Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na strażnicy. Tom 1: powieść na tle współczesnem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na strażnicy. Tom 1: powieść na tle współczesnem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Za wie­le kwia­tów! Za wie­le kwia­tów!… – za­brzmiał wśród ci­szy głos mę­ski, swo­bo­dą i siłą dźwię­czą­cy.

Pani Anna Do­wburt-Ko­niec­ka od­wró­ci­ła się żywo. W le­wej dło­ni trzy­ma­ła dużą ło­dy­gę bzu bia­łe­go, w pra­wej pęk róż szkar­łat­nych. Po­stać jej wy­so­ka, szczu­pła, w ja­sną, po­wiew­ną suk­nię ubra­na, wy­glą­da­ła sama, na tle wiel­kich, rącz­ką jej ukła­da­nych bu­kie­tów, jak wy­smu­kła li­lia bia­ła. Od­bi­ta w ol­brzy­miem zwier­cie­dle, uję­tem w sty­lo­we ramy, a po­wtó­rzo­na przez ta­kież zwier­cia­dło po dru­giej stro­nie, przez krysz­ta­ło­wą szy­bę za­wie­szo­ną nad ni­skim ko­min­kiem, po­stać ta z au­re­olą zło­tych wło­sów u czo­ła, po­da­wa­na przez jed­no lu­stro dru­gie­mu, mno­żo­na w nie­skoń­czo­ność, a za­wsze po­dob­na do ja­kie­goś mi­stycz­ne­go, ży­ją­ce­go kwia­tu, zda­wa­ła się za­lud­niać so­bo­wtó­ra­mi swy­mi roz­le­głą prze­strzeń po­nu­re­go nie­co sa­lo­nu.

Ude­rzo­ny tem mi­mo­wol­nem zja­wi­skiem, wy­ni­kłem po­pro­stu z ła­ma­nia się pod pew­nym ką­tem świa­tła w zwier­cia­dłach, a jed­nak czy­nią­cem ma­gicz­ne wra­że­nie – Adam Orzel­ski stał z po­dzi­wem u pro­gu. Przed nim, na cięż­kich ko­lum­nach wspar­ty roz­ta­czał się wiel­ki sa­lon sta­ro­świec­kie­go pa­ła­cu. Jed­na ścia­na, zwier­cia­dła­mi wy­ło­żo­na, roz­sze­rza­ła go jesz­cze na po­zór, od­bi­ja­jąc me­ble z kar­ma­zy­no­we­go je­dwa­biu, opraw­ne­go w drze­wo bia­łe ze zło­tem. Na pierw­szy rzut oka, ca­łość ta czy­ni­ła wra­że­nie im­po­nu­ją­ce. Kto się jed­nak raz oswo­ił z pół­cie­niem, rzu­ca­nym przez gru­be dra­pe­rye u okien, kto w tem pół­świe­tle za­czy­nał roz­róż­niać drob­ne szcze­gó­ły, ten mu­siał spo­strzedz, że na po­waż­nych sprzę­tach w sty­lu Lu­dwi­ka XV znać było sil­nie ząb cza­su, oraz że wspa­nia­łe we­nec­kie zwier­cia­dła ro­iły się szczer­ba­mi i pla­ma­mi, z wil­go­ci za­pew­ne po­wsta­łe­mi. Nad wspa­nia­ło­ścią tą prze­su­nę­ły się dzie­siąt­ki lat, a przed­tem nie­jed­ne­mu za­pew­ne słu­ży­ła ona po­ko­le­niu. Po­mi­mo tego har­mo­nij­na za­wsze, wraz ze swy­mi krysz­ta­ło­wy­mi pa­ją­ka­mi i ob­ra­za­mi, naj­lep­sze­go pędz­la, w zwier­cia­dłach od­bi­ja­ny­mi, zda­wa­ła się pa­trzeć z dumą pa­try­cy­usza na drob­ne, no­wo­mod­ne sprzę­ty, ja­ki­mi za­stą­pio­no w paru miej­scach ste­ra­nych in­wa­li­dów prze­szło­ści.

Adam Orzel­ski znał jed­nak zbyt do­brze dzie­je i wy­gląd tego sa­lo­nu, aby w tej chwi­li za­sta­na­wiać się nad nie­mi. Czar­ne, błysz­czą­ce jego oczy przy­ku­te były z po­dzi­wem do gry świa­tła, któ­ra po­wta­rza­jąc wy­kwint­ną syl­wet­kę nie­wie­ścią, zda­wa­ła się za­lud­niać nią ta­jem­ni­czo te pu­ste, jak­by ple­śnią wie­ków trą­cą­ce ścia­ny.

Ko­bie­ta chcia­ła po­stą­pić na­prze­ciw nie­go.

– O, pro­szę, nie ru­szaj się pani! – za­wo­łał. – Nie roz­wie­waj ułu­dy. Przed se­kun­dą do­zna­łem sil­ne­go olśnie­nia. Ze wszyst­kich za­kąt­ków tego sa­lo­nu zwra­cał się ku mnie ob­raz twój, z ró­ża­mi w ręku, z py­ta­niem na ustach, a za­gad­ką w oczach. Każ­de nowe od­bi­cie było ete­rycz­niej­szem, bar­dziej ta­jem­ni­czem, przej­rzy­stem nie­le­d­wie. Nie­świa­do­my mógł­by wo­bec cza­rów po­dob­nych zmy­sły stra­cić. Mnie dały one chwil­kę roz­kosz­ne­go złu­dze­nia.

Pani Anna za­pło­ni­ła się aż po gra­ni­ce zło­tych swych wło­sów.

– Nie wie­dzia­łam, że sto­ję w owym ma­gicz­nym punk­cie – wy­rze­kła, od­su­wa­jąc się żywo od zwier­cia­dła. – Prze­pra­szam, je­że­li prze­stra­szy­łam pana. Wra­że­niu wi­nien ten pół­cień nie­zno­śny – do­da­ła i, przy­su­nąw­szy się do okna, pod­nio­sła szyb­ko sto­rę.

Sta­nę­li te­raz na­prze­ciw sie­bie, ja­snem świa­tłem ob­la­ni. Wy­smu­kła, wię­cej ary­sto­kra­tycz­na niż pięk­na, pani Anna Ko­niec­ka, wy­cią­gnę­ła spo­koj­nie dłoń ku przy­by­łe­mu. Orzel­ski rącz­kę tę ujął i za­trzy­mu­jąc w swo­ich, mó­wił z wła­ści­wym mu ogniem:

– Ide­al­nie, uro­czo wy­glą­da­ła pani przed chwi­lą. Prze­lot­na łuna ru­mień­ca za­ró­żo­wi­ła znów lica ko­bie­ty.

– Ale nie wy­glą­dam już te­raz – od­par­ła żar­to­bli­wie. – Naj­lep­szy to do­wód, iż ów ob­raz ete­rycz­ny był za­słu­gą nie moją, lecz umie­jęt­ne­go roz­miesz­cze­nia zwier­cia­deł. Wła­ści­wo­ści i sztucz­ki tego sa­lo­nu zna pan prze­cież od­daw­na.

– Ja i pa­nią znam od­daw­na – przy­znał, nie spusz­cza­jąc oczu z de­li­kat­nych jej ry­sów – a jed­nak po raz pierw­szy wi­dzę, aby śmiel­sze sło­wo wy­wo­ły­wa­ło falę pur­pu­ry na twe lica.

– Do­wo­dzi to tyl­ko, że nie przy­wy­kłam do kom­ple­men­tów z ust pań­skich.

Orzel­ski rącz­kę jej, trzy­ma­ną do­tąd w dło­niach, ser­decz­nie do ust pod­niósł.

– Wszak to przy­wi­lej, do któ­re­go mam peł­ne pra­wo. Je­że­li go nie uży­wam, stwier­dzam tem je­dy­nie, że pani je­steś dla mnie wo­gó­le ja­kąś nie­zwy­kłą do­sko­na­ło­ścią, do któ­rej nie go­dzi się zbli­żać z ba­nal­ne­mi sło­wa­mi.

Ja­sne czo­ło mło­dej ko­bie­ty za­sę­pi­ło się nie­co.

– Ja, do­sko­na­ło­ścią? – po­wtó­rzy­ła z ci­cha. – Ja, któ­ra nie ro­bię nic z tego, co­bym czy­nić po­win­na, ja, któ­ra dziw­nie bier­ną się sta­łam…

– Pro­mień jest rów­nież bier­nym wy­słan­ni­kiem słoń­ca, a jed­nak daje cie­pło i ży­cie, nie­ci świa­tło do­ko­ła. Otóż pani je­steś w Ko­niec­po­lu ta­kim wiel­kim, ożyw­czym pro­mie­niem mi­ło­ści. Naj­szla­chet­niej­sze to na świe­cie ogni­sko; bez nie­go i bez po­dob­nych pani ja­snych pro­my­ków, czem­że stał­by się wasz pa­łac od­wiecz­ny? Po­bie­la­nym gro­bem. Tym­cza­sem, dzię­ki pani, sta­no­wi on nie­tyl­ko dla męża twe­go i dzie­ci, lecz dla nas wszyst­kich, źró­dło cie­pła i uro­czą wśród pro­zy ży­cia oazę.

Mó­wił z czcią ser­decz­ną i głę­bo­kiem prze­ko­na­niem, jak gdy­by chciał roz­pę­dzić lek­ką chmur­kę, któ­ra za­sę­pia­ła od pew­ne­go cza­su po­god­ne, pięk­ne jej oczy.

Na wzmian­kę o mężu, o dzie­ciach, twarz pani Anny za­ja­śnia­ła wy­ra­zem dumy i roz­rzew­nie­nia.

– Być do­brą, gdy się jest szczę­śli­wą, to tak ła­two – od­par­ła z za­pa­łem. – Ale – do­da­ła z wa­ha­niem, spo­wia­da­jąc się jak­by przed sta­rym przy­ja­cie­lem – wszak obo­wiąz­kiem jest nie za­skle­piać się w oso­bi­stej ra­do­ści, lecz się­gać okiem da­lej, dla szczę­ścia tych wła­śnie, któ­rych ko­cha­my.

Orzel­ski snać wie­dział o czem mówi, bo rącz­kę jej znów ser­decz­nie do ust pod­niósł.

– Obo­wiąz­kiem do­bro­czyn­ne­go pro­mie­nia – mó­wił żar­to­bli­wie – jest świe­cić za­wsze, roz­ta­cza­jąc ja­sność i cie­pło do­ko­ła. Obo­wiąz­kiem zaś na­szym, wy­zy­skać roz­kosz każ­dej chwi­li i z każ­dej sło­dycz całą wy­cią­gnąć. Otóż, o ile wiem… pro­mie­nio­wi przy­by­wa dziś nowe źró­dło siły, a tym­cza­sem, uro­czy przed chwi­lą, roz­sz­cze­pio­ny na dzie­siąt­ki pro­my­ków, a w każ­dym z kwia­ta­mi zbra­ta­ny, za­czy­na on obec­nie, zu­peł­nie nie w porę, fi­lo­zo­fo­wać, za­miast cie­szyć się tyl­ko i cie­szyć…

Mło­da ko­bie­ta za­śmia­ła się tym ra­zem szcze­rze.

– Praw­da – przy­zna­ła. – Nie­wdzięcz­ną by­łam przed chwi­lą. Wszak to dziś dzień bar­dzo dla mnie ra­do­sny. Miła bę­dzie tu za go­dzi­nę.

– I dla niej roz­rzu­ci­łaś pani w sa­lo­nie ist­ną po­wódź kwia­tów?

– O, nie­tyl­ko w sa­lo­nie. Za­peł­ni­łam nimi całe miesz­ka­nie. Miła, jako ar­tyst­ka, musi lu­bić wszyst­ko, co pięk­ne; a przy­tem chcia­ła­bym zła­go­dzić zbyt po­waż­ne wra­że­nie, ja­kie sie­dzi­ba na­sza czy­ni na każ­dym z po­cząt­ku.

– To wła­śnie na­da­je jej urok od­ręb­ny.

– Tak, dla mnie, może dla pana. Pa­łac jed­nak za dłu­go był opusz­czo­nym, aby ce­cha ta nie ra­zi­ła ar­tyst­ki, wra­ca­ją­cej pro­sto z me­tro­po­lii świa­ta. I dla­te­go kwia­ty.

– Są­dzisz pani, że pan­na Miła bę­dzie z nich za­do­wo­lo­na?

– Rzecz pro­sta, wszak to du­sza na wszel­kie pięk­no wraż­li­wa.

– Eh, je­stem tro­chę scep­ty­kiem. Pa­nie ar­tyst­ki i au­tor­ki tyle wraż­li­wo­ści kła­dą w swe dzie­ła, iż w ży­ciu mu­szą pa­trzeć na całą dzie­dzi­nę uczuć z pew­nem lek­ce­wa­że­niem, mu­szą być oschłe z ko­niecz­no­ści.

Sta­li w tej chwi­li, wspar­ci o ba­lu­stra­dę wiel­kiej log­gii. , wy­cho­dzą­cej z sa­lo­nu na park wspa­nia­ły, ciem­ny, wie­ko­we­mi na­peł­nio­ny drze­wa­mi. Pani Anna Ko­niec­ka spoj­rza­ła z wy­rzu­tem na mó­wią­ce­go.

– Dla­cze­go pan ma z góry ja­kieś uprze­dze­nia do mo­jej sio­stry?

– Uprze­dze­nia? Nie. Ale przy­zna­ję, nie lu­bię sław nie­wie­ścich i eman­cy­pan­tek.

– Dzię­ku­ją! Prze­cież i mnie po­dob­no na eman­cy­pant­kę kształ­co­no.

– Och, pani je­steś zu­peł­nie czemś od­ręb­nem, czemś á part . Je­steś, jak po­wie­dzia­łem, uoso­bie­niem za­let ko­bie­cych, ja­snym pro­my­kiem, ze­sła­nym na zie­mię przez wszech­po­tęż­ne bó­stwo mi­ło­ści.

W tej chwi­li, z po­śród gru­py drzew ciem­nych, wy­su­nę­ła się ma­low­ni­cza para: o n mógł mieć lat czte­ry lub pięć naj­wy­żej, ona o rok za­pew­ne była młod­sza. Ubra­ni w bia­łe su­kien­ki, wy­pa­dli z roz­kosz­nym śmiesz­kiem na traw­nik, go­niąc ja­sne­go, jak oni, mo­ty­la. Na­próż­no po­dą­ża­ją­ca za nie­mi bona za­chę­ca­ła do ostroż­no­ści. Za­ba­wa roz­ogni­ła im bu­zie, za­pał skrzył się w błysz­czą­cych oczach.

Ob­li­cze pani Anny Do­wburt-Ko­niec­kiej za­bły­snę­ło nad­zwy­czaj­ną ra­do­ścią. Nie da­jąc od­po­wie­dzi to­wa­rzy­szo­wi, zbie­gła szyb­ko po scho­dach, aby, uklęk­nąw­szy na mu­ra­wie, chwy­cić roz­igra­ną dwój­kę w ob­ję­cia.

Adam Orzel­ski nie po­szedł za nią, lecz wspar­ty o ka­mien­ny pa­ra­pet pa­trzył z za­ję­ciem na ten ślicz­ny ob­ra­zek, od­ci­na­ją­cy się żywo od szma­rag­du mu­ra­wy, od ciem­nej zie­le­ni wie­ko­wych lip i dę­bów. W wy­ra­zi­stych, czar­nych jego oczach błysz­czał po­dziw i roz­rzew­nie­nie za­ra­zem. Znać było, że cała ta trój­ka nie­tyl­ko miłą, lecz dro­gą mu była, że bu­dzi­ła w jego du­szy ja­kieś ser­decz­ne, a po­czci­we uczu­cia.

Chło­piec wy­rwał się tym­cza­sem mat­ce i po­biegł za upra­gnio­nym mo­ty­lem, dziew­czyn­kę zaś uję­ła pani Anna w ra­mio­na i ze zdo­by­czą swą wra­ca­ła zwol­na ku Orzel­skie­mu.

Wy­smu­kła jej po­stać zda­wa­ła się wyż­szą jesz­cze, rysy de­li­kat­ne, ary­sto­kra­tycz­ne, oży­wio­ne w tej chwi­li wy­ra­zem roz­ra­do­wa­nia i szczę­ścia, ja­śnia­ły ja­kimś po­ry­wa­ją­cym, du­cho­wym uro­kiem. Dzie­ci­na za­rzu­ci­ła jej rącz­ki na szy­ję, tu­ląc pło­wą swą głów­kę do go­ręt­szych o ton je­den zło­ta­wych wło­sów mat­ki.

Orzel­ski za­pa­trzo­ny w gru­pę tę, wstę­pu­ją­cą ku nie­mu po scho­dach, za­wo­łał z mi­mo­wol­nym za­chwy­tem:

– Szko­da, że Zyg­munt nie wi­dzi pani w tej chwi­li.

– I owszem, nie­tyl­ko wi­dzi, lecz po­dzi­wia – za­brzmiał obok głos sil­ny, w drzwiach zaś sa­lo­nu uka­zał się szczu­pły, trzy­dzie­sta­kil­ko­let­ni męż­czy­zna, z ciem­ną, krót­ko przy­strzy­żo­ną bro­dą.

Uści­snął ser­decz­nie rękę Orzel­skie­go, a scho­dząc o kil­ka scho­dów, ob­jął ra­mie­niem ki­bić mło­dej ko­bie­ty, przy­cią­ga­jąc całą jej po­stać wraz z dziec­kiem ku so­bie.

– Dla­cze­go ją no­sisz, Aniu? Za cięż­ka jest na twe siły – mó­wił, ca­łu­jąc czo­ło żony i głów­kę dzie­ci­ny.

Złą­cze­ni tak we tro­je, ta ja­sna, zło­to­wło­sa ko­bie­ta, tu­lo­na wraz z dziec­kiem, pięk­nem jak che – ru­bin, do opie­kuń­czej pier­si rnę­ża i ojca, sta­no­wi­li po­ry­wa­ją­cy ob­raz ci­che­go, ro­dzin­ne­go szczę­ścia. Wy­twor­na syl­wet­ka do­rod­ne­go, ciem­no­wło­se­go męż­czy­zny, któ­re­go rysy pięk­ne i ru­chy dum­ne zda­wa­ły się wska­zy­wać po­cho­dze­nie od dłu­gie­go sze­re­gu po­ko­leń, przy­wy­kłych do roz­ka­zy­wa­nia, har­mo­ni­zo­wa­ła do­sko­na­le z wy­kwint­nym wdzię­kiem pani Anny. Ugru­po­wa­ni na scho­dach sta­ro­wło­skiej log­gii pa­ła­co­wej, na tle ciem­nych drzew od­wiecz­ne­go par­ku, sta­no­wić mo­gli żywą ilu­stra­cyę do roz­kosz­ne­go po­ema­tu ży­cia, prze­śnio­ne­go w ra­mach tej fe­odal­nej sie­dzi­by.

– Jak­kol­wiek pa­trzę na was z po­dzi­wem ar­ty­sty a życz­li­wo­ścią przy­ja­cie­la, jed­nak­że nie prze­cią­gaj­cie sy­tu­acyi – żar­to­wał Orzel­ski. – Po co bu­dzić za­zdrość w ser­cu zwy­kłe­go śmier­tel­ni­ka wi­do­kiem bo­skich roz­ko­szy.

– Ożeń się, a wro­ta ta­kie­go sa­me­go raju otwar­te dla cie­bie zo­sta­ną – od­parł tym­że to­nem Zyg­munt Ko­niec­ki.

– Ba, niby to bo­go­wie dają każ­de­mu żonę, jak anioł, do­brą i taki pa­łac w do­dat­ku.

– Wraz z blusz­cza­mi do za­sło­nię­cia szczerb w ścia­nach – do­rzu­cił pan domu sar­ka­stycz­nie.

– Ależ bez szczerb tych Ko­niec­pol nie miał­by dla nas żad­nej war­to­ści, nie był­by sie­dzi­bą two­ich przod­ków, ko­leb­ką naj­święt­szych tra­dy­cyj.

– I gro­bem ich za­ra­zem – do­rzu­cił Ko­niec­ki z tym sa­mym iro­nicz­nym od­cie­niem.

– Gro­bem cze­go? Tra­dy­cyj czy przod­ków? – pod­jął Orzel­ski, ze wzro­kiem ba­daw­czo w przy­ja­cie­la utkwio­nym.

– Jed­nym już jest, a dru­gim stać się może.

Sta­li te­raz ra­zem pod skle­pie­niem log­gii o pa­ra­pet jej wspar­ci. Po­mi­mo jed­nak cu­dow­ne­go wi­do­ku, roz­ta­cza­ją­ce­go się do­ko­ła, cień ja­kiś padł na wszyst­kich. Rzu­ci­ły go sło­wa Zyg­mun­ta i wy­raz tę­pe­go znie­chę­ce­nia, od­bi­ty w pięk­nych jego ry­sach. Chcąc wra­że­nie to roz­pró­szyć, pani Anna po­pchnę­ła lek­ko ku mę­żo­wi bia­ło ubra­ne­go che­ru­bin­ka.

Dziew­czyn­ka roz­pro­mie­nio­na, a ślicz­na jak ma­rze­nie, obie ku nie­mu wy­cią­gnę­ła rącz­ki, gdy wtem, zdra­dli­wa szpa­ra, po­chwy­ciw­szy jej bu­cik, ode­bra­ła rów­no­wa­gę ma­leń­stwu i po­cią­gnę­ła je ku ka­mien­nym ta­flom po­sadz­ki.

Dziec­ko nie za­pła­ka­ło na­wet, Zyg­munt Ko­niec­ki po­chy­lił się bo­wiem szyb­ko i pod­niósł có­recz­kę w ra­mio­nach. Rysy jego wszak­że wy­ra­ża­ły nie tro­skli­wość, lecz pew­ne znie­cier­pli­wie­nie.

– Ostroż­nie, Szczę­sno – stro­fo­wał, a zwra­ca­jąc się do Orzel­skie­go, do­dał żar­to­bli­wie, z wy­raź­nym jed­nak od­cie­niem go­ry­czy:

– Szko­da, że szczerb w pod­ło­dze nie moż­na tak­że blusz­czem opleść. Mniej by­ły­by wi­docz­ne, a przy­tem nie gro­zi­ły­by zła­ma­niem nogi dziec­ku.

– Dla­cze­go nie ka­żesz ich na­pra­wić?

– To nie dwór wiej­ski, gdzie kil­ka de­sek złe­mu za­ra­dzi. Na mar­mu­ry zaś i mo­zai­ki nie stać mnie do­tąd.

Za­mil­kli. Dzie­ci­na ba­wi­ła się ze­rwa­nym kwia­tem, na star­szych zaś padł znów cień smut­ku czy znie­chę­ce­nia, wie­ją­cy ze słów pana domu. Re­gu­lar­ne, pięk­ne jego rysy po­kry­wa­ła ja­kaś ma­ska apa­tyi, do­ko­ła ust krą­żył wy­raz go­ry­czy i znu­że­nia.

W śle­dzą­cych go oczach pani Anny nie­po­kój i smu­tek bły­snę­ły z ko­lei.

– Zmę­czo­ny je­steś, bie­da­ku – mó­wi­ła, do­ty­ka­jąc ła­god­nie ra­mie­nia męża. – Trze­ba ci się ode­rwać na czas ja­kiś.

– Od sie­bie sa­me­go chy­ba – żar­to­wał z przy­mu­sem.

– Nie, od nas wszyst­kich i od zwy­kłych twych za­jęć – po­pra­wi­ła słod­ko. – Nowe ho­ry­zon­ty, nowe świa­ty zdwa­ja­ją póź­niej siły do tru­dów co­dzien­nych.

– Nie­chże pani nie roz­piesz­cza Zyg­mun­ta – prze­rwał Orzel­ski w tej chwi­li. – W na­szym wie­ku mó­wić o od­po­czyn­ku, toż wstyd nie­le­d­wie. Nie wy­czer­pu­je nas wir wiel­kie­go mia­sta, nie palą na po­piół we­wnętrz­ne wal­ki i sza­mo­ta­nia. Prze­ciw­nie: ob­co­wa­nie z przy­ro­dą daje zdro­wie, spo­kój i swo­bo­dę. A że go­spo­da­ro­wa­nie w dzi­siej­szych wa­run­kach do roz­ko­szy nie na­le­ży, to trud­no; każ­de ist­nie­nie i każ­dy za­wód musi mieć swe cier­nie. In­a­czej we­ge­to­wa­li­by­śmy, lecz nie żyli. Ot, Zyg­mun­ta po­iry­to­wa­ło coś w go­spo­dar­stwie; po­cóż jed­nak brać za­raz tra­gicz­nie chwi­lo­we jego znie­chę­ce­nie? Je­że­li cho­dzi o nowy ży­wioł i roz­ryw­kę, przy­by­wa nam sio­stra pani. Pro­po­nu­ję: chodź­my na spo­tka­nie prze­sław­nej ar­tyst­ki.

– Nie­po­praw­ny – szep­nę­ła pani Anna, gro­żąc mu lek­ko pa­lusz­kiem. – Znów ton drwią­cy.

– Broń Boże! Po­pro­stu mó­wię "prze­sław­na", bo na­czy­ta­łem się tyle o try­um­fach jej, ge­nial­nym ta­len­cie, na­gro­dach i me­da­lach, że nie umiem, w za­sto­so­wa­niu do sio­stry pani, in­ne­go użyć przy­miot­ni­ka.

– Szczę­sna, po­wiedz "czar­ne­mu panu", że jest nie­do­bry – mó­wi­ła pani Ko­niec­ka, przy­cią­ga­jąc ku so­bie dziew­czyn­kę.

– Bo"czar­ny pan" lubi tyl­ko bia­łe kon­tra­sty – za­śmiał się szcze­rze Orzel­ski. – I dla­te­go – do­dał ci­szej – draż­ni mnie przy­jazd pan­ny Sła­wiń­skiej. Tak nam tu do­brze było ra­zem, a te­raz at­mos­fe­ra Pa­ry­ża wszyst­ko zmie­ni. Za­czy­nam być za­zdro­sny o tę sła­wę bul­wa­rów.

– Miła jest moją sio­strą…

– A, praw­da. Prze­pra­szam. Chodź­my więc na spo­tka­nie gwiaz­dy i sio­stry za­ra­zem.

– Znów?

– Nie. Pro­myk musi mieć prze­cież za sio­strę gwiaz­dę. To rzecz pro­sta.

Ro­ze­śmia­li się obo­je. W ga­lan­te­ryi tej, prócz ser­decz­ne­go, przy­ja­zne­go uczu­cia, nie było cie­nia za­lot­no­ści lub ko­kie­te­ryi. Czar­ne oczy Orzel­skie­go pa­trzy­ły ze szcze­rą życz­li­wo­ścią na mło­dą ko­bie­tę; ja­sne, po­god­ne jej źre­ni­ce pod­no­si­ły się ku nie­mu z uf­no­ścią i pro­sto­tą.

– Chodź­my.

Zyg­munt Ko­niec­ki, wspar­ty nie­ru­cho­mie o pa­ra­pet i za­pa­trzo­ny w głąb par­ku, zbu­dził się w tej chwi­li z za­du­my.

– Och, iść na ten upał, rzecz zby­tecz­na – za­prze­czył. – Oj­ciec twój, Aniu, nie mógł­by i tak wra­cać z nami pie­cho­tą, a w po­wo­zie zbra­kło­by miej­sca dla wszyst­kich.

– Pan Sła­wiń­ski po­je­chał na sta­cyę?

– Tak. Sześć lat nie wi­dział cór­ki, pierw­sze więc chwi­le jemu się na­le­ża­ły i dla­te­go ja zo­sta­łam – do­da­ła pani Anna smut­nie. – Mia­łam wiel­ką ocho­tę po­wi­tać Miłe tak­że na dwor­cu ko­le­jo­wym, ale Zyg­munt wo­lał, abym ją cze­ka­ła tu­taj wraz z nim, wśród dzie­ci i mego kró­le­stwa.

Wsu­nę­ła rącz­kę pod ra­mię męża, tu­ląc się do nie­go piesz­czo­tli­wie.

– Aniu! Aniu! – roz­legł się w tej chwi­li głos mło­dzień­czy, ra­do­ścią i ocze­ki­wa­niem tchną­cy.

Wszy­scy tro­je od­wró­ci­li się żywo.

Na dole, wśród gru­py drzew od­wiecz­nych, wspar­ta o ra­mię si­wo­wło­se­go star­ca, szła żywo mło­da ko­bie­ta. Uj­rzaw­szy ją, pani Anna jak strza­ła zbie­gła ze scho­dów, a po chwi­li obie pa­dły so­bie w ra­mio­na.

Zyg­munt Ko­niec­ki, wziąw­szy na ręce zło­to­wło­są swą có­recz­kę, po­dą­żył wraz z Orzel­skim za żoną.

U stóp log­gii sio­stry sta­ły wciąż w dłu­gim, go­rą­cym złą­czo­ne uści­sku. Obok nich sta­rzec wy­so­ki, bar­czy­sty, przy­bra­ny w czar­ny, sza­me­ro­wa­ny sur­dut, ob­cie­rał dło­nią dwie łzy, spły­wa­ją­ce mu na wąs siwy.

– Miła, do­syć, do­syć już – wo­łał, jak gdy­by w oba­wie, że dla nie­go nie star­czy po­ca­łun­ków.

Od­su­nę­ła lek­ko sio­strę.

– Cze­kaj, Aniu, niech ci się przy­pa­trzę – pro­si­ła.

Sta­nę­ły oko w oko.

– Ja­kaś ty pięk­na! – ze zdu­mie­niem wy­mó­wi­ły usta pani Ko­niec­kiej.

Wy­smu­kła, wy­so­ka, o kru­czych wło­sach i wiel­kich, jak gwiaz­dy pro­mien­nych, a jak ak­sa­mit czar­nych oczach, pan­na Miła Sła­wiń­ska pięk­ną była w isto­cie. Cerę ma­to­wą oży­wia­ły kar­mi­no­we usta, rysy de­li­kat­ne, o do­sko­na­łej czy­sto­ści li­nij, roz­pro­mie­nia­ło spoj­rze­nie prze­ślicz­nych źre­nic, uję­tych w ciem­ną opra­wę rzęs dłu­gich i brwi, prze­pysz­nie za­ry­so­wa­nych. Pięk­ną była kla­sycz­nym a dum­nym pro­fi­lem grec­kiej bo­gi­ni, pięk­na my­ślą po­waż­ną, ja­śnie­ją­cą na­bia­łem czo­le, pięk­na ma­je­sta­tem pro­sto­ty i wdzię­ku, ja­kim pro­mie­nia­ła po­stać jej cała. Go­rą­cy ko­lo­ryt po­łu­dnia pod­no­sił jesz­cze uro­dę tę, czy­niąc z niej zja­wi­sko im­po­nu­ją­ce; w czar­nych oczach pa­lił się pło­mień ła­god­ny, przez łzy w tej chwi­li błysz­czą­cy.

– Ja­kaś ty pięk­na! – po­wtó­rzy­ła pani Anna z po­dzi­wem i za­bo­bon­ną trwo­gą.

– I ja w tej ma­je­sta­tycz­nej pani nie po­zna­ła­bym daw­nej mo­jej Anny. Ale gdzież twój mąż?

Zyg­munt Ko­niec­ki za­miast sie­bie, wy­su­nął na­przód małą swą có­recz­kę.

– Szczę­sna, przy­wi­taj cio­cię! – wy­rzekł uprzej­mie.

Przy­by­ła cof­nę­ła się mi­mo­wo­li.

– Jesz­cze Szczę­sna? – wy­bie­gło na jej usta.

– Tak. Ania imię to dla niej wy­bra­ła. Pięk­na ko­bie­ta za­ru­mie­ni­ła się, jak­by ża­łu­jąc słów wy­rze­czo­nych i po­chy­liw­szy się nad dziec­kiem, uca­ło­wa­ła je szcze­rze, po­czem wy­pro­sto­wa­na, wy­cią­gnę­ła rękę ku szwa­gro­wi.

Sta­li na­prze­ciw sie­bie, pa­trząc, on z po­dzi­wem, ona z ser­decz­ną życz­li­wo­ścią. Ani ba­daw­cze spoj­rze­nie Orzel­skie­go, ani roz­rzew­nio­ne źre­ni­ce pani Anny nie mo­gły­by tu in­nych uczuć wy­śle­dzić. Zda­wa­ło się, że spo­ty­ka­ją się po raz pierw­szy w ży­ciu.

– Nie by­ła­bym po­zna­ła pana – za­brzmiał czy­sty, prze­dziw­ny głos Miły.

– Nic dziw­ne­go, po tylu la­tach… Ży­cie zmie­nia nas wszyst­kich. Jed­nym ko­ro­nę roz­kwi­tu i wień­ce sła­wy – tu po­chy­lił się w ukło­nie – dru­gim włos siwy przy­no­si.

I, jak­by nie chcąc za­trzy­my­wać się nad tą alu­zyą do paru ni­tek srebr­nych, wi­ją­cych się na wła­snej skro­ni, zmie­nił ton na­gle:

– Pani po­zwo­li so­bie przed­sta­wić Ada­ma Orzel­skie­go, to­wa­rzy­sza mych lat mło­dzień­czych i przy­ja­cie­la, dziś naj­bliż­sze­go są­sia­da za­ra­zem.

– Wi­dzisz, Miło – wtrą­ci­ła pani Anna – pan Adam przy­był umyśl­nie, aby cię po­wi­tać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: