Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na służbie. Tom 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na służbie. Tom 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 353 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść

Tom I

War­sza­wa

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

1896

Już od ja­kie­goś cza­su prze­paść pod sto­pa­mi Ze­no­na Sta­mar­skie­go sta­ła otwar­ta, ale on jej wi­dzieć nie chciał. Płon­ne­mi na­dzie­ja­mi się łu­dził; nie mógł uwie­rzyć, by los zwró­cił się prze­ciw­ko nie­mu. Przy­ja­cio­łom swo­im mó­wił, na­wpół się za­głu­sza­jąc, na­wpół z do­brą wia­rą, że krą­żą­ce po­gło­ski były zwy­czaj­nem plot­kar­stwem war­szaw­skiem, i do­da­wał, sam so­bie wma­wia­jąc od­wa­gę: "W każ­dym ra­zie, ja­koś so­bie dam radę." Wie­rzo­no pra­wie, że ją so­bie da. Po­wo­dzi­ło mu się do­tąd w ży­ciu tak świet­nie, że go cy­to­wa­no mło­dzie­ży na do­rob­ku jako do­wód, że zdol­no­ścią i pra­cą moż­na dojść do wiel­kiej ka­ry­ery. Uwa­ża­no wszak­że, że, po­mi­mo spo­ko­ju i we­so­ło­ści, na któ­re się zdo­by­wał, w ostat­nich kil­ku ty­go­dniach osi­wiał, zmi­zer­niał i oczy si – nemi ob­wód­ka­mi mu się pod­kro­iły. Nie chciał przy­pusz­czać, by miał ru­nąć z wy­so­ko­ści, na któ­rą się wzniósł o wła­snych si­łach, a jed­nak już samo bro­nie­nie się od przy­pusz­cze­nia tego nur­to­wa­ło go we­wnętrz­nie, jak po­czy­na­ją­ca się cho­ro­ba. Wi­dok uwiel­bia­nej żony i licz­nej gro­mad­ki dzie­ci da­wał mu te­raz głu­che oba­wy, któ­rym się oprzeć nie mógł. Zdej­mo­wał go strach, że uko­cha­na Ka­ro­la cze­goś do­my­ślać się za­cznie, że jej ktoś szep­nie wieść nie­szczę­sną. Lu­dzie tak lu­bią prze­po­wia­dać klę­ski! Jak wro­ny i kru­ki, le­cą­ce za ar­mią pod­czas woj­ny, tak ku­mosz­ki i przy­ja­cie­le twoi i two­ich obia­dów wie­trzą zda­la nie­po­wo­dze­nie i kra­ka­niem je za­po­wia­da­ją!

Ale Ka­ro­la nie do­my­śla­ła się ni­cze­go. Do gło­wy jej nig­dy nie przy­szło, że los może jej od­mó­wić tego, co uwa­ża­ła za swo­je pra­wo. Była pew­na, że od ży­cia na­le­ży jej się wszyst­ko, co może ono dać naj­lep­sze­go. Wresz­cie nie roz­my­śla­ła nad przy­szło­ścią. Czer­pa­ła z kie­sze­ni mę­żow­skiej, za­wsze dla sie­bie otwar­tej; po­zwa­la­ła, by ją uwiel­bia­no, by jej do­ga­dza­no i by ją ży­cie uno­si­ło na fali le­ni­wej, peł­nej bla­sków, a ko­ły­szą­cej do bez­myśl­ne­go szczę­ścia.

W ostat­nich kil­ku la­tach ży­cie Sta­mar­skich sta­ło się było jesz­cze wy­staw­niej­szem, jesz­cze świet­niej­szem, niż daw­niej. Przy­czy­ną tego była cór­ka ich naj­star­sza, Ali­na, uko­cha­ne dzie­cię ojca i chlu­ba próż­nej mat­ki. Od chwi­li, gdy dziew­czy­na w świat wpro­wa­dzo­ną zo­sta­ła, wszyst­kie my­śli ro­dzi­ców szcze­gól­niej wko­ło niej się ob­ra­ca­ły. Mat­ce by­ło­by się wy­da­wa­ło zbrod­nią po­zba­wić ją jed­ne­go balu, jed­ne­go kon­cer­tu, spa­ce­ru, po­dró­ży. Żad­ne przed­sta­wie­nie lub za­ba­wa, gdzie pięk­ny świat był ze­bra­ny, nie mo­gły się obejść bez pań Sta­mar­skich. Ali­na wy­da­wa­ła się roz­ko­cha­nym w niej ro­dzi­com po­wo­ła­ną do tego, co się na­zy­wa zro­bie­niem świet­nej par­tyi. Mie­wa­ła też wko­ło sie­bie mnó­stwo krę­cą­cej się mło­dzie­ży, zdo­by­wa­ła na­wet ser­ca na­praw­dę, ale ja­koś się tak zda­rza­ło, że mię­dzy temi ser­ca­mi żad­ne nie mia­ło wiel­kiej for­tu­ny, jako opra­wy i dzie­wo­słę­ba. Mia­ła lat dwa­dzie­ścia trzy, mnó­stwo za sobą try­um­fów, po­wo­dzeń, ale do­tąd nie była na­rze­czo­ną. Mó­wio­no o niej za wie­le, za­nad­to się po­do­ba­ła, i ta cała pię­cio­let­nia ka­ry­era pan­ny na wy­da­niu, zda­ją­cej się być prze­zna­czo­ną do świet­ne­go mał­żeń­stwa, po­zo­sta­wi­ła jej ro­dzi­com małą kru­szy­nę za­wo­du i roz­cza­ro­wa­nia w du­szy.

Ona sama wie­dzia­ła, że do ży­cia, któ­re jej wieść ka­za­no, wca­le stwo­rzo­ną nie była. Z po­cząt­ku, gdy mia­ła lat ośm­na­ście, rzu­ci­ła się za mat­ką w wir świa­to­wy z upodo­ba­niem roz­ba­wio­ne­go dziec­ka; po­wo­li wszak­że od­czu­ła próż­nię sto­sun­ków, któ­re ją ota­cza­ły, i we­wnętrz­nie bun­to­wać się prze­ciw­ko nim za­czę­ła. Była ubo­gą, nie mia­ła żad­ne­go po­sa­gu, a chcia­no do­stać dla niej bo­ga­te­go męża. Po­win­na była sta­nąć w rzę­dzie dziew­cząt, pra­cu­ją­cych na chleb, a żyła w naj­wyż­szych zbyt­kach i do­stat­kach, ba­wiąc się i trwo­niąc mło­dość bez­czyn­nie. Przy­zwy­cza­je­nia próż­no­ści, wy­kwin­tu, świa­to­wo­ści, cię – żyły na niej, jak wię­zy, któ­re jej dano od dzie­ciń­stwa, a któ­re ona chcia­ła­by była po­tar­gać i sta­nąć na­resz­cie przed samą sobą i przed świa­tem w ca­łej praw­dzie swe­go rze­czy­wi­ste­go po­ło­że­nia. Bez­czyn­ność i kłam­stwo, wcie­lo­ne w ży­cie, du­si­ły ją wprost za gar­dło. Z ża­lem też wi­dzia­ła, że młod­sze jej ro­dzeń­stwo wy­cho­wa­ne było na tej sa­mej fał­szy­wej pod­sta­wie, któ­ra do­tąd jej ży­ciem kie­ro­wa­ła. Bra­cia jej i sio­stry byli znacz­nie młod­si od niej. Sta­ni­sław miał lat siedm­na­ście, Jan szes­na­ście, a dwie sio­strzycz­ki, bliź­niacz­ki: Zo­sia i Ró­zia, mia­ły za­le­d­wie po lat ośm. To da­wa­ło star­szej sio­strze wy­jąt­ko­we po­ło­że­nie w ro­dzi­nie. Czu­ła się po ma­cie­rzyń­sku od­po­wie­dzial­ną za tę gro­mad­kę i po ma­cie­rzyń­sku ją ko­cha­ła.

Ro­dzi­ce dali jej o wszyst­kiem zwod­ni­cze po­ję­cia, ale wy­cho­wał ją, wy­kształ­cił, na­uczył i oświe­cił świat. Daje on taką na­ukę pan­nom w jej po­ło­że­niu, tyl­ko nie każ­da wy­cią­gnąć ją umie, ani z niej ko­rzy­stać. Ali­na mia­ła ucho bar­dzo tkli­we na tony fał­szy­we, na wszel­kie nuty dzwię­czą­ce pu­sto, na wszel­kie od­cie­nie i mo­du­la­cye po­dej­rza­ne. Na­uczy­ło ją to zda­wać so­bie spra­wę do­kład­ną ze wszyst­kie­go i oca­li­ło jej umysł od zba­ła­mu­ce­nia. Do­świad­cze­nie przy­szło parę razy pod bar­dzo ostrą for­mą. Wi­dzia­ła mło­dych męż­czyzn, z któ­rych spoj­rze­nia i za­cho­wa­nia się od­ga­dy­wa­ła sil­ne dla sie­bie upodo­ba­nie, od­cho­dzą­cych na­gle od niej dla bo­ga­te­go oże­nie­nia się. Nie ko­cha­ła ich, może żad­ne­go z nich nie by­ła­by przy­ję­ła na męża, ale czu­ła ob­ra­zę, gniew i upo­ko­rze­nie. A więc pie­niądz, wo­bec któ­re­go nie nie zna­czy wdzięk, a mniej jesz­cze przy­mio­ty du­szy!…

Wła­śnie uku­to w War­sza­wie wy­ra­że­nie, któ­re we­dle gorz­kich my­śli Ali­ny do­sad­nie ma­lo­wa­ło po­ło­że­nie. Pan­ny bez po­sa­gu prze­zwa­no "pan­na­mi trę­do­wa­te­mu" Jak od trę­do­wa­tych na­le­ża­ło od nich ucie­kać. Przy­by­wa­ło się na tar­go­wi­sko sto­li­cy dla zro­bie­nia ka­ry­ery przez bo­ga­te oże­nie­nie się i przedew­szyst­kiem cho­dzi­ło o sumę po­sa­go­wą anio­ła, do któ­re­go przy­stę­pu się szu­ka­ło.

– Pan­na trę­do­wa­ta, jak ja… – mó­wi­ła cza­sem Ali­na.

Draż­ni­ła ro­dzi­ców tem wy­ra­że­niem.

– Ale owszem, owszem, rada je­stem po­ło­że­niu mo­je­mu – do­da­wa­ła z dumą; – przy­najm­niej nikt w ży­ciu nie po­ko­cha mię dla mo­je­go wor­ka, a jak mię kto po­ko­cha dla mnie sa­mej, to mu wie­rzyć będę mo­gła.

Była w grun­cie prze­ko­na­na, że się taki znaj­dzie na sze­ro­kim świe­cie. Tyl­ko jej brak było sze­ro­kie­go świa­ta. Wiel­ki świat jej nie wy­star­czał. Tak­by była chcia­ła po­cząć coś na wła­sną rękę, prze­ko­nać się, czy o wła­snych si­łach radę so­bie dać po­tra­fi. Za­zdro­ści­ła tym dziew­czę­tom, któ­re swą pra­cą zdo­by­wa­ją chleb. Prze­ja­dły jej się bale i rau­ty, ckli­wo jej się ro­bi­ło na myśl o ko­kie­te­ryi, flir­cie, ma­łych wal­kach mi­ło­ści wła­snej, o za­zdro­ściach i plot­kach. Chcia­ła­by była miesz­kać gdzie na wsi, za­grze­bać się na wsi! Bła­ga­ła nie­raz mat­kę, by opu­ści­ły jaką za­ba­wę i by choć cza­sem zo­sta­wio­no jej moż­ność ci­che­go prze­sie­dze­nia wie­czo­ru z książ­ką po­waż­ną w ręku. Ale Ka­ro­la Sta­mar­ska była nie­ubła­ga­na. Nie moż­na było za­my­kać się i od­su­wać od lu­dzi, gdy się było do­ro­słą, pan­ną. Cóż­by świat po­wie­dział? – A niech so­bie mówi, co chce!

– Nie, nie, moje dziec­ko. Dla do­ro­słej pan­ny by­ło­by po pro­stu śmiesz­no­ścią nie przyj­mo­wać za­pro­szeń i spę­dzać wie­czo­ry z książ­ką w ręku. Na­wet się nie przy­zna­waj, że lu­bisz po­waż­ne czy­ta­nie. Ja wiem, że te­raz pan­ny z mło­dy­mi ludź­mi przy ko­la­cyi na balu mó­wią o związ­kach che­micz­nych i o hy­po­te­zach na­uko­wych, ale wierz mi, ta­kie pan­ny by­wa­ją oto­czo­ne, jed­nak nie po­do­ba­ją się na­praw­dę. Nikt nie chce sa­want­ki na żonę.

– Nie chcę być żoną ni­czy­ją, a o che­mii nie mó­wię dla­te­go tyl­ko, że nie lu­bię wma­wiać lu­dziom, że je­stem uczo­na, gdy na­uki li­znę­łam tyl­ko. Ale roz­mo­wy na­uko­we mają to do­bre­go, że po nich nie zo­sta­je w du­szy ta roz­pacz­li­wa ckli­wość, któ­rą z więk­szej czę­ści wie­czo­rów i ze­brań wy­no­szę. Mama nie ma po­ję­cia, jak mnie tak zwa­ny świat nu­dzi z każ­dym ro­kiem wię­cej. Chcia­ła­bym być na­uczy­ciel­ką, bu­chal­ter­ką, te­le­gra­fist­ką…

– Ach, jak ja nie cier­pię eman­cy­pa­cyi!…

– Nie, to nie ma z eman­cy­pa­cyą nic wspól­ne­go! Nie chcę wkra­czać w pra­wa mę­skie, tyl­ko, po pro­stu, pra­gnę pra­co­wać. Kie­dy mamę razi za­wód bu­chal­ter­ki i te­le­gra­fist­ki, to mogę być pracz­ką, mogę być ku­char­ką, by­le­bym prze­sta­ła być pan­ną, go­nią­cą za świet­ną par­tyą!

– Moje dziec­ko, kto ci tak prze­wró­cił w gło­wie?!

Ali­na ści­ska­ła mat­kę, wi­dząc jej roz­pacz i obu­rze­nie. Utrzy­my­wa­ła, śmie­jąc się, iż czy­ni to dla ro­dzi­ców, że nie bę­dzie ani pracz­ką, ani ku­char­ką, bo wie, coby to była za rzecz okrop­na dla nieb., gdy­by ręce pier­wo­rod­nej cór­ki prze­sta­ły być ar­cy­dzie­łem sta­ran­no­ści i ostat­niem sło­wem wy­kwin­tu. Więc bę­dzie na­uczy­ciel­ką śpie­wu w Ło­dzi, albo w Lu­bli­nie.

Na jed­nym wie­czo­rze, na któ­rym Ali­na upro­szo­ną zo­sta­ła o za­śpie­wa­nie paru pio­se­nek, pod­słu­cha­ła przy­pad­kiem roz­mo­wę, któ­ra za­pa­dła w jej umysł głę­bo­ko.

– Ślicz­ny głos! – mó­wił je­den ze star­szych męż­czyzn do dru­gie­go. – Cie­kaw je­stem, na jaki ton sło­wik ten śpie­wać za­cznie, gdy mu za­brak­nie pu­chu w gnieź­dzie i gdy pad­nie na­gle na twar­dą zie­mię. Roz­bi­je się to i zmar­nie­je, bo to pra­co­wać nie po­tra­fi. Wy­cho­wa­ne w ta­kich zbyt­kach, w ta­kiem zu­peł­nem nie­po­ję­ciu o tem, co to oszczęd­ność i ra­chu­nek!

– To praw­da – do­dał dru­gi. – Co ta­kie stwo­rze­nie może ro­bić? Za­rę­czam, że się to samo na­wet ubrać i ucze­sać nie po­tra­fi. Ubo­gi czło­wiek ta­kiej dziew­czy­ny do ni­cze­go wziąć za żonę nie może; bo­ga­ty, po więk­szej czę­ści, szu­ka też bo­ga­tej. Jed­no zo­sta­wa­ło­by dla niej. Jest tak pięk­na, że ła­two­by jej było…

– Aa… co ty mó­wisz! Prze­cie to dziec­ko z do­bre­go domu, uczci­wych ro­dzi­ców! Zmi­łuj się!…

– Bywa i to. Czę­sto ta­kie wy­cho­wa­nie i ta­kie przy­zwy­cza­je­nia… po­trze­bu­je się ko­niecz­nie zbyt­ku, a tu bie­da w oczy za­glą­da…

Ali­na nie słu­cha­ła dłu­żej. Ucie­kła z go­rą­ce­mi po­licz­ka­mi, ze łza­mi w oczach.

Gdy z mat­ką wró­ci­ły do domu, po­szła do swe­go po­ko­ju, ale nie po­ło­ży­ła się spać. Cze­ka­ła na obu­dze­nie się ojca, któ­ry wsta­wał o ósmej, a o dzie­wią­tej był już przy obo­wiąz­ku swo­im. Przez słu­żą­ce­go pro­si­ła go o chwi­lę roz­mo­wy i wkrót­ce zna­la­zła się z nim sam na sam w jego ga­bi­ne­cie.

Na twa­rzy jego za­uwa­ży­ła dziś wy­raź­niej, niż do­tąd, śla­dy tro­ski i bez­sen­no­ści. W spoj­rze­niu Sta­mar­skie­go, wi­ta­ją­cem ją, była czu­łość nie­zmier­na, ale tak­że jak­by od­cień li­to­ści i smut­ku. Otwo­rzył ra­mio­na na przy­ję­cie uko­cha­ne­go dziec­ka, a w uści­sku jego Ali­na od­czu­ła wiel­kie, ta­jem­ne wzru­sze­nie.

– Ta­tuś do­brze spał? – za­py­ta­ła.

– Nie bar­dzo. Od ja­kie­goś cza­su nie­do­brze sy­piam. Ale je­stem zu­peł­nie zdrów, więc to przej­dzie. Mie­wa­łem już parę razy w ży­ciu ta­kie bez sen­no­ści. A ty, moje dzie­cię, wca­le się nie kła­dłaś po balu? Moje ko­cha­nie mi wy­mi­zer­nie­je…

– O, czu­ję się tak sil­ną! Mój ta­tu­siu, czy ta­tuś bę­dzie chciał mó­wić ze mną, jak z do­ro­słą oso­bą, nie jak ze sła­bem dziec­kiem? Wczo­raj sły­sza – łam… przy­pad­kiem… Czy to ta­tu­sio­wi gro­zi utra­ta miej­sca?

Sta­mar­ski zbladł na­gle i war­gi mu się za­trzę­sły.

– Kto to mó­wił? – za­wo­łał zmie­nio­nym gło­sem. – Skąd wiesz?

– Wczo­raj mó­wio­no. Co w tem jest praw­dy?

– Mam na­dzie­ję, że nic. Moje ko­cha­nie, po co się drę­czyć na­przód? Nie mam so­bie nie do wy­rzu­ce­nia. Pra­co­wa­łem su­mien­nie. Nie, nie, to być nie może!

Ali­na spoj­rza­ła na ojca uważ­nie, po­tem zmu­si­ła go, by usiadł w fo­te­lu i, sama na jego ko­la­nach usiadł­szy, oto­czy­ła ra­mio­na­mi jego szy­ję. On szep­tał, ca­łu­jąc ją i piesz­cząc:

– Nie nie­po­kój się, nie bój się…

– Ja się o sie­bie nic a nic nie boję… boję się tyl­ko o was. Ale te­raz już wiem i wie­rzę. Za dwa mie­sią­ce, za mie­siąc może, bę­dzie­my ludź­mi zu­peł­nie ubo­gi­mi.

– Dam so­bie radę, znaj­dę inne miej­sce! Tyl­ko ma­mie nie nie mów, niech ona ni­cze­go się nie do­my­śla!

– Mo­że­by wła­śnie na­le­ża­ło mamę przy­go­to­wać.

Na twa­rzy Sta mar­skie­go od­bił się wy­raz cier­pie­nia i prze­stra­chu. Wy­da­ło mu się, że ra­mio­na cór­ki, opa­su­ją­ce jego szy­ję, du­szą go. Roz­plótł je, wziął dziew­czy­nę w pół, zmu­sza­jąc ją do wsta­nia, po­czął cho­dzić nie­spo­koj­nie po po­ko­ju z chmur­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– A więc nie mów­my ma­mie nic! – za­wo­ła­ła Ali­na – za­wsze bę­dzie dość cza­su.

– Boże, Boże! – mó­wił Sta­mar­ski, jak­by do sie­bie, – za coby na nas mia­ło spły­nąć ta­kie nie­szczę­ście?

– Mój ta­tu­siu, nie na­zy­waj­my tego nie­szczę­ściem. Wszak wszy­scy je­ste­śmy zdro­wi, ko­cha­my się… tyle jest lu­dzi bied­nych… ta­tuś bę­dzie pra­co­wał, ja będę pra­co­wa­ła!

– Eh, dziec­ko! czy ty wiesz, co to pra­ca?

– Wiem. Uczy­łam się tak dużo i wte­dy pra­co­wa­łam. Mu­zy­ka tak­że tyle mię wy­sił­ków kosz­to­wa­ła. O, ja tak wzdy­cham, tak tę­sk­nię do pra­cy!

Sta­mar­ski sta­nął przed cór­ką i mło­dą jej po­stać ob­jął wzro­kiem mi­ło­ści i roz­czu­le­nia.

– Ja wiem, żeś ty do­bra, żeś ty anioł, ale nie zda­jesz so­bie spra­wy, nie wiesz.

– Zda­je mi się, że do­brze ro­zu­miem wszyst­ko. Oto zja­da­li­śmy two­ją pra­cę, two­je zdol­no­ści, two­je siły. Ty je­den wno­si­łeś do domu, my­śmy wszy­scy tyl­ko z nie­go wy­no­sić umie­li. Te­raz wszyst­ko się zmie­ni: chłop­cy będą mu­sie­li za­ra­biać ko­re­pe­ty­cy­ami, ja za­pra­cu­ję na wy­cho­wa­nie dziew­czy­nek. Wszak nie­raz mi opo­wia­da­łeś, jak w wie­ku Sta­sia za­ra­bia­łeś już sam na sie­bie i utrzy­my­wa­łeś się w szko­łach. Za­py­tu­jesz, ta­tu­siu, za coby nas Bóg tak do­świad­czał? Może On nam zsy­ła do­bro­dziej­stwo, może chce oca­lić gro­mad­kę na­szych dzie­ci od przy­szło­ści nie­szczę­śli­wej lu­dzi, po­trze­bu­ją­cych ko­niecz­nie wy­da­wać, a nie umie­ją­cych na to za­ro­bić.

– O, dziec­ko, dziec­ko!…. żad­ne z wa­śnie po­tra­fi za­ro­bić… Mama… ona tak bez do­stat­ku ist­nieć nie może, jak ryba bez wody.

– Wszy­scy bę­dzie­my usi­ło­wa­li oszczę­dzić jej nę­dzy… Wresz­cie mama tak cię ko­cha, ta­tu­siu… ja my­ślę, że wszyst­ko moż­na zro­bić z sie­bie dla ko­goś, kogo się bar­dzo ko­cha.

– Wszyst­ko. I robi się z taką roz­ko­szą! Co mi zna­czy­ły noce, nad ra­chun­ka­mi spę­dza­ne, co wszel­kie uciąż­li­we po­dró­że, a na­wet nie­bez­pie­czeń­stwa, gdy wie­dzia­łem, że pra­cu­ję dla mamy, dla was! Ale co po­cząć, gdy na­gle z pod nóg usu­nie ci się warsz­tat?… Ta­kem ma­rzył, że ty bę­dziesz szczę­śli­wa!

– Al­boż szczę­śli­wą nie je­stem? I będę nią! Cze­góż mi do szczę­ścia bra­ku­je? Nie mam wpraw­dzie męża, ale czyż to tyl­ko w mał­żeń­stwie…

– Dla ko­bie­ty ro­dzi­na… dzie­ci…

– Je­że­li nie będę mia­ła dzie­ci swo­ich, to po świe­cie znaj­dą się do ko­cha­nia ja­kie dzie­ci cu­dze..

– O, cu­dze dzie­ci!…

– Dla­cze­góż­by nie? To prze­sąd, że moż­na ko­chać tyl­ko swo­je dzie­ci. Ja Ró­zię i Zo­się ko­cham do­praw­dy, jak­by były mo­je­mi cór­ka­mi. Prze­są­dem też jest, że pięk­ny apar­ta­ment, suk­nie z pierw­sze­go ma­ga­zy­nu i ka­re­ta wła­sna… to szczę­ście. Nie wiem, może mi się tyl­ko tak zda­je, ale przy­się­gła­bym, że do szczę­ścia po­trze­ba mi wła­śnie dla ko­goś pra­co­wać, nie żyć bez­czyn­nie, być czemś na świe­cie, choć­by pracz­ką, po­mi­mo, że to mamę tak gnie­wa.

Je­stem cór­ką mego ojca, któ­ry nie jadł dar­mo chle­ba, ale na nie­go w po­cie czo­ła za­ra­biał. I ja po­trze­bu­ję czuć ten pot na mo­jem czo­le, bo obec­nie za­czy­nam sobą po­gar­dzać. Mam lat dwa­dzie­ścia trzy, a nic dla ni­ko­go jesz­cze w ży­ciu nie zro­bi­łam. Uczy­łam się dla sie­bie, po­tem ba­wi­łam się, ko­kie­to­wa­łam, jak umia­łam… flir­to­wa­łam, jak umia­łam…

– Alin­ko, co ty ple­ciesz?

– Mó­wię to, co jest czy­stą praw­dą. Czy ta­kie ży­cie może do szczę­ścia wy­star­czyć? Co ta­tuś ro­bił, bę­dąc w moim wie­ku?

Twarz Sta­mar­skie­go roz­ja­śni­ła się tro­chę.

– Dziw­na z cie­bie dziew­czy­na… – rzekł, pa­trząc z upodo­ba­niem na cór­kę – co tam wspo­mi­nać to, co tak daw­no mi­nę­ło. Może ty rze­czy­wi­ście masz moją na­tu­rę. A je­śli tak jest, po­myśl, ja­kiem szczę­ściem było dla mnie wi­dzieć mat­kę wa­szą i was, opły­wa­ją­cych we wszyst­ko tyl­ko z mo­je­go za­rob­ku… opra­wić wa­szą pięk­ność, wasz wdzięk, w ramy do­stat­ku; pa­trzeć, jak wy uży­wa­cie tego, nad czem się moje czo­ło po­ci­ło; sam nie dba­jąc o wy­go­dę, wi­dzieć, że wy ją po­sia­da­cie. A te­raz prze­ko­ny­wam się, żem źle czy­nił! Trze­ba mi było żyć, jak bie­dak; żonę, dla któ­rej był­bym się dał w ka­wał­ki po­kra­jać, trze­ba było ubie­rać w bar­chan i per­kal; za­ro­bio­ne pie­nią­dze cho­wać pod czte­ry zam­ki i zbie­rać w prze­wi­dy­wa­niu nie­szczę­ścia. By­łem głu­pi, by­łem sła­by! Two­ja mat­ka uro­dzi­ła się ele­gant­ką, po­trze­bo­wa­ła wy­kwin­tu, ale by­ła­by się na­ła­ma­ła. Jest to więc moja wina, że może ju­tro zo­sta­nie­cie w nę­dzy!

– I ta­tuś z nami.

– O mnie tu nie cho­dzi!

– I o mnie tak­że… a więc jest nas już dwo­je ta­kich, któ­rzy nie za­kła­da­ją szczę­ścia w uży­wa­niu. Zo­się i Ró­zię… wy­cho­wa­my prak­tycz­nie. Chłop­cy niech się ła­mią z ży­ciem! A mama? Oto­czy­my ją taką mi­ło­ścią, że bar­chan bę­dzie jej się wy­da­wał ak­sa­mi­tem!

Sta­mar­ski przy­ci­snął cór­kę do pier­si.

– Jaka z cie­bie dziel­na ko­bie­ta! – wy­rzekł. – Wi­dzisz, mnie się lżej na ser­cu zro­bi­ło. Ta­kem po­trze­bo­wał ja­kie­goś wspar­cia… Tyl­ko ma­mie nic nie mów. Może na­sze stra­chy są płon­ne… mam na­dzie­ję, że są płon­ne.

Le­d­wie wy­rzekł ostat­nie sło­wa, już po­czuł, że po­wie­dział nie­praw­dę. Nie miał na­dziei. Ale, że wy­cho­dził do biu­ra, więc z "do­brą miną" przy­jął z rąk słu­żą­ce­go pal­tot, i za­pi­na­jąc go, pro­sto­wał się, co był za­cho­wał jako zwy­czaj z cza­sów, w któ­rych dłu­gie ślę­cze­nie nad na­uką przy­pra­wia­ło go o oba­wę, by jego rów­ne ple­cy nie przy­bra­ły for­my ka­błą­ka. Za­cho­wał je też do­tąd pro­ste­mi i, choć już miał lat pięć­dzie­siąt kil­ka, po­ru­szał się jak mło­dzie­niec, ude­rza­jąc wdzię­kiem i siłą po­sta­ci. Na­tu­ra hoj­ną była dla nie­go. Ob­da­rzy­ła go zdu­mie­wa­ją­cą pa­mię­cią, zdol­no­ścia­mi wy­jąt­ko­we­mi, przy­tem uczy­ni­ła go tak sym­pa­tycz­nym, że mu da­ro­wy­wa­no na­wet jego do­ro­bek i wy­so­ką ka­ry­erę. Miał w ca­łem obej­ściu wi­docz­ną, szcze­rą do­broć, otwar­tość i zu­peł­ny brak pozy. Wzglę­dem pod­wład­nych był wy­ma­ga­ją­cy, ale spra­wie­dli­wy i ludz­ki. W świe­cie by­wał mało, lecz gdy się tam po­ka­zał, po­cią­gał swo­ją bo­ga­tą a szcze­rą na­tu­rą. Na­wet ko­bie­ty go lu­bi­ły, choć wdzię­ki ich były dla nie­go mar­twą li­te­rą. Wie­dzia­no, że był wzo­rem mał­żon­ków, i śmia­no się z jego nie­po­szla­ko­wa­nej mał­żeń­skiej wier­no­ści. Pra­wy i praw­do­mow­ny miał umysł i ser­ce, utrzy­ma­ne w rów­no­wa­dze i zdro­wiu przez ży­wot pra­co­wi­ty i szczę­ście ro­dzin­ne. Dla wra­ca­ją­ce­go do domu po ca­ło­dzien­nej ro­bo­cie naj­mil­szym był po­kój dzie­cin­ny. Gdy dzie­ci były małe, ba­wił się z nie­mi i naj­młod­sze z nich, w świę­ta i nie­dzie­le, no­sił go­dzi­na­mi ca­łe­mi. Mó­wio­no o nim, że po ko­lei był niań­ką każ­dej ze swych po­ciech. Cho­re dzie­ci huś­tał na ręku po no­cach z naj­wyż­szą cier­pli­wo­ścią, a był tak sil­ny i zdrów, że noc, w ten spo­sób spę­dzo­na, nie czy­ni­ła mu wiel­kiej róż­ni­cy. Byle Ka­ro­la spać mo­gła! Wszyst­ko, co było do zdro­wia i na­uki dzie­ci po­trzeb­ne, kon­tro­lo­wał sam. Chciał­by był w nie wpo­ić wszyst­kie cno­ty i wszyst­ką wie­dzę świa­ta, a wa­da­mi dzie­ci i zły­mi stop­nia­mi tak się mar­twił, że czę­sto na­uczy­cie­le ukry­wa­li przed nim praw­dę, żeby go oszczę­dzać. Je­den z jego przy­ja­ciół na­zy­wał go pe­li­ka­nem i utrzy­my­wał, że dzie­ci swo­je Sta­mar­ski ży­wił krwią wła­sną. W kar­ty nie grał, a gdy mó­wił, że idzie na win­ta, wie­dzia­no, że się uda­je do dzie­cin­ne­go po­ko­ju. Gdy się śmia­no z jego ma­nii oj­cow­skiej, nie bro­nił się żad­ny­mi ar­gu­men­ta­mi pe­da­go­gicz­ny­mi.

– Wol­no każ­de­mu spę­dzać go­dzi­ny wy­tchnie­nia, jak mu się po­do­ba – mó­wił; – wy ma­cie swe­go win­ta, ja mam moje dzie­ci.

Te swo­je dzie­cia­ki, któ­rym dla za­ba­wy bu­do­wał mo­sty i pa­ła­ce z kloc­ków, któ­rym ry­so­wał całe me­na­że­rye zwie­rząt, ota­czał wszyst­kiem, co tyl­ko mo­gły dać pie­nią­dze, – były to pa­nię­ta, ży­wio­ne, ob­słu­gi­wa­ne, uczo­ne i oto­czo­ne cią­głą opie­ką, jak gdy­by mia­ły do­stać znacz­ną for­tu­nę w dzie­dzic­twie. Ro­dzi­na – to był jego zby­tek, jego duma i jego roz­kosz. Gdy zmę­czo­ny pra­cą, a czę­sto zgry­zio­ny sto­sun­kiem z pod­wład­ny­mi i z wła­dzą swo­ją, wra­cał do domu ze zmarsz­czo­nem czo­łem, z umy­słem wy­czer­pa­nym, dość mu było wejść do oświe­tlo­nej sali sto­ło­wej, gdzie już cze­ka­ła jego uko­cha­na żona, jego ślicz­ne, po­stro­jo­ne, wy­piesz­czo­ne dzie­ci, by od­żyć i po­czuć się lak szczę­śli­wym, że mu wszyst­kie ubocz­ne tro­ski z oczu zni­ka­ły. Obok sie­bie sa­dzał Zo­się i Ró­zię, i czuł się zu­peł­nie za­do­wo­lo­nym, gdy mógł po­gła­skać głów­kę jed­nej ze swych ma­łych dziew­czy­nek i spoj­rzeć na sie­dzą­cą na­prze­ciw­ko Ka­ro­lę, obok któ­rej ja­śnia­ła po­stać Ali­ny.

Nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, że sam już się był przy­zwy­cza­ił do zbyt­ku, któ­rym ota­czał ro­dzi­nę. Ze­wnętrz­na stro­na ob­ra­zu już i dla nie­go mia­ła urok nie­prze­par­ty. Tego dnia, w któ­rym rano roz­ma­wiał z Ali­ną, pierw­szy raz, siłą wy­obraź­ni, prze­niósł tę wy­kwint­ną ro­dzi­nę swo­ją w ścia­ny cia­sne­go miesz­ka­nia. Wy­sta­wił ją so­bie sia­da­ją­cą do obia­du ubo­gich, z jed­ną lam­pą, za­wie­szo­ną nad sto­łem, na­by­tym ce­ra­tą, z po­ko­jów­ką, wno­szą­cą pół­mi­ski z ma­łej ku­chen­ki…

Spoj­rzał z prze­stra­chem na Ka­ro­lę, na Ali­nę, na swo­ich chłop­ców, tak lu­bią­cych uczniow­ski ape­tyt za­da­wal­niać wy­bor­ne­mi po­tra­wa­mi, na małe dziew­czyn­ki, ubie­ra­ne ja­sno, zwy­kle bia­ło, do obia­du. Dreszcz go prze­nik­nął. Czy bę­dzie mógł dać im przy­najm­niej ten stół z ce­ra­tą i tę po­ko­jów­kę, od­bie­ra­ją­cą pół­mi­ski od ku­char­ki? Może je­dze­nie mu­sia­ła­by przy­no­sić Alin­ka? – Po­tarł ręką czo­ło i spoj­rzał na star­szą cór­kę z wy­ra­zem ta­kie­go bólu, że ona od­ga­dła pra­wie jego my­śli. Po obie­dzie, gdy mu po­da­wa­ła czar­ną kawę w sa­lo­nie, szep­nę­ła mu, przy­su­wa­jąc do jego ucha swo­je ru­mia­ne, prze­ślicz­ne usta:

– Gdy lu­dzie są przez mi­łość tak szczę­śli­wi, jak my, żad­ne nie­po­wo­dze­nia ma­te­ry­al­ne krzyw­dy im uczy­nić nie mogą.

Ka­ro­la nie pi­ja­ła kawy. Po obie­dzie, je­że­li nie było go­ści, sia­da­ła zwy­kle do for­te­pia­nu i gry­wa­ła przez chwi­lę dla męża, któ­ry na­mięt­nie lu­bił mu­zy­kę. Sta­mar­ski więc po­wie­dział Ali­nie:

– Gdy bę­dzie­my bied­ni, mama, za­miast grać na for­te­pia­nie, bę­dzie może mu­sia­ła ce­ro­wać poń­czo­chy!

Sło­wa te za­dła­wi­ły go. Coś jak­by łka­nie pod­stą­pi­ło mu do gar­dła. Udał, że się za­kasz­lał, i wy­szedł z sa­lo­nu.

– Mar­no – rze­kła za­my­ślo­na Ali­na, gdy mat­ka wsta­ła od for­te­pia­nu, – jak­bym ja chcia­ła na­uczyć się ce­ro­wać!

– Ce­ro­wać? Siat­kę?

– Nie, mamo, chcę ce­ro­wać poń­czo­chy.

– Fe, ce­ro­wa­ne poń­czo­chy!

– Za­raz bie­gnę do Jo­an­ny. To musi być prze­cie ła­twa ro­bo­ta.

Na­za­jutrz Ali­na, po swej pierw­szej lek­cyi w gar­de­ro­bie, sie­dzia­ła w swo­im po­ko­ju, z ręką wsu­nię­tą w skar­pet­kę Ja­sia, w któ­rej wid­nia­ła ogrom­na dziu­ra. Ka­ro­la śmia­ła się.

– Co też tym dziew­czę­tom przy­cho­dzi do gło­wy! Po obie­dzie, gdy Ali­na zni­kła z sa­lo­nu po czar­nej ka­wie, Ka­ro­la wzię­ła męża za rękę i, kła­dąc pa­lec na ustach, po­cią­gnę­ła, stą­pa­jąc na pal­cach, do po­ko­ju star­szej cór­ki. Otwo­rzy­ła ci­cho drzwi i Sta­mar­ski uj­rzał Ali­nę, schy­lo­ną nad nie­do­koń­czo­ną jesz­cze ogrom­ną cerą. Nie od razu zro­zu­miał, cze­go od nie­go chcia­no, ale że Ka­ro­la wy­buch­nę­ła śmie­chem, więc się rzecz wy­kry­ła i wy­to­czo­no ją przed try­bu­nał oj­cow­ski.

– Pa­trzaj, ce­ru­je skar­pet­ki dla chłop­ców!

Sta­mar­skie­go prze­ję­ło na­głe wzru­sze­nie, nie­uspra­wie­dli­wio­ne drob­nym, za­baw­nym wy­pad­kiem. Po­rwał cór­kę w ob­ję­cia, szep­cąc wśród po­ca­łun­ków:

– Moje do­bre, moje od­waż­ne dzie­cię!

A Ka­ro­la wo­ła­ła:

– Chcia­ła być pracz­ką, albo ku­char­ką, ale wi­dzę, że nie bę­dzie ani jed­nem, ani dru­giem; nie bę­dzie też na­uczy­ciel­ką śpie­wu ani w Ło­dzi, ani w Lu­bli­nie. Zmie­ni­ła po­wo­ła­nie. Bę­dzie szwacz­ką, i to szwacz­ką za­pa­lo­ną! Wy­obraź so­bie, nic in­ne­go nie robi, tyl­ko ce­ru­je!

– Może pój­dzie za ubo­gie­go czło­wie­ka – rzekł Sta­mar­ski.

– A tak! "Ubó­stwo ni­ko­go nie pla­mi." Przy­po­mi­nam so­bie, że ta­kie zda­nie pi­sy­wa­łam w dzie­ciń­stwie z wzo­ru do ka­li­gra­fii. Ni­ko­go nie pla­mi, ale że okry­wa pla­ma­mi i ce­ra­mi, to nie­za­wod­nie! Gdy Alin­ka prze­sta­nie ścią­gać wko­ło cery poń­czo­chę, ce­ru­jąc, to już bę­dzie mo­gła pójść za ubo­gie­go czło­wie­ka. Bę­dzie już mia­ła zu­peł­ne przy­go­to­wa­nie do ży­cia w nę­dzy!

Iro­nia Ka­ro­li za­bo­la­ła jej męża.

– Jesz­cze jej nie od­da­je­my na nę­dzę – od­parł. – No, chodź­my do sa­lo­nu. Za­graj mi któ­ry z ma­zur­ków Cho­pi­na, a po­tem Alin­ka za­śpie­wa. Mie­wam cza­sem ta­kie mu­zy­kal­ne gło­dy!… Do­brze, że je za­spo­ka­jać mogę, nie wy­cho­dząc z domu.

* * *

Grom spadł z ja­sne­go nie­ba, bo wła­śnie wte­dy, gdy Sta­mar­ski miał zu­peł­ną na­dzie­ję, że, dzię­ki pro­tek­cyi, zo­sta­nie na swo­jem sta­no­wi­sku. Zna­la­zł­szy się "na bru­ku," jak się wy­ra­żał, za­dzi­wił się sam, że cios ten mniej go za­bo­lał, niż to przy­pusz­czał. Jego czyn­na, ener­gicz­na na­tu­ra po­czu­ła ostro­gę.

Był pe­wien, że siły swo­je jesz­cze spo­żyt­ko­wać po­tra­fi, by ro­dzi­nie za­pew­nić wy­go­dę i do­sta­tek, a dzie­ciom wy­cho­wa­nie. Otrzy­mał jed­no­ra­zo­wy za­si­łek, któ­ry spra­wił, że do­tych­cza­so­wy tryb domu mało zo­stał zmie­nio­ny. Miesz­ka­nie na rok było na­ję­te, od­pra­wio­no więc tyl­ko dwo­je słu­żą­cych i sprze­da­no ko­nie i po­wo­zy.

Sta­mar­ski szu­kał po­sa­dy. Tym­cza­sem brał pra­cę, jaka mu się przed­sta­wia­ła. Przy­jął skrom­ny za­ro­bek w wiel­kim domu ko­mi­so­wym, po­tem po­czął z domu wy­cho­dzić o pią­tej rano i wra­cał do­pie­ro o wpół do dzie­wią­tej, na kwa­drans, lub nie wra­cał wca­le przed obia­dem. Za­py­ty­wa­ny przez żonę, od­po­wia­dał ogól­ni­ko­wo, że miał rano za­ję­cie, że lu­bił wsta­wać wcze­śnie i że to mu na zdro­wie słu­ży­ło – ale był co­raz mi­zer­niej­szy.

Ali­na po­sta­no­wi­ła wy­kryć przy­czy­nę tych ran­nych wy­cie­czek. Pew­ne­go dnia, w po­ło­wie lu­te­go, wsta­ła o czwar­tej i ubra­na czar­no, z gę­stą wo­al­ką na twa­rzy, cze­ka­ła na ojca na rogu uli­cy, a po­tem szła zda­la za nim, nie spusz­cza­jąc go z oka. Była jesz­cze noc zu­peł­na i la­tar­nie oświe­ca­ły uli­ce. Sta­mar­ski szedł z Alei Je­ro­zo­lim­skiej, gdzie miesz­kał, aż na Zjazd, pie­cho­tą. Po co­raz ciem­niej­szych przej­ściach do­stał się wresz­cie nad Wi­słę, gdzie były sa­dze z ry­ba­mi, na­le­żą­ce­mi do spół­ki, dzier­ża­wią­cej kil­ka sta­wów i je­zior w Au­gu­stow­skiem. Wkrót­ce po Sta­mar­skim po­czę­li się scho­dzić roz­ma­ici prze­kup­nie i do­star­czy­cie­le re­stau­ra­cyj­ni, a na­wet ku­char­ki, i na­stą­pi­ła sprze­daż ryb-

Sta­mar­ski kon­tro­lo­wał wagę, za­pi­sy­wał do księ­gi, od­bie­rał pie­nią­dze – to wszyst­ko o sza­rze­ją­cym świ­cie, wśród wia­tru i bło­ta, ma­jąc tyl­ko za schro­nie­nie ba­rak, gdzie wno­szo­ne mo­kre ryby za­le­wa­ły pod­ło­gę. Dy­rek­tor, któ­re­mu się jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu tak niz­ko kła­nia­no, wy­glą­dał tu jak po­spo­li­ty han­dlarz, zna­ją­cy się na ga­tun­kach i war­to­ści ryb. Ali­na, wmie­sza­na wśród prze­kup­niów, pa­trza­ła na ojca z po­dzi­wem, z uwiel­bie­niem, z trwo­gą. Więc on się w ten spo­sób za­mę­czał dla ro­dzi­ny! Nie­przy­zwy­cza­jo­ne­mu do ta­kiej pra­cy, do tak ran­ne­go wsta­wa­nia, gro­zi­ło to cho­ro­bą, za­zię­bie­niem się. Od Wi­sły dął wiatr tak mroź­ny, a on w krót­kiem fu­ter­ku go­dzi­na­mi ca­łe­mi stał przy wyj­mo­wa­niu ryb, a na­stęp­nie przy ich wa­dze i sprze­da­ży.

Sta­mar­ski swo­jem okiem zwierzch­ni­ka, wi­dzą­cem za­wsze wszyst­ko, do­strzegł był, gdy się roz­wid­ni­ło, wiot­ką, ele­ganc­ką po­stać ko­bie­ty, z twa­rzą za­sło­nię­tą gę­stą wo­al­ką, i choć Ali­na wzię­ła była sta­re fu­tro mat­ki, któ­re­go od daw­na nikt nic no­sił, jed­nak oj­ciec ją po­znał.

Prze­strach, a po­tem roz­rzew­nie­nie od­ma­lo­wa­ło się na jego twa­rzy.

– Po co tu przy­szłaś? Idź stąd, zmi­łuj się… za­zię­bisz się… moje dziec­ko, cóż to za nie­roz­są­dek!

– Któ­ry ta­tuś po­peł­nia co­dzien­nie!

– Ach, ja co in­ne­go! Idź, je­że­li mnie ko­chasz! taka prze­chadz­ka po nocy, nad Wi­słą, jest dla cie­bie po pro­stu nie­bez­piecz­ną! Moje dziec­ko, nie rób­że mi tej przy­kro­ści! Tyle lu­dzi na nas pa­trzy!

Ali­na po­szła ze zwie­szo­ną gło­wą,. Nogi jej, obu­te wy­kwint­nie, bro­dzi­ły po bło­cie, zmie­sza­nem ze śnie­giem, lecz ani o tem wie­dzia­ła. Na jej umysł spa­dło po raz pierw­szy do­ty­kal­ne wid­mo przy­szło­ści, w któ­rej, dla unik­nię­cia nę­dzy, oj­ciec jej bę­dzie mu­siał za­prze­da­wać się pra­cy nad siły, zu­ży­wa­ją­cej, a mało po­płat­nej. Wró­ci­ła do domu cie­płe­go i wy­god­ne­go, gdzie słu­żą­cy sprzą­ta­li już i fro­te­ro­wa­li, a Staś i Jaś po­chła­nia­li łap­czy­wie śnia­da­nie, gdyż le­d­wie mie­li kwa­drans cza­su przed roz­po­czę­ciem się wy­kła­dów szkol­nych. Mat­ka i dziew­czyn­ki spa­ły jesz­cze. Ali­na, prze­braw­szy się, we­szła do po­ko­ju dzie­ci. Pa­trza­ła na ja­sne głów­ki sio­strzy­czek, spo­czy­wa­ją­cych w bia­łych łó­żecz­kach, wśród bia­łych fi­ra­nek, i oczy jej doj­rza­ły całą prze­paść, le­żą­cą mię­dzy świa­tem, w któ­rym ob­ra­ca­ła się do­tąd, a tym dru­gim, świa­tem cięż­kiej pra­cy, ran­ne­go wsta­wa­nia, za­bło­co­ne­go obu­wia i rąk si­nych i gru­bych. Pa­trząc na uśpio­ne sio­strzycz­ki, przy­po­mi­na­ła so­bie ma­łe­go, drżą­ce­go chłop­ca, na­bie­ra­ją­ce­go nad Wi­słą pia­sek w wo­rek, któ­ry le­d­wie mógł udźwi­gnąć. Cho­dzi­ła po po­ko­ju i do­cze­ka­ła się obu­dze­nia dzie­ci, któ­re bona przy­szła myć, cze­sać, ubie­rać. To były ist­ne ob­rzę­dy, za­bie­ra­ją­ce mnó­stwo cza­su. Dzie­ci, w ran­nych pon­so­wych su­kien­kach, wy­spa­ne, czy­ste, z cie­płe­mi, bia­łe­mi rącz­ka­mi, po­szły, jak zwy­kle, do po­ko­ju mat­ki, le­żą­cej jesz­cze w łóż­ku. Ali­na we­szła za nie­mi i od­da­ła Ka­ro­li roz­tar­gnio­ne "dzień do­bry." Gło­wa jej pra­co­wa­ła. Nie­rów­ność losu i ob­da­ro­wa­nia, ten oj­ciec, sto­ją­cy przed świ­tem w mroź­nym wie­trze, i mat­ka wśród pu­chów i ko­ro­nek cie­płe­go po­sła­nia, ten ob­dar­ty chłop­czy­na, schy­lo­ny nad kupą zim­ne­go pia­sku, i ślicz­ne sio­strzycz­ki, wy­cho­dzą­ce jak pie­ści­deł­ka z dłu­gie­go ob­rzę­du ran­ne­go ubie­ra­nia się – to wszyst­ko krą­ży­ło po gło­wie Ali­ny w spo­sób nie­wy­raź­ny, a jed­nak czu­ła ona, że dzi­siej­szy ra­nek był chwi­lą waż­ną w jej ży­ciu, że coś z nie­go dla niej wy­ro­snąć musi. Czu­ła też do­kład­nie inną jesz­cze praw­dę: jej mat­ka nie bę­dzie nig­dy zdol­na po­jąć po­ło­że­nia, nig­dy od­waż­nie obok ojca w pra­cy sta­nąć nie po­tra­fi. Dzie­ci, klę­czą­ce przy łóż­ku mat­ki, gdyż co­dzien­nie przy­cho­dzi­ły tu na pa­cierz, sta­no­wi­ły ślicz­ny ob­ra­zek: Dwie ja­sne głów­ki, o wło­sach błysz­czą­cych jak je­dwab, nie­bie­skie oczę­ta, wznie­sio­ne ku ukrzy­żo­wa­ne­mu Chry­stu­so­wi u wez­gło­wia mat­ki, dwa dzie­cin­ne gło­si­ki, mó­wią­ce jed­no­cze­śnie sło­wa mo­dli­twy.

Wiel­ki ból na­peł­nił ser­ce Ali­ny. Co ży­cie uczy­ni z tym ca­łym wdzię­kiem, wy­piesz­czo­nym, wy­chu­cha­nym, wy­pie­lę­gno­wa­nym? Ży­cie ła­mać, dep­tać i gru­cho­tać tak lubi. Czy oj­ciec jej nie na próż­no na­sta­wia pier­si, by za­sło­nić ro­dzi­nę, od gro­żą­cych cio­sów? Czy jego zdro­wie znieść po­tra­fi wy­sił­ki, na któ­re od­wa­ga się po­ry­wa? Nie, tak być nie mo­gło, by je­den z człon­ków ro­dzi­ny za­bi­jał się pra­cą na to, by inni uży­wa­li tyl­ko, nic nie przy­no­sząc!

Tego jesz­cze dnia uda­ła się do kil­ku biur, strę­czą­cych na­uczy­cie­li i na­uczy­ciel­ki. Chcia­ła da­wać lek­cye na go­dzi­ny, nie opusz­cza­jąc War­sza­wy, i spró­bo­wać, ile tym spo­so­bem za­ro­bić po­tra­fi. Wie­dzia­ła, że za­ro­bek na­uczy­ciel­ki, cho­dzą­cej z go­dzi­ny na go­dzi­nę, był cięż­ki z po­wo­du ogrom­nej kon­ku­ren­cyi. Było w War­sza­wie pra­wie wię­cej na­uczy­cie­li i ko­re­pe­ty­to­rów, niż uczniów, a i tu, jak we wszyst­kiem, wie­le sta­no­wi­ła moda i zdo­by­ta re­pu­ta­cya. Na­uczy­ciel­ki po­czy­na­ją­ce przyj­mo­wa­ły czę­sto tak skrom­ną za­pła­tę, że, bie­ga­jąc z go­dzi­ny na go­dzi­nę, cały swój za­ro­bek wy­da­wa­ły na trze­wi­ki.

– Do­bre i to – my­śla­ła Ali­na, – przy­najm­niej trze­wi­ki ku­po­wa­ła­bym z wła­sne­go za­rob­ku.

Ojca bła­ga­ła, by się zrzekł miej­sca kon­tro­le­ra przy sprze­da­ży ryb, ale od­rzekł:

– Zrzek­nę się tego, gdy znaj­dę inne, lep­sze miej­sce. Tym­cza­sem mu­szę iść za radą, któ­rą nie­gdyś da­wa­łem in­nym: brać miej­sce, ja­kie się przed­sta­wia, nie wy­obra­ża­jąc so­bie, że się jest stwo­rzo­nym do po­sa­dy wyż­szej. Bar­dzo je­stem kon­tent, że przy tych ry­bach choć dwa­dzie­ścia ru­bli mie­sięcz­nie za­ro­bić mogę.

Ali­na za­ła­ma­ła ręce.

Dwa­dzie­ścia ru­bli mie­sięcz­nie! I dla­te­go jej oj­ciec wsta­wał przed świ­tem w zi­mie i szedł pie­cho­tą pół mili dro­gi po bło­cie i za­wiei!

– Dwa­dzie­ścia ru­bli wca­le nie­jest do po­gar­dze­nia, moje dzie­cię, szcze­gól­niej, że mi to za­bie­ra go­dzi­ny, któ­rych in­a­czej na pra­cę za­rob­ko­wą użyć­bym nie mógł.

Z tru­dem uda­ło się Ali­nie do­stać dwie go­dzi­ny lek­cyi dzien­nie, na któ­re bie­gła z ra­do­ścią i z wiel­kim za­pa­łem w du­szy. Prze­sta­wa­ła więc być zbyt­kiem ro­dzi­ny, a za­czy­na­ła być jej po­ży­te­ezno­ścią!

Mia­ła z po­wo­du tych lek­cyi praw­dzi­we przej­ścia z mat­ką. Ka­ro­la nie na żar­ty gnie­wa­ła się na cór­kę, któ­ra nie chcia­ła by­wać w świe­cie, da­wa­ła lek­cye sio­strzycz­kom w domu, a płat­ne za do­mem, a przy­tem jesz­cze uczy­ła się szy­cia i kro­ju. Jak wszel­kie­mu za­ję­ciu, tak i szy­ciu od­da­wa­ła się z wy­trwa­ło­ścią i za­pa­łem, choć jej ręce, od dzie­ciń­stwa do pra­cy ta­kiej nie­przy­wy­kłe, z igłą po­czy­na­ły so­bie nie­zręcz­nie. Mia­ła pal­ce po­kłu­te, co Ka­ro­lę do roz­pa­czy przy­wo­dzi­ło. Wy­ta­cza­ła spra­wę przed oj­cem, któ­re­mu Ali­na za­my­ka­ła usta jed­nem sło­wem:

– Te­raz do­pie­ro, z tymi po­kłu­ty­mi pal­ca­mi zmę­czo­na wie­czo­rem nie za­ba­wą, lecz pra­cą, czu­ję się zu­peł­nie szczę­śli­wą! Do­pie­ro te­raz do­brze mi na świe­cie!

Mó­wi­ła, co czu­ła rze­czy­wi­ście. Jej dziel­na na­tu­ra, po­trze­bu­ją­ca żyć praw­dą i czy­nem, była te­raz za­do­wo­lo­ną.

Usi­ło­wa­ła też wpły­nąć na bra­ci, ale spo­ty­ka­ła się u nich z tym ro­dza­jem apa­tyi, jaką prze­cią­że­nie na­uką szkol­ną wy­ra­dza cza­sem w chłop­cach. Ro­zu­mie­li niby zmia­nę po­ło­że­nia, ale byli wy­myśl­ni w je­dze­niu i mie­li prze­sad­ne po­ję­cie o tem, jak po – win­na być upra­so­wa­na ko­szu­la mę­ska, jaki kra­wat wło­żyć moż­na, a jaki okrył­by wsty­dem na całe ży­cie. Mia­sto, w któ­rem żyli od dzie­ciń­stwa, i wy­cho­wa­nie Ka­ro­li uczy­ni­ło ich próż­ny­mi mło­dzi­ka­mi, któ­rym wła­sna ich przy­stoj­ność i wy­so­kie sta­no­wi­sko ojca prze­wró­ci­ły w gło­wie. Mie­li przy­tem wiel­ką pew­ność sie­bie i nie­dba­łość mło­do­ści, za­my­ka­ją­cą oczy na to, co smut­ne­go może przy­nieść ju­tro.

Na świę­ty Jan prze­nie­sio­no się do in­ne­go miesz­ka­nia. Pierw­sze pię­tro za­mie­nio­no na dru­gie, a Sta­mar­ski aż ukląkł przed żoną, prze­pra­sza­jąc, że ją do ta­kiej nę­dzy wpro­wa­dza. Ka­ro­la, za­pew­ni­ła, że po­tra­fi tu ist­nieć, ale gdy mąż i cór­ka urzą­dzi­li w miesz­ka­niu wszyst­ko i gdy się tam zna­la­zła, utrzy­my­wać za­czę­ła, że ją te ścia­ny du­szą. W kil­ka dni po prze­no­si­nach rze­kła mę­żo­wi gło­sem do­go­ry­wa­ją­cym:

– Bę­dzie­my mu­sie­li zmie­nić to miesz­ka­nie. Ty wiesz, jak ja nie zno­szę wy­zie­wów ku­chen­nych, a tu wiecz­nie do sto­ło­we­go po­ko­ju z pół­mi­skiem wcho­dzi za­pach sma­żo­ne­go mię­sa i go­to­wa­nych ja­rzyn! Nie mogę się też przy­zwy­cza­ić do usłu­gi ko­bie­cej przy sto­le. Do spód­nic Anu­si przy­cze­pia­ją się za­pa­chy sma­że­nia.

Nie­gdyś miła i we­so­ła Ka­ro­la by­wa­ła te­raz złym hu­mo­rze. Nie sia­da­ła już do for­te­pia­nu i czu­ła się pta­kiem w klat­ce. Chłop­cy tyl­ko po­je­cha­li na wa­ka­cye do krew­nych na wieś, resz­ta ro­dzi­ny zo­sta­ła w mie­ście. Ka­ro­la z wa­chla­rzem w ręku od rana do wie­czo­ra, ubra­na w lek­ki pe­niu­ar, le­ża­ła na skó­rą wy­bi­tym szez­lon­gu, wie­czo­rem zaś, wy­stro­jo­na, wy­cho­dzi­ła na spa­cer, ubo­le­wa­jąc, że ni­ko­go ze zna­jo­mych się nie spo­ty­ka, bo to już trze­ba szcze­gól­niej­sze­go ama­tor­stwa, by sie­dzieć w War­sza­wie la­tem.

Przed mę­żem uda­wa­ła jesz­cze tro­chę po­go­dy i spo­ko­ju. Żale jej i na­rze­ka­nia pły­nę­ły przed Ali­ną, któ­ra mat­kę uspo­ka­ja­ła, jak mo­gła. Nie mia­ła te­raz swo­ich lek­cyi. Jej ucznio­wie byli na let­niem miesz­ka­niu i to jej na­su­nę­ło smut­ne roz­my­śla­nia nad ma­łym za­rob­kiem, któ­ry otrzy­mać mo­gła, da­jąc lek­cye na go­dzi­ny. Znaj­do­wa­ły się róż­ne po­trze­by do­mo­we i ser­ce jej się kra­ja­ło, gdy mu­sia­ła iść do ojca po pie­nią­dze. Za­czę­ła te­raz po­szu­ki­wać miej­sca sta­łej na­uczy­ciel­ki do­mo­wej w War­sza­wie. Przed­sta­wia­ło się to i owo, lecz Ali­na wa­ha­ła się jesz­cze, gdy pocz­tą miej­ską ode­bra­ła za­wia­do­mie­nie jed­ne­go z biur strę­czą­cych, że było do za­ję­cia w oko­li­cach Wil­na miej­sce, wy­so­ko płat­ne. Ali­na od­po­wie­dzia­ła, że ro­dzi­ców opu­ście nie może, lecz po nocy bez­sen­nej zde­cy­do­wa­ła się po­mó­wić bli­żej o owem miej­scu. We dwa dni po­tem sie­dzia­ła w sa­lo­ni­ku pani Dat­kie­wi­czo­wej, oso­by, strę­czą­cej na­uczy­ciel­ki. Ser­ce jej za­bi­ło, gdy usły­sza­ła szarp­nię­cie dzwon­ka, a po­tem za­py­ta­nie, uczy­nio­ne sil­nym, mę­skim gło­sem:

– Jest pani?

Po chwi­li do sa­lo­nu wszedł bar­dzo wy­so­ki i bar­czy­sty, nie­mło­dy już męż­czy­zna, z zu­ży­tym ka­pe­lu­szem w ręku, ubra­ny nie­dba­le, z pod­nie­sio­ną, si­wie­ją­cą gło­wą, z przy­mru­żo­ne­mi oczy­ma, któ­ry, po­mi­mo nie­mod­ne­go i wi­docz­nie no­szo­ne­go już dłu­żej ubra­nia, po­mi­mo zbyt gło­śnej mowy, miał minę czło­wie­ka, zna­ją­ce­go for­my świa­to­we. Wy­glą­dał na ory­gi­na­ła, lecz nie na gbu­ra. Nie­dba­łość jego o po­zo­ry ra­czej im­po­no­wa­ła, niż po­zwa­la­ła po­są­dzać o brak tra­dy­cyi i wy­cho­wa­nia.

– Czy mam przy­jem­ność… pan­na Sta­mar­ska? Ali­na skło­ni­ła się, wstaw­szy.

– Prę­do­wicz.

Za­pa­no­wa­ła chwi­la cięż­kie­go mil­cze­nia. Ali­na po raz pierw­szy do­zna­ła uczuć czło­wie­ka, któ­re­mu się przy­glą­da­ją jako to­wa­ro­wi do wzię­cia lub do od­rzu­ce­nia. Było coś upo­ka­rza­ją­ce­go w spoj­rze­niu przy­mru­żo­nych oczu Prę­do­wi­cza, utkwio­ne­mi w twa­rzy pięk­nej dziew­czy­ny. Sta­ła przed nim za­ru­mie­nio­na, a on pa­trzał z uśmie­chem znaw­cy, nie sta­ra­jąc się wy­pro­wa­dzić jej z kło­po­tu. Po­czu­ła się ob­ra­żo­ną. Jego ba­daw­cze i, jak się jej wy­da­ło, lek­ce­wa­żą­ce spoj­rze­nia po­ru­szy­ły w niej dumę oso­by, któ­ra do­tąd nig­dy w za­leż­nem po­ło­że­niu się nie znaj­do­wa­ła.

– Mam dzie­wię­cio­let­nią dziew­czyn­kę – ozwał się wresz­cie do­no­śnym gło­sem, roz­pie­ra­jąc się w fo­te­lu i pod­no­sząc gło­wę. – Dziec­ko to po­trze­bu­je opie­ki i na­uki. Wy­cho­wu­je się u pani Skier­czy­ny, mo­jej świe­kry. Stra­ci­łem żonę sześć lat temu.. Pani Dat­kie­wi­czo­wa po­wie­dzia­ła rai, że pani mo­gła­by przy­jąć… Czy pani zaj­mo­wa­ła się już dzieć­mi? Ma pani ja­kie świa­dec­twa?

– Nie mam żad­nych.

– I tak bez żad­nych re­ko­men­da­cyi?… Żad­ne­go świa­dec­twa, oprócz tego, któ­re na­tu­ra wy­pi­sa­ła?

Ali­na spoj­rza­ła py­ta­ją­co.

– Na­tu­ra prze­cie każ­de­mu wy­pi­su­je coś na czo­le, w oczach, w uśmie­chu.

Ali­nie się wy­da­ło, że ją ob­ra­ża­no. Po­czu­ła się do­tknię­tą do ży­we­go. Po­sta­no­wi­ła na­gle po­ło­żyć Prę­do­wi­czo­wi tak wy­so­kie wa­run­ki, by się na nie nie zgo­dził.

– Dziec­ko wresz­cie nie po­trze­bu­je jesz­cze pro­fe­sor­skich wy­kła­dów – mó­wił Prę­do­wicz, – pra­gnę też, by go nie za­mę­cza­no na­uką…

Ali­na, cią­gle dum­na i ob­ra­żo­na, prze­rwa­ła:

– Ze wzglę­du na tak małe dziec­ko, wa­run­ki moje wy­da­dzą się za­pew­ne panu nie­przy­stęp­ne. Gdy­by tak było, roz­mo­wa na­sza by­ła­by nie­po­trzeb­na. Ja żą­dam dwóch ty­się­cy ru­bli wy­na­gro­dze­nia.

Prę­do­wicz spoj­rzał z drwią­cą miną na za­ru­mie­nio­ną dziew­czy­nę. Uśmiech­nął się i przy­mru­żył oczy.

– Te dwa ty­sią­ce ru­bli bar­dzo ła­two prze­szły pani przez usta – ozwał się. – Gdzie pani sły­sza­ła o ta­kiej pen­syi dla na­uczy­ciel­ki do­mo­wej? Dwa ty­sią­ce ru­bli, wy­go­dy, utrzy­ma­nie!… To jest za­ro­bek wy­so­kie­go urzęd­ni­ka lub pro­fe­so­ra! Czy może tu w War­sza­wie taką pła­cę się do­sta­je?…

– Czu­ję, że wy­ma­ga­nia moje mogą się panu wy­da­wać wy­gó­ro­wa­ne­mi, ale nic z nich ustą­pić nie mogę. Za­tem prze­pra­sza­ni pana, żem go tu tru­dzi­ła. Bar­dzo tego ża­łu­ję.

– Ja tyl­ko ad­mi­ru­ję zim­ną krew i pew­ność sie­bie, z jaką mi pani po­sta­wi­ła swo­ją pro­po­zy­cyę.

– Mia­łam pra­wo ją po­sta­wie, tak jak pan ma pra­wo jej nie przy­jąć.

Ali­na czu­ła za­do­wo­le­nie w du­szy, że z tym drwią­cym je­go­mo­ścia skoń­czy­ła już wszel­kie sto­sun­ki. Pra­gnę­ła jak naj­prę­dzej uciec z sa­lo­nu Dat­kie­wi­czo­wej, swo­bod­na, jak do­tąd, nie­zwią­za­na żad­ną umo­wą. Ukło­ni­ła się roz­par­te­mu w fo­te­lu Prę­do­wi­czo­wi i już była u drzwi przed­po­ko­ju, gdy usły­sza­ła głos do­no­śny i drwią­cy:

– Pan­no Sta­mar­ska! niech pani nie ucie­ka! Za­dzi­wię pa­nią ogrom­nie. Ja się na wa­run­ki pani zga­dzam!

Od­wró­ci­ła się śpiesz­nie i spoj­rza­ła pro­sto w oczy uśmie­cha­ją­ce­mu się Prę­do­wi­czo­wi.

– Rze­czy­wi­ście mnie pan za­dzi­wia – rze­kła; – pan mnie nie zna, nie wie pan, com war­ta, co umiem, czy za­słu­gu­ję na za­ufa­nie, czy kie­row­nicz­ką dziec­ka być po­tra­fię, i zga­dza się pan na pła­ce­nie mi rocz­nie ogrom­nej sumy, na da­nie mi wy­gód w za­moż­nym domu… Dla­cze­go pan to robi?

– O, ja wca­le za­sług pani nie oce­niam i nie przy­pusz­czam, by dla dzie­się­cio­let­nie­go dziec­ka ja­ka­kol­wiek na­uczy­ciel­ka war­ta była tak wy­so­kiej za­pła­ty.

– Więc dla­cze­go pan się na tę za­pła­tę zga­dza?

– Spo­tka­ły się tu dwa ko­bie­ce ka­pry­sy, dwie fan­ta­zye, któ­re się do­sko­na­le scho­dzą. Mia­łem sio­strę. Umie­ra­jąc, prze­zna­czy­ła ona tak wy­so­ki rocz­ny do­chód na opła­ca­nie na­uki Mie­ci, że na­uczy­ciel­ki mo­jej cór­ki mu­szą być płat­ne jak pro­fe­so­ro­wie. Pani ze swo­im ka­pry­sem przy­cho­dzi uła­twić mi to za­da­nie. Z tego wzglę­du żą­da­nia pani mi do­ga­dza­ją.

– Jako ko­niecz­ny wa­ru­nek po­sta­wi­ła­bym też mie­siąc wa­ka­cyi i wy­jazd na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia i Wiel­kiej Nocy. Mu­szę też pro­sić o parę dni do na­my­słu.

– Po­trze­bu­je pani jesz­cze na­my­słu… To pani jest oso­bą nie­ła­twą do za­do­wo­le­nia!

Wy­mó­wił to tak drwią­co, że Ali­na, do­tknię­ta zno­wu, rze­kła:

– A więc nie o na­mysł pro­szę, zga­dzam się od razu, ale pod wa­run­kiem, że to bę­dzie na dwa mie­sią­ce. Po dwóch mie­sią­cach i ja mam pra­wo ze­rwać umo­wę i pan tak­że.

– Kie­dy pani bę­dzie go­to­wa do dro­gi?

– Za ty­dzień.

– A więc od ju­tra za ty­dzień ko­nie cze­kać będą na pa­nią na sta­cyi Wi­lej­ka. Stam­tąd bę­dzie pani mia­ła jesz­cze trzy go­dzi­ny dro­gi po­wo­zem.

Gdy po uło­że­niu wszyst­kich szcze­gó­łów przy­szłej po­dró­ży Prę­do­wicz wy­szedł i Ali­na zna­la­zła się sama, do du­szy jej wtar­gnę­ły nie­po­kój i trwo­ga. Zde­cy­do­wa­ła się tak na­gle, zro­bi­ła układ, nic nie, mó­wiąc ro­dzi­com – i te­raz do­pie­ro po­czu­ła w ca­łej peł­ni, ja­kiem przej­ściem dla wszyst­kich bę­dzie roz­łą­cze­nie się. Jak­że ta ro­dzi­na, ten dom ist­nieć bę­dzie bez niej? Jak­że osa­mot­nio­nym po­czu­je się oj­ciec!

Bie­gła śpiesz­nie do domu, gdzie ją przy­ję­ła mat­ka uty­ski­wa­niem na swo­je po­ło­że­nie obec­ne. Ża­lą­cej się mat­ce Ali­na nie śmia­ła po­wie­dzieć, że ją opu­ścić za­mie­rza. Ser­ce po­czy­na­ło ko­ła­tać w pier­siach dziew­czy­ny, ile razy przy­stą­pić chcia­ła do wy­zna­nia. Wy­rzu­ca­ła so­bie sła­bość. Po­sta­no­wi­ła iść w ży­ciu o wła­snej sile, a bra­kło jej od­wa­gi przy pierw­szym kro­ku. Mu­sia­ła wszak­że, dnia tego jesz­cze, wy­znać wszyst­ko ro­dzi­com.

W po­ko­ju ojca, do któ­re­go we­szła, za­sta­ła żyda, któ­ry kładł na sto­le ja­kieś pie­nią­dze. Prze­czu­cie na­głe a wy­raź­ne szarp­nę­ło ser­cem Ali­ny. Oj­ciec jej za­cią­gał ja­kąś po­życz­kę, albo za bez­cen sprze­dał ja­kiś kosz­tow­ny przed­miot. Zmie­sza­nie się jego wo­bec wcho­dzą­cej cór­ki do­sta­tecz­nie do­wo­dzi­ło, że nie­da­le­ką była praw­dy. Sta­mar­ski wrzu­cił pie­nią­dze do szu­fla­dy biur­ka, po­że­gnał kła­nia­ją­ce­go się żyda i uśmiech­nął się do Ali­ny tro­chę smut­no, ale z wiel­ką czu­ło­ścią.

Ali­na po­sta­no­wi­ła nie zwle­kać z wy­zna­niem i od razu spa­lić za sobą mo­sty – rze­kła więc śpiesz­nie, jak­by wy­po­wia­da­ła pa­mię­cio­wą lek­cyę:

– Mam ta­tu­sia bła­gać o prze­ba­cze­nie… uczy­ni­łam bez jego wie­dzy po­sta­no­wie­nie… przy­ję­łam miej­sce na­uczy­ciel­ki do­mo­wej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: