- promocja
Na Święta przytul psa - ebook
Na Święta przytul psa - ebook
Zakochaj się w Święta!
Czarujący romans w klimacie bożonarodzeniowym – historia Ally i Bena, których połączyły poszukiwania nowych domów dla psiaków ze schroniska zagrożonego likwidacją.
Ally Gilmore przyjeżdża z Nowego Jorku do Pine Hollow. To urocze miasteczko ma wszystko, czego Ally potrzebuje w ten świąteczny czas, nawet łagodnie prószący śnieg. Niestety jakiś Grinch postanowił wstrzymać finansowanie schroniska dla psów, które prowadzą jej dziadkowie. Ally nie może pozostać obojętna…
Ben West opiekuje się swoją dziesięcioletnią siostrzenicą Astrid, której rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Nadmiar obowiązków w radzie miasta i niekończące się problemy jego mieszkańców sprawiają, że nie ma czasu dla siebie. Mimo wszystko postanawia pomóc Ally.
Czy zdążą znaleźć domy dla wszystkich nietuzinkowych mieszkańców schroniska? Czy magia Świąt zmieni życie Ally i Bena na dłużej? Czy pomagając innym, można odnaleźć swoje szczęście?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-804-2 |
Rozmiar pliku: | 1 007 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pine Hollow w stanie Vermont jawiło się mieszkańcom niczym „Mary Poppins wśród miasteczek” – pod każdym względem praktycznie doskonałe. I wszyscy byli tym zachwyceni, może poza członkami rady miejskiej odpowiedzialnymi za to, by owa doskonałość trwała. Po dwóch latach wsłuchiwania się we wszelkie możliwe sugestie współobywateli Ben West nabrał przekonania, że już wystarczająco odpokutował zbrodnie popełnione w poprzednim życiu.
A w Boże Narodzenie… W Boże Narodzenie było najgorzej.
Co roku miasteczko ogarniał świąteczny szał, a telefon Bena niemal eksplodował od niekończących się życzeń nadgorliwych mieszkańców. Więcej lampek na drzewach. Nowa girlanda dla biblioteki. Więcej poduszek do kostiumu Świętego Mikołaja, bo etatowy odtwórca tej roli zaczął latem biegać maratony i zgubił pięćdziesiąt funtów.
Na wszystko to potrzebne były pieniądze z lokalnego budżetu, a każdy wydatek zatwierdzała rada miejska. Ben zaś miał wątpliwy zaszczyt być członkiem owego szacownego ciała, do którego często należał decydujący głos.
Mógł mówić o szczęściu, gdy udało mu się pokonać trasę z domu do szkoły Astrid i nie zostać kilkakrotnie zatrzymanym radosnymi słowy: „O, Ben! Miałem nadzieję, że na ciebie wpadnę!”. Jego komórka w zasadzie nie przestawała wibrować.
I właśnie jak na zawołanie z jego kieszeni dobiegło słynne „tu-du tu-du” tematu muzycznego ze _Szczęk_. Kolejny e-mail w skrzynce rady miejskiej. Ben zignorował powiadomienie i paroma krokami przemierzył kuchnię w stronę ekspresu do kawy marki Keurig. Załatwianie miejskich spraw bez porannej dawki kofeiny nie było dobrym pomysłem. Lecz może tym razem nie chodziło o kolejną sprawę służbową? Może zdarzył się bożonarodzeniowy cud i ktoś zaproponował rozwiązanie, zamiast podrzucić kolejny problem?
Złowrogie tony ze _Szczęk_ rozbrzmiały ponownie, gdy włożył kapsułkę i wcisnął guzik, by zaczekać, aż maszyna ocknie się z jękiem i zacznie sączyć ambrozję wprost do jego kubka. Nic się jednak nie wydarzyło. Ben pochylił się nad panelem ekspresu, podświetlonym jak zawsze. Maszyna wyglądała normalnie, ale gdy ponownie wcisnął klawisz, nie zareagowała.
Stała tak sobie, jak gdyby w drwiącym milczeniu, a on uświadomił sobie nagle, że to kolejny paragraf 22: potrzebuje kofeiny, żeby rozgryźć, co się stało maszynie, która miała go uraczyć kofeiną.
– Dzień dobry, wujku Benie!
Wymamrotał w odpowiedzi niezbyt zrozumiałe powitanie, kątem oka rejestrując, jak jego siostrzenica wpada do kuchni w wesołych podskokach.
Astrid, najwyraźniej nieświadoma kawowego kryzysu, otworzyła kredens.
– Doradź mi: babeczki, brownie czy pierniczki?
Ben odwrócił głowę tylko na tyle, by móc dojrzeć, jak sięga do szafki po chrupki. Astrid była jednym z tych przerażających stworzeń zwanych rannymi ptaszkami, ale zazwyczaj nie jadała słodyczy na śniadanie.
– A może nic z tego? Za wcześnie na cukier.
– Mówię o kiermaszu ciast – wyjaśniła Astrid, stawiając na blacie wyspy pudełko płatków kukurydzianych. – O bożonarodzeniowym festynie. Każdy musi coś przynieść.
– Racja. Festyn. – Ben znowu pochylił się nad ekspresem. Wtyczka w gniazdku. Woda w dzbanku. Może trzeba wyłączyć i włączyć, tak jak resetuje się router? To powinno pomóc, prawda? – To już niedługo? – spytał w roztargnieniu.
– W następną niedzielę. – Dziewczynka wyjęła z lodówki mleko i borówki. – Dzisiaj trzeba oddać zgłoszenia, a kruche ciasteczka odpadły, bo w tym roku chce je upiec Merritt Miller. Jej ciocia prowadzi piekarnię, więc pewnie będą najlepsze na świecie i reszta wypadnie przy nich żałośnie. – Wsypała do miski płatki, wlała mleko, dorzuciła garść borówek i zastygła z łyżką w pół drogi. – Widziałeś kiedyś te jej ciasteczka? No niesamowite. I dlatego dla nas zostają babeczki, brownie, pierniczki albo sama nie wiem co.
Ben otworzył usta, ale nie znalazł w porę odpowiedzi; jego pozbawiony kofeiny umysł był wyzuty z wszelkiego natchnienia. Babeczki, brownie, pierniczki…
– Eee…
Gdyby dwa lata wcześniej ktoś mu powiedział, że pewnego dnia kwestia wypieków na świąteczny festyn będzie dlań niczym zagadka Sfinksa, pewnie śmiałby się przez okrągły tydzień, ale… Wiele się zmieniło w ciągu tych dwóch lat. Jego nieznośnie doskonała i superambitna siostra oraz jej nieprawdopodobnie porządny mąż odeszli, Astrid zaś została pod jego opieką. Od dłuższego czasu należał do facebookowej grupy rodziców z jej klasy, którą w duchu nazywał kursem pasywno-agresywnego gnębienia mamusiek dla zaawansowanych. Tyle że dyżurną mamuśką do gnębienia był on sam.
Babeczki, brownie, pierniczki – cokolwiek wybierze, będzie musiał przygotować się do obrony swego stanowiska za pomocą przekonujących faktów z dziedziny dietetyki dziecięcej; w przeciwnym razie grupa rozszarpie go na strzępy. Czy wypiek będzie bezglutenowy? Czy nie zostanie przygotowany na blacie, który w ostatnim dwudziestoleciu miał bodaj przelotny kontakt z choćby jednym orzechem? Ile gramów cukru będzie zawierał? Ile węglowodanów? A czy aby na pewno znajdą się w nim jajka od przeszczęśliwych kurek z organicznej hodowli, które na oczy nie widziały klatek i wiodą błogi żywot na wyższym poziomie niż on sam? No i czy przodkom krowy, która dała mleko użyte do tego wypieku, aby na pewno nigdy nie podawano antybiotyków?
Naprawdę starał się być odpowiedzialnym opiekunem. Chciał, żeby Astrid była zdrowa i szczęśliwa, a to oznaczało, że musiał się przejmować wieloma zaskakującymi sprawami. Czasem jednak miał wrażenie, że nigdy nie wygra z zastępami życzliwców wiecznie gotowych powiedzieć mu, co znowu zrobił nie tak – bo zawsze robił coś nie tak.
Babeczki, brownie czy pierniczki?
Potrzebował kawy, żeby podjąć decyzję.
Odkąd podjął się opieki nad Astrid, każdy wybór był istotny, ale tym razem przeczuwał nieuchronną porażkę. Dlaczego właściwie ciągle urządzano te kiermasze ciast, skoro połowa rodziców uważała, że cukier i mąka to trucizna? Niekiedy miał ochotę włożyć koszulkę z napisem PIŁEM SYROP GLUKOZOWO-FRUKTOZOWY I ŻYJĘ, ale nie był pewien, czy wyszedłby cało z takiej demonstracji. Rola rodzica zdecydowanie nie jest dla mięczaków, pomyślał.
– Może po prostu brownie – przemówiła Astrid do jego pleców.
Wciąż sterczał przed bezużytecznym ekspresem, lecz choć w głosie siostrzenicy nie wyczuł żalu, jej „po prostu” trochę go zabolało.
Katie nigdy niczego nie robiła „po prostu”. Była Supermamą i Królową Kiermaszy Ciast, ale także mistrzynią ciętego dowcipu, nigdy niebiorącą samej siebie nazbyt serio. Była mamą, o jakiej marzy każdy dzieciak. Mamą, pod której skrzydłami Astrid powinna dorastać, lecz niestety nie było jej to pisane. Jednakże wujek, który zdecydowanie nie był światowej sławy cukiernikiem, nie zamierzał sprawić jej zawodu.
– O nie, stać nas na coś ciekawszego – odpowiedział stanowczo, siląc się na entuzjazm, jakby cały jego układ nerwowy nie domagał się kawy. – Może pierniczki?
Nigdy w życiu nie piekł pierniczków.
Boże, żeby tylko nie było to trudne.
– Naprawdę?
Nuta niedowierzania w głosie Astrid zdwoiła jego determinację.
– Jasne. Cóż w tym skomplikowanego?
Dziewczynka skrzywiła się lekko.
– Chyba lepiej brownie.
– Sugerujesz, że nie umiem upiec pierniczków? – Całkiem możliwe, że nie umiem, dodał w duchu.
– No jakby.
Ben parsknął śmiechem, rozbawiony jej szczerością.
– A jednak upieczemy pierniczki.
Jego telefon znowu rozbrzmiał muzyką ze _Szczęk_. Ben oparł się pokusie i nie sięgnął do kieszeni, za to spojrzał na zegar w mikrofalówce. Cholera.
– Będziesz zaraz gotowa? Jesteśmy spóźnieni.
Znowu.
Astrid była już ubrana, za to on – jeśli miał na czas odstawić ją do szkoły – musiał pilnie poszukać dostatecznie czystej koszuli, w której mógł się pokazać w pracy. Pralka strajkowała od dwóch tygodni i pomału kończyły mu się opcje. Święto Dziękczynienia namieszało w kalendarzach fachowców i jedyny wolny termin zaproponowany przez serwisanta kolidował z wywiadówką u Astrid. W oczekiwaniu na kolejny musieli prać w zlewie.
Jeszcze jedna z wielu spraw, z którymi nie do końca sobie radził. A teraz wypadało dopisać do listy naprawę ekspresu.
Jakże pięknie byłoby mieć czas na wszystko. Coraz słabiej pamiętał, jakie to uczucie.
Dziewczynka ześliznęła się ze stołka, by zanieść miskę do zlewu.
– Brownie też jest pyszne…
– Miej choć trochę wiary w starszych.
– Wiarę to ja mam, tylko pamiętam, co było w zeszłym roku.
Ben zdążył otworzyć usta, gotów zdusić w zarodku jej – całkiem uzasadnione – obawy, ale w ripoście przeszkodził mu kolejny sygnał telefonu. Wyjął komórkę z kieszeni, na wyświetlaczu widniało słowo „Szefowa”. Ocalony przez dzwonek, pomyślał.
– Cześć, Delia. Nie mogę długo gadać, muszę zawieźć Astrid do szkoły.
– Odebrałeś maile? – Głos pani burmistrz jak zawsze ranił bębenki; w poprzednim życiu Delia Winter musiała być megafonem. Z podobną konsekwencją funkcjonowała zawsze w tym samym trybie: w trybie wielkiego zniecierpliwienia. Jej pytanie tłumaczyło poranny koncert muzyki ze _Szczęk_. Zapewne wysyłała wiadomości co pięć sekund i jak zwykle nie mogła się doczekać odpowiedzi. Tak czy inaczej, kochała Pine Hollow i żaden z mieszkańców nie uczynił dla swego miasta więcej dobrego niż ona. Tym razem Delia nie nadała mu nawet czasu na odpowiedź. – Bo zdaje mi się, że znalazłam sposób na dopięcie budżetu.
– To świetnie.
– Schronisko dla psów! – zagrzmiała szefowa.
Ben skrzywił się odruchowo, ale na szczęście Astrid nic nie usłyszała zza kuchennej wyspy, przy której pakowała drugie śniadanie. Od miesięcy – a konkretnie od swych dziesiątych urodzin – regularnie przypominała mu o tym, jak bardzo chciałaby mieć psa, Ben zaś równie regularnie odmawiał. Doszło już do tego, że nawet najbardziej przypadkowa wzmianka o psie stawała się zarzewiem kolejnej niemającej końca dyskusji.
– Chwileczkę, Delio – odezwał się, po czym bezgłośnie rzucił: „Pięć minut!” w stronę Astrid i wymknął się z kuchni, jakby ktoś go ścigał. Zaklął pod nosem, gdy zahaczył palcem u nogi o listwę na skraju drugiego schodka. Jeszcze jedna niezałatwiona sprawa w tym starym, skrzypiącym domu.
Delia jak zawsze odczekała równo sekundę, zanim przystąpiła do natarcia.
– Schronisko od wieków jest dotowane z budżetu uznaniowego burmistrza. Wystarczy przenieść te środki na inny cel. Sama nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam.
– Ale czy ono na tym nie ucierpi? – spytał Ben, zniżając głos na tyle, by nie usłyszała go Astrid. Sam nigdy tam nie był, ale miał wrażenie, że schronisko mieści się na posesji na samym krańcu miasta i należy do miłego starszego małżeństwa.
– Ogłosimy, że z końcem roku wstrzymujemy dotację, więc muszą znaleźć dla swoich psów nowe domy. Rita i Hal mają swoje lata, ściągnęli tu wnuczkę do pomocy. Czuję, że z ulgą wróciłaby do swojego życia w dużym mieście. A plotka głosi, że Hal i Rita chętnie przenieśliby się na osiedle emerytów, ale nie mogą, bo muszą się opiekować psami. Innymi słowy, wszyscy będą zadowoleni.
Ben włożył pierwszą koszulę, która pomyślnie przeszła test węchowy. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że w tym idealnym rozwiązaniu Delii jest jakiś słaby punkt, ale nie umiał go zidentyfikować.
– Gdzieś musimy znaleźć pieniądze na naprawę dachu świetlicy, a takie cięcie będzie najmniej dotkliwe dla całej społeczności – dudnił w aparacie głos szefowej. – Przecież nie obetniemy funduszy szkołom albo straży pożarnej. A gdy ostatnio próbowaliśmy zaoszczędzić na iluminacji miejskiej choinki, omal nie doszło do zamieszek. Wybór jest oczywisty.
– Taa… – Ben już wiedział, że tego dnia jego skarpetki nie będą jednakowe, ale czy ktoś ogląda bliźniemu skarpetki?
– Zatem mam twój głos? Bo jeśli tak, to jeszcze dziś po południu możemy przyklepać budżet, zawiadomić schronisko i w spokoju zacząć ferie świąteczne.
Nie bardzo wiedział, co robi, gdy zgłosił się na ochotnika, by dokończyć kadencję szwagra w radzie miejskiej. Myślał tylko o tym, że obowiązki Paula i Katie są teraz jego obowiązkami; że podtrzymanie ciągłości we wszystkim, w czym się da, będzie dobre dla Astrid. Z błędu wyprowadziły go ostatnie dwa lata poświęcone na dyskusje o budżetach i zagospodarowaniu przestrzennym. Dawno już nie słyszał równie kuszących słów jak „ferie świąteczne”.
Kochał Pine Hollow, a szansa na to, że choć jeden z miejskich problemów znajdzie nadspodziewanie łatwe rozwiązanie, wydała mu się darem niebios.
– Jasne. – Wsunął stopy w buty i sięgnął po torbę z laptopem. – To brzmi sensownie – dodał, puszczając się biegiem ku schodom. Tym razem ominął luźną listwę. – Muszę lecieć, Delia.
– Zobaczymy się później. I dzięki, Ben!
Astrid czekała u podnóża schodów, w długiej, puchowej kurtce i z plecakiem na ramionach. Spoglądając na nią, poczuł po raz kolejny, jak beznadziejnym jest zastępcą jej rodziców.
– Gotowa? – spytał, choć nie miał co do tego wątpliwości.
Zdjął z haczyka kurtkę i zerknął na zabytkowy zegar w przedpokoju. Przy odrobinie szczęścia mogli jeszcze zdążyć, a wtedy zajrzałby do Cup na filiżankę kawy przed pracą. Otworzył drzwi, by wypuścić dziewczynkę. Miał wrażenie, że uchylił się przed kulą – a może nawet przed salwą plutonu egzekucyjnego – ale tylko do chwili, w której dołączył do siostrzenicy za progiem domu. Wtedy bowiem, niewinnie przechylając główkę, spytała:
– O co chodzi z tym schroniskiem dla psów?
Sześć przecznic dzielących dom Katie i Paula od szkoły przecinało samo serce Pine Hollow, a Astrid, niemal zawsze gdy je mijali, miała w zwyczaju wygłaszać tę samą tyradę: przecież nie ma żadnego powodu, by szóstoklasiści mieli prawo samodzielnie maszerować na lekcje, podczas gdy piątoklasiści – niemal ich rówieśnicy – musieli być dowożeni na miejsce jak jacyś smarkacze! Niewykluczone, że miała przed sobą karierę polityczną, a także sporo racji – tak przynajmniej wynikało z podcastów dla rodziców, których Ben ostatnio słuchał, poświęconych zachęcaniu dzieci do niezależności i autonomii – ale polityka szkoły pozostała niezmieniona.
Tego ranka został jednak poczęstowany inną z kolekcji ulubionych śpiewek siostrzenicy: „O niezliczonych dowodach świadczących o tym, że Astrid K. Williams jest wystarczająco odpowiedzialna, by dostać psa”. Na szczęście mała najwyraźniej nie usłyszała o planach obcięcia funduszy dla schroniska; gdyby było inaczej, w jej wystąpieniu na pewno pojawiłby się nowy wątek.
Kofeinowy ból głowy odezwał się mniej więcej w połowie drogi między Bluebell Inn a piekarnią Magdy. Gdy przejeżdżali przez ostatnie przejście dla pieszych przed szkołą, Ben modlił się już tylko o cierpliwość i liczył kroki do Cup. Potrzebował espresso, i to jeszcze przed pracą.
– A gdybym udowodniła, że jestem wystarczająco odpowiedzialna, żeby zajmować się psem? – pertraktowała Astrid, niezrażona niezliczonymi próbami zakończenia rozmowy podejmowanymi przez Bena.
Miał ochotę odpowiedzieć, że interesują go wyłącznie psy przeszkolone w przynoszeniu kawy, ale obawiał się, że mała potraktuje to jako zachętę.
– Astrid, naprawdę doceniam twoją wytrwałość, ale już o tym rozmawialiśmy: nie mamy nawet podwórka.
Gdy po wypadku przeprowadził się do wymagającego remontu domu Katie i Paula, miał szczery zamiar wykonać ich ambitny dwuletni plan: dokończyć renowację i sprzedać nieruchomość, by poszukać czegoś przestronniejszego, z większą działką. Nie przewidział tylko, że opuści go narzeczona i zostanie sam z masą roboty. I może jeszcze tego, że zastąpienie Paula w radzie miejskiej oraz przejęcie obowiązków Katie w Radzie Rodziców pochłoną cały jego czas, co do sekundy. Za każdym razem, gdy Astrid prosiła o psa, przypominał sobie o tym, że już dawno mieli zamieszkać w dużym domu z ogrodem.
– Będę go wyprowadzać – powiedziała. – I karmić. A ty nie będziesz musiał nic robić. Proszę. Mógłby być malutki. Nawet byś go nie zauważył.
– Chyba że zacząłby szczekać. I jeszcze wtedy, gdy płaciłbym rachunki u weterynarza.
– Nauczyłabym go nie szczekać. I sama zapłacę za wszystkie zastrzyki i inne takie. Oszczędzałam kieszonkowe.
Rzeczywiście oszczędzała, odkąd tylko zaczął dawać jej pieniądze, więc doskonale wiedział, jak niewiele tego było, ale podziwiał jej determinację.
– Nie będziemy mieli psa – powtórzył milionowy raz w ciągu ostatnich czterech miesięcy.
Astrid, która nie wiedziała, co to kapitulacja, uśmiechnęła się anielsko.
– Opieka nad pieskiem mogłaby mnie wiele nauczyć…
– A jeszcze więcej się nauczysz, przychodząc punktualnie do klasy. – Ben otoczył siostrzenicę ramieniem, uścisnął serdecznie i popchnął leciutko w stronę szkoły. – Idź już. Sio. Baw się dobrze. I ucz.
Dziewczynka przewróciła oczami i w tej samej chwili dostrzegła swoją najlepszą koleżankę, Kimber. Plecak podskakiwał rytmicznie na jej ramionach, gdy biegła ku niej.
– Wolniej, Astrid – powiedziała Elinor, szkolna bibliotekarka, która tego dnia nadzorowała przybywanie dzieci. Nigdy nie podnosiła głosu, a one i tak jej słuchały.
– Przepraszam, ciociu E.! – Astrid posłusznie zwolniła i podążyła ku Kimber energicznym marszem.
Elinor Rodriguez była najlepszą przyjaciółką Katie i niemal członkiem jej rodziny.
– Ben! – Uniosła rękę, by zwrócić jego uwagę, zanim oddalił się w stronę Cup. – Nie uciekaj. Musimy chwilę porozmawiać.
Kusiło go, żeby udać, że nie słyszy, ale się opanował. Elinor była jedną z mądrzejszych osób, jakie dane mu było poznać, ale jej laserowa przenikliwość zawsze budziła w nim lekką trwogę i nigdy nie wiedział, czego się spodziewać po jej zaskakujących zmianach tematu. Nadążenie za nią bez kofeiny w organizmie wydawało mu się niemożliwe.
Idąc ku niemu, poprawiła okulary na nosie.
– Co nowego? – spytał.
– Będziesz potrzebny w czasie festynu bożonarodzeniowego. – Mówiła do Bena, ale nie spuszczała oczu z dzieciaków spieszących do szkoły. – Wyrzuć tę śnieżkę, Jeremiah!
– Sądziłem, że skoro dzieci są już statecznymi piątoklasistami, same będą pilnować straganów. – Miał wrażenie, że trafił do jakiejś bezkofeinowej dystopii, w której nic nie ma sensu. Niewykluczone, że podczas ostatniego zebrania Rady Rodziców zajmował się głównie przeglądaniem poczty w telefonie, ale doskonale pamiętał, że mówiono o powierzeniu dzieciom odpowiedzialności.
– Będą, ale dorośli muszą dopilnować pewnych spraw, choćby wydawania reszty oraz tego, żeby nie wszystkie ciasta zostały cichaczem pożarte przez sprzedawców.
Ben omal nie jęknął w głos. Powinien to przewidzieć. Obowiązki dzieci zawsze były obowiązkami rodziców. Jeszcze jeden problem na głowie.
– Wystarczy, jeśli zapiszesz się na jeden trzygodzinny dyżur, żeby Astrid mogła wziąć udział w festynie…
– Trzygodzinny?
Nie wspominając o czasie, który stracą na pieczenie pierników i pakowanie ich w małe, śliczne pudełeczka. O zakupach, o wożeniu Astrid w tę i z powrotem… Nikt nigdy nie wspominał o tych sprawach, gdy proponował: „Zorganizujmy dobroczynny festyn bożonarodzeniowy. Będzie dobra zabawa”.
– Jeśli naprawdę nie chcesz, mogę cię zastąpić – zaoferowała się Elinor, ale Ben odruchowo pokręcił głową.
– Nie, zajmę się tym. – Nie chciał nigdy usłyszeć, że uchyla się od obowiązków. – Gdzie mam się wpisać?
Elinor wydobyła tablet z przestronnej kieszeni płaszcza.
– W dowolnym pustym polu.
Ben przejrzał pospiesznie wolne godziny, szukając takiej, w którą mógłby się wstrzelić w grudniową niedzielę. Jak co roku miasto ogarniał świąteczny szał, a to oznaczało dlań milion spraw do załatwienia. Co gorsza czuł, że musi ogarnąć je wszystkie co do jednej – dla Astrid.
Już w weekend Święta Dziękczynienia zajął się bożonarodzeniowymi ozdobami przed domem – bo Katie zawsze robiła to wcześniej niż inni, a on nie chciał zawieść Astrid – ale zakupy wciąż miał przed sobą. I pakowanie prezentów. I wypychanie Mikołajowej skarpety. A teraz jeszcze pieczenie pierniczków oraz naprawę cholernej pralki i ekspresu. A przecież trzeba też posprzątać w pokoju gościnnym, bo za trzy tygodnie mają przyjechać rodzice. Nie chciał także usłyszeć od nich, że nie dokończył rozgrzebanej roboty wokół domu.
Potrzebował klona.
– Tak z ciekawości: próbujesz wystraszyć dzieciaki?
– Co? – Uniósł głowę znad tabletu i poniewczasie uświadomił sobie, że Elinor właśnie naśladuje jego posępną minę. – Uroczo.
– Jako twoja przyjaciółka chyba powinnam cię ostrzec. Ludzie zaczynają gadać. – Zmarszczyła nos, aż zsunęły się jej okulary. – Możliwe, że słyszałam nawet imię Ebenezer.
– Żaden ze mnie Scrooge – warknął nieco ostrzej, niż zamierzał. – Po prostu żyję w stresie. Mam kupę spraw do załatwienia. – I nie piłem dziś kawy, dorzucił w myślach.
– Stres szkodzi mózgowi – skomentowała beztrosko Elinor. – Niedawno czytałam artykuł o tym, że zmusza umysł do przejścia w tryb reakcji, odcinając te jego części, które odpowiadają za kreatywność i rozwiązywanie problemów. Czy wiesz, że wystawienie mózgu przez dłuższy czas na działanie hormonów stresu może zmodyfikować jego biochemię i wywołać u człowieka depresję? Fascynujące, nieprawdaż?
Coś pięknego. Świetlana przyszłość przede mną.
– Owszem, fascynujące. I jakże pomocne. Dziękuję.
Elinor wzruszyła ramionami.
– Tak tylko mówię. Znajdź sobie sposób na odstresowanie.
– Już lecę. Zaraz po Bożym Narodzeniu. – Wstukał swoje nazwisko w losowo wybrane wolne pole i zwrócił tablet Elinor. Będzie jak zawsze, pomyślał. Coś się wykombinuje, żeby się udało.
Dzwonek już dawno wybrzmiał i wszystkie dzieci zniknęły za drzwiami szkoły.
– Kaye Berry zawsze twierdziła, że niezłe z ciebie ciacho, a teraz jest rozwódką, więc…
– Nie – wpadł jej w słowo Ben, zanim nabrała rozpędu. – Nie będę się umawiał z żadną z mam z klasy Astrid. Muszę najpierw zrobić to, co mam do zrobienia, zanim zajmę się czymś… albo kimś innym.
I naprawdę nie czuł się na siłach, żeby wziąć na siebie kolejny obowiązek. Żadnych psów. Żadnych randek. Żadnych przedświątecznych wariactw wymagających wysiłku. Najważniejsza była Astrid. Musiał znaleźć sposób na to, żeby zapewnić jej takie życie, jakie powinna mieć – z dużym ogrodem i psem w planach – i nie mógł teraz skupiać się na niczym innym. Był to winien Katie i Paulowi. Musiał jeszcze tylko poszukać odpowiedzi na jedno pytanie: jak tego dokonać?ROZDZIAŁ 2
No, dalej, Bażant. Spójrz na mnie. Śmiało, maleńki.
Ally Gilmore, fotografka z branży modowej, kucała właśnie przed najobficiej się śliniącym buldogiem świata, z aparatem w jednej ręce i piszczącą gumową zabawką w drugiej.
Nigdy nie miała oporów przed przyjęciem choćby najmniej wygodnej pozycji, byle tylko uzyskać pożądane ujęcie, ale zazwyczaj miała do czynienia z modelkami o kanciastych ciałach i ustach złożonych w ciup, a żadna z nich nie miała ani pofałdowanej skóry, ani białej sierści.
Z drugiej strony założenia były takie same: sprzedać produkt. Niech obiekt na zdjęciu wydaje się jak najbardziej ponętny. Nawet jeśli jest niemożliwie zaślinionym czworonogiem z najdłuższym stażem w schronisku dla zwierząt „Kosmaci Przyjaciele”. Biedaczysko trafił tam trzy lata wcześniej jako bezpański pies i do tej pory nie znalazł nowego domu, choć dziadkowie Ally robili wszystko, by objawić światu jego niebanalną urodę.
Owszem, miał wystającą żuchwę, jego oczy były różnej wielkości i ślinił się rzęsiście, gdy był pobudzony… albo głodny… albo gdy spał… albo w dowolnym momencie, ale przecież zasługiwał na miłość tak samo jak wszyscy jego kosmaci przyjaciele. Ally zaś się uparła, że na stronę internetową trafi doskonały portret Bażanta, a to sprawi, że ktoś wreszcie go pokocha.
Jeśli Bażant w końcu przestanie lizać obiektyw.
– Daj już spokój, skarbie. Współpracuj trochę. Potem mi podziękujesz.
Jej bernardyn, Colby – najbardziej leniwy zwierzak na całej planecie, gotów przespać okrągłą dobę, gdyby nie to, że przegapiłby pory posiłków – nagle uniósł łeb i spojrzał w stronę klatek. Ułamek sekundy później chór psich głosów poniósł się echem pod łukowatym sklepieniem budynku.
– Bunia? – zawołała Ally, przekrzykując szczekanie.
Było zdecydowanie za wcześnie na klientów poszukujących zwierzaka. Zwłaszcza że było ich tak niewielu, odkąd trzy tygodnie temu Ally przybyła do Pine Hollow. Dziadkowie mówili jej, że to taka pora roku, że wszyscy myślą tylko o Święcie Dziękczynienia i Bożym Narodzeniu, ale ona podejrzewała, że przestarzała strona internetowa też nie jest bez znaczenia. I dlatego właśnie teraz, pierwszego grudnia, wstała ciemnym rankiem specjalnie po to, by zmierzyć się z tym problemem.
– Co tam, dziewczyno? – odkrzyknęła babcia.
Szczekanie nie milkło.
– Tu jestem! – powiedziała Ally, w ostatniej chwili cofając aparat przed mokrym jęzorem Bażanta.
– Co robisz? – spytała babcia, wyłaniając się zza ściany. Niosła pudło zdecydowanie zbyt ciężkie dla starszej pani, która niespełna dwa miesiące wcześniej zerwała więzadła w stawie barkowym.
– Zdjęcia na stronę internetową. – Ally wybiegła z klatki Bażanta i odłożyła aparat, by odebrać od babci wielki karton psich przysmaków Milk-Bone. – Co ty wyrabiasz? I gdzie twój temblak?
– Och, już nie jest mi potrzebny. Przecież miał być tylko na pierwsze parę tygodni. – Przykucnęła, żeby podrapać za uszami Colby’ego, nim przywita się z Bażantem.
Rita Gilmore miała zaledwie pięć stóp wzrostu, co czyniło ją o dwa cale niższą od Ally, ale któż zwracałby na to uwagę? Burzę siwych, niesfornie kręconych włosów ukryła tego dnia pod jaskrawoczerwoną czapką z włóczki, lecz mimo to emanowała z niej swoista dzikość – Bunia była jak zwierzę urodzone na swobodzie, które nigdy nie dało się poskromić. I może była to cecha godna pochwały, ale nie wtedy, gdy manifestowała się oślim uporem grożącym permanentnym uszkodzeniem stawu barkowego.
– Lekarze mówili, że kontuzja może się odnowić…
Babcia zbyła obawy Ally lekceważącym machnięciem ręki.
– Lekarze muszą tak gadać, żebym nie mogła ich pozwać, jeśli znowu coś mi się stanie i uznam, że to ich wina. Ale nic mi nie jest, więc daj spokój.
Ally musiała sięgać coraz głębiej w pokłady cierpliwości. Odkąd przyjechała do Pine Hollow, słyszała ten refren nieustannie. Nic mi nie jest. Daj spokój. Nie pomagaj. Nie rób i nie mów niczego, co sugerowałoby, że jestem zbyt stara, by żyć samodzielnie.
A przecież była. Zwichnęła staw i zerwała więzadła, nie wykonując żadnych ciężkich prac – po prostu wyprowadzała psa. Owszem, był to Maximus, niezbyt czystej krwi wilczarz irlandzki wielkości kuca, nie do końca świadomy własnej siły, ale jednak… Bunia nie mogła już udawać, że dwoje ludzi po osiemdziesiątce może bez niczyjej pomocy unieść brzemię prowadzenia schroniska dla psów. Ally miała powody, by obawiać się o dziadków.
Jednym z nich było to, że przez parę tygodni nawet się nie przyznali, że Bunia miała wypadek. Nie chcieli jej niepokoić. Nie chcieli wyrywać jej siłą z życia, które wiodła w Nowym Jorku, tylko po to, żeby im pomogła. Dziadek pracował ponad siły, byle tylko nie dopuścić, by babcia przedwcześnie zrzuciła temblak, co zresztą chciała zrobić, gdy tylko wróciła od chirurga. Kiedy Ally przybyła do Pine Hollow z weekendową wizytą i ujrzała, co się dzieje, zrobiła to, co uznała za konieczne: rzuciła wszystko i została na dłużej.
Tak się złożyło, że umowa najmu nowojorskiego mieszkania właśnie dobiegała końca, a od dawna planowana sesja fotograficzna w terenie została odwołana – Ally zaczynała już czuć niepokój. Nie po raz pierwszy się zastanawiała, czy naprawdę chce zostać w Nowym Jorku. Kontuzja Buni była jak grom z jasnego nieba, jak drogowskaz objawiony jej przez opatrzność: jest potrzebna w Pine Hollow. Oto miała okazję spędzić Święta z jedyną rodziną, która jej pozostała, raz jeszcze wchłonąć wprost nierealny bożonarodzeniowy klimat małego miasteczka i przemyśleć, czego rzeczywiście pragnie – a przy okazji pomóc w prowadzeniu schroniska.
Tyle że jej dziadkowie mieli moralne opory przed przyjęciem takiego wsparcia.
Bunia zmarszczyła brwi, widząc aparat leżący na ławce przy klatce Bażanta.
– Nie musisz tego robić, moja droga.
– Ale chcę. – Ally postawiła karton przy wejściu do magazynu i odwróciła się do babci. – Wiem, że nie chcecie nowej strony internetowej, bo tę, którą macie, ktoś wam podarował, ale to było dziesięć lat temu. I zaufaj mi: bardzo wielu ludzi szuka dziś zwierzaków właśnie w sieci. Chcą oglądać zdjęcia i czytać urocze opisy.
– Ludzie nie zakochują się w fotografiach. Mam rację, Bażant? Pewnie, że mam.
– Moja praca polega w gruncie rzeczy na sprawianiu, by zachwycali się tym, co zobaczą na zdjęciach – odparowała Ally, sięgając po aparat. – Lecz nawet jeśli masz rację, jeśli ludzie nie adoptują zwierząt, bazując na tym, co widzieli w Internecie, to dobre fotki mogą ich przynajmniej przyciągnąć do drzwi naszego schroniska. A może i krótkie, zabawne filmiki? Możemy założyć konta na Twitterze i Instagramie. Niech ludzie zobaczą, jakie psy tu mamy. Może właśnie w tej chwili na Petfinderze ktoś szuka buldoga albo wilczarza? Trzeba pokazać, co mamy, a do tego jest niezbędna o dziesięć lat świeższa strona internetowa.
– Wszystkie te sieciowe banialuki są zbyt zawiłe dla twojego dziadka i dla mnie. Wiem, że chcesz pomóc, ale do tej pory nasze metody sprawdzały się znakomicie. W swoim czasie każdy z tych futrzaków znajdzie sobie nowy dom.
– A co by nam szkodziło, gdyby dzięki nowocześniejszej stronie internetowej znalazły go szybciej?
– Nie poradzimy sobie z obsługą. A ty powinnaś przede wszystkim cieszyć się świątecznym urlopem. – Bunia zdrową ręką chwyciła Ally pod ramię, by poholować ją w stronę wyjścia. Colby westchnął ciężko, podniósł się bez entuzjazmu i podreptał za nimi. – Czy nie wspominałaś, że chętnie połaziłabyś po mieście i zrobiła parę zdjęć rynku, zanim ludzie zadepczą świeży śnieg?
– Wspominałam – przyznała Ally – ale i na to znajdę czas. Naprawdę chętnie wam pomogę, nie tylko ze stroną internetową. Chcę się przydać.
– I przydajesz się, kochanie. – Bunia poklepała ją czule po ramieniu. – Zresztą właśnie dlatego tu przyszłam: chciałam cię prosić, żebyś dziś po południu popilnowała interesu.
Ally czuła, że babcia na poczekaniu wymyśliła to życzenie, by ją udobruchać, ale nie zamierzała robić z tego afery. Skoro pojawiła się szansa na to, by w spokoju przygotować trochę zdjęć do nowej strony internetowej, należało ją wykorzystać.
– Oczywiście. Wybieracie się dokądś?
– Twój dziadek chce wziąć udział w turnieju pokerowym na osiedlu. Ale długo nie zabawimy, tam nic nigdy nie trwa do późna.
Osiedle emerytów Summerland, położone na skraju miasteczka, na pierwszy rzut oka bardziej przypominało ekskluzywny country club niż instytucję opiekuńczą dla seniorów. Prócz pola golfowego i basenów znajdowały się tam jednak także domy oferujące stałą lub okresową opiekę pielęgniarską dla pensjonariuszy, którzy jej potrzebowali – lub mieli potrzebować za kilka lat.
Bunia zawsze głośno deklarowała, że prędzej padnie trupem, niż przekroczy próg jakiegoś domu opieki. Jeżeli miała kiedyś opuścić swoje cztery kąty, to tylko nogami do przodu. W ostatnich latach jednak tak wielu pokerowych kumpli dziadka przeniosło się do Summerland, że spędzał tam niemal tyle samo czasu co w domu. Było tam naprawdę pięknie, ale Ally cieszyła się w duchu, że dziadkowie nie wykazują chęci zamieszkania na osiedlu. Swobody miała dość na co dzień, a tylko u nich czuła się jak w domu.
Zdjęła kurtkę z kołka przy drzwiach frontowych i opatuliła się nią szczelnie. Przytrzymała drzwi dla Buni i Colby’ego, a potem razem ruszyli w stronę domu, z chrzęstem znacząc ślady w śniegu okrywającym żwirowy podjazd.
Przestronny biały dom tonął w bożonarodzeniowych ozdobach – rzędy migających lampek okalały ganek, girlandy zdobiły tralki balustrady, a nad drzwiami wisiał piękny wieniec – ale Bunia uważała, że należałoby jeszcze przystroić stodołę. Jak zawsze rzuciła się w wir świątecznych przygotowań zaraz po Święcie Dziękczynienia, a Ally i dziadek mogli co najwyżej próbować dotrzymać jej kroku i pilnować, by nie nadwerężała kontuzjowanego ramienia. Rita Gilmore po prostu uwielbiała tę porę roku, a tym razem wykazała się jeszcze większym fanatyzmem niż zazwyczaj. A może tak się tylko wydawało, bo po raz pierwszy od dawna Ally mogła na własne oczy oglądać ją w akcji?
I na to jednak nie zamierzała się skarżyć. Zastrzyk świątecznej atmosfery miał na nią zbawienny wpływ. Zbyt wiele lat minęło, odkąd po raz ostatni czuła ten niepowtarzalny klimat ciepła i spokoju. Uwielbiała Boże Narodzenie w Nowym Jorku, powódź świateł i gorączkę zakupów, ale ilekroć wracała na Święta do Pine Hollow, do dziadków, czuła to samo pozytywne skupienie, które pokochała już w dzieciństwie. To miejsce zawsze było dla niej magiczne; nigdy nie wyzbyła się tego przekonania.
– No idź, porób sobie te zdjęcia – zachęciła ją Bunia. – Wyjdź z domu, zabaw się trochę w mieście. Nie mamy z dziadkiem monopolu na twoją obecność.
Ally delikatnie uścisnęła ramię babci.
– Lubię, kiedy macie na mnie monopol.
Gdy przyjechała do Vermontu, chciała jedynie nacieszyć się bliskością rodziny i popracować trochę przy psach. W ostatnich latach pracowała jako wolny strzelec i często podróżowała, bo tego wymagał od niej zawód, który wybrała. To oznaczało, że miała sporo czasu dla siebie, i w końcu dopadło ją poczucie osamotnienia. Brakowało jej kogoś, z kim mogłaby dzielić codzienność.
Bunia miała jednak rację: jeśli Ally chciała w pełni doświadczyć świątecznej atmosfery w Pine Hollow, nie mogła od rana do nocy kręcić się po schronisku. Czuła, że wypad do miasta dobrze jej zrobi.
Kwadrans później szła już długim podjazdem, w szaliku owiniętym wokół szyi i z aparatem fotograficznym w dłoni.
Pine Hollow stanowiło kanwę wszystkich jej wyobrażeń o miasteczku idealnym. Każdy kwartał domów zdawał się ucieleśniać wizję z kolejnej bożonarodzeniowej pocztówki. Po jednej stronie miała kryte mostki nad rzeką i krętą drogę do ośrodka narciarskiego. Z drugiej – urokliwy rynek z altaną w narożniku. Wszystko to przyprószył świeży śnieg, nie pierwszy i nie ostatni tej spokojnej zimy.
Trzymając aparat oburącz, ruszyła spacerowym krokiem w stronę rynku, filtrując rzeczywistość szkłem obiektywu. Zabytkowy ratusz. Uroczy mały zajazd. Nieliczni przechodnie zajęci codziennymi sprawami mijali ją od czasu do czasu, nie zakłócając niesamowitego spokoju tego grudniowego poranka. Powietrze, czyste i rześkie, przyjemnie chłodziło płuca.
W pamięci Ally kołatały się słowa świątecznych piosenek. Mimowolnie zaczęła nucić dawne melodie, niespiesznie maszerując ku sercu miasteczka. Im bliżej była rynku, tym wyraźniej słyszała rozkazujące głosy, aż wreszcie, gdy wychynęła zza węgła ostatniego budynku, zobaczyła, co się dzieje na placu.
Kilka osób pomagało przy rozładunku ogromnej choinki, na której już za tydzień miała się pojawić świąteczna iluminacja. Ally zbliżyła się nieco, szukając lepszego kadru – i właśnie wtedy jak na zawołanie zza rogu wyjechały sanie zaprzężone w konie. Czy mogła marzyć o bardziej świątecznej scenie?
Uśmiechnęła się od ucha do ucha i cofnęła nieco, by uwiecznić też i sanie. Nie miała przy sobie obiektywu szerokokątnego, ale gdyby odsunęła się jeszcze na kilka kroków…
Wesołe dzwonki rozbrzmiały tuż nad jej głową. Skupiona bez reszty na wizjerze aparatu cofnęła się odruchowo jeszcze bardziej…
I zderzyła z czymś twardym.
– A żeby cię… – Ceglany mur za jej plecami nie dokończył przekleństwa, a zawstydzona Ally obróciła się na pięcie, opuszczając aparat.
– Przepraszam! Nie chciałam… – Słowa uwięzły jej w krtani, gdy spojrzała wyżej.
I wyżej.
I wyżej, ponad szerokimi ramionami i ciemną zmierzwioną brodą. Tam, gdzie jaśniały przenikliwe oczy, błękitne jak zimowe niebo. Tym, co podeszło jej do gardła, blokując wszelkie słowa, musiało być jej serce. Odruchowo zacisnęła mocniej palce na obudowie aparatu, gdy uświadomiła sobie, że Rosły, Ciemnowłosy i Zmierzwiony spogląda na nią z góry dość gniewnym wzrokiem.
I ocieka.
W dłoni ściskał zgnieciony jednorazowy kubek po kawie, która w większości właśnie wsiąkała w jego koszulę pod rozpiętą kurtką.
– Oj! – jęknęła Ally. – Pańska koszula…