- W empik go
Na stanowisku: powieść współczesna - ebook
Na stanowisku: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 305 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Kobieto, cała Europa stoi w ogniu, a ty mi jakiemś praniem głowę zawracasz!
Jabłecki zerwał się z krzesła i, nie kończąc herbaty, wybiegł do sąsiedniego pokoju. Nie była to jednak odległość tak daleka, aby nie doleciał za nim cichy i zjadliwy syk żony:
– Dureń!
Jabłecki machnął ręką i uśmiechnął się pogardliwie i boleśnie. Z tego, że stanowili parę niedobraną, zdawał sobie dawno sprawę, ale ta różnica poglądów; temperamentów, upodobań, charakterów – słowem, wszystkiego, co może różnić dwie istoty ludzkie, nigdy nie ujawniała się tak jaskrawo, jak w ostatnich czasach – po wybuchu wojny. Jabłeckiego wojna olśniła ogromem przewrotu, jaki miał się dokonać na świecie. Żona jego, pani Maryla, zapatrywała się na te wielkie wydarzenia dziejowe z punktu widzenia gospodarstwa domowego. Stojąc na dwóch tak wręcz odmiennych stanowiskach, małżonkowie nie mogli się porozumieć.
Przychodziły chwile, w których Jabłecki czuł poprostu do żony nienawiść i to nienawiść tak zawziętą, że z chęcią byłby ją własnemi rękami zamordował. I tak było tego pięknego wrześniowego poranku. Kuryer doniósł, i to grubemi czcionkami, że cała armia rumuńska maszerowała już na Siedmiogród. Wiadomość ta zelektryzowała Jabłeckiego, wyrzuciła go z łóżka na równe nogi. Przy tak zmienionej sytuacyi nie można już było liczyć wojny dłużej, jak na jakieś trzy tygodnie. I z chwilą, gdy Jabłecki z gorączkowem natężeniem umysłu układał jedynie możliwe, według zasad prostej, zdrowej logiki, kombinacye polityczne, żona przychodzi z jakiemiś skargami na praczkę. I jaki cel tego? Cóż on miał robić? Bić się z praczką… Gdyby to jeszcze powiedziała i umilkła. Ale pani Maryla, widząc, że mąż jest zamyślony, roztargniony i mało zwraca na jej wyrzekania uwagi, z jakimś specyalnym, złośliwym uporem powtarzała je raz po raz, jak bajkę o czapli na wysokich nogach. Posąg z Saskiego Ogrodu doprowadziłoby to wkońcu do pasyi, a cóż dopiero żywego człowieka.
– Co za kurzy mózg!
Jabłecki nie wypowiedział tego zarzutu, pomyślał go tylko, ale drogą jakiejś komunikacyi telepatycznej doszedł on widocznie do sąsiedniego pokoju, do bezpośredniej świadomości pani Maryli, bo z poza drzwi znów się rozległ cichy, zjadliwy syk:
– Bałwan.
Tak odmienni charakterami małżonkowie przez dziwny kaprys przyrody uzupełniali się pod jednym względem. W chwilach gorętszych przemówień Jabłecki podnosił głos, a pani Maryla zniżała aż do szeptu. Ale szept jej był dziwnie przenikliwy. Im ciszej zaczynała przemawiać, tem wyraźniej ten szept rozpełzał się po mieszkaniu, docierał aż do najdalszych zakamarków. Było to jedno z tych zjawisk niewytłómaczonych przez naukę, które tylko w pożyciach małżeńskich obserwować można. Jabłecki wiedział, że przed tym szeptem, drażniącym go do najwyższego stopnia, nigdzie się nie schroni. Zresztą pokój, w którym się znajdował, sypialnia, nie miała już dalszego wyjścia.
– Trzeba się ubrać i wyjść.
Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi… A jednak… Mimo, że się zerwał przed ósmą, niepostrzeżenie na kombinacyach politycznych i sprzeczce z żoną czas zbiegł do jedenastej. O dwunastej miał się spotkać w kawiarni z paru ludźmi, których zamówił, chcąc im wyłuszczyć pewien szkic politycznego programu.
Coprawda, ten szkic programu jeszcze jemu samemu niebardzo wyraźnie zarysowywał się w głowie. Ale Jabłecki posiadał wyjątkową organizacyę umysłową. Aby myśleć, musiał mówić. Wówczas dopiero budziły się w nim siły twórcze i nabierały rozpędu. Był więc pewien, że te luki, przed któremi myśl jego zatrzymywała się bezradnie w ciszy gabinetu, wyrównają się w kawiarni. Błysk natchnienia więcej znaczy, niż całe godziny mozolnych rozmyślań.
Nieskomplikowany proces mycia zajął mu niewiele czasu. Tchnęło go jakieś przeczucie, aby przed założeniem kołnierzyka zbadać ów szczegół garderoby męskiej. I okazało się, że kołnierzyk był już zabardzo brudny, na zebranie polityczne niemożliwy. Pociągnęło to za sobą konieczność pewnych pojednawczych kroków względem żony.
– Marylu – odezwał się miękkim głosem. Wezwanie to pozostało bez odpowiedzi.
– Jesteś tam? – zapytał, zbliżając się ku drzwiom. I własnemi oczami mógł stwierdzić, że żona znajdowała się w sąsiednim pokoju i musiała go słyszeć.
– Dlaczego mi nie odpowiadasz?
Pani Maryla wzruszyła ramionami. Trudno sobie było zdać sprawę, co ten gest miał oznaczać, czy pogardę, czy zdumienie, czy oburzenie, nie ulegało tylko kwestyi, że naogół symbolizował uczucia nieprzychylne.
– Czy ja mam czyste kołnierzyki?
– Nie, nie masz – odparła pani Maryla sucho i bardzo dobitnie.
– A jej… nie mogę przecież cały tydzień w jednym kołnierzyku chodzić.
– I dlaczegożeś się tak oburzył, gdy ci mówiłam, jak mnie praczka urządziła.
– Ale może są gdzie jeszcze.
– Poszukaj…
Rada ta, aczkolwiek wypowiedziana najnaturalniejszym napozór tonem, równała się w gruncie rzeczy subtelnemu szyderstwu. Gdy wojna wybuchła, Jabłeccy bawili na wsi, u krewnych, na letniem mieszkaniu. Nagwałt powrócili do Warszawy, bez rzeczywistej zresztą potrzeby. W Warszawie panią Marylę ogarnęła taka depresya, że nie miała głowy do zajmowania się mieszkaniem; Jabłecki zbyt był pochłonięty wielkiemi rzeczami, aby mógł zwracać uwagę na drobiazgi urządzenia, a że i służąca nie wykazywała najmniejszej inicyatywy w tym kierunku, więc w mieszkaniu panował nieład, jaki zazwyczaj można oglądać tylko w dniach przeprowadzek. Wyszukanie czegoś w tych warunkach, było zadaniem przewyższającem siły ludzkie.
– I nie będę miał kołnierzyka! – wybuchnął Jabłecki.
Pani Maryla uśmiechnęła się ironicznie.
– Jak zostaniesz ministrem, kupisz sobie cały tuzin. Żart był złośliwy i wymierzony celnie. Jabłecki poczerwieniał. Poczem zmierzył żonę nienawistnem spojrzeniem i po chwili dopiero gdy tresura kulturalna zapanowała już w nim nad żywiołowym porywem, odezwał się powoli:
– Zamiast się wysilać na żarty, pomyślałabyś lepiej, aby to mieszkanie do jakiego-ta – kiego ładu doprowadzić. Przecież już półtora miesiąca minęło, jak w tych śmieciach żyjemy.
– Ja nie chciałam wracać.
– Więc z tego powodu wszystko ma być nierozpakowane?
Pani Maryla uśmiechnęła się, ale nie wrogo, tylko przyjaźnie, i odezwała się z anielską słodyczą w głosie:
– Do końca września mogliśmy śmiało na wsi siedzieć.
– Jakim cudem? Przecież urlop mi się kończył. Wróciliśmy o dwa tygodnie wcześniej.
– I tak i tak teraz w biurze nic nie robisz.
– Ale muszę przychodzić. Za to mi płacą.
– Oh, to co ci płacą!
Jabłecki odwrócił się gwałtownie i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, gorączkowo począł kończyć garderobę, aby jaknajszybciej znaleźć się poza domem. Z rezygnacyą człowieka, którego wyższe siły losu zmuszają do wyrzeczenia się pewnych życiowych wyrafinowań, założył brudny kołnierzyk, ale zato dobrał do niego krawat o tak oślepiających barwach, iż budziło to nadzieję, że krawat będzie odciągał uwagę od kołnierzyka. Wystrojony Jabłecki przejrzał się w lustrze i w jednej chwili odzyskał humor.
Napozór tak szybkie przejście od zdenerwowania do humoru pod wpływem lustra źle by świadczyło o stałości jego charakteru. Ale też był to pozór tylko. Jabłecki nie był człowiekiem do tego stopnia próżnym, aby zadowolenie z zewnętrznego wyglądu mogło tak radykalnie wpłynąć na zmianę stanu jego ducha. Ale w tym samym momencie właśnie Jabłecki powziął stanowczą decyzyę, rozstrzygającą pewne wahania, które od paru dni go męczyły.
– Dziś do niej pójdę.
Wyrwało mu się… to z ust mimowoli i tak głośno, że aż obejrzał się niespokojnie poza siebie – na drzwi. Ale drzwi były zamknięte.
Na parę miesięcy przed wojną Jabłecki nawiązał był stosunek erotyczny z pewną przedstawicielką nieokreślonej sfery społecznej, stanowiącej jakby przejście od świata zasad do nizin lekkomyślności zupełnej. Z chwilą wyjazdu Jabłeckich na letnie mieszkanie stosunek ten się zerwał i po wybuchu wojny Jabłecki nie starał się już go odnowić, uważając, że czasy były zbyt wielkie i szczytne, aby módz się poświęcać erotyzmowi. I tem przekonaniem umiał się zasuggestyonować tak silnie, że zerwanie nie sprawiło mu przykrości, ani też nie wymagało zbytniej siły woli. Powoli jednak zaczynało się w nim budzić nieokreślone uczucie, na które składało się jakby trochę tęsknoty i trochę sceptycznej wątpliwości, czy tak ascetyczne pojmowanie wielkich epok dziejowych miało sens.
Małżeńska scena przeważyła szalę wahań. Wprost z politycznego zebrania w kawiarni Jabłecki postanowił udać się do dawnej przyjaciółki.
Wychodząc, zapowiedział żonie:
– Proszę z obiadem na mnie nie czekać. Nie wrócę.
– Zaproszony jesteś na obiad? – odezwała się pani Maryla takim tonem, jakgdyby wszelkie ślady domowej burzy już przeminęły.
– Nie, ale nie będę miał czasu…
– I pójdziesz do restauracyi. Rzeczywiście, mamy tyle pieniędzy, tak dużo zarabiasz, że teraz jest czas najodpowiedniejszy na to, aby po restauracyach się włóczyć.
Ale Jabłecki był już w przedpokoju i błyskawicznie znikł za drzwiami, nie słuchając dalszego ciągu tej rozmowy.
– Miła atmosfera – uśmiechnął się zgryźliwie.
Miał zupełnie zwarzony humor. W tej chwili już i to zebranie, którego był inicyatorem, straciło nagle dla niego cały urok. Coprawda, chciał je urządzić zupełnie inaczej – u siebie w domu, wieczorem, temu jednak oparła się stanowczo pani Maryla, utrzymując, że skoro się mieszka, "jak w chlewie", to niepodobna jest ludzi zapraszać. Argument był ważki zapewne, tylko jeżeli mieszkanie można było z pewną dozą przesady przyrównać do chlewu, to nie wynikało to z jakichś fatalistycznych przyczyn, tylko poprostu z "apatyi" pani Maryli. "Z apatyi" – Jabłecki znów się musiał ironicznie uśmiechnąć i machnął ręką, nie chcąc rozpraszać energii na bezcelowe rozgoryczenia przeciwko żonie.
Zebranie w kawiarni nie mogło już mieć tego poważnego politycznego charakteru, jaki Jabłecki pragnął mu nadać. Ale trudno… trzeba się było raz gdzieś zebrać… Następne będzie można urządzić przyzwoiciej. To rozumowanie jednak nie zdołało ożywić w duszy Jabłeckiego przygasłego entuzyazmu. Nie chciał analizy swego stanu duchowego posuwać zbyt daleko, aby nie dojść do zbyt łatwego odkrycia, że na dnie tego nagłego zniechęcenia kryła się pewna doza niepokoju. Do kawiarni zwykłym krokiem było około dwudziestu minut drogi. Jabłecki zamierzał był poświęcić ten czas na obmyślenie planu swego wystąpienia. Nie przewidywał, że wyjdzie z domu tak zdenerwowany, że trudno mu będzie na jednym przedmiocie skupić myśli. I nagle ogarnęła go wątpliwość, czy nawet przy najbardziej sprzyjających warunkach umysłowych dwadzieścia minut przedstawiało ilość czasu dostateczną do naszkicowania sobie w głowie programu mowy politycznej. Mieli go słuchać poważni ludzie i krytyczni. Chcąc jednakże, żeby to, co miał mówić, wpływ wywarło, należało się sumienniej do wystąpienia przygotować. A tak może to wywrzeć trochę chaotyczne wrażenie. Polityka nie znosi chaosu; trzeba jasnych programów, określonych, wyrąbanych.
Twarde brzmienie słów podziałało orzeźwiająco na energię Jabłeckiego. Wyprostował się i rozczesał palcami brodę. Ale niepokój okazał się silniejszym od chwilowego podniecenia. Odrazu zapanował nad niem. Nie, nie… liczyć na ten błysk ostatniej chwili było conajmniej lekkomyślnością.
Jabłecki postanowił nadłożyć trochę drogi. Zmarszczył brwi i znów rozczesał brodę palcami.
– Więc…
– Jeżeli pozwoliłem sobie panów tutaj ściągnąć… Nie "ściągnąć", to zbyt trywialne wyrażenie. Jeżeli pozwoliłem sobie prosić panów.
– Nie.
Stanowczo Jabłecki nie był dziś zdolny do logicznego myślenia. A przynajmniej nie w politycznym kierunku… Między wyrazy przemowy, jaką starał się ułożyć, wciąż natrętnie wkradały się pytania:
– A jeśli jej niema w Warszawie?
– Albo jeżeli się obraziła… I to możliwe.
I to go zirytowało. Chwila nie była odpowiednia, aby poświęcać całą uwagę pannie Joli Steinerównie. Nie należało przedewszystkiem zrywać. Jabłecki czuł, że już za bardzo dał się porwać społeczno-patryotycznemu entuzyazmowi. Zlekceważył Jolę najniesłuszniej, najniesprawiedliwiej.II.
Przy stoliku, zamówionym w kawiarni w ciemnym, najdalszym kącie, siedziało już dwóch uczestników zebrania: adwokat Cisiewicz i urzędnik banku Zachrupczyński. Mecenas Cisiewicz, sześćdziesięcioletni staruszek, jako uczestnik zebrań był trochę uciążliwy, gdyż nie dosłyszał, a był tak skrupulatny, że ani jednego opuszczonego wyrazu nie darował. Co chwila więc trzeba mu było coś do ucha powtarzać. Krążyła o nim opinia, że w pewnych prawnych kwestyach był powagą. Jakie to były kwestye, tego nikt nigdy nie umiał objaśnić, ale dla tej opinii właśnie Jabłecki ze specyalnem wyróżnieniem zaprosił go na zebranie.
Ujrzawszy honorowego gościa już przy stoliku, Jabłecki przyspieszył kroków.
– Spóźniłem się… Najmocniej panów przepraszam. Jakżeż pan mecenas.
Ale Cisiewicz nie dał mu skończyć zdania.
– Pan Zachrupczyński niewesołą nowinę przyniósł.
Jabłecki spojrzał niespokojnie na bankowca.
– No?
Zachrupczyński, typowy flegmatyk, wysoki, chudy, łysy, dał Jabłeckiemu znak oczyma, aby się pochylił nad stołem.
– Bank Państwa… już… już…
– Jakto już… już?
– Na wyjezdnem.
– Ale bajka.
Zachrupczyński wykonał taki grymas, jakgdyby chciał ironicznie się uśmiechnąć, i opamiętał się, że nie warto.
– Po pierwsze nie mam zwyczaju rozpowszechniać bajek…
– Ja nie mówiłem.,
– Przepraszam… mówił pan.
– Co, co mówił, niech pan głośniej powtórzy – wtrącił mecenas, pochylając się ku Jabłeckiemu.
– O Banku.
– Nie, nie, ale potem jeszcze.
– Nic.
Cisiewicz zdawał sobie sprawę, że jego dopytywania nużyły czasem ludzi i był niesłychanie pod tym względem drażliwy.
– A skoro nic, to przepraszam – odparł, usuwając się z obrażoną miną.
– Ależ panie mecenasie.
Jabłecki uczuł nagle, że za jednym zamachem uraził dwóch najgorliwszych gości, którzy pierwsi stawili się na zebranie. I nie wiedział, kogo ma wpierw przepraszać.
– Pan Jabłecki zarzucał mi, że rozpowszechniam bajki – objaśniał Zachrupczyński mecenasa.
– Aa…
Mecenas zmierzył Jabłeckiego spojrzeniem, w którem malowało się widocznie zgorszenie.
– Ależ ja bynajmniej tego nie mówiłem. Szanowny pan mnie ile zrozumiał.
– Wyraz bajka ma jedno znaczenie – upierał się z nieubłaganą logiką Zachrupczyński.
– Zapewne… Ale… Ja chciałem przez to powiedzieć – jąkał się Jabłecki. – Chciałem przez to powiedzieć, że może pana źle poinformowano.
– O to chodzi. Powtarzanie złych informacyi jest rozpowszechnianiem bajek.
– Nie, takiego piłata ja w życiu jeszcze nie widziałem – jęknął w duszy Jabłecki. Znał Zachrupczyńskiego bardzo mało, zaprosił go na zebranie, bo go zapewniono, że Zachrupczyński przyjdzie napewno, a to właśnie była największą troską Jabłeckiego. Przekonawszy się, że jest to człowiek tak czuły na punkcie prawdomówności, Jabłecki zaczął go usilnie przepraszać.
– Niechże się pan nie gniewa… Tak mi się to mimowoli wyrwało… Więc kiedy Bank Państwa wyjeżdża?
– Lada moment.
– Ale dlaczego?
Zachrupczyński spojrzał na Jabłeckiego ze zdumieniem, jakie może wzbudzić tylko bardzo naiwne pytanie.
– Jakto dlaczego… Więc może mają czekać, żeby ich niemcy zagarnęli?
– Ale gdzież są niemcy?…
– Bliżej, niż się panu zdaje, znacznie bliżej.
Nowiny te podziałały na Jabłeckiego oszałamiająco. Ale tak były sprzeczne z nastrojem miasta, że trudno mu było w nie uwierzyć. Jednakowoż – Zachrupczyńskiego przedstawiano mu jako człowieka bardzo poważnego. No i ktoś, co blaguje, mówi innym tonem.
– Muszę pana objaśnić – ciągnął Zachrupczyński, że ja sam jestem urzędnikiem banku.
– Banku Państwa?
– Nie, pracuję w banku prywatnym. Ale bądź co bądź, jestem bliższy tych sfer, niż inni.
Jabłecki się zasępił.
– Może podjazd jaki się zaawanturował.
– Nie, proszę pana… Gdyby podjazd się zaawanturował, toby Bank Państwa nie uciekał. Idzie cała armia. Sześć korpusów, cztery dywizye jazdy, dwie baterye czterdziesto-dwucentymetrowych armat. Pan wie, co to jest czterdziestodwucentymetrowa armata?
Wymawiając ostatnie wyrazy, Zachrup – czyński mrużył powoli oczy, tak, że w końcu zostały mu tylko dwie szparki.
– Czterdziestodwu-centymetrowa armata, proszę pana. – Zachrupczyński szybkim ruchem zwinął w palcach serwetkę i wyciągnął ją przed oczyma Jabłeckiego.
– To niema nawet piętnastu centymetrów. Otóż niech pan sobie wyobrazi trzy takie serwetki… Albo poco sobie wyobrażać… Mamy serwetki… Jedna, druga, trzecia… Och, przepraszam, ja panom serwetki pozabierałem… Mniejsza o to, każę służącemu podać świeże… Otóż… jedna serwetka, niech pan przytrzyma palcem… druga serwetka, trzecia… to będzie mniej-więcej czterdzieści pięć centymetrów.
– Przecież te armaty są czterdziestodwucentymetrowe.
– A, przepraszam…. Czterdziestodwu…. Czterdziestodwu… Więc tu zakrywam palcem. Teraz będzie czterdzieści dwa centymetry. Wyobraża pan sobie lufę o takiej średnicy?
– Olbrzym.
– Tak, ale lufa to jeszcze nic nie jest. Wyobraża pan sobie teraz to, co w tę lufę można włożyć.
Pan Zachrupczyński znów zmrużył oczy i nagle parsknął wesołym śmiechem. Było to tak nieoczekiwane, że dwaj jego słuchacze mimowoli drgnęli.
– A jak taka sztuka na łeb spadnie, to co, hę?
Po chwili milczenia, jakie zapanowało po tych słowach, mecenas Cisiewicz westchnął nagle.
– Ale jakoś reszta się spóźnia.
– U nas wogóle ludzie nie odznaczają się punktualnością.
– To prawda. Która to godzina?
– Już wpół do pierwszej – odparł Jabłecki, spoglądając na zegarek. Zmartwiło go to, że inni się tak spóźniali, i zdjęła go trwoga, że może wcale nie przyjdą.
Zachrupczyński spojrzą! również na swój zegarek.
– Już jest nawet dziesięć po wpół do pierwszej – poprawił Jabłeckiego.
– Możliwe – zgodził się szybko Jabłecki, nie chcąc już w niczem sprzeciwiać się Zachrupczyńskiemu.
– Dziesięć po wpół do pierwszej. Muszę uciekać.
– Jakto, chce pan odejść?
– Muszę. Innym razem postaram się tak urządzić, żeby mieć więcej czasu. Ale dziś muszę.
– Ależ, panie drogi. Zaraz wszyscy się zejdą.
Jabłecki spojrzał błagalnie na Zachrupczyńskiego, ale urzędnik był stanowczy.
– Nie, panie, nie mogę.
I odszedł, pozostawiając Jabłeckiego z Cisiewiczem. To sam na sam bynajmniej się Jabłeckiemu nie uśmiechało. Pomijając uciążliwą w stosunkach towarzyskich wadę głuchoty, mecenas był człowiekiem bardzo nudnym. Na szczęście, po odejściu Zachrupczyńskiego zagłębił się w czytaniu jakiegoś pisma. Może nie było to bardzo grzeczne, ale narazie zwalniało Jableckiego od obowiązku podtrzymywania rozmowy.
Jabłecki nie chciał jeszcze tracić nadziei, że i inni zaproszeni goście nadejdą. Ale już raz po raz prawie nerwowo spoglądał na zegarek, no i, aby podtrzymać ten coraz bledszy promyczek nadziei, musiał uciekać się do rozumowania, że każdemu mogło "coś wypaść". Tylko – żeby sześciu ludziom o jednej i tej samej porze "coś wypadło", to już było trochę dziwne.
– Trzy na pierwszą…
– Nie, nie przyjdą.
Wzbierające w duszy Jabłeckiego rozgoryczenie skoncentrowało się nagle w wybuchu wyraźnej złości przeciwko Zachrupczyńskiemu.
– Skoro się niema czasu, to się wcale nie przychodzi. Naplótł bajek i uciekł – monologował z oburzeniem. Przybierało to taką formę, jakgdyby Zachrupczyński swoją przedwczesną ucieczką urzekł zebranie.
– Mumia.
Ponure nowiny urzędnika banku zaniepokoiły silnie Jabłeckiego. Chwilami to uczucie niepokoju górowało nawet nad słusznem rozgoryczeniem z racyi zawodu, jaki go spotykał. W ostatnich czasach życie zaczynało mu się przedstawiać w coraz ponętniejszych barwach. Nadzieja wystąpienia na arenie politycznej uskrzydlała jego fantazyę. I naraz – trach! Prusacy mieliby zająć Warszawę.
– Przesada – pomyślał, wzgardliwie wzruszając ramionami.
Ale ponure nowiny mają to do siebie, że jakkolwiek rozumem człowiek stara się obniżyć ich wartość, w uczuciach zostaje pewien osad. Bądź co bądź, człowiek starszy, urzędnik banku wszystkiego z palca wyssać nie mógł. Otóż to – mógł czy nie mógł? Pod wpływem podniecenia najprzyzwoitsi ludzie nieraz tak bezwstydnie kłamią.
Jabłecki sam tej wątpliwości rozstrzygnąć nie mógł. Ale wydało mu się, że mecenas Cisiewicz zajął zbyt mało krytyczne stanowisko wobec nowin Zachrupczyńskiego. I z niechęcią spojrzał na zaczytanego staruszka.
Mecenas odłożył gazetę.
– Jakoś nikogo niema – odezwał się z uśmiechem.
Było to stwierdzenie faktu – nic więcej, ale Jabłeckiego doprowadziło do furyi.
– A niema! – odburknął mimowoli w uniesieniu przedrzeźniając Cisiewicza.
Mecenas spojrzał na niego ze zdumieniem. Ale dobroć wzięła w nim widocznie górę nad zadraśniętą ambicya, gdyż po chwili odezwał się z widocznem współczuciem w głosie:
– To pana jednak narazili na zawód. Jabłecki, upokorzony, nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Może jeszcze przyjdą – mruknął cicho.
– Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Może jeszcze przyjdą.
– Przyznam się panu, że wątpię… Ale może, może – poprawił się nagle szybko. – Jeszcze możemy poczekać do pierwszej.
– Czy pan mecenas wierzy w to wszystko, co opowiadał Zachrupczyński?
– Czy ja wierzę? Zapewne, może jest w tem trochę przesady… Chociaż, z drugiej strony…
Mecenas urwał, kończąc swoją myśl jakimś nieokreślonym gestem, z którego trudno było wywnioskować, czy osobiście skłania się bardziej ku dobrej wierze, czy też sceptycyzmowi.
– Ja myślę, że w tem jest dużo przesady.
– Może… może.
– On wygląda trochę na blagiera.
– Na blagiera? Może. Ja go bliżej nie znam.
Niezdecydowanie mecenasa zaczęło irytować pana Józefa.
– Ależ to ramol jakiś.
Dotychczas znajomość Jabłeckiego z mecenasem Cisiewiczem ograniczała się tylko do wymiany ukłonów. Osobiście zetknęli się raz w życiu zaledwie na pewnem jubileuszowem zebraniu. Jabłecki miał przy tej wymianie ukłonów wrażenie, że mecenas nie bardzo go sobie przypominał, zależało mu jednak na stosunku z człowiekiem tak wybitnym. I dlatego też szczególnie pragnął, żeby mecenas Cisiewicz był na zebraniu. Pewien kłopot sprawiało mu wynalezienie formy zaproszenia: napisać list, czy iść osobiście? – ale zdarzyło się, że gdy rozmyślał nad tem, spotkał przypadkowo Cisiewicza na ulicy. Zaczepił go i zaprosił. Wprawdzie w oczach mecenasa w pierwszej chwili odmalował się wyraźny przestrach, ale wysłuchawszy Jabłeckiego, bardzo skwapliwie przyjął zaproszenie.
Jabłeckiemu sprawiło to przyjemność, połączoną z odcieniem dumy.
– Skoro taki Cisiewicz odrazu zgodził się przyjść.
I naraz nastąpiło rozczarowanie:
– Do pierwszej możemy poczekać – powtórzył po chwili Cisiewicz. – To dziwne jednak, że tak nikt nie dopisał. Wogóle teraz ludzie bardzo się zagadnieniami politycznemi interesują.
Jabłeckiemu uwaga ta wydała się conajmniej niedelikatna.
– Nie wszyscy, – odparłsucho. – Są umysły, których nic nie jest w stanie poruszyć.
– Zapewne, zapewne – potwierdził zgodny mecenas.
W wyblakłych jego oczach zapalił się nagle jakiś błysk. 1 wskazując ruchem głowy w głąb sali, odezwał się z wesołym śmiechem:
– Niech-no pan tam spojrzy.
Jabłecki zwrócił oczy we wskazanym kierunku, ale nie zauważył nic ciekawego. Jak zwykle w niedzielę przed południem, kawiarnia była zapełniona.
– Widzi pan?
– Kogo?
– Te dwie… Tam, przy stoliku, koło przejścia… Ładniutkie, co?
Ta niepoważna dygresya zgorszyła Jabłeckiego, którego myśli i uczucia były nastrojone na wysoki ton polityczny. Odparł chłodno:
– Zdaje mi się, że to są osoby dość podejrzane.
– Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Podejrzane – krzyknął Jabłecki.
– Zapewne, zapewne, ale ładne… Ta blondyneczka… Takie chucherko…
– Przyznam się, że nic wyjątkowo ładnego w niej nie widzę.
– To pan wymagający… to pan wymagający – odparł mecenas, kiwając głową, A wie pan, że ona mi kogoś przypomina… pewną osobę z towarzystwa.
– Może.
– Śmieje się do nas.
– Skoro mecenas ją zaczepia.
– Ale to z pana Katon.
Jabłecki wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział. Z wyraźną pogardą popatrzał na mecenasa, któremu czoło poczerwieniało i oczy zaszły zlekka łzami.
– Stary pornograf.
I nagle przyszło mu na myśl, że zachowanie się Cisiewicza było jednak conajmniej wysoce niegrzeczne, już jeśli nie poprostu – skandaliczne. Zaprosił go na polityczne zebranie, zaznaczając, że ma zamiar wypowiedzieć pewne myśli, które może ostatecznie mogłyby były posłużyć za podstawę jakiegoś nowego programu. Zdaje się, że wypadało okazać chociażby cień zaciekawienia, spytać się: co pan nam miał powiedzieć. A on – nic. Wynalazł sobie "chucherko" i cieszy się, jakby go kto na sto koni wsadził.
Te, pełne goryczy, refleksyę przerwał nagle Jabłeckiemu Cisiewicz:
– Mówiąc poważnie…
Nagły atak kaszlu nie pozwolił mu dokończyć zdania. Ale początek udobruchał nieco Jabłeckiego. No nareszcie… Z pewnem współczuciem nawet zwrócił się do Cisiewicza.
– Pan mecenas przeziębiony?
– Trochę… trochę… Otóż, mówiąc poważnie, ciekaw jestem, jak wojna wpłynęła na tego rodzaju kobietki.
– Jakto?
– Czy im się powodzi lepiej czy gorzej.
– No, wie pan, że nad tem zagadnieniem się nie zastanawiałem – odparł zimno pan Józef, opuszczając już tytuł mecenasa.
– A mnie to zaciekawia.
– Szczególny z pana człowiek.
– Przepraszam, nie dosłyszałem. Jabłecki zdążył się przez ten czas pohamować. Odparł z ironicznym uśmiechem:
– Jest chyba w obecnej chwili wiele ważniejszych zagadnień.
– Zapewne… zapewne… no, ale skoro nam się zebranie nie udało, to cóż mamy robić?
– Bardzo mi przykro, że niepotrzebnie narażałem pana mecenasa na stratę czasu.
Mecenas nie odczuł, czy też nie chciał odczuć, delikatnej ironii, zawartej w tych słowach.
– Ja zawsze w niedzielę o tej porze chodzę do kawiarni. Coprawda, do innej… No, ale wszystko jedno. I w tej się przyjemnie siedzi.
– Zwłaszcza gdy są "chucherka", – dokończył Jabłecki zgryźliwie, ale tylko w myśli.
– Swoją drogą, bardzo jestem ciekaw tego, co pan nam miał powiedzieć, trzeba się będzie jeszcze raz zejść.
Odruchowo Jabłecki chciał odpowiedzieć jakąś zgryźliwością, ale się powstrzymał. Pragnąc wywierać wpływ na ludzi, trzeba się liczyć przedewszystkiem z ich wadami i już kto, jak kto, ale polityk musi umieć trzymać nerwy na wodzy. Jabłecki odparł więc z dyplomatyczną przewrotnością:
– Jeżeli pana mecenasa nie zniechęciła ta nieudana próba.
– Ależ nie. Bardzo żałuję, że nam się dzisiaj to zebranie nie udało.
– Więc może na przyszły tydzień. – Doskonale.
– Ale to już u mnie, w domu.
– Jeszcze lepiej. W kawiarni nie można swobodnie rozmawiawiać.
Im człowiek bardziej jest rozgoryczony, tem mniejsza dawka życzliwości może go pozyskać. Więc i te trochę życzliwości, które mecenas okazał Jabłeckiemu, wystarczało, aby go udobruchać. Z uśmiechem zwrócił się do Cisiewicza:
– Ale z mecenasa znawca.
– Jakto?
– Ja w pierwszej chwili niedobrze jej się przyjrzałem, muszę jednak przyznać, że bardzo ładna.
– Prawda?
– Zdaje mi się, ze to się skończy zawarciem znajomości…
– Ależ, panie… To przecież żarty wszystko… W moim wieku… Nie, jakżeż pan może mnie nawet posądzać o coś podobnego.
Mecenas był widocznie zawstydzony, tak, że aż Jabłecki musiał go uspokoić:
– I ja żartowałem tylko.
– Właściwie, niepotrzebnie tracimy czas na głupstwa. A, wie pan, że zły jestem, że nikt nie przyszedł… Bardzo byłem ciekaw pańskiego programu.
– A może pan mecenas sobie życzy, to • ja w paru słowach…
– A owszem, owszem…
Jabłecki chrząknął i zmarszczył brwi. Właściwie program jego najtrudniej było w paru słowach streścić, i wyrwał się z tem trochę nieopatrznie.
– Obserwując to, co się w obecnej chwili dzieje – zaczął powoli, z namysłem.
Mecenas przysunął się do niego i, złożywszy dłoń w trąbkę, przytknął do ucha, aby nie stracić ani jednego słowa. Ale zaciekawienie jego ograniczało się tylko do zmysłu słuchu, wzrokiem wciąż był przy stoliku, gdzie siedziały, intrygujące go, dwie istoty. Jabłecki obejrzał się machinalnie i z przyjemnością zauważył, że obie damy podniosły się z miejsc i zabierały do odejścia.
– Otóż tak… każdy człowiek bezstronny, obserwując to, co się w obecnej chwili dzieje…
– Przepraszam pana – przerwał mu nagle mecenas.
Pośpiesznie sięgnął po zegarek i nagle zerwał się z krzesła.
– Na śmierć zapomniałem, że mam dziś obiad trochę wcześniej. Już i tak burę od żony dostanę… Przepraszam najmocniej, ale to już do następnej niedzieli odłożymy… Płacić, płacić! – gorączkował się, sztukając czterdziestówką w stolik. – Że też tych drabów nigdy dowołać się nie można… Miałem szklankę herbaty… O, to już ja pana poproszę, żeby pan mu oddał. Dowidzenia!… Do przyszłej niedzieli, czy tam kiedy, zawiadomi mię pan!
I pędem puścił się ku wyjściu. Oczywiście, było aż nadto jasne, że ten jego gorączkowy pośpiech "na obiad" znajdował się w bezpośrednim związku z opuszczeniem kawiarni przez urodziwe "chucherka". Jabłecki już nie miał siły nawet się oburzać. Machnął ręką.
– Ładne społeczeństwo.
Wyjął z kieszeni pugilares, grubo wypchany najrozmaitszymi papierami i, poszperawszy w nich przez chwjlę, wydobył starannie złożony arkusik listowego papieru. Był to spis osób, które otrzymały zaproszenie na zebranie. Jabłecki układał tę listę z namaszczeniem. Dziesięć figurujących na niej nazwisk tworzyło elitę jeśli nie spółeczeństwa, to w każdym razie osobistych jego znajomości. Trzech adwokatów, znany kupiec, dwóch inżynierów, dwóch publicystów. I na dziesięciu ludzi kto przyszedł? Zasuszony urzędniczyna i nawpół zidyociały starzec. A wszyscy obiecywali uroczyście…
– Ale przyjdę, napewno przyjdę.
– Bałwany – mruknął Jabłecki, drąc papier na drobne kawałki.
Wyładowało się w tem trochę goryczy, och, ale tak drobna cząstka zaledwie w stosunku do ogromu, jaki przepełniał mu duszę, że niewielką mu to sprawiło ulgę. Przesiadł się na kanapę, na opróżnione po mecenasie miejsce, i, wtuliwszy się w brudne plusze, mierzył kawiarnię bezmyślnem, apatycznem spojrzeniem. Czuł się upokorzonym, zdruzgotanym.
W głębi sali ukazał się nagle nizki, krępy blondyn w znoszonem letniem ubraniu i taniej panamie na głowie. Szedł szybko, rozglądając się po stolikach, tak, jakgdyby kogoś poszukiwał. Był to publicysta Stetkiewicz, spóźniony uczestnik zebrania. Jabłecki poczerwieniał i w tej sekundzie byłby się z rozkoszą pod ziemię zapadł.
Stetkiewicz, ujrzawszy go, wykonał jakiś gwałtowny ruch rękami i zdaleka począł wykrzykiwać:
– Spóźniłem się… Nie uwierzy pan jak mi przykro.
Gwałtownie uścisnął dłoń Jabłeckiego.
– Ale myślałem, że jeszcze wszystkich zastanę… Cóż to tak prędko?
– Właściwie…
Jabłecki nie dokończył zdania. Upokarzające wyznanie nie chciało mu się przecisnąć przez gardło.
Stetkiewicz nie należał do ludzi, zadawalających się niedomówieniami.
– Co? Dlaczegoście się rozeszli?
– Nie udało się zebranie.
– Ale z jakiego powodu?
– No, bo wszyscy się schodzą lak, jak pan! – wybuchnął Jabłecki.
I przybrał wyzywającą postawę, spodziewając się jakiejś ostrej repliki ze strony Stetkiewicza. Ale publicysta nie okazał najmniejszej urazy.
– A kto był? – dopytywał się spokojnym głosem.
– Mecenas Cisiewicż.
– Ach, ten stary idyota… O, przepraszam, może to pański dobry znajomy?
– Nie, ale zdaje mi się, że pan go za ostro sądzi – wystąpił Jabłecki w obronie mecenasa. Aczkolwiek zebranie się nie udało, nie mógł jednak pozwolić, aby ludzi, których zapraszał, nazywano idyotami.
– Cofam – odparł szybko Stetkiewicz. – A więcej kto?
– Zachrupczyński.
– A więcej?
Jabłecki się zawahał, czyby nie dorzucić jednego lub dwóch nazwisk, ale kłamstwo zbyt łatwo mogło było wyjść na jaw.