- W empik go
Na strażnicy. Tom 1: powieść na tle współczesnem - ebook
Na strażnicy. Tom 1: powieść na tle współczesnem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 311 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Za wiele kwiatów! Za wiele kwiatów!… – zabrzmiał wśród ciszy głos męski, swobodą i siłą dźwięczący.
Pani Anna Dowburt-Koniecka odwróciła się żywo. W lewej dłoni trzymała dużą łodygę bzu białego, w prawej pęk róż szkarłatnych. Postać jej wysoka, szczupła, w jasną, powiewną suknię ubrana, wyglądała sama, na tle wielkich, rączką jej układanych bukietów, jak wysmukła lilia biała. Odbita w olbrzymiem zwierciedle, ujętem w stylowe ramy, a powtórzona przez takież zwierciadło po drugiej stronie, przez kryształową szybę zawieszoną nad niskim kominkiem, postać ta z aureolą złotych włosów u czoła, podawana przez jedno lustro drugiemu, mnożona w nieskończoność, a zawsze podobna do jakiegoś mistycznego, żyjącego kwiatu, zdawała się zaludniać sobowtórami swymi rozległą przestrzeń ponurego nieco salonu.
Uderzony tem mimowolnem zjawiskiem, wynikłem poprostu z łamania się pod pewnym kątem światła w zwierciadłach, a jednak czyniącem magiczne wrażenie – Adam Orzelski stał z podziwem u progu. Przed nim, na ciężkich kolumnach wsparty roztaczał się wielki salon staroświeckiego pałacu. Jedna ściana, zwierciadłami wyłożona, rozszerzała go jeszcze na pozór, odbijając meble z karmazynowego jedwabiu, oprawnego w drzewo białe ze złotem. Na pierwszy rzut oka, całość ta czyniła wrażenie imponujące. Kto się jednak raz oswoił z półcieniem, rzucanym przez grube draperye u okien, kto w tem półświetle zaczynał rozróżniać drobne szczegóły, ten musiał spostrzedz, że na poważnych sprzętach w stylu Ludwika XV znać było silnie ząb czasu, oraz że wspaniałe weneckie zwierciadła roiły się szczerbami i plamami, z wilgoci zapewne powstałemi. Nad wspaniałością tą przesunęły się dziesiątki lat, a przedtem niejednemu zapewne służyła ona pokoleniu. Pomimo tego harmonijna zawsze, wraz ze swymi kryształowymi pająkami i obrazami, najlepszego pędzla, w zwierciadłach odbijanymi, zdawała się patrzeć z dumą patrycyusza na drobne, nowomodne sprzęty, jakimi zastąpiono w paru miejscach steranych inwalidów przeszłości.
Adam Orzelski znał jednak zbyt dobrze dzieje i wygląd tego salonu, aby w tej chwili zastanawiać się nad niemi. Czarne, błyszczące jego oczy przykute były z podziwem do gry światła, która powtarzając wykwintną sylwetkę niewieścią, zdawała się zaludniać nią tajemniczo te puste, jakby pleśnią wieków trącące ściany.
Kobieta chciała postąpić naprzeciw niego.
– O, proszę, nie ruszaj się pani! – zawołał. – Nie rozwiewaj ułudy. Przed sekundą doznałem silnego olśnienia. Ze wszystkich zakątków tego salonu zwracał się ku mnie obraz twój, z różami w ręku, z pytaniem na ustach, a zagadką w oczach. Każde nowe odbicie było eteryczniejszem, bardziej tajemniczem, przejrzystem nieledwie. Nieświadomy mógłby wobec czarów podobnych zmysły stracić. Mnie dały one chwilkę rozkosznego złudzenia.
Pani Anna zapłoniła się aż po granice złotych swych włosów.
– Nie wiedziałam, że stoję w owym magicznym punkcie – wyrzekła, odsuwając się żywo od zwierciadła. – Przepraszam, jeżeli przestraszyłam pana. Wrażeniu winien ten półcień nieznośny – dodała i, przysunąwszy się do okna, podniosła szybko storę.
Stanęli teraz naprzeciw siebie, jasnem światłem oblani. Wysmukła, więcej arystokratyczna niż piękna, pani Anna Koniecka, wyciągnęła spokojnie dłoń ku przybyłemu. Orzelski rączkę tę ujął i zatrzymując w swoich, mówił z właściwym mu ogniem:
– Idealnie, uroczo wyglądała pani przed chwilą. Przelotna łuna rumieńca zaróżowiła znów lica kobiety.
– Ale nie wyglądam już teraz – odparła żartobliwie. – Najlepszy to dowód, iż ów obraz eteryczny był zasługą nie moją, lecz umiejętnego rozmieszczenia zwierciadeł. Właściwości i sztuczki tego salonu zna pan przecież oddawna.
– Ja i panią znam oddawna – przyznał, nie spuszczając oczu z delikatnych jej rysów – a jednak po raz pierwszy widzę, aby śmielsze słowo wywoływało falę purpury na twe lica.
– Dowodzi to tylko, że nie przywykłam do komplementów z ust pańskich.
Orzelski rączkę jej, trzymaną dotąd w dłoniach, serdecznie do ust podniósł.
– Wszak to przywilej, do którego mam pełne prawo. Jeżeli go nie używam, stwierdzam tem jedynie, że pani jesteś dla mnie wogóle jakąś niezwykłą doskonałością, do której nie godzi się zbliżać z banalnemi słowami.
Jasne czoło młodej kobiety zasępiło się nieco.
– Ja, doskonałością? – powtórzyła z cicha. – Ja, która nie robię nic z tego, cobym czynić powinna, ja, która dziwnie bierną się stałam…
– Promień jest również biernym wysłannikiem słońca, a jednak daje ciepło i życie, nieci światło dokoła. Otóż pani jesteś w Koniecpolu takim wielkim, ożywczym promieniem miłości. Najszlachetniejsze to na świecie ognisko; bez niego i bez podobnych pani jasnych promyków, czemże stałby się wasz pałac odwieczny? Pobielanym grobem. Tymczasem, dzięki pani, stanowi on nietylko dla męża twego i dzieci, lecz dla nas wszystkich, źródło ciepła i uroczą wśród prozy życia oazę.
Mówił z czcią serdeczną i głębokiem przekonaniem, jak gdyby chciał rozpędzić lekką chmurkę, która zasępiała od pewnego czasu pogodne, piękne jej oczy.
Na wzmiankę o mężu, o dzieciach, twarz pani Anny zajaśniała wyrazem dumy i rozrzewnienia.
– Być dobrą, gdy się jest szczęśliwą, to tak łatwo – odparła z zapałem. – Ale – dodała z wahaniem, spowiadając się jakby przed starym przyjacielem – wszak obowiązkiem jest nie zasklepiać się w osobistej radości, lecz sięgać okiem dalej, dla szczęścia tych właśnie, których kochamy.
Orzelski snać wiedział o czem mówi, bo rączkę jej znów serdecznie do ust podniósł.
– Obowiązkiem dobroczynnego promienia – mówił żartobliwie – jest świecić zawsze, roztaczając jasność i ciepło dokoła. Obowiązkiem zaś naszym, wyzyskać rozkosz każdej chwili i z każdej słodycz całą wyciągnąć. Otóż, o ile wiem… promieniowi przybywa dziś nowe źródło siły, a tymczasem, uroczy przed chwilą, rozszczepiony na dziesiątki promyków, a w każdym z kwiatami zbratany, zaczyna on obecnie, zupełnie nie w porę, filozofować, zamiast cieszyć się tylko i cieszyć…
Młoda kobieta zaśmiała się tym razem szczerze.
– Prawda – przyznała. – Niewdzięczną byłam przed chwilą. Wszak to dziś dzień bardzo dla mnie radosny. Miła będzie tu za godzinę.
– I dla niej rozrzuciłaś pani w salonie istną powódź kwiatów?
– O, nietylko w salonie. Zapełniłam nimi całe mieszkanie. Miła, jako artystka, musi lubić wszystko, co piękne; a przytem chciałabym złagodzić zbyt poważne wrażenie, jakie siedziba nasza czyni na każdym z początku.
– To właśnie nadaje jej urok odrębny.
– Tak, dla mnie, może dla pana. Pałac jednak za długo był opuszczonym, aby cecha ta nie raziła artystki, wracającej prosto z metropolii świata. I dlatego kwiaty.
– Sądzisz pani, że panna Miła będzie z nich zadowolona?
– Rzecz prosta, wszak to dusza na wszelkie piękno wrażliwa.
– Eh, jestem trochę sceptykiem. Panie artystki i autorki tyle wrażliwości kładą w swe dzieła, iż w życiu muszą patrzeć na całą dziedzinę uczuć z pewnem lekceważeniem, muszą być oschłe z konieczności.
Stali w tej chwili, wsparci o balustradę wielkiej loggii. , wychodzącej z salonu na park wspaniały, ciemny, wiekowemi napełniony drzewami. Pani Anna Koniecka spojrzała z wyrzutem na mówiącego.
– Dlaczego pan ma z góry jakieś uprzedzenia do mojej siostry?
– Uprzedzenia? Nie. Ale przyznaję, nie lubię sław niewieścich i emancypantek.
– Dziękują! Przecież i mnie podobno na emancypantkę kształcono.
– Och, pani jesteś zupełnie czemś odrębnem, czemś á part . Jesteś, jak powiedziałem, uosobieniem zalet kobiecych, jasnym promykiem, zesłanym na ziemię przez wszechpotężne bóstwo miłości.
W tej chwili, z pośród grupy drzew ciemnych, wysunęła się malownicza para: o n mógł mieć lat cztery lub pięć najwyżej, ona o rok zapewne była młodsza. Ubrani w białe sukienki, wypadli z rozkosznym śmieszkiem na trawnik, goniąc jasnego, jak oni, motyla. Napróżno podążająca za niemi bona zachęcała do ostrożności. Zabawa rozogniła im buzie, zapał skrzył się w błyszczących oczach.
Oblicze pani Anny Dowburt-Konieckiej zabłysnęło nadzwyczajną radością. Nie dając odpowiedzi towarzyszowi, zbiegła szybko po schodach, aby, uklęknąwszy na murawie, chwycić rozigraną dwójkę w objęcia.
Adam Orzelski nie poszedł za nią, lecz wsparty o kamienny parapet patrzył z zajęciem na ten śliczny obrazek, odcinający się żywo od szmaragdu murawy, od ciemnej zieleni wiekowych lip i dębów. W wyrazistych, czarnych jego oczach błyszczał podziw i rozrzewnienie zarazem. Znać było, że cała ta trójka nietylko miłą, lecz drogą mu była, że budziła w jego duszy jakieś serdeczne, a poczciwe uczucia.
Chłopiec wyrwał się tymczasem matce i pobiegł za upragnionym motylem, dziewczynkę zaś ujęła pani Anna w ramiona i ze zdobyczą swą wracała zwolna ku Orzelskiemu.
Wysmukła jej postać zdawała się wyższą jeszcze, rysy delikatne, arystokratyczne, ożywione w tej chwili wyrazem rozradowania i szczęścia, jaśniały jakimś porywającym, duchowym urokiem. Dziecina zarzuciła jej rączki na szyję, tuląc płową swą główkę do gorętszych o ton jeden złotawych włosów matki.
Orzelski zapatrzony w grupę tę, wstępującą ku niemu po schodach, zawołał z mimowolnym zachwytem:
– Szkoda, że Zygmunt nie widzi pani w tej chwili.
– I owszem, nietylko widzi, lecz podziwia – zabrzmiał obok głos silny, w drzwiach zaś salonu ukazał się szczupły, trzydziestakilkoletni mężczyzna, z ciemną, krótko przystrzyżoną brodą.
Uścisnął serdecznie rękę Orzelskiego, a schodząc o kilka schodów, objął ramieniem kibić młodej kobiety, przyciągając całą jej postać wraz z dzieckiem ku sobie.
– Dlaczego ją nosisz, Aniu? Za ciężka jest na twe siły – mówił, całując czoło żony i główkę dzieciny.
Złączeni tak we troje, ta jasna, złotowłosa kobieta, tulona wraz z dzieckiem, pięknem jak che – rubin, do opiekuńczej piersi rnęża i ojca, stanowili porywający obraz cichego, rodzinnego szczęścia. Wytworna sylwetka dorodnego, ciemnowłosego mężczyzny, którego rysy piękne i ruchy dumne zdawały się wskazywać pochodzenie od długiego szeregu pokoleń, przywykłych do rozkazywania, harmonizowała doskonale z wykwintnym wdziękiem pani Anny. Ugrupowani na schodach starowłoskiej loggii pałacowej, na tle ciemnych drzew odwiecznego parku, stanowić mogli żywą ilustracyę do rozkosznego poematu życia, prześnionego w ramach tej feodalnej siedziby.
– Jakkolwiek patrzę na was z podziwem artysty a życzliwością przyjaciela, jednakże nie przeciągajcie sytuacyi – żartował Orzelski. – Po co budzić zazdrość w sercu zwykłego śmiertelnika widokiem boskich rozkoszy.
– Ożeń się, a wrota takiego samego raju otwarte dla ciebie zostaną – odparł tymże tonem Zygmunt Koniecki.
– Ba, niby to bogowie dają każdemu żonę, jak anioł, dobrą i taki pałac w dodatku.
– Wraz z bluszczami do zasłonięcia szczerb w ścianach – dorzucił pan domu sarkastycznie.
– Ależ bez szczerb tych Koniecpol nie miałby dla nas żadnej wartości, nie byłby siedzibą twoich przodków, kolebką najświętszych tradycyj.
– I grobem ich zarazem – dorzucił Koniecki z tym samym ironicznym odcieniem.
– Grobem czego? Tradycyj czy przodków? – podjął Orzelski, ze wzrokiem badawczo w przyjaciela utkwionym.
– Jednym już jest, a drugim stać się może.
Stali teraz razem pod sklepieniem loggii o parapet jej wsparci. Pomimo jednak cudownego widoku, roztaczającego się dokoła, cień jakiś padł na wszystkich. Rzuciły go słowa Zygmunta i wyraz tępego zniechęcenia, odbity w pięknych jego rysach. Chcąc wrażenie to rozprószyć, pani Anna popchnęła lekko ku mężowi biało ubranego cherubinka.
Dziewczynka rozpromieniona, a śliczna jak marzenie, obie ku niemu wyciągnęła rączki, gdy wtem, zdradliwa szpara, pochwyciwszy jej bucik, odebrała równowagę maleństwu i pociągnęła je ku kamiennym taflom posadzki.
Dziecko nie zapłakało nawet, Zygmunt Koniecki pochylił się bowiem szybko i podniósł córeczkę w ramionach. Rysy jego wszakże wyrażały nie troskliwość, lecz pewne zniecierpliwienie.
– Ostrożnie, Szczęsno – strofował, a zwracając się do Orzelskiego, dodał żartobliwie, z wyraźnym jednak odcieniem goryczy:
– Szkoda, że szczerb w podłodze nie można także bluszczem opleść. Mniej byłyby widoczne, a przytem nie groziłyby złamaniem nogi dziecku.
– Dlaczego nie każesz ich naprawić?
– To nie dwór wiejski, gdzie kilka desek złemu zaradzi. Na marmury zaś i mozaiki nie stać mnie dotąd.
Zamilkli. Dziecina bawiła się zerwanym kwiatem, na starszych zaś padł znów cień smutku czy zniechęcenia, wiejący ze słów pana domu. Regularne, piękne jego rysy pokrywała jakaś maska apatyi, dokoła ust krążył wyraz goryczy i znużenia.
W śledzących go oczach pani Anny niepokój i smutek błysnęły z kolei.
– Zmęczony jesteś, biedaku – mówiła, dotykając łagodnie ramienia męża. – Trzeba ci się oderwać na czas jakiś.
– Od siebie samego chyba – żartował z przymusem.
– Nie, od nas wszystkich i od zwykłych twych zajęć – poprawiła słodko. – Nowe horyzonty, nowe światy zdwajają później siły do trudów codziennych.
– Niechże pani nie rozpieszcza Zygmunta – przerwał Orzelski w tej chwili. – W naszym wieku mówić o odpoczynku, toż wstyd nieledwie. Nie wyczerpuje nas wir wielkiego miasta, nie palą na popiół wewnętrzne walki i szamotania. Przeciwnie: obcowanie z przyrodą daje zdrowie, spokój i swobodę. A że gospodarowanie w dzisiejszych warunkach do rozkoszy nie należy, to trudno; każde istnienie i każdy zawód musi mieć swe ciernie. Inaczej wegetowalibyśmy, lecz nie żyli. Ot, Zygmunta poirytowało coś w gospodarstwie; pocóż jednak brać zaraz tragicznie chwilowe jego zniechęcenie? Jeżeli chodzi o nowy żywioł i rozrywkę, przybywa nam siostra pani. Proponuję: chodźmy na spotkanie przesławnej artystki.
– Niepoprawny – szepnęła pani Anna, grożąc mu lekko paluszkiem. – Znów ton drwiący.
– Broń Boże! Poprostu mówię "przesławna", bo naczytałem się tyle o tryumfach jej, genialnym talencie, nagrodach i medalach, że nie umiem, w zastosowaniu do siostry pani, innego użyć przymiotnika.
– Szczęsna, powiedz "czarnemu panu", że jest niedobry – mówiła pani Koniecka, przyciągając ku sobie dziewczynkę.
– Bo"czarny pan" lubi tylko białe kontrasty – zaśmiał się szczerze Orzelski. – I dlatego – dodał ciszej – drażni mnie przyjazd panny Sławińskiej. Tak nam tu dobrze było razem, a teraz atmosfera Paryża wszystko zmieni. Zaczynam być zazdrosny o tę sławę bulwarów.
– Miła jest moją siostrą…
– A, prawda. Przepraszam. Chodźmy więc na spotkanie gwiazdy i siostry zarazem.
– Znów?
– Nie. Promyk musi mieć przecież za siostrę gwiazdę. To rzecz prosta.
Roześmiali się oboje. W galanteryi tej, prócz serdecznego, przyjaznego uczucia, nie było cienia zalotności lub kokieteryi. Czarne oczy Orzelskiego patrzyły ze szczerą życzliwością na młodą kobietę; jasne, pogodne jej źrenice podnosiły się ku niemu z ufnością i prostotą.
– Chodźmy.
Zygmunt Koniecki, wsparty nieruchomie o parapet i zapatrzony w głąb parku, zbudził się w tej chwili z zadumy.
– Och, iść na ten upał, rzecz zbyteczna – zaprzeczył. – Ojciec twój, Aniu, nie mógłby i tak wracać z nami piechotą, a w powozie zbrakłoby miejsca dla wszystkich.
– Pan Sławiński pojechał na stacyę?
– Tak. Sześć lat nie widział córki, pierwsze więc chwile jemu się należały i dlatego ja zostałam – dodała pani Anna smutnie. – Miałam wielką ochotę powitać Miłe także na dworcu kolejowym, ale Zygmunt wolał, abym ją czekała tutaj wraz z nim, wśród dzieci i mego królestwa.
Wsunęła rączkę pod ramię męża, tuląc się do niego pieszczotliwie.
– Aniu! Aniu! – rozległ się w tej chwili głos młodzieńczy, radością i oczekiwaniem tchnący.
Wszyscy troje odwrócili się żywo.
Na dole, wśród grupy drzew odwiecznych, wsparta o ramię siwowłosego starca, szła żywo młoda kobieta. Ujrzawszy ją, pani Anna jak strzała zbiegła ze schodów, a po chwili obie padły sobie w ramiona.
Zygmunt Koniecki, wziąwszy na ręce złotowłosą swą córeczkę, podążył wraz z Orzelskim za żoną.
U stóp loggii siostry stały wciąż w długim, gorącym złączone uścisku. Obok nich starzec wysoki, barczysty, przybrany w czarny, szamerowany surdut, obcierał dłonią dwie łzy, spływające mu na wąs siwy.
– Miła, dosyć, dosyć już – wołał, jak gdyby w obawie, że dla niego nie starczy pocałunków.
Odsunęła lekko siostrę.
– Czekaj, Aniu, niech ci się przypatrzę – prosiła.
Stanęły oko w oko.
– Jakaś ty piękna! – ze zdumieniem wymówiły usta pani Konieckiej.
Wysmukła, wysoka, o kruczych włosach i wielkich, jak gwiazdy promiennych, a jak aksamit czarnych oczach, panna Miła Sławińska piękną była w istocie. Cerę matową ożywiały karminowe usta, rysy delikatne, o doskonałej czystości linij, rozpromieniało spojrzenie prześlicznych źrenic, ujętych w ciemną oprawę rzęs długich i brwi, przepysznie zarysowanych. Piękną była klasycznym a dumnym profilem greckiej bogini, piękna myślą poważną, jaśniejącą nabiałem czole, piękna majestatem prostoty i wdzięku, jakim promieniała postać jej cała. Gorący koloryt południa podnosił jeszcze urodę tę, czyniąc z niej zjawisko imponujące; w czarnych oczach palił się płomień łagodny, przez łzy w tej chwili błyszczący.
– Jakaś ty piękna! – powtórzyła pani Anna z podziwem i zabobonną trwogą.
– I ja w tej majestatycznej pani nie poznałabym dawnej mojej Anny. Ale gdzież twój mąż?
Zygmunt Koniecki zamiast siebie, wysunął naprzód małą swą córeczkę.
– Szczęsna, przywitaj ciocię! – wyrzekł uprzejmie.
Przybyła cofnęła się mimowoli.
– Jeszcze Szczęsna? – wybiegło na jej usta.
– Tak. Ania imię to dla niej wybrała. Piękna kobieta zarumieniła się, jakby żałując słów wyrzeczonych i pochyliwszy się nad dzieckiem, ucałowała je szczerze, poczem wyprostowana, wyciągnęła rękę ku szwagrowi.
Stali naprzeciw siebie, patrząc, on z podziwem, ona z serdeczną życzliwością. Ani badawcze spojrzenie Orzelskiego, ani rozrzewnione źrenice pani Anny nie mogłyby tu innych uczuć wyśledzić. Zdawało się, że spotykają się po raz pierwszy w życiu.
– Nie byłabym poznała pana – zabrzmiał czysty, przedziwny głos Miły.
– Nic dziwnego, po tylu latach… Życie zmienia nas wszystkich. Jednym koronę rozkwitu i wieńce sławy – tu pochylił się w ukłonie – drugim włos siwy przynosi.
I, jakby nie chcąc zatrzymywać się nad tą aluzyą do paru nitek srebrnych, wijących się na własnej skroni, zmienił ton nagle:
– Pani pozwoli sobie przedstawić Adama Orzelskiego, towarzysza mych lat młodzieńczych i przyjaciela, dziś najbliższego sąsiada zarazem.
– Widzisz, Miło – wtrąciła pani Anna – pan Adam przybył umyślnie, aby cię powitać.