- W empik go
Na strażnicy. Tom 2: powieść na tle współczesnem - ebook
Na strażnicy. Tom 2: powieść na tle współczesnem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 303 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Położenie Anny Konieckiej do nader trudnych należało.
Gwałtowna zmiana w usposobieniu jej męża zbyt była widoczną, aby mogła ujść obcemu nawet oku. Tem więcej przeto nie ukryła się przed wzrokiem żony, przed jej spostrzegawczością, pełną tkliwego uczucia i niepokoju. Niepodobna było tłómaczyć dłużej podrażnieniem nerwowem tego, co nosiło wszystkie cechy choroby moralnej, co uderzało podnieceniem ducha i jego niemocą zarazem, szarpaniem własnej wewnętrznej istoty i jej kapitulacyą bezsilną.
Pani Anna, pomimo cichej swej słodyczy i usuwania się na plan drugi posiadała wrodzoną bystrość umysłu, wydoskonaloną wykształceniem, a zaostrzoną w tym razie głębokiem przywiązaniem do męża, oraz ciągłą troską o szczęście jego i spokój. Natura jej, na wskróś kobieca, zrodzona już do poświęcenia i zaparcia się siebie, wolna od cienia egoizmu, znała tylko jeden cel w życiu: dobro swych ukochanych. Wobec tego, czyż mogła nie spostrzedz burz, wstrząsających ich duszą?
Ponura małomówność Zygmunta, połączona z pewnem zdziczeniem, gwałtowne wybuchy ożywienia, niechęć względem Orzelskiego, oraz nieukrywane uwielbienie dla Miły, wszystko to nieobcem było pani Konieckiej. Śledziła je od pierwszego zaczątku, od owego wrażenia, jakie uczyniła na mężu jej nadzwyczajna piękność artystki i zestawiając razem, doszła w psychologicznej swej analizie do nieuniknionego wyniku.
Zbyt dobrze znała Zygmunta, aby nie widzieć zawziętej walki, jaką z sobą toczy; lecz ten bój zacięty rozbrajał ją właśnie. I ona była tylko człowiekiem i nią więc szarpały na wskróś ludzkie uczucia. Obrażona duma i godność własna, znieważona miłość małżonki i ambicya kobiety, wszystkie wreszcie pojęcia o honorze i obowiązkach gościnności względem siostry, przebywającej pod ich dachem, buntowały się w jej sercu i powstawały przeciw Zygmuntowi. Wyraźne jednak cierpienie jego łagodziło panią Annę. Jeżeli w warunkach podobnych nie umiał nad sobą zapanować, był chory widocznie, chory moralnie; chcąc go więc uleczyć, chcąc uratować ojca jej dzieciom, trzeba postępować z całą delikatnością, należną duszom niepoczytalnym chwilowo.
Najlepszem lekarstwem było usunięcie go w początkach zaraz z pod wpływu Miły. Wobec jednak świeżego jej powrotu, po sześcioletniej nieobecności w kraju, stawało się to niemożebnem. Widoczne zajęcie się nią Orzelskiego utrudniało jeszcze położenie. Każdy bowiem czarowny uśmiech Miły, każde olśniewające jej spojrzenie, każdy wybuch dowcipu lub błyskawica kokieteryi, zwrócona do Adama, padała nietylko na jego wrażliwość, lecz i na niewygasłe, a popiołem przysypane zarzewie w sercu Zygmunta Konieckiego.
Jego żona widziała to doskonale; widziała, że jedna iskra niebaczna zdoła tu złowieszczy pożar sprowadzić; a jednak miała ona ręce tak związane, że biegowi wypadków niczem przeszkodzić nie mogła. Miła była przecież jej siostrą, Orzelski towarzyszem lat dziecinnych i przyjacielem od serca Zygmunta. W stosunku tym tworzyli kółko nierozerwalne prawie, tak, że jawna miłość Orzelskiego rozwijała się w ich oczach, podniecając tajone uczucia Zygmunta. Usunąć się w takiej chwili od młodej pary, to z jednej strony wydać ich i siebie na łup plotek, komentarzy i oszczerstwa, z drugiej uświadomić zainteresowanym grożące im niebezpieczeństwo i doprowadzić ich może do wulkanicznego wybuchu.
Pani Anna pojmowała niezmierną drażliwość położenia. Zamiast leż okazywać gniew lub urazę, sięgnęła do skarbnicy duszy swej po wszystkie szlachetne, nagromadzone tam uczucia, po całe bogactwo poświęcenia i zaparcia się siebie. Z prze – dziwnym, iście niewieścim taktem, z głęboką dobrocią serca zacnej i rozumnej kobiety, starała się przykuć do siebie męża mocą tkliwości, wyrozumienia i słodyczy. Podsuwała mu więc dzieci, kierowała myśli jego ku innym obowiązkom, byle przeciągnąć położenie, byle dać Orzelskiemu czas do zdobycia ręki Miły, co oprzytomniłoby prawdopodobnie jego przyjaciela, a jej szwagra, wykazując mu całą potworność władającej nim namiętności. Sprawa jednak przedłużyła się, a groźba stawała się coraz straszniejszą.
Gwałtowne, zazdrością podsycane uczucie Zygmunta, wzrastało tak widocznie, stawało się tak pochłaniającem, iż lada chwila mogło zerwać wszelkie zapory, łamiąc egzystencyę całego szeregu ofiar i pogrążając w przepaść niedoli trzy związane z sobą rodziny.
Wobec alternatywy tej, Anną najsprzeczniejsze miotały uczucia. Zawsze niezadowolona z pewnej moralnej indolencyi męża, pragnęła i modliła się gorąco, by go cokolwiek z niej wyrwało; by uśpiony przykremi wspomnieniami młodości, trawiony duchową anemią, odzyskał energię i siłę, któraby umysł jego zbudziła ku ambicyi i szerszym, społecznym celom. Dziś widziała z rozpaczą, że chwila pożądana nadeszła. Zygmunt budził się do innego życia, ale budził mocą niezdrowej namiętności, mocą miłości dla jej siostry… Co robić? Jak zażegnać niebezpieczeństwo? Błagać Miłę, by wyjechała na – powrót z kraju, do którego przybyła zaledwo, to znaczyło zerwać związek jej z Orzelskim, złamać całą przyszłość. Uciec się do łaski jej, prosząc, by odepchnęła Zygmunta, to może otworzyć oczy dziewczyny na nieznane jej niebezpieczeństwo i popchnąć w przepaść, jej spokój, a swoje szczęście.
Małżeństwo więc Miły byłoby jedynem wybawieniem. I już, już Ania cieszyła się, że ważny ten fakt lada chwila zadecydowanym zostanie, gdy list nadeszły z Paryża, zawiadomił pannę Sławińską, iż Kain jej, Kain wśród pożaru, wznieconego dla ukrycia trupa brata, ów obraz alegoryczny poniekąd, a pojmujący w nowy zupełnie sposób pierwszy pierwiastek złego i zbrodni na świecie, dzieło, któremu zawdzięczała rozgłos swój i sławę, znalazło nabywcę. Po Grand prix d'honneur, w Salonie paryskim, przychodziło wyższe jeszcze odznaczenie. Oto rząd francuski postanowił nabyć "Kaina, jako płótno na wskroś muzealne," do "galeryi współczesnych mistrzów," w pałacu Luksemburskim. Chodziło tylko o unormowanie ceny przez twórczynię głośnego arcydzieła.
Nowy ten zaszczyt i nowy tryumf upoił artystkę. Osobiste wrażenia, prywatne troski, wszystko zniknęło wobec zapału dla sztuki. Gdy więc Anna w chwili tej poruszyła myśl małżeństwa, odurzona laurami malarka wzięła górę nad kobietą i Miła zapewniła ją, że artyzm i sława, że nieśmiertelne królestwo barw i piękna więcej ją nęci nad cichą przystań domową.
Pani Anna, świadoma, iż naleganiem może tylko popsuć sprawę, zamilkła na razie.
Późniejsze zachowanie się szwagra, a nadewszystko poróżnienie jego z Orzelskim, otworzyły nareszcie oczy pannie Sławińskiej. Natychmiastowy jej wyjazd przekonał raz jeszcze panią Annę, iż w nieszczęściu tem całem siostra jej najzupełniej niewinną była.
Nie zmieniało to jednak faktów, nie zmniejszało grozy położenia.
Zamknięta w swoim pokoju, po wyjeździe Miły, Anna łamała ręce rozpacznie. I w jej duszy, spokojnej zazwyczaj, szalały dzisiaj wszystkie szatany uczuć ludzkich: żal i zazdrość piekąca, oburzenie, gniew i obraza. Krótkie, lecz gwałtowne pożegnanie Zygmunta z Miłą, lekceważenie, z jakiem do niej, do żony, ani jednego nie przemówił słowa, a wreszcie samotna jego wędrówka w polu były ostatnią kroplą w kielichu jej goryczy. Czuła się znieważoną, upokorzoną, zdeptaną… Wzrok jej ducha wszakże, idący w niepokoju najwyższym za mężem, widział, intuicyą wiedziony, całą straszną walkę jego, całe szamotanie się bezsilnego charakteru w okowach tej niezdrowej namiętności, całą samowiedzę, z jaką rozpaczał nad swą nędzą moralną… Znała go… dobrze; wiedziała, że natura to z gruntu uczciwa i szlachetna, lecz słaba, a tem samem wszelkiej odporności pozbawiona; była pewną, iż dumne jego czoło musi się w prochu korzyć wobec pojęcia własnej nicości; że ten człowiek, nie zdolny do zapanowania nad sobą, czuje się jednak zgnębionym i głęboko nieszczęśliwym nikczemnością serca, które nie umiało się oprzeć pokusie.
Świadomość jego bólu topiła stopniowo gniew jej w rozżalenie, a to ostatnie zamieniała w litość. I pani Anna cierpiała już tylko nad niedolą tych dwóch istot ukochanych. Niepokój o siostrę, a bezbrzeżne współczucie dla męża przepełniało jej serce. Co robić, aby uratować oboje? Jak otrzeźwić, uleczyć Zygmunta? – pytała się sama siebie po raz dziesiąty może.
Uprzedzić o wszystkiem Orzelskiego, to znaczyło doprowadzić do zbrojnego między nimi starcia, a zarazem wykopać przepaść, dzielącą go od Miły.
Rozmówić się otwarcie z Zygmuntem, to narazić się prawdopodobnie na nieobliczony z jego strony wybuch i nieuniknione później zerwanie; na skandal publiczny, na rozłąkę i sieroctwo swych dzieci. Nie, nie! Raczej wszystko, niż cios taki. Niechże nie pokutują niewinni! Niech syn jej nie rumieni się kiedyś za ojca; niech córka nie będzie karaną przez świat za chwilowe szaleństwo i nieopatrzoną lekkomyślność matki, która wybryku podobnego ani zażegnać, ani przez miłość macierzyńską znieść w cichości nie potrafiła.
I umilkła duma patrycyuszki, zagasła miłość własna obrażonej kobiety. Pozostała tylko matka we wzniosłem swem poświęceniu, matka składająca na ołtarzu przyszłego szczęścia swych dzieci wszystkie osobiste bunty i urazy.
To zrzeczenie się praw własnych i zapomnienie krwawych ran serca nie łatwo jej przyszło. Wody spokojne bywają głębokie; do takich zaś właśnie należała natura pani Konieckiej. Aby wyrobić w sobie dla człowieka, który ją torturował i policzkował moralnie, nietylko przebaczenie, lecz nawet pełne słodyczy współczucie i gotowość do niesienia pomocy, w imię tej jedynie zasady, że popełniając czyn niegodny, musiał on sam być nieszczęśliwym, nato trzeba było heroizmu nielada. Ciche bohaterstwo to kosztowało ją też niemało pasowania się wewnętrznego, niemało walk bolesnych. Ale ona go kochała… Kochała od pierwszego zarania młodości; heroizm więc w najświętszej skarbnicy, bo w sercu znajdował talizman swej mocy.
Pomimo tego przyszła chwila, w której i dalsze milczenie i dola cała wydawała jej się tak ciężką, iż upadłszy przed obrazem Bogarodzicy, dłonie rozpacznie załamane zarzuciła na klęcznik, a głowę w nich ukryła.
– Pani Święta – wołała – i Tyś była kobietą i Tyś była Matką, natchnij mnie dobrą myślą, naucz co mam robić!
Głuche wstrząsające łkanie podniosło jej piersi. Nie chciała czekać bezczynnie, nie chciała patrzeć z założonemi rękami, jak będą sypać się w gruzy: szczęście jej i spokój, życie ojca, gdy się dowie o ruinie swych marzeń, nieskazitelne imię siostry, honor Zygmunta, przyszłość dzieci…
A tymczasem nie mogła zrobić nic, nic, nic!… Każde słowo, każde spojrzenie groziło przyspieszeniem katastrofy, wywołaniem wybuchu, którego ostateczny wynik nie był nigdy do przewidzenia. Zawieszono jej miecz Damoklesa na włosku nad głową i skrępowawszy ręce kazano patrzeć, jak rozbije on lada chwilę wszystko, co ukochała na ziemi.
– Litości, Matko świata, litości! – błagała ze łkaniem rozpaczy. Gorycz wreszcie kilku lat, trucizna powolna ostatnich tygodni, wezbrawszy falą gwałtowną, zalała serce i spłynęła w potoku łez palących. Te perły wielkie, toczące się wzdłuż lic jej bladych, jakby z marmuru wykutych, uniosły z sobą ostatnią iskrę buntu, ostatni błysk egoizmu. Złota główka Anny Konieckiej oderwała się wreszcie od ramion rozpacznie załamanych i zwolna podniosła się ku Pocieszycielce strapionych.
W promieniu łez, przez pryzmat ich cudotwórczy, zdawało się jej, iż niebiańskie oblicze Madonny, która już tyle bólów ludzkich widziała, uśmiecha się ku niej dobrotliwie. Kobieta, burzą uczuć jeszcze wstrząsana, wobec tej tęczy przeczystej, niosącej jej promień nadziei, wzniosła oczy z ufnością i próbowała modlić się. Napróżno jednak usta jej szukały stosownych wyrazów; myśl odmawiała posłuszeństwa, rwąc wątek machinalnie zaczynany; aż wreszcie zamęt duszy zaczął ustępować z piersi, łkaniem jeszcze wstrząsanych, wybiegły na drżące wargi słowa, drogie serc milionom:
"Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie. Ty, coś gród zamkowy,
Nowogrodzki, wraz z wiernym ocaliła ludem,
Coś mię dzieckiem do zdrowia powróciła cudem.
Zatrzymała się przestraszona: Ależ to niebyła modlitwa, lecz słowa poematu… Podniosła z trwogą oczy do obrazu. Bogarodzica jednak, dobrotliwie uśmiechnięta, zdawała się zarówno poemat, jak duszę jej, z ufnością ku niebiosom wznoszoną, za jednę wielką modlitwę uważać…
Czoło Ani rozpromieniło się, z serca zaś popłynęło teraz jedno wielkie a korne błaganie: o szczęście dla dzieci jej, o uzdrowienie Zygmunta, z owładającej nim moralnej choroby, o cel, któryby mu się świętszym wydał, nad fantazyę i egoizm uczuć własnych.
Gdy powstała z kolan, jasne jej czoło opromieniała myśl spokojna i poważna. Postanowiła, nie zrywając z taktyką słodyczy i wyrozumienia, zbliżyć się właśnie więcej do rnęża, by skorzystawszy z podniecenia chwilowego, rozbudzić w nim dawną ambicyę, chęć wpływu i aspiracye społeczne, by wreszcie pod jakimbądź pozorem skłonić go na razie do opuszczenia Koniecpola i popchnąć działalność jego na szersze widnokręgi.
"Promyk miłości" – jak nazywano żartobliwie Anię – wierzył w tej chwili, iż mocą dobrej woli zdoła nietylko zażegnać nieszczęście, lecz przeprowadzić zarazem trudne dzieło odrodzenia moralnego i pokoju.
* * *
Gdy powróciwszy do domu, Zygmunt Koniecki zastał w nim tylko własną żonę i dzieci, pałac wydał mu się naraz jakąś przerażającą, ohydną pustką. Maluczko, a byłby przysiągł, że słyszy w niej hukanie puszczyków i widzi duchy zmarłych Dowburtów, błąkające się w dzień biały, wśród komnat obszernych, rozpacznie dla niego martwych.
– To grób za życia – mruknął z odrazą – Echo tylko rozlega się, jak w kościele.
Rzecz dziwna, gdyby mu kto wczoraj jeszcze zrobił podobną uwagę, byłby się z pewnością oburzył na niego. Dziś wszystko inne przybrało barwy, inne kontury nawet.
Od takich wrażeń, do sofizmatu, tej broni niezdrowych namiętności; jeden był krok tylko. Trawiony gorączką niepowodzeń finansowych, gryziony troską o przyszłość, a równocześnie dotknięty nagłym wyjazdem Miły, zapomniał snadnie o postanowieniach, powziętych wśród samotnego szamotania się z własnem sercem i sumieniem.
Chciała go ukarać za śmiałe słowo, chciała, jak żaka, przywieść do porządku tem niespodzianem opuszczeniem jego domu, a on, Zygmunt, dał się "wziąć" – według trywialnego wyrażenia – na ów wybieg zimnej kokietki i okazał jej gniew swój i rozgoryczenie. Po co, na co? Czy, aby tryumfowała? Otóż nie; pokaże jej, że sobie nic z tego nie robi, że się omyliła, sądząc, że ból mu sprawi.
A może oni się umówili z Orzelskim? Może to za wspólną radą wyjechała tam, gdzie wolni od obecności jego, Zygmunta, swobodniej widywać się będą?
Na myśl tę zgrzytnął zębami i zacisnął pięści. Wściekłość go ogarniała, a dziki podmuch zazdrości budził wszystkie szatany w duszy Konieckiego.
Tak; była zimna, okrutna i bez serca; Orzelski zaś podły, stokroć podły. Szydzili prawdopodobnie razem z niego, lecz on im właśnie pokaże, jak się zawiedli, jak mało dba o ich sądy.
Pojedzie jutro do Annopola, będzie chłodny, grzeczny, correct; przeprosi Miłe za słowa porywcze przy pożegnaniu wyrzeczone, a wywołane rozdrażnieniem, jakiego nabawił go ten "międzynarodowy"'
pajac, Lenberg. Przeprosi ją w sposób, którego wykwintna uprzejmość będzie już nauczką; okaże się przytem wesołym, zadowolonym, bon enfant. Jednem słowem, zbije ją z tropu, obniży skalę zarozumienia tej bezdusznej lalki, która próbowała zamącić spokój, wydrzeć duszę każdemu, a sama polowała jedynie na majątek Orzelskich.
Zdawało mu się, że rezonuje na zimno, że posiada całą przenikliwość chłodnego i panującego nad sobą umysłu. Co więcej wierzył w te dzikie paradoksy, które sam wytworzył i sam wmówił w siebie.
Nazajutrz blady od trawiącej gorączki, podniecony bezsennością, z nerwowo drgającymi rysami, jechał do Annopola. Wrodzony mu wykwint podniósł jeszcze starannem ubraniem, odwagę kieliszkiem koniaku, którego nie pijał zwykle. Kazał zaprządz najpiękniejsze swe konie do nowego amerykana.
– Zupełnie jak w konkury – myślała Ania z goryczą.
Nie mówił jej jednak, gdzie jedzie, a wyraz twarzy rnęża przestrzegał ją, aby go o nic nie pytała.
Przez całą drogę podniecał się jeszcze i rozdrażniał rozważaniem krzywd i zniewagi, jaką mu "ci dwoje" wyrządzili; upajał się domniemanym swym tryumfem, układał plany każdego słowa, każdego gestu, zużytego wobec Miły.
Teraz pozna go dopiero! Sądziła może, że jest zamatowany? Ha, zobaczy…
Nie spostrzegł nawet, że konie przebiegłszy już niedużą przestrzeń, zajeżdżają przed ganek skromnego dworu w Annopolu.
Opleciony bluszczem i winogradem, cofnięty w głąb kląbów kwiatowych, a ocieniony stuletniemi drzewami, krył on się w tem sielankowem otoczeniu, jak ciche gniazdo spokoju, jak poważny, a jednak pełen uroku przybytek starych cnót, prostych uczuć i niefałszowanych żadnym blichtrem tradycyj.
I z tego to siedliska, nie wiru, emancypacyjnych deklamacyj, lub źle zrozumianego feminizmu, lecz cichej pracy i poważnie pojętych obowiązków, wyszła jedna z najgłośniejszych, współczesnych artystek, której imieniem zasłaniały się dziś już, jak puklerzem, bojowniczki ruchu niewieściego.
Koniecki, któremu fakt ten przebiegł przez głowę, skłonny był uważać go za nową ironię losu.
Miła Sławińska – emancypantką! Cóż za dzikie pojęcie! Gniew i zaślepienie, pod działaniem którego oskarżał ją o zimne wyrachowanie, o bezduszną kokieteryę, prysnęły na chwilę. – Miła… emancypantką! Ona, uosobienie piękna i wykwintu, wcielenie niewieściego wdzięku i czaru "wiecznej kobiecości". Ależ wyrazy: feminizm, emancypacyą, nie przechodziły nawet nigdy ust jej, "rozczochrane" zaś przedstawicielki kierunków tych były jej prawdopodobnie zupełnie obce. Miała talent, a przytem odwagę wydobycia go na jaw, chęć niezłomną wywalczenia mu prawa bytu; więc pracowała cicho a wytrwale dopóty, aż zdobyła stanowisko w świecie i sławę. Oto wszystko. Emancypacyą jednak i śmiesznymi jej majakami nie szermowała nigdy. Przeciwnie, pozostała femme, et tres femme.
Nie pojmował, iż była ona właśnie typem nowożytnym, rozwiązującym w praktyce kwestyę, która od ćwierć wieku gorączkowała świat niewieści Zachodu. Stać się jednostką w ruchu społecznym lub umysłowym, polegać na własnej wartości i własnej pracy, nie tracąc równocześnie nic z przywilejów niewieścich, na uroku i przymiotach serca opartych, pracować, być użyteczną, lecz nie sprzeniewierzać się posłannictwu swemu, wszak połączenie podobne stanowiło ideał owego ruchu ostatniego ćwierćwiecza. Lecz Koniecki nie sięgał tak daleko. Jemu tylko o Miłę chodziło.
– Femme et tres femme – powtórzył – aż do dwulicowości, do sprzedajności i uczuć kłamanych.
I z zimnem już podrażnieniem w oczach, z uśmiechem ironicznym na ustach, przekroczył próg saloniku.
Na razie zatrzymał się niepewny. Jak niegdyś w Koniecpolu, tak dziś tu, z chwilą przybycia Miły, wszystko radykalnej uległo zmianie. Już przedtem, w ciągu ostatnich lat nadsyłała ona z Paryża paki, które Pan Sławiński zachowywał nietknięte do jej powrotu. Obecnie opróżniono je, a drobiazgi i zbiory artystyczne, przywiezione przez Miłę i chwilowo tylko rozwieszone u siostry, dopełniły całości. Skromne też ściany staroszlacheckiego dworu, zamienione zostały w muzeum sztuki i salon wykwintnej kobiety zarazem. Obrazy, rzeźby, gobeliny, książki i tysiące drobiazgów, drogich zawsze niewieściemu sercu, złożyły się na całość, rzadko w warunkach wiejskich spotykaną, a ujmującą wdziękiem i niezwykłą wytwornością.
Takie miękie, niewieście otoczenie, miało zawsze czar szczególny dla Zygmunta. Wszak sam widok surowych, starożytnych i pięknych lecz nagich nieco ścian Koniecpola bunt głuchy w nim budził. Jego przerafinowany smak i estetyczne upodobania przeciętnego "schyłkowca", lubowały się właśnie w tem modnem nagromadzeniu rzeczy wykwintnych, w ich półtonach i półblaskach. Akord poważnego artyzmu i podniosłej sztuki, wpleciony tu przez Miłę, tem więcej go przykuwał, tem silniejsze czynił wrażenie.
Na środku, ze stalug pluszem zielonowo-srebrnym udrapowanych, do światła zwrócona, spoglądała ku niemu główka młodziutkiej czarnobrewej dziewczyny, o wielkich, niezwykle głębokich oczach i ustach, rozkwitających purpurą. Zdobiła ją tylko skromna, popielata sukienka i pęk róż szkarłatnych.
Wargi jednak, do pąka granatu podobne, śmiały się młodością, w źrenicach, smutnych nieco, palił się jakiś ogień tajemny, nęcąc światem całym piękna i uroku.
Była to Miła z przed lat sześciu, Miła nikomu jeszcze nieznana, daleka od sławy i rozgłosu, lecz – kochająca go głęboko. Chciał zbliżyć się do niej, chciał spojrzeć w toń tych oczu ułudnych, które mu o uczuciach swych tak jawnie mówiły; w tejże jednak chwili, od stalug drugich, niedostrzeżonych wpierw przez niego, a umieszczonych przy oknie północnem, podniosła się Miła dzisiejsza. Wolna od zwykłego stroju pracowni, przybrana zaś w lekką i jasną suknię domową, od której odcinała się pysznie kruczowłosa jej główka, sama wysmukła, urocza, królewsko-piękna, Miła zdawała się w miękkiem, zbytkownem tem otoczeniu nabierać podwójnego czaru. Być może, iż podnosiła go duma kobiety, która nareszcie czuje się u siebie, na swym własnym gruncie.
Powitała go w sposób uprzejmy, lecz powściągliwy i chłodny nieco.
– Pan sam? – zapytała z lekkim odcieniem rozczarowania. – A, niedobra Ania! Tak liczyłam, że przywiezie mi dzieci i pozwoli podziękować sobie i panu, za tyle doznanej od was dobroci.
Ukłuło go to; przypomniał sobie jednak, że ma być spokojny, correct i co najwyżej ironiczny trochę.
– Doprawdy, pani taki kładzie nacisk na podziękowanie swe, jak gdyby cała wdzięczność nie po naszej leżała stronie. Zaszczyt, przynoszony nam przez obecność pani…
– Och – przerwała – nie schodźmy na komunały. To zbyteczne między nami.
I wracając na dawne miejsce, wskazała mu mięki fotelik obok.
Wydawała się tak inną dzisiaj, a tak w nowem tem otoczeniu powabną, iż Zygmunt, jak zahypnotyzowany, nie mógł wzroku od niej oderwać. Chęć dania jej nauczki pierzchała coraz więcej. Pomimo tego spróbował wejść na grunt niebezpieczny.
– Przybywam umyślnie – mówił z udaną swobodą – aby panią przeprosić szczerze za ton niewłaściwy, jakiego bezwiednie prawie użyłem wczoraj. Zawołany wielbiciel pani, baron Lenberg, zrobił mi zawód niespodziany w interesie. To zerwanie rokowań, na których wynik liczyłem, zdenerwowało i rozdrażniło mnie w najwyższym stopniu; noc spędzona bezsennie, dokonała reszty zamętu. Gdy więc ujrzałem kufry pani i ów wyjazd, o którym nic wpierw nie wiedziałem, nerwy, drażnione od dni kilku przeróżnemi przykrościami, wprawiły mię chwilowo w stan niepoczytalny. Mam nadzieję że korna spowiedź wybłaga mi przebaczenie za szorstkość, w której, pani czuje to sama, nie było złej intencyi.
Patrzała na niego badawczo. Zdawał się szczerym i spokojnym. A może domysły Ani i jej własne obawy były tylko przywidzeniem, halucynacyą? Może od niej zależało w tej chwili przywrócenie wszystkim spokoju? Postanowiła spróbować.
– Pani się waha? – zapytał. – Niema więc przebaczenia, nawet dla niepoczytalnego na razie grzesznika?
– I owszem – odparła z promiennym uśmiechem. – Ale, jako zadośćuczynienie, stawiam jeden warunek.
Zygmunt olśniony spojrzeniem jej, zapomniał o ostrożności.
– Każdy z góry przyjmuję – zapewnił.
– Pozwoli pan, abym was pogodziła z Orzelskim.
Był pewny, że z niego szydzi, że mu urąga, zerwał się więc w najwyższem oburzeniu.
– Przenigdy! – zawołał.
– Dlaczego?
Mozolnie wyrobione panowanie nad sobą pierzchnęło w jednej chwili. Zdenerwowanie, na które się powoływał, wzmożone jeszcze walkami dni ostatnich, znów wzięło nad nim górę.
– Dlaczego? – powtórzyła. – Wszak przyjaźń wasza przetrwała prób tyle.
– Och, przyjaźń – szydził – alboż ten pan jej potrzebuje? Kupił sobie poprostu nową, tak jak zwykł kupować wszystkie inne uczucia.
Słowa te, przez niezbadane duszy ludzkiej tajniki, ją z kolei oburzyły. Zdawało jej się, iż czuje w nich osobistą przymówkę i obrazę. Zmierzyła więc śmiałka roziskrzonem okiem.
– Znieważać nieobecnych – wyrzekła z naciskiem – to czyn niegodny uczciwego człowieka, niegodny rycerskich poczuć szlachcica.
Zygmunt drgnął, jak pod ciosem fizycznym.
– Ha – syknął – to druga już obelga z tego samego płynąca źródła. Powołujesz się pani na rycerskie uczucia szlachcica, wiedz zatem, że ten ich "nieskazitelny" przedstawiciel proponował mi pieniężną pożyczkę za… zbliżenie go do pani.
– Co?
– Tak, garść złota, kuban poprostu, za uczucia, które się zdobywa na kolanach; za pośrednictwo…
Błysk jasnowidzenia uzupełnił i rozjaśnił gorączkowe te słowa w umyśle Miły. Pojęła odrazu chęć ratowania przyjaciela ze strony Orzelskiego, pojęła usiłowanie ocalenia kolebki jego ojców i pozór, pod jaki szlachetnie pomoc swą podciągnął.
Piękne rysy Miły opromieniło rozrzewnienie.
– Panie Zymuncie – mówiła – po co zatruwać sobie serce goryczą? Źle się wyraził, lecz kto zaręczy, czy słowa jego nie kryły najlepszych, najzacniejszych zamiarów?
Koniecki blady, ze ściągniętemi brwiami o krok w tył się cofnął.
– A, pani frymarką taką pochwala?
– Nie, ale przypuszczam, że pana uniosło rozdrażnienie, żeś nie chciał poprostu zrozumieć dobrych jego intencyj.
– Tego już za wiele! – wybuchnął. – Spotyka mnie więc jeszcze wymówka za to, żem kosztem długoletniej przyjaźni uwolnił panią od natręctwa pyszałka, który wierzy, iż złotu jego nic się oprzeć nie zdoła.
Kobieta wyprostowała się dumnie.
– A kto pana upoważnił do mieszania się w te sprawy, do dawania w mojem imieniu nauk panu Orzelskiemu?
Źle się wybrała. Imie Adama, wychodzące z ust jej, podziałało jak wrzątek na rozdrażnioną ranę Zygmunta, odbierając mu ostatnią odrobinę panowania nad sobą. Krew falą gorącą zbiegła do serca, pozostawiając rysy jego bledszymi jeszcze. Usta tak mu drżały, iż walczył przez chwilę, aby je opanować.
Panna Sławińska, podrażniona wzrokiem jego płomiennym, obejmującym ją z niebywałą śmiałością, podniosła wyniośle główkę, pytając raz jeszcze:
– Kto pana upoważnił do mieszania się w moje sprawy?
– Kto? – powtórzył głucho. – Miłość moja! Dosyć faryzeizmu, dosyć udawania! Niech raz zerwę pęta obłudy, które mnie przytomności pozbawiają. Tak, miłość moja! Wszak uczucie to nieobce pani, boś je sama podnieciła, sama powołała do życia…
– Ja?
– Tak, pani. Wtedy jeszcze, pamiętasz, sześć lat temu. Czytałem je w oczach twoich, w uśmiechu, odgadywałem w rumieńcu i drżeniu głosu, w gniewie twym i w wymowie milczenia. Byłaś pani dzieckiem prawie – tu wskazał na portrecik z pękiem róż szkarłatnych – lecz dziecko to kochać już umiało i kochało gorąco, nie ukrywając swych uczuć nawet. A ja, szaleniec z głową innemi zajętą myślami, nie spostrzegłem, gdzie szczęście zakwita dla mnie… Nie umiałem ocenić skarbu, jaki mi niosłaś w ofierze.
Purpura gniewu i upokorzenia pokryła królewskie rysy panny Sławińskiej. Lecz on, wzburzony, na pół przytomny, nie był w stanie nic widzieć, nic właściwie zrozumieć i ocenić.