Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na stanowisku: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na stanowisku: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 305 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Ko­bie­to, cała Eu­ro­pa stoi w ogniu, a ty mi ja­kiemś pra­niem gło­wę za­wra­casz!

Ja­błec­ki ze­rwał się z krze­sła i, nie koń­cząc her­ba­ty, wy­biegł do są­sied­nie­go po­ko­ju. Nie była to jed­nak od­le­głość tak da­le­ka, aby nie do­le­ciał za nim ci­chy i zja­dli­wy syk żony:

– Du­reń!

Ja­błec­ki mach­nął ręką i uśmiech­nął się po­gar­dli­wie i bo­le­śnie. Z tego, że sta­no­wi­li parę nie­do­bra­ną, zda­wał so­bie daw­no spra­wę, ale ta róż­ni­ca po­glą­dów; tem­pe­ra­men­tów, upodo­bań, cha­rak­te­rów – sło­wem, wszyst­kie­go, co może róż­nić dwie isto­ty ludz­kie, nig­dy nie ujaw­nia­ła się tak ja­skra­wo, jak w ostat­nich cza­sach – po wy­bu­chu woj­ny. Ja­błec­kie­go woj­na olśni­ła ogro­mem prze­wro­tu, jaki miał się do­ko­nać na świe­cie. Żona jego, pani Ma­ry­la, za­pa­try­wa­ła się na te wiel­kie wy­da­rze­nia dzie­jo­we z punk­tu wi­dze­nia go­spo­dar­stwa do­mo­we­go. Sto­jąc na dwóch tak wręcz od­mien­nych sta­no­wi­skach, mał­żon­ko­wie nie mo­gli się po­ro­zu­mieć.

Przy­cho­dzi­ły chwi­le, w któ­rych Ja­błec­ki czuł po­pro­stu do żony nie­na­wiść i to nie­na­wiść tak za­wzię­tą, że z chę­cią był­by ją wła­sne­mi rę­ka­mi za­mor­do­wał. I tak było tego pięk­ne­go wrze­śnio­we­go po­ran­ku. Ku­ry­er do­niósł, i to gru­be­mi czcion­ka­mi, że cała ar­mia ru­muń­ska ma­sze­ro­wa­ła już na Sied­mio­gród. Wia­do­mość ta ze­lek­try­zo­wa­ła Ja­błec­kie­go, wy­rzu­ci­ła go z łóż­ka na rów­ne nogi. Przy tak zmie­nio­nej sy­tu­acyi nie moż­na już było li­czyć woj­ny dłu­żej, jak na ja­kieś trzy ty­go­dnie. I z chwi­lą, gdy Ja­błec­ki z go­rącz­ko­wem na­tę­że­niem umy­słu ukła­dał je­dy­nie moż­li­we, we­dług za­sad pro­stej, zdro­wej lo­gi­ki, kom­bi­na­cye po­li­tycz­ne, żona przy­cho­dzi z ja­kie­miś skar­ga­mi na pracz­kę. I jaki cel tego? Cóż on miał ro­bić? Bić się z pracz­ką… Gdy­by to jesz­cze po­wie­dzia­ła i umil­kła. Ale pani Ma­ry­la, wi­dząc, że mąż jest za­my­ślo­ny, roz­tar­gnio­ny i mało zwra­ca na jej wy­rze­ka­nia uwa­gi, z ja­kimś spe­cy­al­nym, zło­śli­wym upo­rem po­wta­rza­ła je raz po raz, jak baj­kę o cza­pli na wy­so­kich no­gach. Po­sąg z Sa­skie­go Ogro­du do­pro­wa­dzi­ło­by to wkoń­cu do pa­syi, a cóż do­pie­ro ży­we­go czło­wie­ka.

– Co za ku­rzy mózg!

Ja­błec­ki nie wy­po­wie­dział tego za­rzu­tu, po­my­ślał go tyl­ko, ale dro­gą ja­kiejś ko­mu­ni­ka­cyi te­le­pa­tycz­nej do­szedł on wi­docz­nie do są­sied­nie­go po­ko­ju, do bez­po­śred­niej świa­do­mo­ści pani Ma­ry­li, bo z poza drzwi znów się roz­legł ci­chy, zja­dli­wy syk:

– Bał­wan.

Tak od­mien­ni cha­rak­te­ra­mi mał­żon­ko­wie przez dziw­ny ka­prys przy­ro­dy uzu­peł­nia­li się pod jed­nym wzglę­dem. W chwi­lach go­ręt­szych prze­mó­wień Ja­błec­ki pod­no­sił głos, a pani Ma­ry­la zni­ża­ła aż do szep­tu. Ale szept jej był dziw­nie prze­ni­kli­wy. Im ci­szej za­czy­na­ła prze­ma­wiać, tem wy­raź­niej ten szept roz­peł­zał się po miesz­ka­niu, do­cie­rał aż do naj­dal­szych za­ka­mar­ków. Było to jed­no z tych zja­wisk nie­wy­tłó­ma­czo­nych przez na­ukę, któ­re tyl­ko w po­ży­ciach mał­żeń­skich ob­ser­wo­wać moż­na. Ja­błec­ki wie­dział, że przed tym szep­tem, draż­nią­cym go do naj­wyż­sze­go stop­nia, nig­dzie się nie schro­ni. Zresz­tą po­kój, w któ­rym się znaj­do­wał, sy­pial­nia, nie mia­ła już dal­sze­go wyj­ścia.

– Trze­ba się ubrać i wyjść.

Spoj­rzał na ze­ga­rek i zmarsz­czył brwi… A jed­nak… Mimo, że się ze­rwał przed ósmą, nie­po­strze­że­nie na kom­bi­na­cy­ach po­li­tycz­nych i sprzecz­ce z żoną czas zbiegł do je­de­na­stej. O dwu­na­stej miał się spo­tkać w ka­wiar­ni z paru ludź­mi, któ­rych za­mó­wił, chcąc im wy­łusz­czyć pe­wien szkic po­li­tycz­ne­go pro­gra­mu.

Co­praw­da, ten szkic pro­gra­mu jesz­cze jemu sa­me­mu nie­bar­dzo wy­raź­nie za­ry­so­wy­wał się w gło­wie. Ale Ja­błec­ki po­sia­dał wy­jąt­ko­wą or­ga­ni­za­cyę umy­sło­wą. Aby my­śleć, mu­siał mó­wić. Wów­czas do­pie­ro bu­dzi­ły się w nim siły twór­cze i na­bie­ra­ły roz­pę­du. Był więc pe­wien, że te luki, przed któ­re­mi myśl jego za­trzy­my­wa­ła się bez­rad­nie w ci­szy ga­bi­ne­tu, wy­rów­na­ją się w ka­wiar­ni. Błysk na­tchnie­nia wię­cej zna­czy, niż całe go­dzi­ny mo­zol­nych roz­my­ślań.

Nie­skom­pli­ko­wa­ny pro­ces my­cia za­jął mu nie­wie­le cza­su. Tchnę­ło go ja­kieś prze­czu­cie, aby przed za­ło­że­niem koł­nie­rzy­ka zba­dać ów szcze­gół gar­de­ro­by mę­skiej. I oka­za­ło się, że koł­nie­rzyk był już za­bar­dzo brud­ny, na ze­bra­nie po­li­tycz­ne nie­moż­li­wy. Po­cią­gnę­ło to za sobą ko­niecz­ność pew­nych po­jed­naw­czych kro­ków wzglę­dem żony.

– Ma­ry­lu – ode­zwał się mięk­kim gło­sem. We­zwa­nie to po­zo­sta­ło bez od­po­wie­dzi.

– Je­steś tam? – za­py­tał, zbli­ża­jąc się ku drzwiom. I wła­sne­mi ocza­mi mógł stwier­dzić, że żona znaj­do­wa­ła się w są­sied­nim po­ko­ju i mu­sia­ła go sły­szeć.

– Dla­cze­go mi nie od­po­wia­dasz?

Pani Ma­ry­la wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Trud­no so­bie było zdać spra­wę, co ten gest miał ozna­czać, czy po­gar­dę, czy zdu­mie­nie, czy obu­rze­nie, nie ule­ga­ło tyl­ko kwe­styi, że na­ogół sym­bo­li­zo­wał uczu­cia nie­przy­chyl­ne.

– Czy ja mam czy­ste koł­nie­rzy­ki?

– Nie, nie masz – od­par­ła pani Ma­ry­la su­cho i bar­dzo do­bit­nie.

– A jej… nie mogę prze­cież cały ty­dzień w jed­nym koł­nie­rzy­ku cho­dzić.

– I dla­cze­go­żeś się tak obu­rzył, gdy ci mó­wi­łam, jak mnie pracz­ka urzą­dzi­ła.

– Ale może są gdzie jesz­cze.

– Po­szu­kaj…

Rada ta, acz­kol­wiek wy­po­wie­dzia­na naj­na­tu­ral­niej­szym na­po­zór to­nem, rów­na­ła się w grun­cie rze­czy sub­tel­ne­mu szy­der­stwu. Gdy woj­na wy­bu­chła, Ja­błec­cy ba­wi­li na wsi, u krew­nych, na let­niem miesz­ka­niu. Na­gwałt po­wró­ci­li do War­sza­wy, bez rze­czy­wi­stej zresz­tą po­trze­by. W War­sza­wie pa­nią Ma­ry­lę ogar­nę­ła taka de­pre­sya, że nie mia­ła gło­wy do zaj­mo­wa­nia się miesz­ka­niem; Ja­błec­ki zbyt był po­chło­nię­ty wiel­kie­mi rze­cza­mi, aby mógł zwra­cać uwa­gę na dro­bia­zgi urzą­dze­nia, a że i słu­żą­ca nie wy­ka­zy­wa­ła naj­mniej­szej ini­cy­aty­wy w tym kie­run­ku, więc w miesz­ka­niu pa­no­wał nie­ład, jaki za­zwy­czaj moż­na oglą­dać tyl­ko w dniach prze­pro­wa­dzek. Wy­szu­ka­nie cze­goś w tych wa­run­kach, było za­da­niem prze­wyż­sza­ją­cem siły ludz­kie.

– I nie będę miał koł­nie­rzy­ka! – wy­buch­nął Ja­błec­ki.

Pani Ma­ry­la uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie.

– Jak zo­sta­niesz mi­ni­strem, ku­pisz so­bie cały tu­zin. Żart był zło­śli­wy i wy­mie­rzo­ny cel­nie. Ja­błec­ki po­czer­wie­niał. Po­czem zmie­rzył żonę nie­na­wist­nem spoj­rze­niem i po chwi­li do­pie­ro gdy tre­su­ra kul­tu­ral­na za­pa­no­wa­ła już w nim nad ży­wio­ło­wym po­ry­wem, ode­zwał się po­wo­li:

– Za­miast się wy­si­lać na żar­ty, po­my­śla­ła­byś le­piej, aby to miesz­ka­nie do ja­kie­go-ta – kie­go ładu do­pro­wa­dzić. Prze­cież już pół­to­ra mie­sią­ca mi­nę­ło, jak w tych śmie­ciach ży­je­my.

– Ja nie chcia­łam wra­cać.

– Więc z tego po­wo­du wszyst­ko ma być nie­roz­pa­ko­wa­ne?

Pani Ma­ry­la uśmiech­nę­ła się, ale nie wro­go, tyl­ko przy­jaź­nie, i ode­zwa­ła się z aniel­ską sło­dy­czą w gło­sie:

– Do koń­ca wrze­śnia mo­gli­śmy śmia­ło na wsi sie­dzieć.

– Ja­kim cu­dem? Prze­cież urlop mi się koń­czył. Wró­ci­li­śmy o dwa ty­go­dnie wcze­śniej.

– I tak i tak te­raz w biu­rze nic nie ro­bisz.

– Ale mu­szę przy­cho­dzić. Za to mi pła­cą.

– Oh, to co ci pła­cą!

Ja­błec­ki od­wró­cił się gwał­tow­nie i za­trza­snąw­szy za sobą drzwi, go­rącz­ko­wo po­czął koń­czyć gar­de­ro­bę, aby jak­naj­szyb­ciej zna­leźć się poza do­mem. Z re­zy­gna­cyą czło­wie­ka, któ­re­go wyż­sze siły losu zmu­sza­ją do wy­rze­cze­nia się pew­nych ży­cio­wych wy­ra­fi­no­wań, za­ło­żył brud­ny koł­nie­rzyk, ale zato do­brał do nie­go kra­wat o tak ośle­pia­ją­cych bar­wach, iż bu­dzi­ło to na­dzie­ję, że kra­wat bę­dzie od­cią­gał uwa­gę od koł­nie­rzy­ka. Wy­stro­jo­ny Ja­błec­ki przej­rzał się w lu­strze i w jed­nej chwi­li od­zy­skał hu­mor.

Na­po­zór tak szyb­kie przej­ście od zde­ner­wo­wa­nia do hu­mo­ru pod wpły­wem lu­stra źle by świad­czy­ło o sta­ło­ści jego cha­rak­te­ru. Ale też był to po­zór tyl­ko. Ja­błec­ki nie był czło­wie­kiem do tego stop­nia próż­nym, aby za­do­wo­le­nie z ze­wnętrz­ne­go wy­glą­du mo­gło tak ra­dy­kal­nie wpły­nąć na zmia­nę sta­nu jego du­cha. Ale w tym sa­mym mo­men­cie wła­śnie Ja­błec­ki po­wziął sta­now­czą de­cy­zyę, roz­strzy­ga­ją­cą pew­ne wa­ha­nia, któ­re od paru dni go mę­czy­ły.

– Dziś do niej pój­dę.

Wy­rwa­ło mu się… to z ust mi­mo­wo­li i tak gło­śno, że aż obej­rzał się nie­spo­koj­nie poza sie­bie – na drzwi. Ale drzwi były za­mknię­te.

Na parę mie­się­cy przed woj­ną Ja­błec­ki na­wią­zał był sto­su­nek ero­tycz­ny z pew­ną przed­sta­wi­ciel­ką nie­okre­ślo­nej sfe­ry spo­łecz­nej, sta­no­wią­cej jak­by przej­ście od świa­ta za­sad do ni­zin lek­ko­myśl­no­ści zu­peł­nej. Z chwi­lą wy­jaz­du Ja­błec­kich na let­nie miesz­ka­nie sto­su­nek ten się ze­rwał i po wy­bu­chu woj­ny Ja­błec­ki nie sta­rał się już go od­no­wić, uwa­ża­jąc, że cza­sy były zbyt wiel­kie i szczyt­ne, aby módz się po­świę­cać ero­ty­zmo­wi. I tem prze­ko­na­niem umiał się za­sug­ge­sty­ono­wać tak sil­nie, że ze­rwa­nie nie spra­wi­ło mu przy­kro­ści, ani też nie wy­ma­ga­ło zbyt­niej siły woli. Po­wo­li jed­nak za­czy­na­ło się w nim bu­dzić nie­okre­ślo­ne uczu­cie, na któ­re skła­da­ło się jak­by tro­chę tę­sk­no­ty i tro­chę scep­tycz­nej wąt­pli­wo­ści, czy tak asce­tycz­ne poj­mo­wa­nie wiel­kich epok dzie­jo­wych mia­ło sens.

Mał­żeń­ska sce­na prze­wa­ży­ła sza­lę wa­hań. Wprost z po­li­tycz­ne­go ze­bra­nia w ka­wiar­ni Ja­błec­ki po­sta­no­wił udać się do daw­nej przy­ja­ciół­ki.

Wy­cho­dząc, za­po­wie­dział żo­nie:

– Pro­szę z obia­dem na mnie nie cze­kać. Nie wró­cę.

– Za­pro­szo­ny je­steś na obiad? – ode­zwa­ła się pani Ma­ry­la ta­kim to­nem, jakg­dy­by wszel­kie śla­dy do­mo­wej bu­rzy już prze­mi­nę­ły.

– Nie, ale nie będę miał cza­su…

– I pój­dziesz do re­stau­ra­cyi. Rze­czy­wi­ście, mamy tyle pie­nię­dzy, tak dużo za­ra­biasz, że te­raz jest czas naj­od­po­wied­niej­szy na to, aby po re­stau­ra­cy­ach się włó­czyć.

Ale Ja­błec­ki był już w przed­po­ko­ju i bły­ska­wicz­nie znikł za drzwia­mi, nie słu­cha­jąc dal­sze­go cią­gu tej roz­mo­wy.

– Miła at­mos­fe­ra – uśmiech­nął się zgryź­li­wie.

Miał zu­peł­nie zwa­rzo­ny hu­mor. W tej chwi­li już i to ze­bra­nie, któ­re­go był ini­cy­ato­rem, stra­ci­ło na­gle dla nie­go cały urok. Co­praw­da, chciał je urzą­dzić zu­peł­nie in­a­czej – u sie­bie w domu, wie­czo­rem, temu jed­nak opar­ła się sta­now­czo pani Ma­ry­la, utrzy­mu­jąc, że sko­ro się miesz­ka, "jak w chle­wie", to nie­po­dob­na jest lu­dzi za­pra­szać. Ar­gu­ment był waż­ki za­pew­ne, tyl­ko je­że­li miesz­ka­nie moż­na było z pew­ną dozą prze­sa­dy przy­rów­nać do chle­wu, to nie wy­ni­ka­ło to z ja­kichś fa­ta­li­stycz­nych przy­czyn, tyl­ko po­pro­stu z "apa­tyi" pani Ma­ry­li. "Z apa­tyi" – Ja­błec­ki znów się mu­siał iro­nicz­nie uśmiech­nąć i mach­nął ręką, nie chcąc roz­pra­szać ener­gii na bez­ce­lo­we roz­go­ry­cze­nia prze­ciw­ko żo­nie.

Ze­bra­nie w ka­wiar­ni nie mo­gło już mieć tego po­waż­ne­go po­li­tycz­ne­go cha­rak­te­ru, jaki Ja­błec­ki pra­gnął mu nadać. Ale trud­no… trze­ba się było raz gdzieś ze­brać… Na­stęp­ne bę­dzie moż­na urzą­dzić przy­zwo­iciej. To ro­zu­mo­wa­nie jed­nak nie zdo­ła­ło oży­wić w du­szy Ja­błec­kie­go przy­ga­słe­go en­tu­zy­azmu. Nie chciał ana­li­zy swe­go sta­nu du­cho­we­go po­su­wać zbyt da­le­ko, aby nie dojść do zbyt ła­twe­go od­kry­cia, że na dnie tego na­głe­go znie­chę­ce­nia kry­ła się pew­na doza nie­po­ko­ju. Do ka­wiar­ni zwy­kłym kro­kiem było oko­ło dwu­dzie­stu mi­nut dro­gi. Ja­błec­ki za­mie­rzał był po­świę­cić ten czas na ob­my­śle­nie pla­nu swe­go wy­stą­pie­nia. Nie prze­wi­dy­wał, że wyj­dzie z domu tak zde­ner­wo­wa­ny, że trud­no mu bę­dzie na jed­nym przed­mio­cie sku­pić my­śli. I na­gle ogar­nę­ła go wąt­pli­wość, czy na­wet przy naj­bar­dziej sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach umy­sło­wych dwa­dzie­ścia mi­nut przed­sta­wia­ło ilość cza­su do­sta­tecz­ną do na­szki­co­wa­nia so­bie w gło­wie pro­gra­mu mowy po­li­tycz­nej. Mie­li go słu­chać po­waż­ni lu­dzie i kry­tycz­ni. Chcąc jed­nak­że, żeby to, co miał mó­wić, wpływ wy­war­ło, na­le­ża­ło się su­mien­niej do wy­stą­pie­nia przy­go­to­wać. A tak może to wy­wrzeć tro­chę cha­otycz­ne wra­że­nie. Po­li­ty­ka nie zno­si cha­osu; trze­ba ja­snych pro­gra­mów, okre­ślo­nych, wy­rą­ba­nych.

Twar­de brzmie­nie słów po­dzia­ła­ło orzeź­wia­ją­co na ener­gię Ja­błec­kie­go. Wy­pro­sto­wał się i roz­cze­sał pal­ca­mi bro­dę. Ale nie­po­kój oka­zał się sil­niej­szym od chwi­lo­we­go pod­nie­ce­nia. Od­ra­zu za­pa­no­wał nad niem. Nie, nie… li­czyć na ten błysk ostat­niej chwi­li było co­najm­niej lek­ko­myśl­no­ścią.

Ja­błec­ki po­sta­no­wił nad­ło­żyć tro­chę dro­gi. Zmarsz­czył brwi i znów roz­cze­sał bro­dę pal­ca­mi.

– Więc…

– Je­że­li po­zwo­li­łem so­bie pa­nów tu­taj ścią­gnąć… Nie "ścią­gnąć", to zbyt try­wial­ne wy­ra­że­nie. Je­że­li po­zwo­li­łem so­bie pro­sić pa­nów.

– Nie.

Sta­now­czo Ja­błec­ki nie był dziś zdol­ny do lo­gicz­ne­go my­śle­nia. A przy­najm­niej nie w po­li­tycz­nym kie­run­ku… Mię­dzy wy­ra­zy prze­mo­wy, jaką sta­rał się uło­żyć, wciąż na­tręt­nie wkra­da­ły się py­ta­nia:

– A je­śli jej nie­ma w War­sza­wie?

– Albo je­że­li się ob­ra­zi­ła… I to moż­li­we.

I to go zi­ry­to­wa­ło. Chwi­la nie była od­po­wied­nia, aby po­świę­cać całą uwa­gę pan­nie Joli Ste­ine­rów­nie. Nie na­le­ża­ło przedew­szyst­kiem zry­wać. Ja­błec­ki czuł, że już za bar­dzo dał się po­rwać spo­łecz­no-pa­try­otycz­ne­mu en­tu­zy­azmo­wi. Zlek­ce­wa­żył Jolę naj­nie­słusz­niej, naj­nie­spra­wie­dli­wiej.II.

Przy sto­li­ku, za­mó­wio­nym w ka­wiar­ni w ciem­nym, naj­dal­szym ką­cie, sie­dzia­ło już dwóch uczest­ni­ków ze­bra­nia: ad­wo­kat Ci­sie­wicz i urzęd­nik ban­ku Za­chrup­czyń­ski. Me­ce­nas Ci­sie­wicz, sześć­dzie­się­cio­let­ni sta­ru­szek, jako uczest­nik ze­brań był tro­chę uciąż­li­wy, gdyż nie do­sły­szał, a był tak skru­pu­lat­ny, że ani jed­ne­go opusz­czo­ne­go wy­ra­zu nie da­ro­wał. Co chwi­la więc trze­ba mu było coś do ucha po­wta­rzać. Krą­ży­ła o nim opi­nia, że w pew­nych praw­nych kwe­sty­ach był po­wa­gą. Ja­kie to były kwe­stye, tego nikt nig­dy nie umiał ob­ja­śnić, ale dla tej opi­nii wła­śnie Ja­błec­ki ze spe­cy­al­nem wy­róż­nie­niem za­pro­sił go na ze­bra­nie.

Uj­rzaw­szy ho­no­ro­we­go go­ścia już przy sto­li­ku, Ja­błec­ki przy­spie­szył kro­ków.

– Spóź­ni­łem się… Naj­moc­niej pa­nów prze­pra­szam. Jak­żeż pan me­ce­nas.

Ale Ci­sie­wicz nie dał mu skoń­czyć zda­nia.

– Pan Za­chrup­czyń­ski nie­we­so­łą no­wi­nę przy­niósł.

Ja­błec­ki spoj­rzał nie­spo­koj­nie na ban­kow­ca.

– No?

Za­chrup­czyń­ski, ty­po­wy fleg­ma­tyk, wy­so­ki, chu­dy, łysy, dał Ja­błec­kie­mu znak oczy­ma, aby się po­chy­lił nad sto­łem.

– Bank Pań­stwa… już… już…

– Jak­to już… już?

– Na wy­jezd­nem.

– Ale baj­ka.

Za­chrup­czyń­ski wy­ko­nał taki gry­mas, jakg­dy­by chciał iro­nicz­nie się uśmiech­nąć, i opa­mię­tał się, że nie war­to.

– Po pierw­sze nie mam zwy­cza­ju roz­po­wszech­niać ba­jek…

– Ja nie mó­wi­łem.,

– Prze­pra­szam… mó­wił pan.

– Co, co mó­wił, niech pan gło­śniej po­wtó­rzy – wtrą­cił me­ce­nas, po­chy­la­jąc się ku Ja­błec­kie­mu.

– O Ban­ku.

– Nie, nie, ale po­tem jesz­cze.

– Nic.

Ci­sie­wicz zda­wał so­bie spra­wę, że jego do­py­ty­wa­nia nu­ży­ły cza­sem lu­dzi i był nie­sły­cha­nie pod tym wzglę­dem draż­li­wy.

– A sko­ro nic, to prze­pra­szam – od­parł, usu­wa­jąc się z ob­ra­żo­ną miną.

– Ależ pa­nie me­ce­na­sie.

Ja­błec­ki uczuł na­gle, że za jed­nym za­ma­chem ura­ził dwóch naj­gor­liw­szych go­ści, któ­rzy pierw­si sta­wi­li się na ze­bra­nie. I nie wie­dział, kogo ma wpierw prze­pra­szać.

– Pan Ja­błec­ki za­rzu­cał mi, że roz­po­wszech­niam baj­ki – ob­ja­śniał Za­chrup­czyń­ski me­ce­na­sa.

– Aa…

Me­ce­nas zmie­rzył Ja­błec­kie­go spoj­rze­niem, w któ­rem ma­lo­wa­ło się wi­docz­nie zgor­sze­nie.

– Ależ ja by­najm­niej tego nie mó­wi­łem. Sza­now­ny pan mnie ile zro­zu­miał.

– Wy­raz baj­ka ma jed­no zna­cze­nie – upie­rał się z nie­ubła­ga­ną lo­gi­ką Za­chrup­czyń­ski.

– Za­pew­ne… Ale… Ja chcia­łem przez to po­wie­dzieć – ją­kał się Ja­błec­ki. – Chcia­łem przez to po­wie­dzieć, że może pana źle po­in­for­mo­wa­no.

– O to cho­dzi. Po­wta­rza­nie złych in­for­ma­cyi jest roz­po­wszech­nia­niem ba­jek.

– Nie, ta­kie­go pi­ła­ta ja w ży­ciu jesz­cze nie wi­dzia­łem – jęk­nął w du­szy Ja­błec­ki. Znał Za­chrup­czyń­skie­go bar­dzo mało, za­pro­sił go na ze­bra­nie, bo go za­pew­nio­no, że Za­chrup­czyń­ski przyj­dzie na­pew­no, a to wła­śnie była naj­więk­szą tro­ską Ja­błec­kie­go. Prze­ko­naw­szy się, że jest to czło­wiek tak czu­ły na punk­cie praw­do­mów­no­ści, Ja­błec­ki za­czął go usil­nie prze­pra­szać.

– Nie­chże się pan nie gnie­wa… Tak mi się to mi­mo­wo­li wy­rwa­ło… Więc kie­dy Bank Pań­stwa wy­jeż­dża?

– Lada mo­ment.

– Ale dla­cze­go?

Za­chrup­czyń­ski spoj­rzał na Ja­błec­kie­go ze zdu­mie­niem, ja­kie może wzbu­dzić tyl­ko bar­dzo na­iw­ne py­ta­nie.

– Jak­to dla­cze­go… Więc może mają cze­kać, żeby ich niem­cy za­gar­nę­li?

– Ale gdzież są niem­cy?…

– Bli­żej, niż się panu zda­je, znacz­nie bli­żej.

No­wi­ny te po­dzia­ła­ły na Ja­błec­kie­go osza­ła­mia­ją­co. Ale tak były sprzecz­ne z na­stro­jem mia­sta, że trud­no mu było w nie uwie­rzyć. Jed­na­ko­woż – Za­chrup­czyń­skie­go przed­sta­wia­no mu jako czło­wie­ka bar­dzo po­waż­ne­go. No i ktoś, co bla­gu­je, mówi in­nym to­nem.

– Mu­szę pana ob­ja­śnić – cią­gnął Za­chrup­czyń­ski, że ja sam je­stem urzęd­ni­kiem ban­ku.

– Ban­ku Pań­stwa?

– Nie, pra­cu­ję w ban­ku pry­wat­nym. Ale bądź co bądź, je­stem bliż­szy tych sfer, niż inni.

Ja­błec­ki się za­sę­pił.

– Może pod­jazd jaki się za­awan­tu­ro­wał.

– Nie, pro­szę pana… Gdy­by pod­jazd się za­awan­tu­ro­wał, toby Bank Pań­stwa nie ucie­kał. Idzie cała ar­mia. Sześć kor­pu­sów, czte­ry dy­wi­zye jaz­dy, dwie ba­te­rye czter­dzie­sto-dwu­cen­ty­me­tro­wych ar­mat. Pan wie, co to jest czter­dzie­sto­dwu­cen­ty­me­tro­wa ar­ma­ta?

Wy­ma­wia­jąc ostat­nie wy­ra­zy, Za­chrup – czyń­ski mru­żył po­wo­li oczy, tak, że w koń­cu zo­sta­ły mu tyl­ko dwie szpar­ki.

– Czter­dzie­sto­dwu-cen­ty­me­tro­wa ar­ma­ta, pro­szę pana. – Za­chrup­czyń­ski szyb­kim ru­chem zwi­nął w pal­cach ser­wet­kę i wy­cią­gnął ją przed oczy­ma Ja­błec­kie­go.

– To nie­ma na­wet pięt­na­stu cen­ty­me­trów. Otóż niech pan so­bie wy­obra­zi trzy ta­kie ser­wet­ki… Albo poco so­bie wy­obra­żać… Mamy ser­wet­ki… Jed­na, dru­ga, trze­cia… Och, prze­pra­szam, ja pa­nom ser­wet­ki po­za­bie­ra­łem… Mniej­sza o to, każę słu­żą­ce­mu po­dać świe­że… Otóż… jed­na ser­wet­ka, niech pan przy­trzy­ma pal­cem… dru­ga ser­wet­ka, trze­cia… to bę­dzie mniej-wię­cej czter­dzie­ści pięć cen­ty­me­trów.

– Prze­cież te ar­ma­ty są czter­dzie­sto­dwu­cen­ty­me­tro­we.

– A, prze­pra­szam…. Czter­dzie­sto­dwu…. Czter­dzie­sto­dwu… Więc tu za­kry­wam pal­cem. Te­raz bę­dzie czter­dzie­ści dwa cen­ty­me­try. Wy­obra­ża pan so­bie lufę o ta­kiej śred­ni­cy?

– Ol­brzym.

– Tak, ale lufa to jesz­cze nic nie jest. Wy­obra­ża pan so­bie te­raz to, co w tę lufę moż­na wło­żyć.

Pan Za­chrup­czyń­ski znów zmru­żył oczy i na­gle par­sk­nął we­so­łym śmie­chem. Było to tak nie­ocze­ki­wa­ne, że dwaj jego słu­cha­cze mi­mo­wo­li drgnę­li.

– A jak taka sztu­ka na łeb spad­nie, to co, hę?

Po chwi­li mil­cze­nia, ja­kie za­pa­no­wa­ło po tych sło­wach, me­ce­nas Ci­sie­wicz wes­tchnął na­gle.

– Ale ja­koś resz­ta się spóź­nia.

– U nas wo­gó­le lu­dzie nie od­zna­cza­ją się punk­tu­al­no­ścią.

– To praw­da. Któ­ra to go­dzi­na?

– Już wpół do pierw­szej – od­parł Ja­błec­ki, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. Zmar­twi­ło go to, że inni się tak spóź­nia­li, i zdję­ła go trwo­ga, że może wca­le nie przyj­dą.

Za­chrup­czyń­ski spoj­rzą! rów­nież na swój ze­ga­rek.

– Już jest na­wet dzie­sięć po wpół do pierw­szej – po­pra­wił Ja­błec­kie­go.

– Moż­li­we – zgo­dził się szyb­ko Ja­błec­ki, nie chcąc już w ni­czem sprze­ci­wiać się Za­chrup­czyń­skie­mu.

– Dzie­sięć po wpół do pierw­szej. Mu­szę ucie­kać.

– Jak­to, chce pan odejść?

– Mu­szę. In­nym ra­zem po­sta­ram się tak urzą­dzić, żeby mieć wię­cej cza­su. Ale dziś mu­szę.

– Ależ, pa­nie dro­gi. Za­raz wszy­scy się zej­dą.

Ja­błec­ki spoj­rzał bła­gal­nie na Za­chrup­czyń­skie­go, ale urzęd­nik był sta­now­czy.

– Nie, pa­nie, nie mogę.

I od­szedł, po­zo­sta­wia­jąc Ja­błec­kie­go z Ci­sie­wi­czem. To sam na sam by­najm­niej się Ja­błec­kie­mu nie uśmie­cha­ło. Po­mi­ja­jąc uciąż­li­wą w sto­sun­kach to­wa­rzy­skich wadę głu­cho­ty, me­ce­nas był czło­wie­kiem bar­dzo nud­nym. Na szczę­ście, po odej­ściu Za­chrup­czyń­skie­go za­głę­bił się w czy­ta­niu ja­kie­goś pi­sma. Może nie było to bar­dzo grzecz­ne, ale na­ra­zie zwal­nia­ło Ja­blec­kie­go od obo­wiąz­ku pod­trzy­my­wa­nia roz­mo­wy.

Ja­błec­ki nie chciał jesz­cze tra­cić na­dziei, że i inni za­pro­sze­ni go­ście na­dej­dą. Ale już raz po raz pra­wie ner­wo­wo spo­glą­dał na ze­ga­rek, no i, aby pod­trzy­mać ten co­raz bled­szy pro­my­czek na­dziei, mu­siał ucie­kać się do ro­zu­mo­wa­nia, że każ­de­mu mo­gło "coś wy­paść". Tyl­ko – żeby sze­ściu lu­dziom o jed­nej i tej sa­mej po­rze "coś wy­pa­dło", to już było tro­chę dziw­ne.

– Trzy na pierw­szą…

– Nie, nie przyj­dą.

Wzbie­ra­ją­ce w du­szy Ja­błec­kie­go roz­go­ry­cze­nie skon­cen­tro­wa­ło się na­gle w wy­bu­chu wy­raź­nej zło­ści prze­ciw­ko Za­chrup­czyń­skie­mu.

– Sko­ro się nie­ma cza­su, to się wca­le nie przy­cho­dzi. Na­plótł ba­jek i uciekł – mo­no­lo­go­wał z obu­rze­niem. Przy­bie­ra­ło to taką for­mę, jakg­dy­by Za­chrup­czyń­ski swo­ją przed­wcze­sną uciecz­ką urzekł ze­bra­nie.

– Mu­mia.

Po­nu­re no­wi­ny urzęd­ni­ka ban­ku za­nie­po­ko­iły sil­nie Ja­błec­kie­go. Chwi­la­mi to uczu­cie nie­po­ko­ju gó­ro­wa­ło na­wet nad słusz­nem roz­go­ry­cze­niem z ra­cyi za­wo­du, jaki go spo­ty­kał. W ostat­nich cza­sach ży­cie za­czy­na­ło mu się przed­sta­wiać w co­raz po­nęt­niej­szych bar­wach. Na­dzie­ja wy­stą­pie­nia na are­nie po­li­tycz­nej uskrzy­dla­ła jego fan­ta­zyę. I na­raz – trach! Pru­sa­cy mie­li­by za­jąć War­sza­wę.

– Prze­sa­da – po­my­ślał, wzgar­dli­wie wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Ale po­nu­re no­wi­ny mają to do sie­bie, że jak­kol­wiek ro­zu­mem czło­wiek sta­ra się ob­ni­żyć ich war­tość, w uczu­ciach zo­sta­je pe­wien osad. Bądź co bądź, czło­wiek star­szy, urzęd­nik ban­ku wszyst­kie­go z pal­ca wy­ssać nie mógł. Otóż to – mógł czy nie mógł? Pod wpły­wem pod­nie­ce­nia naj­przy­zwo­it­si lu­dzie nie­raz tak bez­wstyd­nie kła­mią.

Ja­błec­ki sam tej wąt­pli­wo­ści roz­strzy­gnąć nie mógł. Ale wy­da­ło mu się, że me­ce­nas Ci­sie­wicz za­jął zbyt mało kry­tycz­ne sta­no­wi­sko wo­bec no­win Za­chrup­czyń­skie­go. I z nie­chę­cią spoj­rzał na za­czy­ta­ne­go sta­rusz­ka.

Me­ce­nas odło­żył ga­ze­tę.

– Ja­koś ni­ko­go nie­ma – ode­zwał się z uśmie­chem.

Było to stwier­dze­nie fak­tu – nic wię­cej, ale Ja­błec­kie­go do­pro­wa­dzi­ło do fu­ryi.

– A nie­ma! – od­burk­nął mi­mo­wo­li w unie­sie­niu prze­drzeź­nia­jąc Ci­sie­wi­cza.

Me­ce­nas spoj­rzał na nie­go ze zdu­mie­niem. Ale do­broć wzię­ła w nim wi­docz­nie górę nad za­dra­śnię­tą am­bi­cya, gdyż po chwi­li ode­zwał się z wi­docz­nem współ­czu­ciem w gło­sie:

– To pana jed­nak na­ra­zi­li na za­wód. Ja­błec­ki, upo­ko­rzo­ny, nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć.

– Może jesz­cze przyj­dą – mruk­nął ci­cho.

– Prze­pra­szam, nie do­sły­sza­łem.

– Może jesz­cze przyj­dą.

– Przy­znam się panu, że wąt­pię… Ale może, może – po­pra­wił się na­gle szyb­ko. – Jesz­cze mo­że­my po­cze­kać do pierw­szej.

– Czy pan me­ce­nas wie­rzy w to wszyst­ko, co opo­wia­dał Za­chrup­czyń­ski?

– Czy ja wie­rzę? Za­pew­ne, może jest w tem tro­chę prze­sa­dy… Cho­ciaż, z dru­giej stro­ny…

Me­ce­nas urwał, koń­cząc swo­ją myśl ja­kimś nie­okre­ślo­nym ge­stem, z któ­re­go trud­no było wy­wnio­sko­wać, czy oso­bi­ście skła­nia się bar­dziej ku do­brej wie­rze, czy też scep­ty­cy­zmo­wi.

– Ja my­ślę, że w tem jest dużo prze­sa­dy.

– Może… może.

– On wy­glą­da tro­chę na bla­gie­ra.

– Na bla­gie­ra? Może. Ja go bli­żej nie znam.

Nie­zde­cy­do­wa­nie me­ce­na­sa za­czę­ło iry­to­wać pana Jó­ze­fa.

– Ależ to ra­mol ja­kiś.

Do­tych­czas zna­jo­mość Ja­błec­kie­go z me­ce­na­sem Ci­sie­wi­czem ogra­ni­cza­ła się tyl­ko do wy­mia­ny ukło­nów. Oso­bi­ście ze­tknę­li się raz w ży­ciu za­le­d­wie na pew­nem ju­bi­le­uszo­wem ze­bra­niu. Ja­błec­ki miał przy tej wy­mia­nie ukło­nów wra­że­nie, że me­ce­nas nie bar­dzo go so­bie przy­po­mi­nał, za­le­ża­ło mu jed­nak na sto­sun­ku z czło­wie­kiem tak wy­bit­nym. I dla­te­go też szcze­gól­nie pra­gnął, żeby me­ce­nas Ci­sie­wicz był na ze­bra­niu. Pe­wien kło­pot spra­wia­ło mu wy­na­le­zie­nie for­my za­pro­sze­nia: na­pi­sać list, czy iść oso­bi­ście? – ale zda­rzy­ło się, że gdy roz­my­ślał nad tem, spo­tkał przy­pad­ko­wo Ci­sie­wi­cza na uli­cy. Za­cze­pił go i za­pro­sił. Wpraw­dzie w oczach me­ce­na­sa w pierw­szej chwi­li od­ma­lo­wał się wy­raź­ny prze­strach, ale wy­słu­chaw­szy Ja­błec­kie­go, bar­dzo skwa­pli­wie przy­jął za­pro­sze­nie.

Ja­błec­kie­mu spra­wi­ło to przy­jem­ność, po­łą­czo­ną z od­cie­niem dumy.

– Sko­ro taki Ci­sie­wicz od­ra­zu zgo­dził się przyjść.

I na­raz na­stą­pi­ło roz­cza­ro­wa­nie:

– Do pierw­szej mo­że­my po­cze­kać – po­wtó­rzył po chwi­li Ci­sie­wicz. – To dziw­ne jed­nak, że tak nikt nie do­pi­sał. Wo­gó­le te­raz lu­dzie bar­dzo się za­gad­nie­nia­mi po­li­tycz­ne­mi in­te­re­su­ją.

Ja­błec­kie­mu uwa­ga ta wy­da­ła się co­najm­niej nie­de­li­kat­na.

– Nie wszy­scy, – od­parł­su­cho. – Są umy­sły, któ­rych nic nie jest w sta­nie po­ru­szyć.

– Za­pew­ne, za­pew­ne – po­twier­dził zgod­ny me­ce­nas.

W wy­bla­kłych jego oczach za­pa­lił się na­gle ja­kiś błysk. 1 wska­zu­jąc ru­chem gło­wy w głąb sali, ode­zwał się z we­so­łym śmie­chem:

– Niech-no pan tam spoj­rzy.

Ja­błec­ki zwró­cił oczy we wska­za­nym kie­run­ku, ale nie za­uwa­żył nic cie­ka­we­go. Jak zwy­kle w nie­dzie­lę przed po­łu­dniem, ka­wiar­nia była za­peł­nio­na.

– Wi­dzi pan?

– Kogo?

– Te dwie… Tam, przy sto­li­ku, koło przej­ścia… Ład­niut­kie, co?

Ta nie­po­waż­na dy­gre­sya zgor­szy­ła Ja­błec­kie­go, któ­re­go my­śli i uczu­cia były na­stro­jo­ne na wy­so­ki ton po­li­tycz­ny. Od­parł chłod­no:

– Zda­je mi się, że to są oso­by dość po­dej­rza­ne.

– Prze­pra­szam, nie do­sły­sza­łem.

– Po­dej­rza­ne – krzyk­nął Ja­błec­ki.

– Za­pew­ne, za­pew­ne, ale ład­ne… Ta blon­dy­necz­ka… Ta­kie chu­cher­ko…

– Przy­znam się, że nic wy­jąt­ko­wo ład­ne­go w niej nie wi­dzę.

– To pan wy­ma­ga­ją­cy… to pan wy­ma­ga­ją­cy – od­parł me­ce­nas, ki­wa­jąc gło­wą, A wie pan, że ona mi ko­goś przy­po­mi­na… pew­ną oso­bę z to­wa­rzy­stwa.

– Może.

– Śmie­je się do nas.

– Sko­ro me­ce­nas ją za­cze­pia.

– Ale to z pana Ka­ton.

Ja­błec­ki wzru­szył ra­mio­na­mi i nic nie od­po­wie­dział. Z wy­raź­ną po­gar­dą po­pa­trzał na me­ce­na­sa, któ­re­mu czo­ło po­czer­wie­nia­ło i oczy za­szły zlek­ka łza­mi.

– Sta­ry por­no­graf.

I na­gle przy­szło mu na myśl, że za­cho­wa­nie się Ci­sie­wi­cza było jed­nak co­najm­niej wy­so­ce nie­grzecz­ne, już je­śli nie po­pro­stu – skan­da­licz­ne. Za­pro­sił go na po­li­tycz­ne ze­bra­nie, za­zna­cza­jąc, że ma za­miar wy­po­wie­dzieć pew­ne my­śli, któ­re może osta­tecz­nie mo­gły­by były po­słu­żyć za pod­sta­wę ja­kie­goś no­we­go pro­gra­mu. Zda­je się, że wy­pa­da­ło oka­zać cho­ciaż­by cień za­cie­ka­wie­nia, spy­tać się: co pan nam miał po­wie­dzieć. A on – nic. Wy­na­lazł so­bie "chu­cher­ko" i cie­szy się, jak­by go kto na sto koni wsa­dził.

Te, peł­ne go­ry­czy, re­flek­syę prze­rwał na­gle Ja­błec­kie­mu Ci­sie­wicz:

– Mó­wiąc po­waż­nie…

Na­gły atak kasz­lu nie po­zwo­lił mu do­koń­czyć zda­nia. Ale po­czą­tek udo­bru­chał nie­co Ja­błec­kie­go. No na­resz­cie… Z pew­nem współ­czu­ciem na­wet zwró­cił się do Ci­sie­wi­cza.

– Pan me­ce­nas prze­zię­bio­ny?

– Tro­chę… tro­chę… Otóż, mó­wiąc po­waż­nie, cie­kaw je­stem, jak woj­na wpły­nę­ła na tego ro­dza­ju ko­biet­ki.

– Jak­to?

– Czy im się po­wo­dzi le­piej czy go­rzej.

– No, wie pan, że nad tem za­gad­nie­niem się nie za­sta­na­wia­łem – od­parł zim­no pan Jó­zef, opusz­cza­jąc już ty­tuł me­ce­na­sa.

– A mnie to za­cie­ka­wia.

– Szcze­gól­ny z pana czło­wiek.

– Prze­pra­szam, nie do­sły­sza­łem. Ja­błec­ki zdą­żył się przez ten czas po­ha­mo­wać. Od­parł z iro­nicz­nym uśmie­chem:

– Jest chy­ba w obec­nej chwi­li wie­le waż­niej­szych za­gad­nień.

– Za­pew­ne… za­pew­ne… no, ale sko­ro nam się ze­bra­nie nie uda­ło, to cóż mamy ro­bić?

– Bar­dzo mi przy­kro, że nie­po­trzeb­nie na­ra­ża­łem pana me­ce­na­sa na stra­tę cza­su.

Me­ce­nas nie od­czuł, czy też nie chciał od­czuć, de­li­kat­nej iro­nii, za­war­tej w tych sło­wach.

– Ja za­wsze w nie­dzie­lę o tej po­rze cho­dzę do ka­wiar­ni. Co­praw­da, do in­nej… No, ale wszyst­ko jed­no. I w tej się przy­jem­nie sie­dzi.

– Zwłasz­cza gdy są "chu­cher­ka", – do­koń­czył Ja­błec­ki zgryź­li­wie, ale tyl­ko w my­śli.

– Swo­ją dro­gą, bar­dzo je­stem cie­kaw tego, co pan nam miał po­wie­dzieć, trze­ba się bę­dzie jesz­cze raz zejść.

Od­ru­cho­wo Ja­błec­ki chciał od­po­wie­dzieć ja­kąś zgryź­li­wo­ścią, ale się po­wstrzy­mał. Pra­gnąc wy­wie­rać wpływ na lu­dzi, trze­ba się li­czyć przedew­szyst­kiem z ich wa­da­mi i już kto, jak kto, ale po­li­tyk musi umieć trzy­mać ner­wy na wo­dzy. Ja­błec­ki od­parł więc z dy­plo­ma­tycz­ną prze­wrot­no­ścią:

– Je­że­li pana me­ce­na­sa nie znie­chę­ci­ła ta nie­uda­na pró­ba.

– Ależ nie. Bar­dzo ża­łu­ję, że nam się dzi­siaj to ze­bra­nie nie uda­ło.

– Więc może na przy­szły ty­dzień. – Do­sko­na­le.

– Ale to już u mnie, w domu.

– Jesz­cze le­piej. W ka­wiar­ni nie moż­na swo­bod­nie roz­ma­wia­wiać.

Im czło­wiek bar­dziej jest roz­go­ry­czo­ny, tem mniej­sza daw­ka życz­li­wo­ści może go po­zy­skać. Więc i te tro­chę życz­li­wo­ści, któ­re me­ce­nas oka­zał Ja­błec­kie­mu, wy­star­cza­ło, aby go udo­bru­chać. Z uśmie­chem zwró­cił się do Ci­sie­wi­cza:

– Ale z me­ce­na­sa znaw­ca.

– Jak­to?

– Ja w pierw­szej chwi­li nie­do­brze jej się przyj­rza­łem, mu­szę jed­nak przy­znać, że bar­dzo ład­na.

– Praw­da?

– Zda­je mi się, ze to się skoń­czy za­war­ciem zna­jo­mo­ści…

– Ależ, pa­nie… To prze­cież żar­ty wszyst­ko… W moim wie­ku… Nie, jak­żeż pan może mnie na­wet po­są­dzać o coś po­dob­ne­go.

Me­ce­nas był wi­docz­nie za­wsty­dzo­ny, tak, że aż Ja­błec­ki mu­siał go uspo­ko­ić:

– I ja żar­to­wa­łem tyl­ko.

– Wła­ści­wie, nie­po­trzeb­nie tra­ci­my czas na głup­stwa. A, wie pan, że zły je­stem, że nikt nie przy­szedł… Bar­dzo by­łem cie­kaw pań­skie­go pro­gra­mu.

– A może pan me­ce­nas so­bie ży­czy, to • ja w paru sło­wach…

– A owszem, owszem…

Ja­błec­ki chrząk­nął i zmarsz­czył brwi. Wła­ści­wie pro­gram jego naj­trud­niej było w paru sło­wach stre­ścić, i wy­rwał się z tem tro­chę nie­opatrz­nie.

– Ob­ser­wu­jąc to, co się w obec­nej chwi­li dzie­je – za­czął po­wo­li, z na­my­słem.

Me­ce­nas przy­su­nął się do nie­go i, zło­żyw­szy dłoń w trąb­kę, przy­tknął do ucha, aby nie stra­cić ani jed­ne­go sło­wa. Ale za­cie­ka­wie­nie jego ogra­ni­cza­ło się tyl­ko do zmy­słu słu­chu, wzro­kiem wciąż był przy sto­li­ku, gdzie sie­dzia­ły, in­try­gu­ją­ce go, dwie isto­ty. Ja­błec­ki obej­rzał się ma­chi­nal­nie i z przy­jem­no­ścią za­uwa­żył, że obie damy pod­nio­sły się z miejsc i za­bie­ra­ły do odej­ścia.

– Otóż tak… każ­dy czło­wiek bez­stron­ny, ob­ser­wu­jąc to, co się w obec­nej chwi­li dzie­je…

– Prze­pra­szam pana – prze­rwał mu na­gle me­ce­nas.

Po­śpiesz­nie się­gnął po ze­ga­rek i na­gle ze­rwał się z krze­sła.

– Na śmierć za­po­mnia­łem, że mam dziś obiad tro­chę wcze­śniej. Już i tak burę od żony do­sta­nę… Prze­pra­szam naj­moc­niej, ale to już do na­stęp­nej nie­dzie­li odło­ży­my… Pła­cić, pła­cić! – go­rącz­ko­wał się, sztu­ka­jąc czter­dzie­stów­ką w sto­lik. – Że też tych dra­bów nig­dy do­wo­łać się nie moż­na… Mia­łem szklan­kę her­ba­ty… O, to już ja pana po­pro­szę, żeby pan mu od­dał. Do­wi­dze­nia!… Do przy­szłej nie­dzie­li, czy tam kie­dy, za­wia­do­mi mię pan!

I pę­dem pu­ścił się ku wyj­ściu. Oczy­wi­ście, było aż nad­to ja­sne, że ten jego go­rącz­ko­wy po­śpiech "na obiad" znaj­do­wał się w bez­po­śred­nim związ­ku z opusz­cze­niem ka­wiar­ni przez uro­dzi­we "chu­cher­ka". Ja­błec­ki już nie miał siły na­wet się obu­rzać. Mach­nął ręką.

– Ład­ne spo­łe­czeń­stwo.

Wy­jął z kie­sze­ni pu­gi­la­res, gru­bo wy­pcha­ny naj­roz­ma­it­szy­mi pa­pie­ra­mi i, po­szpe­raw­szy w nich przez chwj­lę, wy­do­był sta­ran­nie zło­żo­ny ar­ku­sik li­sto­we­go pa­pie­ru. Był to spis osób, któ­re otrzy­ma­ły za­pro­sze­nie na ze­bra­nie. Ja­błec­ki ukła­dał tę li­stę z na­masz­cze­niem. Dzie­sięć fi­gu­ru­ją­cych na niej na­zwisk two­rzy­ło eli­tę je­śli nie spół­e­czeń­stwa, to w każ­dym ra­zie oso­bi­stych jego zna­jo­mo­ści. Trzech ad­wo­ka­tów, zna­ny ku­piec, dwóch in­ży­nie­rów, dwóch pu­bli­cy­stów. I na dzie­się­ciu lu­dzi kto przy­szedł? Za­su­szo­ny urzęd­ni­czy­na i na­wpół zi­dy­ocia­ły sta­rzec. A wszy­scy obie­cy­wa­li uro­czy­ście…

– Ale przyj­dę, na­pew­no przyj­dę.

– Bał­wa­ny – mruk­nął Ja­błec­ki, drąc pa­pier na drob­ne ka­wał­ki.

Wy­ła­do­wa­ło się w tem tro­chę go­ry­czy, och, ale tak drob­na cząst­ka za­le­d­wie w sto­sun­ku do ogro­mu, jaki prze­peł­niał mu du­szę, że nie­wiel­ką mu to spra­wi­ło ulgę. Prze­siadł się na ka­na­pę, na opróż­nio­ne po me­ce­na­sie miej­sce, i, wtu­liw­szy się w brud­ne plu­sze, mie­rzył ka­wiar­nię bez­myśl­nem, apa­tycz­nem spoj­rze­niem. Czuł się upo­ko­rzo­nym, zdru­zgo­ta­nym.

W głę­bi sali uka­zał się na­gle niz­ki, krę­py blon­dyn w zno­szo­nem let­niem ubra­niu i ta­niej pa­na­mie na gło­wie. Szedł szyb­ko, roz­glą­da­jąc się po sto­li­kach, tak, jakg­dy­by ko­goś po­szu­ki­wał. Był to pu­bli­cy­sta Stet­kie­wicz, spóź­nio­ny uczest­nik ze­bra­nia. Ja­błec­ki po­czer­wie­niał i w tej se­kun­dzie był­by się z roz­ko­szą pod zie­mię za­padł.

Stet­kie­wicz, uj­rzaw­szy go, wy­ko­nał ja­kiś gwał­tow­ny ruch rę­ka­mi i zda­le­ka po­czął wy­krzy­ki­wać:

– Spóź­ni­łem się… Nie uwie­rzy pan jak mi przy­kro.

Gwał­tow­nie uści­snął dłoń Ja­błec­kie­go.

– Ale my­śla­łem, że jesz­cze wszyst­kich za­sta­nę… Cóż to tak pręd­ko?

– Wła­ści­wie…

Ja­błec­ki nie do­koń­czył zda­nia. Upo­ka­rza­ją­ce wy­zna­nie nie chcia­ło mu się prze­ci­snąć przez gar­dło.

Stet­kie­wicz nie na­le­żał do lu­dzi, za­da­wa­la­ją­cych się nie­do­mó­wie­nia­mi.

– Co? Dla­cze­go­ście się ro­ze­szli?

– Nie uda­ło się ze­bra­nie.

– Ale z ja­kie­go po­wo­du?

– No, bo wszy­scy się scho­dzą lak, jak pan! – wy­buch­nął Ja­błec­ki.

I przy­brał wy­zy­wa­ją­cą po­sta­wę, spo­dzie­wa­jąc się ja­kiejś ostrej re­pli­ki ze stro­ny Stet­kie­wi­cza. Ale pu­bli­cy­sta nie oka­zał naj­mniej­szej ura­zy.

– A kto był? – do­py­ty­wał się spo­koj­nym gło­sem.

– Me­ce­nas Ci­sie­wicż.

– Ach, ten sta­ry idy­ota… O, prze­pra­szam, może to pań­ski do­bry zna­jo­my?

– Nie, ale zda­je mi się, że pan go za ostro są­dzi – wy­stą­pił Ja­błec­ki w obro­nie me­ce­na­sa. Acz­kol­wiek ze­bra­nie się nie uda­ło, nie mógł jed­nak po­zwo­lić, aby lu­dzi, któ­rych za­pra­szał, na­zy­wa­no idy­ota­mi.

– Co­fam – od­parł szyb­ko Stet­kie­wicz. – A wię­cej kto?

– Za­chrup­czyń­ski.

– A wię­cej?

Ja­błec­ki się za­wa­hał, czy­by nie do­rzu­cić jed­ne­go lub dwóch na­zwisk, ale kłam­stwo zbyt ła­two mo­gło było wyjść na jaw.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: