć, ale gdy mąż i córka urządzili w mieszkaniu wszystko i gdy się tam znalazła, utrzymywać zaczęła, że ją te ściany duszą. W kilka dni po przenosinach rzekła mężowi głosem dogorywającym:
– Będziemy musieli zmienić to mieszkanie. Ty wiesz, jak ja nie znoszę wyziewów kuchennych, a tu wiecznie do stołowego pokoju z półmiskiem wchodzi zapach smażonego mięsa i gotowanych jarzyn! Nie mogę się też przyzwyczaić do usługi kobiecej przy stole. Do spódnic Anusi przyczepiają się zapachy smażenia.
Niegdyś miła i wesoła Karola bywała teraz złym humorze. Nie siadała już do fortepianu i czuła się ptakiem w klatce. Chłopcy tylko pojechali na wakacye do krewnych na wieś, reszta rodziny została w mieście. Karola z wachlarzem w ręku od rana do wieczora, ubrana w lekki peniuar, leżała na skórą wybitym szezlongu, wieczorem zaś, wystrojona, wychodziła na spacer, ubolewając, że nikogo ze znajomych się nie spotyka, bo to już trzeba szczególniejszego amatorstwa, by siedzieć w Warszawie latem.
Przed mężem udawała jeszcze trochę pogody i spokoju. Żale jej i narzekania płynęły przed Aliną, która matkę uspokajała, jak mogła. Nie miała teraz swoich lekcyi. Jej uczniowie byli na letniem mieszkaniu i to jej nasunęło smutne rozmyślania nad małym zarobkiem, który otrzymać mogła, dając lekcye na godziny. Znajdowały się różne potrzeby domowe i serce jej się krajało, gdy musiała iść do ojca po pieniądze. Zaczęła teraz poszukiwać miejsca stałej nauczycielki domowej w Warszawie. Przedstawiało się to i owo, lecz Alina wahała się jeszcze, gdy pocztą miejską odebrała zawiadomienie jednego z biur stręczących, że było do zajęcia w okolicach Wilna miejsce, wysoko płatne. Alina odpowiedziała, że rodziców opuście nie może, lecz po nocy bezsennej zdecydowała się pomówić bliżej o owem miejscu. We dwa dni potem siedziała w saloniku pani Datkiewiczowej, osoby, stręczącej nauczycielki. Serce jej zabiło, gdy usłyszała szarpnięcie dzwonka, a potem zapytanie, uczynione silnym, męskim głosem:
– Jest pani?
Po chwili do salonu wszedł bardzo wysoki i barczysty, niemłody już mężczyzna, z zużytym kapeluszem w ręku, ubrany niedbale, z podniesioną, siwiejącą głową, z przymrużonemi oczyma, który, pomimo niemodnego i widocznie noszonego już dłużej ubrania, pomimo zbyt głośnej mowy, miał minę człowieka, znającego formy światowe. Wyglądał na oryginała, lecz nie na gbura. Niedbałość jego o pozory raczej imponowała, niż pozwalała posądzać o brak tradycyi i wychowania.
– Czy mam przyjemność… panna Stamarska? Alina skłoniła się, wstawszy.
– Prędowicz.
Zapanowała chwila ciężkiego milczenia. Alina po raz pierwszy doznała uczuć człowieka, któremu się przyglądają jako towarowi do wzięcia lub do odrzucenia. Było coś upokarzającego w spojrzeniu przymrużonych oczu Prędowicza, utkwionemi w twarzy pięknej dziewczyny. Stała przed nim zarumieniona, a on patrzał z uśmiechem znawcy, nie starając się wyprowadzić jej z kłopotu. Poczuła się obrażoną. Jego badawcze i, jak się jej wydało, lekceważące spojrzenia poruszyły w niej dumę osoby, która dotąd nigdy w zależnem położeniu się nie znajdowała.
– Mam dziewięcioletnią dziewczynkę – ozwał się wreszcie donośnym głosem, rozpierając się w fotelu i podnosząc głowę. – Dziecko to potrzebuje opieki i nauki. Wychowuje się u pani Skierczyny, mojej świekry. Straciłem żonę sześć lat temu.. Pani Datkiewiczowa powiedziała rai, że pani mogłaby przyjąć… Czy pani zajmowała się już dziećmi? Ma pani jakie świadectwa?
– Nie mam żadnych.
– I tak bez żadnych rekomendacyi?… Żadnego świadectwa, oprócz tego, które natura wypisała?
Alina spojrzała pytająco.
– Natura przecie każdemu wypisuje coś na czole, w oczach, w uśmiechu.
Alinie się wydało, że ją obrażano. Poczuła się dotkniętą do żywego. Postanowiła nagle położyć Prędowiczowi tak wysokie warunki, by się na nie nie zgodził.
– Dziecko wreszcie nie potrzebuje jeszcze profesorskich wykładów – mówił Prędowicz, – pragnę też, by go nie zamęczano nauką…
Alina, ciągle dumna i obrażona, przerwała:
– Ze względu na tak małe dziecko, warunki moje wydadzą się zapewne panu nieprzystępne. Gdyby tak było, rozmowa nasza byłaby niepotrzebna. Ja żądam dwóch tysięcy rubli wynagrodzenia.
Prędowicz spojrzał z drwiącą miną na zarumienioną dziewczynę. Uśmiechnął się i przymrużył oczy.
– Te dwa tysiące rubli bardzo łatwo przeszły pani przez usta – ozwał się. – Gdzie pani słyszała o takiej pensyi dla nauczycielki domowej? Dwa tysiące rubli, wygody, utrzymanie!… To jest zarobek wysokiego urzędnika lub profesora! Czy może tu w Warszawie taką płacę się dostaje?…
– Czuję, że wymagania moje mogą się panu wydawać wygórowanemi, ale nic z nich ustąpić nie mogę. Zatem przepraszani pana, żem go tu trudziła. Bardzo tego żałuję.
– Ja tylko admiruję zimną krew i pewność siebie, z jaką mi pani postawiła swoją propozycyę.
– Miałam prawo ją postawie, tak jak pan ma prawo jej nie przyjąć.
Alina czuła zadowolenie w duszy, że z tym drwiącym jegomościa skończyła już wszelkie stosunki. Pragnęła jak najprędzej uciec z salonu Datkiewiczowej, swobodna, jak dotąd, niezwiązana żadną umową. Ukłoniła się rozpartemu w fotelu Prędowiczowi i już była u drzwi przedpokoju, gdy usłyszała głos donośny i drwiący:
– Panno Stamarska! niech pani nie ucieka! Zadziwię panią ogromnie. Ja się na warunki pani zgadzam!
Odwróciła się śpiesznie i spojrzała prosto w oczy uśmiechającemu się Prędowiczowi.
– Rzeczywiście mnie pan zadziwia – rzekła; – pan mnie nie zna, nie wie pan, com warta, co umiem, czy zasługuję na zaufanie, czy kierowniczką dziecka być potrafię, i zgadza się pan na płacenie mi rocznie ogromnej sumy, na danie mi wygód w zamożnym domu… Dlaczego pan to robi?
– O, ja wcale zasług pani nie oceniam i nie przypuszczam, by dla dziesięcioletniego dziecka jakakolwiek nauczycielka warta była tak wysokiej zapłaty.
– Więc dlaczego pan się na tę zapłatę zgadza?
– Spotkały się tu dwa kobiece kaprysy, dwie fantazye, które się doskonale schodzą. Miałem siostrę. Umierając, przeznaczyła ona tak wysoki roczny dochód na opłacanie nauki Mieci, że nauczycielki mojej córki muszą być płatne jak profesorowie. Pani ze swoim kaprysem przychodzi ułatwić mi to zadanie. Z tego względu żądania pani mi dogadzają.
– Jako konieczny warunek postawiłabym też miesiąc wakacyi i wyjazd na święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Muszę też prosić o parę dni do namysłu.
– Potrzebuje pani jeszcze namysłu… To pani jest osobą niełatwą do zadowolenia!
Wymówił to tak drwiąco, że Alina, dotknięta znowu, rzekła:
– A więc nie o namysł proszę, zgadzam się od razu, ale pod warunkiem, że to będzie na dwa miesiące. Po dwóch miesiącach i ja mam prawo zerwać umowę i pan także.
– Kiedy pani będzie gotowa do drogi?
– Za tydzień.
– A więc od jutra za tydzień konie czekać będą na panią na stacyi Wilejka. Stamtąd będzie pani miała jeszcze trzy godziny drogi powozem.
Gdy po ułożeniu wszystkich szczegółów przyszłej podróży Prędowicz wyszedł i Alina znalazła się sama, do duszy jej wtargnęły niepokój i trwoga. Zdecydowała się tak nagle, zrobiła układ, nic nie, mówiąc rodzicom – i teraz dopiero poczuła w całej pełni, jakiem przejściem dla wszystkich będzie rozłączenie się. Jakże ta rodzina, ten dom istnieć będzie bez niej? Jakże osamotnionym poczuje się ojciec!
Biegła śpiesznie do domu, gdzie ją przyjęła matka utyskiwaniem na swoje położenie obecne. Żalącej się matce Alina nie śmiała powiedzieć, że ją opuścić zamierza. Serce poczynało kołatać w piersiach dziewczyny, ile razy przystąpić chciała do wyznania. Wyrzucała sobie słabość. Postanowiła iść w życiu o własnej sile, a brakło jej odwagi przy pierwszym kroku. Musiała wszakże, dnia tego jeszcze, wyznać wszystko rodzicom.
W pokoju ojca, do którego weszła, zastała żyda, który kładł na stole jakieś pieniądze. Przeczucie nagłe a wyraźne szarpnęło sercem Aliny. Ojciec jej zaciągał jakąś pożyczkę, albo za bezcen sprzedał jakiś kosztowny przedmiot. Zmieszanie się jego wobec wchodzącej córki dostatecznie dowodziło, że niedaleką była prawdy. Stamarski wrzucił pieniądze do szuflady biurka, pożegnał kłaniającego się żyda i uśmiechnął się do Aliny trochę smutno, ale z wielką czułością.
Alina postanowiła nie zwlekać z wyznaniem i od razu spalić za sobą mosty – rzekła więc śpiesznie, jakby wypowiadała pamięciową lekcyę:
– Mam tatusia błagać o przebaczenie… uczyniłam bez jego wiedzy postanowienie… przyjęłam miejsce nauczycielki domowej.