Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na szerokim świecie: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na szerokim świecie: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 334 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Koń ją uno­sił – po­zwa­la­ła na to. Bło­nie sze­ro­kie i dłu­gie, rze­ka da­le­ko. Po­chy­li­ła się z oba­wy, aby jej wiatr z sio­dła, nie zsa­dził. Ka­pe­lusz na­su­nę­ła na czo­ło, trzy­ma­ny w ręku prę­cik groź­nie pod­nio­sła w górę.

Prze­stra­szo­ne zwie­rzę zda­wa­ło się, że pad­nie z wy­si­le­nia, zie­mia ża­ło­śnie pod ko­py­ta­mi ję­cza­ła. Pa­są­ce się zda­le­ka by­dło pod­no­si­ło w górę łby, pa­trząc za­du­ma­ne po­waż­nie Lu­dzie pra­cu­ją­cy w polu mó­wi­li:

– Pa­nien­ka zno­wu sza­le­je. Gdy­by to pani wi­dzia­ła, był­by la­ment.

– Ale ci leci chy­żej wia­tru – od­zy­wa­ją się chłop­cy z za­zdro­ścią.

Koń i dziew­czy­na znik­nę­li za, gro­ma­dą bia­łych brzóz i ciem­nych świer­ków, tyl­ko zie­mia wciąż ję­cza­ła.

Rze­ka co­raz bli­żej, brze­gi jej stro­me, woda świe­ci osre­brzo­na pro­mie­nia­mi słoń­ca, głę­bo­ka i zim­na, koń się roz­na­mięt­nia, dziew­czy­nę strach przej­mu­je, mi­mo­wol­nie ręką jej ścią­ga cu­gle co­raz sil­niej, co­raz ener­gicz­niej. Po­słusz­ne zwie­rzę zwal­nia w bie­gu, dziew­czy­na piesz­czo­tli­wie ude­rza go po okry­tej pia­ną szyi. Zro­zu­mia­ło piesz­czo­ty, cu­gle do­po­mo­gły – z sza­lo­ne­go pędu prze­cho­dzi w ga­lop i po­wo­li sa­piąc zwal­nia na stę­pa. Pia­na okry­ła czar­ną sierść jego, prze­gię­ło z fan­ta­zyą szy­ję; dum­ne, ła­god­ne – par­ska­niem daje znać, że prze­ba­cza sza­leń­stwo swej pani.

Dziew­czy­na uśmie­cha­ła się, jak­by po od­nie­sio­nem zwy­cięz­twie. Po­draż­nie­nie ner­wów, wy­wo­ła­ne moż­li­wem nie­bez­pie­czeń­stwem, spra­wia­ło jej przy­jem­ność. Twarz jej bla­dą wpa­da­ją­cą w śnia­da­wy od­cień, okrył lek­ki ru­mie­niec. Z poza od­chy­lo­nych warg wi­dać było sze­reg bia­łych zę­bów, a w ciem­nych oczach świe­ci­ły ta­jem­ni ognie.

Skie­ro­wa­ła ko­nie ku rze­ce. Po ochło­nię­ciu z prze­by­tych wra­żeń, wy­raz jej twa­rzy zmie­nił się nie­znacz­nie, oko przy­ga­sło, usta się za­ci­snę­ły, za­my­śle­nie i smu­tek opa­no­wa­ły jej umysł.

– Tchórz je­stem – szep­nę­ła. – Na­le­ża­ło sko­czyć z ko­niem do rze­ki, prze­być ją wpław, wal­czyć ze śmier­cią, zwy­cię­żyć i sta­nąć dum­nie na dru­gim brze­gu.

Lecz my mnie­my tyl­ko chcieć, ma­rzyć o nie­bez­pie­czeń­stwie i przed wal­ką ucie­kać.

Je­cha­ła ścież­ką po­nad sa­mym urwi­stym wy­so­kim brze­giem. Wpa­try­wa­ła się w nur­ty rze­ki ci­cho pły­ną­cej nie bez we­wnętrz­ne­go nie­po­ko­ju, si­li­ła się jed­na­ki na obo­jęt­ność i wy­zy­wa­ją­cą bra­wu­rę. Koń drżał z prze­stra­chu, pro­wa­dzo­ny jed­nak siłą, woli dziew­czy­ny, mu­siał iść skra­jem urwi­ste­go brze­gu – i po­szedł.

Zie­mia pod ko­py­ta­mi ko­nia za­chwia­ła, się i opa­dła, cią­gnąc za sobą w prze­paść ko­nia i dziew­czy­nę.

Dziew­czy­na krzyk­nę­ła, po­chwy­ci­ła ręką grzy­wę – woda plu­snę­ła, roz­bry­zgu­jąc się. Dziew­czy­na, i koń znik­nę­ły w jej nur­tach. W tej jed­nak chwi­li gło­wa dziew­czę­cia i łeb ko­nia wy­nu­rzy­ły się, woda ich uno­si­ła, koń przej­rzał, wie­dzio­ny in­stynk­tem zwró­cił się na prze­ciw­le­gły pła­ski brzeg; dziew­czy­na ner­wo­wo za­głę­bi­ła pal­ce w jego grzy­wę. Po wal­ce ci­chej a roz­pacz­li­wej koń zna­lazł grunt śli­ski i błot­ni­sty, lecz że nogi miał zdro­we, silę, mło­dość i chęć do ży­cia, wy­do­był się, zwró­cił się na piasz­czy­stą ławę, sta­nął i otrzą­sał się z wody.

Dziew­czy­na nie stra­ci­ła przy­tom­no­ści, pa­trza­ła prze­ra­żo­na na prze­by­te nie­bez­pie­czeń­stwo, stro­my, wy­so­ki brzeg i wodę głę­bo­ką. Si­li­ła się na uśmiech. Nie po­zwo­li­ły jej na to la­ta­ją­ce szczę­ki, dzwo­ni­ła zę­ba­mi z zim­na. Drża­ła ze stra­chu na ca­łem cie­le. Nie­by­ła jesz­cze w sta­nie zdać so­bie spra­wy ze swe­go po­ło­że­nia, nie wie­dzia­ła co ro­bić, w któ­rą stro­nę się zwró­cić. Sama myśl o nie­bez­pie­czeń­stwie za­pie­ra­ła jej od­dech w pier­siach.

Koń ru­szył z miej­sca – od­da­lał się od rze­ki, wy­szu­ku­jąc wy­nio­sło­ści, po któ­rych ła­two mógł przejść. Dziew­cze prze­ra­żo­ne, nie­po­rad­ne, zda­ło się w zu­peł­no­ści na ko­nia.

Od stro­ny rze­ki prze­cią­gał wiatr, przej­mu­jąc zim­nem. Oglą­da­ła się do­ko­ła, pra­gnę­ła zna­leźć przy­tu­łek.

Z poza ciem­nych ol­szyn i przy­tu­lo­nych do nich cho­in, wzno­sił się nie­bie­ski dym roz­pę­dzo­ny wia­trem. W tę stro­nę skrę­ci­ła cu­gle, koń ru­szył kłu­sem wy­ro­bio­ną ko­ła­mi w mu­ra­wie dro­ży­ną.

Ten­tent ko­nia wy­wa­bił miesz­kań­ców cha­ty z izby. Mat­ka sta­nę­ła we drzwiach, chło­piec po­biegł otwo­rzyć wro­ta.

– Pa­nien­ka z Kar­wiń­skie­go dwo­ru – szep­ta­ła ko­bie­ta – taka ci zmo­czo­na…

– Mat­ko ra­tuj­cie mnie – za­wo­ła­ło dziew­czę, si­ląc się na we­so­łość. Sine jej war­gi drża­ły z zim­na, pal­ce ze­sztyw­nia­ły.

Chło­piec ujął ko­nia za cu­gle, dziew­czy­na ze­sko­czy­ła, ode­tchnę­ła głę­bo­ko i nie zwa­ża­jąc na zdzi­wie­nie ko­bie­ty, wbie­gła do izby.

– Rób­cie ogień na ko­mi­nie z su­chych ga­łę­zi i sło­my – wiel­ki, wspa­nia­ły, pręd­ko – pręd­ko….

– A to ci się ja­sna pa­nien­ka ską­pa­ła.

– To­nę­łam, moja mat­ko – po­wie­dzia­ła z dumą – a te­raz pra­gnę się wy­su­szyć i za­grzać. Mle­ka mi za­grzyj­cie…

Ko­bie­ta przy­nio­sła z sion­ki drew, pod­ło­ży­ła sło­mą, ogień buch­nął. Dziew­czę zrzu­ci­ło ama­zon­kę prze­siąk­nię­tą wodą, i ob­ró­co­ne ple­ca­mi do ognia wy­grze­wa­ło, się. Ko­bie­ta wa­rzy­ła w gar­nusz­ku mle­ko, la­men­tu­jąc nad nie­szczę­ściem pa­nien­ki i dzi­wu­jąc się jej wiel­kiej od­wa­dze i przy­tom­no­ści.

Dziew­czy­na z dumą wsłu­chi­wa­ła się w te żale i dzi­wy. Po­chle­bia­ły jej, ro­sła i po­tęż­nia­ła w wła­snych oczach, prze­czu­wa­jąc, że w ustach ludu zmie­ni się w le­gen­do­wą po­stać. Dresz­cze ją zim­ne prze­szły, gło­wa za­czę­ła cię­żyć. Okry­ła się weł­nia­ną chust­ką, za­czę­ła drżeć na ca­łem cie­le. Za­le­d­wo go­rą­ce mle­ko zdo­ła­ło ją nie­co roz­grzać i wzmoc­nić.

Ko­bie­ta su­szy­ła ama­zon­kę, dziew­czy­na otu­lo­na chust­ką, drżąc fe­brycz­nie, na­bie­ra­ła wstrę­tu do nie­bez­pie­czeństw i awan­tur. Sta­nę­ła jej w my­śli mat­ka: – to przy­po­mnie­nie wy­wo­ła­ło obu­rze­nie na sie­bie samą.

Po­wsta­ła – zlo­do­wa­cia­łe nogi ze­sztyw­nia­ły, że ustać na nich nie mo­gła.

Wi­dząc to ko­bie­ta siłą nie­mal ro­ze­bra­ła ją, po­ło­ży­ła do łóż­ka, otu­li­ła pie­rzy­ną i za­bra­ła się do su­sze­nia jej rze­czy.

Dziew­czy­na wpa­try­wa­ła się w ogień, po­czer­nio­ną od dymu izbę i pie­rzy­nę, pod któ­rą le­ża­ła. Bo­ha­ter­stwo za­mie­ra­ło w niej, za­czę­ła roz­my­ślać na te­mat o jed­na­ko­wo kru­chej sko­ru­pie ludz­kiej, czy kry­je po­tęż­ne­go du­cha, peł­ne­go od­wa­gi, czy znie­wie­ścia­łość i tchó­rzo­stwo.

Gdy­by ją wi­dzia­no po prze­pły­nię­ciu nie­wiel­kiej i rze­ki pod pie­rzy­ną drżą­cą z zim­na?… Wstyd wy­do­był ru­mień­ce na jej twarz, za­mru­ży­ła oczy, aby nie wi­dzieć swo­jej nę­dzy.

Sil­ny ogień roz­ło­żo­ny na ko­mi­nie su­szył ubra­nie i izbę ogrze­wał. Dziew­czy­na uczu­wa­ła jego do­bro­dziej­stwo, za­czy­na­ła oswa­jać się z po­ło­że­niem, a na­wet roz­ko­szo­wać się w cie­ple pie­rzy­ny… Uśmie­cha­jąc się od­dy­cha­ła głę­bo­ko, chcąc wy­pró­bo­wać siłę i zdro­wie Swych płuc. Na­resz­cie uwie­rzy­ła, że jej nie gro­zi żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, i rada była, że może wró­cić do domu i ukryć przed mat­ką wy­pa­dek.

Tym­cza­sem suk­nie jej wy­schły, ubra­ła się po­zwa­la­jąc gde­rać na sie­bie ko­bie­cie. Na po­że­gna­nie hoj­nie ob­da­rzy­ła mat­kę i syna, za­ka­za­ła im mó­wić o so­bie, ko­niu, głę­bo­kiej wo­dzie – i od­je­cha­ła. Chło­piec po­biegł na­przód po­ka­zać pa­nien­ce bez­piecz­ny bród na rze­ce. Koń jed­nak nie chciał iść dru­gi raz do wody, póki chło­piec idąc na­przód nie prze­ko­nał go, że woda płyt­ka i nic mu nie gro­zi. Stą­pał ostroż­nie, wi­dok wody przej­mo­wał go stra­ci­łem – dziew­czy­nę dresz­czem i od­ra­zą. Na dru­gim brze­gu ode­tchnę­ła swo­bod­nie i uśmiech­nę­ła się. Koń za­rżał ra­do­śnie i po­ga­lo­po­wał zim­ne­mi mu dro­ga­mi na wiel­kie bło­nia i z bło­nia do dwo­ru.

Dwór wi­dać było zda­le­ka. Z poza zie­lo­nych lip i ciem­nych świer­ków wy­nu­rza­ły się bia­łe ko­mi­ny i spi­cza­sty o po­dwój­nych za­ło­mach dach, po­kry­ty gon­ta­mi.

Bra­ma do ogro­du sta­ła otwo­rem, dziew­czy­na wje­cha­ła w ale­ję sta­rych lip, mi­nę­ła sta­ro­świec­ki kłąb za­sia­ny kwia­ta­mi Koń za­rżał, kla­snę­ła, w dło­nie – we drzwiach uka­zał się słu­żą­cy, zbiegł po ka­mien­nych scho­dach, ko­nia po­chwy­cił za cu­gle, po­ma­ga­jąc, pa­nien­ce zsiąść.

– Pani? – rzu­ci­ła la­ko­nicz­ne py­ta­nie,

– Pani przy go­spo­dar­stwie.

Cze­ka­li­śmy z obia­dem do trze­ciej. Pani była bar­dzo nie­spo­koj­na o pa­nien­kę.

– I uspo­ko­iła się?

– Swi­stal­ski za­stra­szył pa­nią, prze­po­wia­da­jąc deszcz i pani po­je­cha­ła do psze­ni­cy..

Dziew­czy­na we­szła przez szkla­ne drzwi do sali ja­dal­nej. Wi­dok kre­den­su i roz­sta­wio­nych na sto­le ta­le­rzy na­su­nął jej na myśl obiad. Sta­ro­świec­ka sala, ozdo­bio­na por­tre­ta­mi ry­ce­rzy, za­ku­tych w zbroi, dy­gni­ta­rzy, okry­tych pon­so­we­mi de­lia­mi, lub przy­bra­nych w wiel­kie pe­ru­ki, bia­łe ka­mi­zel­ki, wstę­gi sze­ro­kie i fra­ki ha­fto­wa­ne, zlo­tem, we­so­ło się przed­sta­wia­ła mimo ciem­nych ścian i me­bli dę­bo­wych. Za­dzwo­ni­ła, ka­za­ła po­dać obiad i siadł­szy za sto­łem, wpa­try­wa­ła, się w okrą­głe, czer­wo­ne, o gru­bych ry­sach mar­so­wa­te twa­rze z pod­go­lo­ne­mi czu­pry­na­mi, prze­no­sząc wzrok ha gład­kie ob­li­cza i spi­cza­ste nosy, wy­su­wa­jąc się z poza si­wych lub bia­ły cli pe­ruk, ozdo­bio­nych har­ca­ba­mi.

– Gdy­by tak któ­ry z mo­ich przod­ków sta­rał się o mnie i gdy­bym zo­sta­ła jego żoną… – Roz­śmia­ła się nad nie­praw­do­po­do­bień­stwem przy­pusz­cze­nia.

– A jed­nak na­sze bab­ki uwa­ża­ły się za szczę­śli­we, gdy któ­ry z tych ru­ba­chów uśmiech­nął się do nich, po­wie­dział kon­cept, że aż ru­mień­ce na twa­rzach ich wy­pie­kał…

Przy­nie­sio­no wazę – my­śli zwró­ci­ły się do ta­le­rza i gó­rą­cej zupy.

– Gdy­by nie moja od­wa­ga i przy­tom­ność umy­słu, coby ze mną w tej chwi­li było – dreszcz ją prze­szedł, usi­ło­wa­ła od­pę­dzić od sie­bie po­nu­re wspo­mnie­nie. Nie mo­gła jed­nak za­po­mnieć o nie­bez­pie­czeń­stwie – po­smut­nia­ła.

– Ży­cie na­sze za­wi­sło od usu­nię­cia się paru gru­dek zie­mi z pod ko­pyt ko­nia… i czyż war­to tyle się trosz­czyć o przy­szłość, zbie­rać, oszczę­dzać, bo­ga­cić się. Tyle lat za­bie­gów i cięż­kiej pra­cy – jed­na chwi­la krót­ka, jak cię­cie no­ży­czek i wszyst­ko skoń­czo­ne.

Fi­lo­zo­ficz­ne re­flek­syę roz­wi­ja­ły się szyb­ko przy ka­pło­nie kru­chym, wy­bor­nie upie­czo­nym i kom­pu­cie z wi­śni. Po smacz­nym obie­dzie po­przy­się­gła, so­bie mało się zaj­mo­wać do­cze­sne­mi do­bra­mi, na­wet nie dbać o nie wca­le, nie mę­czyć się pro­zą ży­cia i nie zwra­cać na nią uwa­gi. Prze­szła do swe­go po­ko­ju, po­ło­ży­ła się na oto – man­ce, wzię­ła do ręki świe­że dzien­ni­ki, wpa­try­wa­ła się w Sze­re­gi czar­nych li­ter i w dal­szym cią­gu snu­ła pe­sy­mi­stycz­ne ob­ra­zy.

– Pani przy­sła­ła do­wie­dzieć się o pa­nien­kę – ode­zwał się przez drzwi słu­żą­cy – i pro­si pa­nien­kę do sie­bie. Jest na Kli­siów­ce.

– Każ za­prządz do wo­lan­ta len­ce – dala roz­kaz.

Za nie­dłu­gą chwi­lę za­tur­ko­ta­ło na dzie­dziń­cu. Mło­dziut­ki chło­piec ubra­ny po strze­lec­ka, sie­dział na koź­le, umiesz­czo­nym na niz­kiem pu­dle zgrab­ne­go wo­lan­ta. Małe ko­ni­ki do­brze od­ży­wio­ne nie­cier­pli­wie ude­rza­ły ko­py­ta­mi o ka­my­ki żwi­ru.

Dziew­czy­na nie mia­ła ocho­ty ru­szyć się z miej­sca, była zmę­czo­na, sen­na, roz­ma­rzo­na. I gdy­by nie mat­ka, zo­sta­ła­by z pew­no­ścią w po­ko­ju.

– Po­czci­we mat­czy­sko – my­śla­ła z do­bro­tli­wym uśmie­chem – po­rzu­ci­ło­by psze­ni­cę, lu­dzi, ster­ty i wy­stra­szo­ne przy­bie­gło­by do mnie.

W imię po­świę­ce­nia po­wsta­ła. W przed po­kó­ju cze­kał słu­żą­cy, trzy­ma­jąc rę­ka­wicz­ki i bat. Chło­piec sie­dzą­cy na koź­le po­dał jej lej­ce. Świst bata prze­ciął po­wie­trze. Prze­stra­szo­ne ko­ni­ki, gry­ząc wę­dzi­dła sko­czy­ły. Sza­la­ły­by, lecz sil­na ręka dziew­czy­ny trzy­ma­ła na wo­dzy. Na wzgó­rek wy­pa­dły ga­lo­pem, za­trzy­ma­ne w porę, po­wo­li sta­cza­ły się w do­li­nę.

Zda­le­ka sły­chać było śpie­wy żni­wia­rek, na­wo­ły­wa­nia pa­rob­ków i bas Swi­stal­skie­go. Ko­ni­ki za­rża­ły ra­do­śnie, od­po­wie­dzia­ły im for­nal­ki sto­ją­ce na ła­nie. Dziew­czy­na nie­cier­pli­wie wstrzą­snę­ła lej­ca­mi, ko­ni­ki sko­czy­ły na­przód. I ją opa­no­wa­ła go­rącz­ka czy­nu, dzia­łal­no­ści, pra­cy. Ra­da­by uchwy­cić sierp, snop­ki po­da­wać, zmę­czyć się, coś ro­bić i re­zul­ta­ty wła­sne­mi ocza­mi oglą­dać.

– Gdy­by mi mama od­da­ła go­spo­dar­stwo – po­my­śla­ła, stro­jąc po­waż­ną min­kę. – Nie odda. I to wszyst­ko dla­te­go, aby mieć wię­cej o ty­siąc zło­tych do­cho­du. I dla nich mar­no­wać ży­cie?

Nie mia­ła cza­su na dal­sze roz­my­śla­nia. Mat­ka; zbli­ża­ła się do niej, tuż za nią szedł Świ­stal­ski, siwy, i czer­wo­ny, z wą­sem zwie­szo­nym na dół. Dziew­czę­ta z przo­dow­ni­cą na cze­le za­cho­dzi­ły na za­gon, uśmie­cha­ły się do pa­nien­ki i wi­ta­ły ją gło­śne­mi po­zdro­wie­nia­mi. Były z niej dum­ne, z jej dziel­no­ści i ener­gii.

– Zo­siu, na Boga, gdy się do­rwiesz sio­dła, sza­le­jesz bez upa­mię­ta­nia, Cze­ka­łam, tę­sk­ni­łam i ba­łam się o cie­bie… Pa­nie Świ­stal­ski – zwró­ci­ła się do eko­no­ma – pa­rob­cy się nie spie­szą, a desz­czu tyl­ko co nie wi­dać.

– Cze­góż tam sto­isz je­den z dru­gim – krzyk­nął Świ­stal­ski, i zwró­cił się do fur wy­ła­do­wa­nych snop­ka­mi.:

– Ma­mu­siu, sia­daj tu przy mnie i od­pocz­nij prze­cie.

– Nóg już nie czu­ję – od­po­wie­dzia­ła mat­ka, i cięż­ko wes­tchnąw­szy, usia­dła obok cór­ki.

– Na cóż to wszyst­ko, dro­ga mamo. Czy Świ­stal­ski nie dał­by so­bie rady?

Mat­ka po­pa­trzy­ła na cór­kę li­to­ści­wie.

– Rzuć tyl­ko okiem: co za łan psze­ni­cy po­ło­żył się dziś pod sier­pem, a lu­dzi za­le­d­wo ośm­dzie­siąt. Gdy­by mnie tu nie było, po­ło­wy­by tego nie zro­bi­li. Świ­stal­ski do­bry ga­du­ła,

– Przy­pusz­czam, żeby po­ło­wę tego zro­bi­li. Czyż mało mamy? Po­ło­wa wy­star­czy­ła­by nam wy­bor­nie.

– Dziec­ko je­steś – od­po­wie­dzia­ła mat­ka.

– Już nie­ste­ty peł­no­let­nie.

– Ależ dla sa­mej mo­ral­no­ści na­le­ży pil­no­wać, aby le­ni­stwo nie opa­no­wa­ło lu­dzi. Pod­jedź, pro­szę cię, do tej gro­mad­ki lu­dzi na dru­giej stro­nie łanu. Koń­czą i skoń­czyć nie mogą.

– Po­ja­dę, dro­ga mamo, lecz pod jed­nym wa­run­kiem.

– Do­my­ślam się – od­po­wie­dzia­ła ła­god­nie mat­ka.

– Dzień taki dłu­gi, upał nie­zno­śny… Po­chy­le­ni cały dzień z sier­pem w ręku, nie­chże so­bie choć chwi­lę od­pocz­ną. I oni mają pra­wo do odro­bi­ny przy­jem­no­ści.

– Przy­jem­ność ich i na­sza za­sa­dza się na speł­nia­niu obo­wiąz­ków.

Dziew­czę się uśmiech­nę­ło. Mat­ka, wi­dząc uśmiech, wzru­szy­ła gło­wą, chcia­ła coś po­wie­dzieć, lecz po­prze­sta­ła na zna­czą­cem spoj­rze­niu.

Ko­ni­ki par­ska­jąc, po­su­wa­ły się zwol­na na­przód. Ścierń pod ich ko­py­ta­mi sze­le­ścia­ła, ka­bry­olet po mięk­kiej zie­mi prze­su­wał się ci­cho. Dziew­czę za­wró­ci­ło na miej­scu, ja­dąc stę­po obok wy­cią­gnię­te­go sze­re­gu żni­wia­rzy. Dziew­czę­ta z sier­pa­mi w rę­kach przy­bie­ga­ły do swej pa­nien­ki, wi­ta­jąc ją, ca­ło­wa­ły w rękę z uśmie­chem sym­pa­tyi i od­cie­niem po­ufa­ło­ści. Roz­ma­wia­ła z nie­mi we­so­ło i swo­bod­nie. Mat­kę cie­szy­ła sym­pa­tya, oka­zy­wa­na przez lud jej cór­ce. Na dnie jej ser­ca kry­ła się dla nie­go wdzięcz­ność. Nie mo­gła jed­nak prze­zwy­cię­żyć swej go­spo­dar­czej na­mięt­no­ści i za­czę­ła wy­ma­wiać dziew­czę­tom po­wol­ność w pra­cy.

– Za­go­ny ta­kie sze­ro­kie, a zbo­że tak gę­ste – bro­ni­ła ich Zo­sia,

– Praw­da, świę­ta praw­da, ja­sna pa­nien­ko – za­wo­ła­ły we­so­ło. – Nikt się nad nami nie uli­tu­je – ino jed­na na­sza pa­nien­ka.

Po­lo­wy sto­ją­cy z boku, przy­świad­czał pa­nien­ce uśmie­chem i mru­ga­niem oczu. Mat­ka zo­sta­ią po­ko­na­ną.

– Moje dro­gie, po­spie­szaj­cie, deszcz wisi – zdo­ła­ła za­le­d­wo za­wo­łać, gdyż ko­ni­ki umyśl­nie ude­rzo­ne przez Zo­się lej­ca­mi, po­szły do­brym kłu­sem.

– Zo­siu, czy cię to nie cie­szy, łany psze­ni­cy jed­ne po dru­gich kła­dą się. Sto kóp na ła­nie.

– Cie­szy­ło mnie, gdy wscho­dzi­ła, roz­wi­ja­ła się, ro­sła. Te­raz, dro­ga mamo, spra­wia­my jej po­grzeb.

Po­grze­by, w ja­kiej­kol­wiek for­mie, nie są we­so­łe dla tych, co żyją. Co in­ne­go umar­li – psze­ni­ca, już nie drży przed ża­rem słoń­ca, nie tę­sk­ni za desz­czem, nie boi się gra­du i burz – szczę­śli­wa!

– Zo­siu, Zo­siu, co też ty nie wy­ga­du­jesz. Ja­kie się to dzi­wac­twa za­czy­na­ją roić w twej głów­ce. My­śląc o to­bie, za­czy­nam się bać i po­wiem ci praw­dę, oskar­żam się za moją sła­bość dla cie­bie. Na­le­ża­ło cię in­a­czej pro­wa­dzić.

– Ma­mu­siu nie ża­łuj. Masz córę, któ­ra cię ko­cha i szcze­rze mó­wiąc, nie zła z niej dziew­czy­na. – Prze­chy­li­ła się z fi­lu­ter­nym uśmie­chem ku mat­ce, ca­łu­jąc jej ru­mia­ną za­okrą­glo­ną twarz. Mat­ka ob­ję­ła ją w pół i przy­tu­li­ła do sie­bie.

– Mar­twisz mnie i za­smu­casz – po­wie­dzia­ła, si­ląc się na po­wa­gę. Nad­biegł Świ­stal­ski.

Roz­mo­wa wpa­dła na tory go­spo­dar­stwa, co­dzien­nych za­bie­gów i trosk. Dziew­czę wpa­try­wa­ło się w za­cho­dzą­ce słoń­ce. W gó­rze gro­ma­dzi­ły się ciem­ne chmu­ry, ni­żej od­dzie­lo­ne od nich prze­pły­wa­ły lek­kie jak gaza ob­łocz­ki, oró­żo­wio­ne pro­mie­nia­mi słoń­ca, Zja­wi­sko było ory­gi­nal­ne, po­cią­ga­ją­ce nie­zwy­kło­ścią i cza­rem pięk­no­ści.

– Wspa­nia­ła gra świa­tła i cie­ni – szep­nę­ła dziew­czy­na. – Wiel­ki ma­je­stat przy­ro­dy, wszyst­ko to dla nas. Pięk­ność jej ma nas za­chwy­cać, upa­jać, uszla­chet­niać. Dla­cze­góż ja… jed­na na stu zgro­ma­dzo­nych tu­taj lu­dzi, roz­ko­szu­ję się temi po­wa­ba­mi i za­chwy­cam tym ma­je­sta­tem.

– Pa­nie Świ­stal­ski – zwró­ci­ła się do eko­no­ma – patrz pan, co za cuda roz­ta­cza przed nami przy­ro­da, jaki wspa­nia­ły za­chód.

– A to wszyst­ko na deszcz pa­nien­ko. Po­trzeb­ny nam jak dziu­ra w mo­ście. Pięć­dzie­siąt kóp nie­zwią­za­nej psze­ni­cy

Mat­ka wes­tchnę­ła. Dziew­czę się uśmiech­nę­ło

– Śmiej się pa­nien­ka, lecz je­że­li desz­czu nie bę­dzie, ha, to już ze mnie z prze­pro­sze­niem wiel­ki osioł.

– Zda­je się, że tyl­ko prze­le­ci, praw­da? – po­cie­sza­ła się mat­ka. – Przyj­dzie wiatr i roz­pę­dzi chmu­ry. Już go na­wet mamy.

Za­szu­miał w le­sie, jęk­nął ża­ło­śnie na polu, a był zim­ny i prze­ni­kli­wy. Dziew­czę prze­szedł dreszcz.

– Mamo, wra­caj­my! – za­wo­ła­ła. – Pa­nie Świ­stal­ski, sia­daj na ko­zio­łek.

– Ja miał­bym sia­dać, kie­dy mnie tu naj­wię­cej po­trze­ba.

– Do wi­dze­nia! – za­wo­ła­ło dziew­czę – świ­snę­ło ba­tem. Ko­ni­ki po­ga­lo­po­wa­ły do dro­gi.

– Przy­lep­ka dziew­czy­na – szep­nął Swi­stal­ski, pa­trząc z za­do­wo­le­niem za od­jeż­dża­ją­cą. Bo to i do­bra, oga­da­na, przy­stęp­na. A jak po­wo­zi, jak na ko­niu sa­dzi…

Praw­dę mó­wił Swi­stal­ski. Dziew­czy­na za­im­po­no­wa­ła­by sztu­ką po­wo­że­nia na Po­lach Eli­zej­skich w Pa­ry­żu. Ko­ni­ki bie­gły wy­cią­gnię­tym kłu­sem, pro­wa­dzo­ne sil­nie i rów­no. Za­trzy­my­wa­ne na każ­dym mo­ście, omi­ja­ły wy­bo­je, skrę­ca­ły zgrab­nie, za­ta­cza­jąc jak naj­więk­sze luki.

Wiatr hu­czał, ciem­ne chmu­ry z poza szczy­tów czar­nych gór wy­do­by­wa­ły się na ho­ry­zont, po­dob­ne do ar­mii ol­brzy­mów zbi­tych w ko­lum­ny. Bły­ska­wi­ce oświe­ca­ły im dro­gę, zie­mia zda­wa­ło się że ję­czy – ko­ni­ki ucie­ka­ły, mat­ka szep­ta­ła pa­cierz, Zo­się prze­cho­dzi­ły dresz­cze i gło­wa cię­ży­ła.

– Mamo, idzie­my na wy­ści­gi z desz­czem. Patrz, guni nas za­wzię­cie – obej­mij mnie wpół – ucie­ka­my. Pod­nio­sła bat, ko­nie sko­czy­ły ga­lo­pa.

– Zo­siu, Zo­siu! – wo­ła­ła mat­ka, tu­ląc się do dziew­czy­ny – nie sza­lej, ja się boję…

Zdy­sza­ne ko­ni­ki wpa­dły na dzie­dzi­niec, zwol­ni­ły pod górę i sta­nę­ły przed gan­kiem. Deszcz wiel­kie­mi kro­pla­mi w sze­ro­kich od­stę­pach za­czął pa­dać na spie­czo­ną zie­mię i ka­mien­ne scho­dy, zna­cząc swe śla­dy du­że­mi pla­ma­mi. Dziew­czę po­da­ło rękę mat­ce. Za­le­d­wo zdo­ła­ły przejść na we­ran­dę, bły­ska­wi­ca prze­bie­gła cały ho­ry­zont nie­ba ogni­stą smu­gą, jed­no­cze­śnie z grzmo­tem pio­run ude­rzył tak bli­sko, że szy­by w oknach za­brzę­cza­ły. Ser­ce na chwi­lę za­mar­ło w pier­siach mat­ki.

– Ma­nio, wal­ka ży­wio­łów, groź­by nie­ba, bu­rza, za­chwy­ca­ją mnie i orzeź­wia­ją – zo­sta­nę tu.

– Zo­siu! – za­wo­ła­ła mat­ka, po­chwy­ci­ła dziew­czę w pół, otwo­rzy­ła gwał­tow­nie drzwi i siłą wpro­wa­dzi­ła do po­ko­ju.

– Na sza­leń­stwa nie po­zwo­lę – po­wtó­rzy­ła, z mocą i ener­gią, si­ląc się na ton gło­su sta­now­czy i roz­ka­zu­ją­cy.

– Ależ ma­mu­siu, któż z nas od­gad­nie ka­prys pio­ru­nu, dziw­ne są jego dro­gi.

– Moja ko­cha­na, wo­bec ta­kich okrop­no­ści, jak bu­rza i pio­ru­ny, daj po­kój fi­lo­zo­fii.

Dziew­czy­na z uśmie­chem na ustach uści­snę­ła mat­kę.

– Bądź­my spo­koj­ne – mó­wi­ła piesz­czo­tli­wie – fi­lo­zo­fia pio­ru­nów nie spro­wa­dza.

– Zo­sien­ko, po­wiem ci praw­dę – ty je­steś inną od wszyst­kich pa­nien, ja­kie zna­łam.

– I to ma­nię prze­ra­ża?

– Boję się o cie­bie, a so­bie wy­rzu­ca­ni, że – że…

– Że nie przy­szłam na świat męż­czy­zną? Nie wy­rzu­caj so­bie, ja je­stem za­do­wo­lo­ną, że je­stem cór­ką tej a nie in­nej mat­ki. Je­że­li mi cza­sem przy­kro, to z żalu, że nie mam bra­ta. Ma­mie syn, a mnie bra­ci­szek przy­dał­by się.

Mat­ka uśmiech­nę­ła się i wes­tchnę­ła. Deszcz nie­sio­ny na fa­lach wia­tru ude­rzał o szy­by okien z gwał­tow­no­ścią. Na spa­dzi­sto­ściach dzie­dziń­ca woda… stru­mie­nia­mi pły­nę­ła.

– Psze­ni­ca, na­sza psze­ni­ca – szep­ta­ła, pa­trząc przez okno.

Na mło­de dziew­czę bu­rza wi­docz­nie oży­wia­ją­cy wpływ wy­wie­ra­ła. Oczy jej błysz­cza­ły, usta ukła­da­ły się do uśmie­chu, oży­wio­na cho­dzi­ła po du­żej sali. Z po­ru­sza­ją­cych się ust i sku­pio­nej uwa­gi wi­dać było, że my­śli jej snu­ją się szyb­ko. Ru­mień­ce lek­ko oró­żo­wi­ły bla­do-śnia­da­wą jej twarz, wsku­tek wy­wo­ła­nych wzru­szeń.

Mat­ka, od­da­na spe­cy­al­nie psze­ni­cy, wy­szła wy­da­wać roz­ka­zy. Dziew­czy­na, wy­cią­ga­jąc w górę ręce, za­wo­ła­ła gło­śno:

– Ja chcę żyć, wal­czyć, cier­pieć, ko… nie śmia­ła do­koń­czyć.

Chmu­ry pę­dzo­ne wi­chrem ule­cia­ły na pół­noc, deszcz się zmniej­szał i wiatr cichł, błę­kit wy­glą­dał z poza bia­łych wy­pła­ka­nych chmur, gwiaz­dy jed­na po dru­giej za­pa­la­ły się srebr­nem, ta­jem­ni­czem świa­tłem. Dziew­czę otwo­rzy­ło okno, po­wie­trze prze­sy­co­ne wil­go­cią i za­pa­chem kwia­tów wy­peł­ni­ło po­kój.

W rogu stał otwar­ty for­te­pian, wzrok dziew­czy­ny za­trzy­mał się na nim, myśl jak bły­ska­wi­ca po­pchnę­ła ją. Sia­dła, ręka ma­chi­nal­nie prze­su­nę­ła się po kla­wi­szach, pod­nio­sła w górę gło­wę, oczy utkwi­ła w błę­ki­ty, i za­czę­ła grać pre­lu­dium Cho­pi­na. Nie skoń­czy­ła go. Fan­ta­zya i nie­okre­ślo­ne pra­gnie­nia du­szy, ka­za­ły jej wy­snu­wać z ser­ca i mó­zgu pieśń skar­gi i tę­sk­no­ty… Im­pro­wi­zo­wa­ła, in­stru­ment ję­czał ża­lem, lub roz­brzmie­wał ury­wa­ne­mi to­na­mi na pół dzi­kiej we­so­ło­ści. Prze­sta­ła, i chmur­na, nie­za­do­wo­lo­na z sie­bie, ode­szła.

– Nie dość jest czuć, my­śleć, ro­zu­mieć, lecz aby coś stwo­rzyć, trze­ba mieć for­mę. Świat się ob­ja­wia tyl­ko w for­mie. Co kogo ob­cho­dzi, ja­kie na dnie ser­ca lub w czasz­ce ludz­kiej Od­by­wa­ją się dra­ma­ty. Chcę for­my i to tyl­ko pięk­nej for­my.

Sta­nę­ła przy oknie i smut­na, za­my­ślo­na, wpa­try­wa­ła się w bia­łe mgły, otu­la­ją­ce sta­re lipy, świa­teł­ka mi­go­cą­ce na skło­nie wid­no­krę­gu i księ­życ wy­nu­rza­ją­cy się z poza wzgórz, okry­tych ciem­ne­mi świer­ka­mi zbi­te­mi w ciem­ną ta­jem­ni­czą masę.

– Któż się pyta, co się dzie­je w ło­nie zie­mi, ja­kie się wal­ki od­by­wa­ją w jej two­rach. My szu­ka­my tyl­ko for­my i przez nią je­dy­nie ro­zu­mie­my świat. For­ma jest pięk­no­ścią – wszyst­kiem. Bied­ni ci, któ­rzy ją poj­mu­ją, a two­rzyć nie mogą. Bied­ne my ła­bę­dzie z oło­wia­ne­mi skrzy­dła­mi. Wol­no nam za­le­d­wie śle­dzić wzro­kiem lot or­łów, szy­bu­ją­cych w błę­ki­tach.

Ta for­ma wy­ra­że­nia po­do­ba­ła się dziew­czy­nie, bo ją po­wtó­rzy­ła pół­gło­sem. Myśl, jak cień nie­okre­ślo­ny i nie­uchwyt­ny, prze­su­nę­ła się po jej gło­wie nie­zna­ne­mi pra­gnie­nia­mi. Nie ujaw­ni­ła się wy­raź­nie i nie­do­koń­czo­na zgi­nę­ła w na­tło­ku wra­żeń.

– Cze­go ja chcę od świa­ta, lu­dzi i od sie­bie sa­mej? Cze­go ten świat cały chce ode­mnie? – Dreszcz ją prze­szedł – chłód nocy wstrzą­snął jej or­ga­ni­zmem.

– Śmier­ci – od­po­wie­dzia­ła po­waż­nie. – Two­rzyć i za­bi­jać, to jego za­da­nie. – Gło­wa jej za­cią­ży­ła, puls przy­spie­sza­jąc bieg, ude­rzał co­raz sil­niej, nogi za­czę­ły cię­żyć. Opa­no­wał ją nie­zna­ny jej do­tąd strach, szyb­ko prze­szła do swe­go po­ko­ju i nie chcąc stra­szyć mat­ki, po­ło­ży­ła się po­ci­chu.

– Oto, na czem się koń­czą na­sze bo­ha­ter­stwa i wy­sko­ki ener­gii, na­sze zu­chwal­stwa i wy­po­wia­da­nie woj­ny zim­nej wo­dzie i na­sze­mu or­ga­ni­zmo­wi.

Za­dzwo­ni­ła, po­le­ci­ła po­wie­dzieć do­bra­noc mat­ce, zga­si­ła świe­cę i pra­gnę­ła usnąć. Szu­my po­wsta­ły w jej gło­wie, pul­sa na skro­niach biły, cia­ło roz­pa­la­ło się, my­śli cha­otycz­ne, prze­ra­ża­ją­ce wy­twa­rza­ły się w jej mó­zgu. Pra­gną­ła je roz­pę­dzić, wal­czyć z nie­mi. Nie ustą­po­wa­ły, prze­twa­rza­jąc się w po­twor­ne ob­ra­zy i groź­ne wy­ra­zem twa­rze ol­brzy­mów.

Na­za­jutrz rano mat­ka wsu­nę­ła się do jej po­ko­ju. Dziew­czę uda­ło że śpi, nie chcąc jej stra­szyć. Wpraw­ne jed­nak oko po­zna­ło go­rącz­kę na spie­czo­nych ustach dziec­ka.

– Zo­siu – ode­zwa­ła się ci­cho, sto­jąc z za­ła­ma­ne­mi rę­ka­mi przed łóż­kiem.

Dziew­czę otwo­rzy­ło oczy.

– Nic, nic, dro­ga ma­nio, to przej­dzie. Lek­kie prze­zię­bie­nie, nic mnie nie boli – chcia­ła ująć jej rękę i po­ca­ło­wać. Mat­ka nie po­zwo­li­ła, po­chy­li­ła się, przy­ci­ska­jąc usta swe do twa­rzy je­dy­nacz­ki, aby ukryć łzy świe­cą­ce w oczach.

– Nic się nie sza­nu­jesz, moje dziec­ko, jak gdy­byś chcia­ła na sta­rość bied­ną "mat­kę sie­ro­tą zo­sta­wić. Po­sy­łam po dok­to­ra.

– Ma­tecz­ko dro­ga, za­cze­kaj­my. Czu­ję się dużo le­piej, od­pocz­nę so­bie i wsta­nę. Je­że­li­by się dresz­cze po­wtó­rzy­ły…

– A więc je mia­łaś.

– Nie­zbyt sil­ne. Wy­pi­ję fi­li­żan­kę her­ba­ty i wsta­nę. Je­stem za­har­to­wa­na, tem wię­cej, że odzie­dzi­czy­łam zdro­wie swej mat­ki.

Mat­ka si­li­ła się na uśmiech, lecz na­próż­no.

– Chcesz więc, żeby cze­kać.

– Pro­szę, dro­ga mar­no…

Dziew­czę zo­sta­ło samo. Go­rącz­ka mi­nę­ła, osła­bie­nie za to było sil­ne, le­d­wo gło­wę mo­gła po­dźwi­gnąć, noc­ne wi­dzia­dła zni­kły. Cie­szy­ło ją słoń­ce świe­cą­ce i od­głos, po­wsta­ją­cy z ude­rzeń prę­ci­ków roz­pię­te­go na mu­rze wina o szy­by okien. Cie­szy­ło ją ży­cie roz­bu­dza­ją­ce się do­ko­ła niej, pra­gnę­ła żyć.

Tym­cza­sem w gar­de­ro­bie od­by­wa­ła się wiel­ka i ta­jem­ni­cza na­ra­da. Świ­stal­ski przy­pro­wa­dził ze sobą jed­ne­go z go­spo­da­rzy, miesz­ka­ją­cych nad rzecz­ką, i go­spo­dy­nią z poza rze­ki świą­tecz­nie ubra­ną. Go­spo­darz opo­wia­dał, jak się pa­nien­ka to­pi­ła, a go­spo­dy­ni mó­wi­ła o wiel­kim ogniu na ko­mi­nie i o pa­nien­ce, co "le­ża­ła, u niej pod pie­rzy­ną bez bliz­ko pół dnia". Obo­je pro­si­li, aby ich star­sza pani nie wy­da­ła i la­men­to­wa­li, że pa­nien­ka tak uga­nia ogni­ście po po­lach, za nic ma so­bie ży­cie i Sie­roc­two mat­ki.

Pani łzy w oczach świe­ci­ły, po­le­ci­ła Świ­stal­skie­mu po­słać na­tych­miast po dok­to­ra, a po­czci­wym lu­dziom, li­tu­ją­cym się nad dolą bied­nej mat­ki, dać po pół ćwier­ci psze­ni­cy. Wró­ci­ła do cór­ki. Dziew­czę wy­pi­ło her­ba­tęi od­po­czy­wa­ło zmę­czo­ne go­rącz­ką i bez­sen­no­ścią. My­śli jej le­ni­wo prze­su­wa­ły się w ob­ra­zach po­wsze­dnie­li, w kwe­sty­ach zwy­kłych i dro­bia­zgo­wych. Mat­ka usia­dła na łóż­ku, wpa­try­wa­ła się w nią, w jej oczy smut­ne, wy­ra­zi­stą twarz i me­lan­cho­lij­ny uśmiech. Dziew­czę war­kocz ciem­nych wło­sów przy­ło­ży­ło na pier­si i za­pla­ta­ło go. Ła­god­ność i do­broć w wy­ra­zie jej ust, a sil­na, wola i ener­gia w oczach, nada­wa­ły ry­som dziew­czę­cia ory­gi­nal­ny po­wab, któ­ry szla­chet­nych po­cią­gał, a wszyst­kich zmu­szał do pew­ne­go ro­dza­ju sza­cun­ku i po­ko­ry. Na myśl, że mo­gła stra­cić uko­cha­ne dzie­cię, ser­ce mat­czy­ne ści­ska­ło się tak dłu­go, póki łez nie wy­do­by­ło z oczu.

– Ma­mu­siu, i zno­wu łzy. Pła­czesz, gdy je­stem cho­ra i, łzy wy­le­wasz, gdy mi jest le­piej. My je­dy­nacz­ki dużo mamy kło­po­tu z na­sze­mi mat­ka­mi. Tak są roz­piesz­czo­ne, że trud­no so­bie dać z nie­mi radę. – Ob­ję­ła mat­kę za szy­ją – po­ca­ło­wa­ła i tu­li­ła się do niej.

– Cóż się dzie­je z na­szą psze­ni­cą? – za­gad­nę­ła, wie­dząc do­brze, że to jest przed­miot, któ­ry mat­kę roz­na­mięt­nia i po­chła­nia całą jej uwa­gę.

Do­my­śli­ła się pod­stę­pu cór­ki.

– Ej ty fi­lut­ko – mó­wi­ła żar­to­bli­wie – chcesz mnie zjed­nać i roz­bro­ić – lecz za­po­mi­na­jąc o pod­stę­pie, opo­wia­da­ła o snop­kach, któ­re ka­za­ła po­roz­sta­wiać, aby je wiatr prze­su­szył – i o lu­dziach przy­by­łych z pod Thro­sna do żni­wa. Ubo­le­wa­ła trosz­kę, że Świ­stal­ski sam nie da so­bie rady, lecz za­ra­zem oświad­czy­ła, że na­wet na jed­nę chwi­lę nie wy­je­dzie w pole i nie opu­ści cho­rej. Na­próż­no dziew­czę ją pro­si­ło – nie ule­gła. Za to ku­ry­erzy, w po­sta­ci chłop­ca od koni, lo­ka­ja i mło­de­go kuch­ty, pę­dzi­li na plac boju i wra­ca­li z ra­por­ta­mi od głów­no­do­wo­dzą­ce­go.

– Wszyst­ko do­brze, zro­bi się, co po­trze­ba… Od po­łu­dnia psze­ni­cę wią­że­my… Pięk­na – jak zło­to, cięż­ka jak ołów. Niech ja­sna pani bę­dzie spo­koj­na.

I, ja­sna pani, po­wta­rza­jąc my­śli: pięk­na jak zło­to, cięż­ka jak ołów, uśmie­cha­ła się. Du­sza jej rwa­ła się do tej zło­tej, lecz mu­sia­ła zo­stać. Dziec­ko – dok­tor – przy­ku­wa­li ją do miej­sca.

Z okna dwo­ru zda­le­ka na dro­dze do mia­sta zo­ba­czy­ła wó­zek, parę koni i bia­ły o wiel­kich skrzy­dłach ka­pe­lusz. Wy­bie­gła do par­ku: z al­ta­ny, wznie­sio­nej na wzgó­rzu, da­wa­ła zna­ki woź­ni­cy, aby sta­nął. Dok­tór zsiadł z wóz­ka i kład­ką rzu­co­ną przez rów po­wo­li, ostroż­nie, su­wa­jąc no­ga­mi do­stał się do par­ku. Ko­nie od­je­cha­ły pro­sto do staj­ni.

– Nie­bez­pie­czeń­stwa wi­docz­nie nie ma – ode­zwał się we­so­ło esku­lap – je­że­li pa­nią aż tak da­le­ko od łóż­ka cho­rej spo­ty­kam.

– Nie­ma dziś, ale może być ju­tro, po­ju­trze – od­rze­kła smut­no.

Dok­tór sta­nął, wpa­tru­jąc się po­waż­nie w prze­ra­żo­ną.

– Mam za­pi­sać re­cep­tę prze­ciw nie­bez­pie­czeń­stwu, któ­re może na­stą­pi ju­tro. – Esku­lap zro­bił minę nad­zwy­czaj zdzi­wio­ną. Dol­ną war­gę wy­su­nął na­przód, brwi ścią­gnął.

Po­daj mi pan ra­mię i bądź cier­pli­wy…

Wy­ko­nał po­le­ce­nie z god­no­ścią. Prze­szli parę kro­ków w mil­cze­niu. Mat­ka po­rząd­ku­jąc my­śli, przy­go­to­wy­wa­ła się do tre­ści­we­go opo­wia­da­nia, esku­lap strzy­gi zlek­ka usza­mi, po­sia­dał bo­wiem tę ata­wi­stycz­ną zdol­ność i był z niej za­do­wo­lo­ny.

– Sia­daj­my – wska­za­ła na dar­nio­wą ka­nap­kę.

– Sia­daj­my – od­rzekł, uszy jego co­raz szyb­ciej strzy­gły. Była to ozna­ka, że cie­ka­wość do­szła do kul­mi­na­cyj­ne­go punk­tu.

– Dok­to­rze, ra­tuj nie­szczę­śli­wą mat­kę.

– Dok­tór i ksiądz po­win­ni mieć jed­nę przy­się­gę na ta­jem­ni­cę.

– Nie jest to żad­na ta­jem­ni­ca.

Uszy esku­la­pa zno­wuż za­czę­ły strzydz, siwe, małe oczy świ­dro­wa­ły. Nie­cier­pli­wił­by się gło­śno, gdy­by nie po­wa­ga. Ta jed­na sta­ła na stra­ży jego god­no­ści i wy­so­kie­go po­wo­ła­nia.

Po­wo­li, do­bie­ra­jąc wy­ra­żeń i zwro­tów, mat­ka opo­wie­dzia­ła wczo­raj­szy wy­pa­dek je­dy­nacz­ki na rze­ce i go­rącz­kę prze­by­tą w nocy.

– Jej eks­cen­trycz­ność prze­ra­ża mnie – koń­czy­ła. – Ona in­a­czej my­śli, ani­że­li wszyst­kie ko­bie­ty, in­a­czej mówi i in­a­czej po­stę­pu­je.

– Na go­rącz­kę – za­brał głos esku­lap – mamy chi­ni­nę, lecz na eks­cen­trycz­ność, da­ruj do­bro­dziej­ka, nie ma w ap­te­ce środ­ka. Ra­dzić jed­nak moż­na…

– A więc radź kon­sy­lia­rzu.

– Róż­ne są ro­dza­je eks­cen­trycz­ność!, a za­tem i róż­ne środ­ki le­cze­nia. U ko­biet szcze­gól­niej, hi­ste­rya bra­na zwy­kle bywa za eks­cen­trycz­ność.

Za­nie­po­ko­jo­na ko­bie­ta wpa­try­wa­ła się w na­sro­żo­ną po­wa­gą twarz esku­la­pa.

– W tym jed­nak wy­pad­ku – mó­wił da­lej – po­wo­dem eks­cen­trycz­no­ści, po­dług mego zda­nia, jest sa­mot­ność. W oko­li­cy na­szej pan­na Zo­fia nie ma ró­wien – ni­czek, z któ­re­mi mo­gła­by żyć w przy­jaź­ni. Z na­sze­mi sę­dzian­ka­mi – pan­ny przy­stoj­ne i do­brze wy­cho­wa­ne, ary­sto­kra­cya nie po­zwa­la się przy­jaź­nić.

– Ależ kon­sy­lia­rzu…

– Fakt jest fak­tem, i to się za­prze­czyć nie da. Bo cóż­by mo­gło być in­ne­go?… A może to przy­szła pol­ska pani Sand – za­wo­łał, dum­ny z od­kry­cia.

– Nie ży­czę so­bie tego. To była awan­tur­ni­ca.

– Daj­no pani do­bro­dziej­ka spo­kój. Co to o tej ko­bie­cie było ha­ła­su w Eu­ro­pie. Ja sam gdy by­łem mło­dy, czy­ta­łem dwa jej ro­man­se. Nie­chno­by do tego przy­szło, by­ła­by wiel­ka sła­wa na całą Pol­skę.

– A jed­nak nie ży­czę so­bie tego – szep­nę­ła. – Ko­bie­ty-au­tor­ki nie są szczę­śli­we.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia, pod­czas któ­rej esku­lap wzmac­niał swo­ją po­wa­gę i ukła­dał pla­ny.

– Pani do­bro­dziej­ko – za­czął – myl­ne jest mnie­ma­nie, ja­ko­by dok­tór le­czył tyl­ko cia­ło, a ksiądz du­szę. Dok­tór ma tę wyż­szość, że łą­czy w ca­łość jed­no z dru­giem.

Mat­ka Zosi mi­mo­wol­nie ko­rzy­ła się przed po­wa­gą i wyż­szo­ścią dok­tor­ską. Na­sta­ła ci­sza,

– A więc? – zdo­by­ła się na za­py­ta­nie.

– Czy pani wie­rzysz w moją przy­jaźń i naj­żyw­szą życz­li­wość?…

– Ależ wie­rzę – za­wo­ła­ła nie­spo­koj­na – zna­my się od tak daw­na.

Esku­lap po­ca­ło­wał ją w rękę i ode­tchnąw­szy głę­bo­ko – za­czął.

– W wy­cho­wa­niu wo­gó­le, a przedew­szyst­kiem w wy­cho­wa­niu ko­bie­ty, ręka i ro­zum męż­czy­zny od­gry­wa­ją wiel­kie role i że tak po­wiem, są nie­zbęd­ne.

– Wiem do cze­go za­mie­rzasz, ko­cha­ny dok­to­rze, i ra­da­bym od­dać losy mej cór­ki w ręce szla­chet­ne­go czło­wie­ka. Lecz cóż? Zo­sia do tej chwi­li nie ma ocho­ty iść za mąż.

– A jed­nak mąż, przy­się­gam pani, je­dy­ne le­kar­stwo na eks­cen­trycz­ność u mło­dych i bo­ga­tych osób. Wła­sny dom, cel ży­cia – dzie­ci i oba­wa o nie…

Mat­ka Zosi uśmiech­nę­ła się ła­god­nie.

– Nie zdra­dza naj­mniej­sze­go w tym kie­run­ku uspo­so­bie­nia – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Żad­na mło­da oso­ba nic nie zdra­dza, póki się nie za­ko­cha, a nie ma ocho­ty, póki się kto od­po­wied­ni nie tra­fi. I któż się ma tra­fić w oko­li­cy tak za­ka­za­nej? Mło­dy Za­rę­ba skoń­czył sześć klas i to re­al­nych. Je­den tyl­ko z pa­ten­tem uni­wer­sy­tec­kim. Pod wzglę­dem lu­dzi – pust­ka. W ta­kiej pu­sty­ni nie dzi­wię się pan­nie Zo­fii, że nie chce szu­kać – czło­wie­ka. Pan­na Zo­fia, oso­ba pięk­na, bo­ga­ta, 180 ty­się­cy le­żą­cej go­tów­ki w ban­ku, edu­ka­cyą otrzy­ma­ła świet­ną, ro­zum jest… To już da­ruj, pani do­bro­dziej­ka, ale ma­ry­no­wać ta­kiej oso­by na wsi, to się nie go­dzi.

Esku­lap czuł, że zro­bił wra­że­nie, i kon­tent był z sie­bie, bo nie zmie­nia­jąc po­wa­gi, nie­znacz­nie się uśmiech­nął.

Twarz do­brej ko­bie­ty po­kry­ła się ru­mień­cem. W wy­ra­że­niu dok­to­ra zro­zu­mia­ła głos opi­nii. Wy­rzu­ty su­mie­nia roz­po­czy­na­ły swą pra­cę.

– Zo­sia nie chce – od­po­wie­dzia­ła po­spiesz­nie. – Po­mi­mo mych próśb i za­klęć, przez całą zimę nie chcia­ła ani razu wy­je­chać.

– Bo to cza­sa­mi, pani do­bro­dziej­ko, dzie­ci lu­bią się po­świę­cać dla ro­dzi­ców. Je­że­li pan­na Zo­fia wie, że pani nie lu­bisz mia­sta, że się w niem nu­dzisz…

– Ależ nie wie, i w zi­mie prze­pa­dam za mia­stem. Lu­bię te­atr – to­wa­rzy­stwo.

– Po­nad te­atr i to­wa­rzy­stwo prze­kła­dasz jed­nak pani go­spo­dar­stwo. Tak utrzy­mu­je vox po­pu­li.

– Ten glos czę­sto bywa nie­spra­wie­dli­wy.

– Nie prze­czę, czę­sto jed­nak prze­czu­wa praw­dę. – Esku­lap był dum­ny z sie­bie.

Za­sko­czo­na przez esku­la­pa, ko­bie­ta nie umia­ła się bro­nić i na­resz­cie nie chcia­ła. Esku­lap czuł, że się za­ga­lo­po­wał i za­czął prze­my­śli­wać, jak­by się zręcz­nie wy­co­fać. Za­mil­kli obo­je. Ko­bie­ta pa­trza­ła smut­no przed sie­bie, esku­lap za­wsze po­waż­ny rzu­cał cie­ka­we spoj­rze­nia.

– Chcąc zba­dać do­kład­nie kwe­styą – za­czął uro­czy­ście – na­le­ży wnik­nąć do głę­bi, ra­czej do jej źró­dła. Eks­cen­trycz­ność jest pod­sta­wą, lub wy­pły­wem cha­rak­te­ru. Cha­rak­ter ura­bia się przez wy­cho­wa­nie. Na­uczy­ciel pan­ny Zo­fii, po­czci­wy Klam­rzyń­ski, był ory­gi­nał, to już nie ule­ga wąt­pli­wo­ści.

– Być może, ale Zo­sia nie chcia­ła gu­wer­nan­tek. I mia­łam­że z domu wy­da­lać czło­wie­ka, któ­ry zdro­wie ste­rał, wiesz pan w ja­kiej spra­wie – emi­gran­ta?…

– Nie prze­czę, lecz był to sta­ry en­cy­klo­pe­dy­sta.

– O tak, była to cho­dzą­ca en­cy­klo­pe­dya – po­świad­czy­ła.. – Zo­sia dużo od nie­go sko­rzy­sta­ła.

Esku­lap się uśmiech­nął. Chciał wy­tłó­ma­czyć, co to byli en­cy­klo­pe­dy­ści fran­cuz­cy, lecz się w porę cof­nął.

– Przy­tem ide­olog – mó­wił da­lej – ma­rzy­ciel, hu­ma­ni­sta, a nic w nim nie było prak­tycz­ne­go pe­da­go­ga…

– Lecz Zo­sia bar­dzo dużo od nie­go sko­rzy­sta­ła – po­wtó­rzy­ła mat­ka.

– Tak, co do ro­zu­mu, lecz co do wy­cho­wa­nia? Eks­cen­trycz­ność w ko­bie­cie… Da­ruj pani do­bro­dziej­ka, lecz sama się na nią skar­żysz. – Dok­tór chciał dać do zro­zu­mie­nia, że gdy­by on kie­ro­wał wy­cho­wa­niem mło­dej oso­by, in­a­czej­by się ono roz­wi­ja­ło…

Na­resz­cie ko­bie­ta spo­strze­gła, że Esku­lap z do­radz­cy zmie­nił się w oskar­ży­cie­la. Chcąc za­koń­czyć tę nie­ko­niecz­nie przy­jem­ną dla sie­bie dys­ku­sya, w któ­rej od­gry­wa­ła rolę oskar­żo­nej, po­wsta­ła.

– Chodź­my na­resz­cie do cho­rej. Za­po­mnie­li­śmy, że bie­dacz­ce sa­mej w łóż­ku musi się przy­krzyć.

– Ja nie za­po­mnia­łem – od­parł z po­wa­gą, i kro­cząc na­przód, uznał za po­trzeb­ne po­wtó­rzyć swój ulu­bio­ny fra­zes. – Je­stem tego zda­nia, że do­bry dok­tór po­wi­nien być rów­nież do­brym le­ka­rzem du­szy..

Cho­ra, le­żąc w łóż­ku, czy­ta­ła książ­kę. Drzwi się sze­ro­ko roz­war­ły, we­szła mat­ka, a za nią uzbro­jo­ny w po­wa­gę zła­go­dzo­ną uśmie­chem pro­tek­cyi i po­bła­ża­nia esku­lap. Zo­sia spoj­rza­ła zna­czą­co na mat­kę, marsz­cząc lek­ko brwi.

– Wie­dzio­ny prze­czu­ciem, wra­ca­jąc z Ło­pian­ki, wstę­pu­ję i do­brze tra­fi­łem – za­brał głos, na­uczo­ny przez mat­kę dok­tór. – Cho­ra z książ­ką, któ­ra mę­czy umysł i roz­draż­nia ner­wy.

– Prze­ciw­nie, jest to roz­ryw­ka ła­go­dzą­ca ner­wy.

– A więc są roz­draż­nio­ne. Źle prze­spa­na noc.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: