- W empik go
Na szerokim świecie: powieść - ebook
Na szerokim świecie: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 334 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koń ją unosił – pozwalała na to. Błonie szerokie i długie, rzeka daleko. Pochyliła się z obawy, aby jej wiatr z siodła, nie zsadził. Kapelusz nasunęła na czoło, trzymany w ręku pręcik groźnie podniosła w górę.
Przestraszone zwierzę zdawało się, że padnie z wysilenia, ziemia żałośnie pod kopytami jęczała. Pasące się zdaleka bydło podnosiło w górę łby, patrząc zadumane poważnie Ludzie pracujący w polu mówili:
– Panienka znowu szaleje. Gdyby to pani widziała, byłby lament.
– Ale ci leci chyżej wiatru – odzywają się chłopcy z zazdrością.
Koń i dziewczyna zniknęli za, gromadą białych brzóz i ciemnych świerków, tylko ziemia wciąż jęczała.
Rzeka coraz bliżej, brzegi jej strome, woda świeci osrebrzona promieniami słońca, głęboka i zimna, koń się roznamiętnia, dziewczynę strach przejmuje, mimowolnie ręką jej ściąga cugle coraz silniej, coraz energiczniej. Posłuszne zwierzę zwalnia w biegu, dziewczyna pieszczotliwie uderza go po okrytej pianą szyi. Zrozumiało pieszczoty, cugle dopomogły – z szalonego pędu przechodzi w galop i powoli sapiąc zwalnia na stępa. Piana okryła czarną sierść jego, przegięło z fantazyą szyję; dumne, łagodne – parskaniem daje znać, że przebacza szaleństwo swej pani.
Dziewczyna uśmiechała się, jakby po odniesionem zwycięztwie. Podrażnienie nerwów, wywołane możliwem niebezpieczeństwem, sprawiało jej przyjemność. Twarz jej bladą wpadającą w śniadawy odcień, okrył lekki rumieniec. Z poza odchylonych warg widać było szereg białych zębów, a w ciemnych oczach świeciły tajemni ognie.
Skierowała konie ku rzece. Po ochłonięciu z przebytych wrażeń, wyraz jej twarzy zmienił się nieznacznie, oko przygasło, usta się zacisnęły, zamyślenie i smutek opanowały jej umysł.
– Tchórz jestem – szepnęła. – Należało skoczyć z koniem do rzeki, przebyć ją wpław, walczyć ze śmiercią, zwyciężyć i stanąć dumnie na drugim brzegu.
Lecz my mniemy tylko chcieć, marzyć o niebezpieczeństwie i przed walką uciekać.
Jechała ścieżką ponad samym urwistym wysokim brzegiem. Wpatrywała się w nurty rzeki cicho płynącej nie bez wewnętrznego niepokoju, siliła się jednaki na obojętność i wyzywającą brawurę. Koń drżał z przestrachu, prowadzony jednak siłą, woli dziewczyny, musiał iść skrajem urwistego brzegu – i poszedł.
Ziemia pod kopytami konia zachwiała, się i opadła, ciągnąc za sobą w przepaść konia i dziewczynę.
Dziewczyna krzyknęła, pochwyciła ręką grzywę – woda plusnęła, rozbryzgując się. Dziewczyna, i koń zniknęły w jej nurtach. W tej jednak chwili głowa dziewczęcia i łeb konia wynurzyły się, woda ich unosiła, koń przejrzał, wiedziony instynktem zwrócił się na przeciwległy płaski brzeg; dziewczyna nerwowo zagłębiła palce w jego grzywę. Po walce cichej a rozpaczliwej koń znalazł grunt śliski i błotnisty, lecz że nogi miał zdrowe, silę, młodość i chęć do życia, wydobył się, zwrócił się na piaszczystą ławę, stanął i otrząsał się z wody.
Dziewczyna nie straciła przytomności, patrzała przerażona na przebyte niebezpieczeństwo, stromy, wysoki brzeg i wodę głęboką. Siliła się na uśmiech. Nie pozwoliły jej na to latające szczęki, dzwoniła zębami z zimna. Drżała ze strachu na całem ciele. Niebyła jeszcze w stanie zdać sobie sprawy ze swego położenia, nie wiedziała co robić, w którą stronę się zwrócić. Sama myśl o niebezpieczeństwie zapierała jej oddech w piersiach.
Koń ruszył z miejsca – oddalał się od rzeki, wyszukując wyniosłości, po których łatwo mógł przejść. Dziewcze przerażone, nieporadne, zdało się w zupełności na konia.
Od strony rzeki przeciągał wiatr, przejmując zimnem. Oglądała się dokoła, pragnęła znaleźć przytułek.
Z poza ciemnych olszyn i przytulonych do nich choin, wznosił się niebieski dym rozpędzony wiatrem. W tę stronę skręciła cugle, koń ruszył kłusem wyrobioną kołami w murawie drożyną.
Tentent konia wywabił mieszkańców chaty z izby. Matka stanęła we drzwiach, chłopiec pobiegł otworzyć wrota.
– Panienka z Karwińskiego dworu – szeptała kobieta – taka ci zmoczona…
– Matko ratujcie mnie – zawołało dziewczę, siląc się na wesołość. Sine jej wargi drżały z zimna, palce zesztywniały.
Chłopiec ujął konia za cugle, dziewczyna zeskoczyła, odetchnęła głęboko i nie zważając na zdziwienie kobiety, wbiegła do izby.
– Róbcie ogień na kominie z suchych gałęzi i słomy – wielki, wspaniały, prędko – prędko….
– A to ci się jasna panienka skąpała.
– Tonęłam, moja matko – powiedziała z dumą – a teraz pragnę się wysuszyć i zagrzać. Mleka mi zagrzyjcie…
Kobieta przyniosła z sionki drew, podłożyła słomą, ogień buchnął. Dziewczę zrzuciło amazonkę przesiąkniętą wodą, i obrócone plecami do ognia wygrzewało, się. Kobieta warzyła w garnuszku mleko, lamentując nad nieszczęściem panienki i dziwując się jej wielkiej odwadze i przytomności.
Dziewczyna z dumą wsłuchiwała się w te żale i dziwy. Pochlebiały jej, rosła i potężniała w własnych oczach, przeczuwając, że w ustach ludu zmieni się w legendową postać. Dreszcze ją zimne przeszły, głowa zaczęła ciężyć. Okryła się wełnianą chustką, zaczęła drżeć na całem ciele. Zaledwo gorące mleko zdołało ją nieco rozgrzać i wzmocnić.
Kobieta suszyła amazonkę, dziewczyna otulona chustką, drżąc febrycznie, nabierała wstrętu do niebezpieczeństw i awantur. Stanęła jej w myśli matka: – to przypomnienie wywołało oburzenie na siebie samą.
Powstała – zlodowaciałe nogi zesztywniały, że ustać na nich nie mogła.
Widząc to kobieta siłą niemal rozebrała ją, położyła do łóżka, otuliła pierzyną i zabrała się do suszenia jej rzeczy.
Dziewczyna wpatrywała się w ogień, poczernioną od dymu izbę i pierzynę, pod którą leżała. Bohaterstwo zamierało w niej, zaczęła rozmyślać na temat o jednakowo kruchej skorupie ludzkiej, czy kryje potężnego ducha, pełnego odwagi, czy zniewieściałość i tchórzostwo.
Gdyby ją widziano po przepłynięciu niewielkiej i rzeki pod pierzyną drżącą z zimna?… Wstyd wydobył rumieńce na jej twarz, zamrużyła oczy, aby nie widzieć swojej nędzy.
Silny ogień rozłożony na kominie suszył ubranie i izbę ogrzewał. Dziewczyna uczuwała jego dobrodziejstwo, zaczynała oswajać się z położeniem, a nawet rozkoszować się w cieple pierzyny… Uśmiechając się oddychała głęboko, chcąc wypróbować siłę i zdrowie Swych płuc. Nareszcie uwierzyła, że jej nie grozi żadne niebezpieczeństwo, i rada była, że może wrócić do domu i ukryć przed matką wypadek.
Tymczasem suknie jej wyschły, ubrała się pozwalając gderać na siebie kobiecie. Na pożegnanie hojnie obdarzyła matkę i syna, zakazała im mówić o sobie, koniu, głębokiej wodzie – i odjechała. Chłopiec pobiegł naprzód pokazać panience bezpieczny bród na rzece. Koń jednak nie chciał iść drugi raz do wody, póki chłopiec idąc naprzód nie przekonał go, że woda płytka i nic mu nie grozi. Stąpał ostrożnie, widok wody przejmował go straciłem – dziewczynę dreszczem i odrazą. Na drugim brzegu odetchnęła swobodnie i uśmiechnęła się. Koń zarżał radośnie i pogalopował zimnemi mu drogami na wielkie błonia i z błonia do dworu.
Dwór widać było zdaleka. Z poza zielonych lip i ciemnych świerków wynurzały się białe kominy i spiczasty o podwójnych załomach dach, pokryty gontami.
Brama do ogrodu stała otworem, dziewczyna wjechała w aleję starych lip, minęła staroświecki kłąb zasiany kwiatami Koń zarżał, klasnęła, w dłonie – we drzwiach ukazał się służący, zbiegł po kamiennych schodach, konia pochwycił za cugle, pomagając, panience zsiąść.
– Pani? – rzuciła lakoniczne pytanie,
– Pani przy gospodarstwie.
Czekaliśmy z obiadem do trzeciej. Pani była bardzo niespokojna o panienkę.
– I uspokoiła się?
– Swistalski zastraszył panią, przepowiadając deszcz i pani pojechała do pszenicy..
Dziewczyna weszła przez szklane drzwi do sali jadalnej. Widok kredensu i rozstawionych na stole talerzy nasunął jej na myśl obiad. Staroświecka sala, ozdobiona portretami rycerzy, zakutych w zbroi, dygnitarzy, okrytych ponsowemi deliami, lub przybranych w wielkie peruki, białe kamizelki, wstęgi szerokie i fraki haftowane, zlotem, wesoło się przedstawiała mimo ciemnych ścian i mebli dębowych. Zadzwoniła, kazała podać obiad i siadłszy za stołem, wpatrywała, się w okrągłe, czerwone, o grubych rysach marsowate twarze z podgolonemi czuprynami, przenosząc wzrok ha gładkie oblicza i spiczaste nosy, wysuwając się z poza siwych lub biały cli peruk, ozdobionych harcabami.
– Gdyby tak który z moich przodków starał się o mnie i gdybym została jego żoną… – Rozśmiała się nad nieprawdopodobieństwem przypuszczenia.
– A jednak nasze babki uważały się za szczęśliwe, gdy który z tych rubachów uśmiechnął się do nich, powiedział koncept, że aż rumieńce na twarzach ich wypiekał…
Przyniesiono wazę – myśli zwróciły się do talerza i górącej zupy.
– Gdyby nie moja odwaga i przytomność umysłu, coby ze mną w tej chwili było – dreszcz ją przeszedł, usiłowała odpędzić od siebie ponure wspomnienie. Nie mogła jednak zapomnieć o niebezpieczeństwie – posmutniała.
– Życie nasze zawisło od usunięcia się paru grudek ziemi z pod kopyt konia… i czyż warto tyle się troszczyć o przyszłość, zbierać, oszczędzać, bogacić się. Tyle lat zabiegów i ciężkiej pracy – jedna chwila krótka, jak cięcie nożyczek i wszystko skończone.
Filozoficzne refleksyę rozwijały się szybko przy kapłonie kruchym, wybornie upieczonym i kompucie z wiśni. Po smacznym obiedzie poprzysięgła, sobie mało się zajmować doczesnemi dobrami, nawet nie dbać o nie wcale, nie męczyć się prozą życia i nie zwracać na nią uwagi. Przeszła do swego pokoju, położyła się na oto – mance, wzięła do ręki świeże dzienniki, wpatrywała się w Szeregi czarnych liter i w dalszym ciągu snuła pesymistyczne obrazy.
– Pani przysłała dowiedzieć się o panienkę – odezwał się przez drzwi służący – i prosi panienkę do siebie. Jest na Klisiówce.
– Każ zaprządz do wolanta lence – dala rozkaz.
Za niedługą chwilę zaturkotało na dziedzińcu. Młodziutki chłopiec ubrany po strzelecka, siedział na koźle, umieszczonym na nizkiem pudle zgrabnego wolanta. Małe koniki dobrze odżywione niecierpliwie uderzały kopytami o kamyki żwiru.
Dziewczyna nie miała ochoty ruszyć się z miejsca, była zmęczona, senna, rozmarzona. I gdyby nie matka, zostałaby z pewnością w pokoju.
– Poczciwe matczysko – myślała z dobrotliwym uśmiechem – porzuciłoby pszenicę, ludzi, sterty i wystraszone przybiegłoby do mnie.
W imię poświęcenia powstała. W przed pokóju czekał służący, trzymając rękawiczki i bat. Chłopiec siedzący na koźle podał jej lejce. Świst bata przeciął powietrze. Przestraszone koniki, gryząc wędzidła skoczyły. Szalałyby, lecz silna ręka dziewczyny trzymała na wodzy. Na wzgórek wypadły galopem, zatrzymane w porę, powoli staczały się w dolinę.
Zdaleka słychać było śpiewy żniwiarek, nawoływania parobków i bas Swistalskiego. Koniki zarżały radośnie, odpowiedziały im fornalki stojące na łanie. Dziewczyna niecierpliwie wstrząsnęła lejcami, koniki skoczyły naprzód. I ją opanowała gorączka czynu, działalności, pracy. Radaby uchwycić sierp, snopki podawać, zmęczyć się, coś robić i rezultaty własnemi oczami oglądać.
– Gdyby mi mama oddała gospodarstwo – pomyślała, strojąc poważną minkę. – Nie odda. I to wszystko dlatego, aby mieć więcej o tysiąc złotych dochodu. I dla nich marnować życie?
Nie miała czasu na dalsze rozmyślania. Matka; zbliżała się do niej, tuż za nią szedł Świstalski, siwy, i czerwony, z wąsem zwieszonym na dół. Dziewczęta z przodownicą na czele zachodziły na zagon, uśmiechały się do panienki i witały ją głośnemi pozdrowieniami. Były z niej dumne, z jej dzielności i energii.
– Zosiu, na Boga, gdy się dorwiesz siodła, szalejesz bez upamiętania, Czekałam, tęskniłam i bałam się o ciebie… Panie Świstalski – zwróciła się do ekonoma – parobcy się nie spieszą, a deszczu tylko co nie widać.
– Czegóż tam stoisz jeden z drugim – krzyknął Świstalski, i zwrócił się do fur wyładowanych snopkami.:
– Mamusiu, siadaj tu przy mnie i odpocznij przecie.
– Nóg już nie czuję – odpowiedziała matka, i ciężko westchnąwszy, usiadła obok córki.
– Na cóż to wszystko, droga mamo. Czy Świstalski nie dałby sobie rady?
Matka popatrzyła na córkę litościwie.
– Rzuć tylko okiem: co za łan pszenicy położył się dziś pod sierpem, a ludzi zaledwo ośmdziesiąt. Gdyby mnie tu nie było, połowyby tego nie zrobili. Świstalski dobry gaduła,
– Przypuszczam, żeby połowę tego zrobili. Czyż mało mamy? Połowa wystarczyłaby nam wybornie.
– Dziecko jesteś – odpowiedziała matka.
– Już niestety pełnoletnie.
– Ależ dla samej moralności należy pilnować, aby lenistwo nie opanowało ludzi. Podjedź, proszę cię, do tej gromadki ludzi na drugiej stronie łanu. Kończą i skończyć nie mogą.
– Pojadę, droga mamo, lecz pod jednym warunkiem.
– Domyślam się – odpowiedziała łagodnie matka.
– Dzień taki długi, upał nieznośny… Pochyleni cały dzień z sierpem w ręku, niechże sobie choć chwilę odpoczną. I oni mają prawo do odrobiny przyjemności.
– Przyjemność ich i nasza zasadza się na spełnianiu obowiązków.
Dziewczę się uśmiechnęło. Matka, widząc uśmiech, wzruszyła głową, chciała coś powiedzieć, lecz poprzestała na znaczącem spojrzeniu.
Koniki parskając, posuwały się zwolna naprzód. Ścierń pod ich kopytami szeleściała, kabryolet po miękkiej ziemi przesuwał się cicho. Dziewczę zawróciło na miejscu, jadąc stępo obok wyciągniętego szeregu żniwiarzy. Dziewczęta z sierpami w rękach przybiegały do swej panienki, witając ją, całowały w rękę z uśmiechem sympatyi i odcieniem poufałości. Rozmawiała z niemi wesoło i swobodnie. Matkę cieszyła sympatya, okazywana przez lud jej córce. Na dnie jej serca kryła się dla niego wdzięczność. Nie mogła jednak przezwyciężyć swej gospodarczej namiętności i zaczęła wymawiać dziewczętom powolność w pracy.
– Zagony takie szerokie, a zboże tak gęste – broniła ich Zosia,
– Prawda, święta prawda, jasna panienko – zawołały wesoło. – Nikt się nad nami nie ulituje – ino jedna nasza panienka.
Polowy stojący z boku, przyświadczał panience uśmiechem i mruganiem oczu. Matka zostaią pokonaną.
– Moje drogie, pospieszajcie, deszcz wisi – zdołała zaledwo zawołać, gdyż koniki umyślnie uderzone przez Zosię lejcami, poszły dobrym kłusem.
– Zosiu, czy cię to nie cieszy, łany pszenicy jedne po drugich kładą się. Sto kóp na łanie.
– Cieszyło mnie, gdy wschodziła, rozwijała się, rosła. Teraz, droga mamo, sprawiamy jej pogrzeb.
Pogrzeby, w jakiejkolwiek formie, nie są wesołe dla tych, co żyją. Co innego umarli – pszenica, już nie drży przed żarem słońca, nie tęskni za deszczem, nie boi się gradu i burz – szczęśliwa!
– Zosiu, Zosiu, co też ty nie wygadujesz. Jakie się to dziwactwa zaczynają roić w twej główce. Myśląc o tobie, zaczynam się bać i powiem ci prawdę, oskarżam się za moją słabość dla ciebie. Należało cię inaczej prowadzić.
– Mamusiu nie żałuj. Masz córę, która cię kocha i szczerze mówiąc, nie zła z niej dziewczyna. – Przechyliła się z filuternym uśmiechem ku matce, całując jej rumianą zaokrągloną twarz. Matka objęła ją w pół i przytuliła do siebie.
– Martwisz mnie i zasmucasz – powiedziała, siląc się na powagę. Nadbiegł Świstalski.
Rozmowa wpadła na tory gospodarstwa, codziennych zabiegów i trosk. Dziewczę wpatrywało się w zachodzące słońce. W górze gromadziły się ciemne chmury, niżej oddzielone od nich przepływały lekkie jak gaza obłoczki, oróżowione promieniami słońca, Zjawisko było oryginalne, pociągające niezwykłością i czarem piękności.
– Wspaniała gra światła i cieni – szepnęła dziewczyna. – Wielki majestat przyrody, wszystko to dla nas. Piękność jej ma nas zachwycać, upajać, uszlachetniać. Dlaczegóż ja… jedna na stu zgromadzonych tutaj ludzi, rozkoszuję się temi powabami i zachwycam tym majestatem.
– Panie Świstalski – zwróciła się do ekonoma – patrz pan, co za cuda roztacza przed nami przyroda, jaki wspaniały zachód.
– A to wszystko na deszcz panienko. Potrzebny nam jak dziura w moście. Pięćdziesiąt kóp niezwiązanej pszenicy
Matka westchnęła. Dziewczę się uśmiechnęło
– Śmiej się panienka, lecz jeżeli deszczu nie będzie, ha, to już ze mnie z przeproszeniem wielki osioł.
– Zdaje się, że tylko przeleci, prawda? – pocieszała się matka. – Przyjdzie wiatr i rozpędzi chmury. Już go nawet mamy.
Zaszumiał w lesie, jęknął żałośnie na polu, a był zimny i przenikliwy. Dziewczę przeszedł dreszcz.
– Mamo, wracajmy! – zawołała. – Panie Świstalski, siadaj na koziołek.
– Ja miałbym siadać, kiedy mnie tu najwięcej potrzeba.
– Do widzenia! – zawołało dziewczę – świsnęło batem. Koniki pogalopowały do drogi.
– Przylepka dziewczyna – szepnął Swistalski, patrząc z zadowoleniem za odjeżdżającą. Bo to i dobra, ogadana, przystępna. A jak powozi, jak na koniu sadzi…
Prawdę mówił Swistalski. Dziewczyna zaimponowałaby sztuką powożenia na Polach Elizejskich w Paryżu. Koniki biegły wyciągniętym kłusem, prowadzone silnie i równo. Zatrzymywane na każdym moście, omijały wyboje, skręcały zgrabnie, zataczając jak największe luki.
Wiatr huczał, ciemne chmury z poza szczytów czarnych gór wydobywały się na horyzont, podobne do armii olbrzymów zbitych w kolumny. Błyskawice oświecały im drogę, ziemia zdawało się że jęczy – koniki uciekały, matka szeptała pacierz, Zosię przechodziły dreszcze i głowa ciężyła.
– Mamo, idziemy na wyścigi z deszczem. Patrz, guni nas zawzięcie – obejmij mnie wpół – uciekamy. Podniosła bat, konie skoczyły galopa.
– Zosiu, Zosiu! – wołała matka, tuląc się do dziewczyny – nie szalej, ja się boję…
Zdyszane koniki wpadły na dziedziniec, zwolniły pod górę i stanęły przed gankiem. Deszcz wielkiemi kroplami w szerokich odstępach zaczął padać na spieczoną ziemię i kamienne schody, znacząc swe ślady dużemi plamami. Dziewczę podało rękę matce. Zaledwo zdołały przejść na werandę, błyskawica przebiegła cały horyzont nieba ognistą smugą, jednocześnie z grzmotem piorun uderzył tak blisko, że szyby w oknach zabrzęczały. Serce na chwilę zamarło w piersiach matki.
– Manio, walka żywiołów, groźby nieba, burza, zachwycają mnie i orzeźwiają – zostanę tu.
– Zosiu! – zawołała matka, pochwyciła dziewczę w pół, otworzyła gwałtownie drzwi i siłą wprowadziła do pokoju.
– Na szaleństwa nie pozwolę – powtórzyła, z mocą i energią, siląc się na ton głosu stanowczy i rozkazujący.
– Ależ mamusiu, któż z nas odgadnie kaprys piorunu, dziwne są jego drogi.
– Moja kochana, wobec takich okropności, jak burza i pioruny, daj pokój filozofii.
Dziewczyna z uśmiechem na ustach uścisnęła matkę.
– Bądźmy spokojne – mówiła pieszczotliwie – filozofia piorunów nie sprowadza.
– Zosienko, powiem ci prawdę – ty jesteś inną od wszystkich panien, jakie znałam.
– I to manię przeraża?
– Boję się o ciebie, a sobie wyrzucani, że – że…
– Że nie przyszłam na świat mężczyzną? Nie wyrzucaj sobie, ja jestem zadowoloną, że jestem córką tej a nie innej matki. Jeżeli mi czasem przykro, to z żalu, że nie mam brata. Mamie syn, a mnie braciszek przydałby się.
Matka uśmiechnęła się i westchnęła. Deszcz niesiony na falach wiatru uderzał o szyby okien z gwałtownością. Na spadzistościach dziedzińca woda… strumieniami płynęła.
– Pszenica, nasza pszenica – szeptała, patrząc przez okno.
Na młode dziewczę burza widocznie ożywiający wpływ wywierała. Oczy jej błyszczały, usta układały się do uśmiechu, ożywiona chodziła po dużej sali. Z poruszających się ust i skupionej uwagi widać było, że myśli jej snują się szybko. Rumieńce lekko oróżowiły blado-śniadawą jej twarz, wskutek wywołanych wzruszeń.
Matka, oddana specyalnie pszenicy, wyszła wydawać rozkazy. Dziewczyna, wyciągając w górę ręce, zawołała głośno:
– Ja chcę żyć, walczyć, cierpieć, ko… nie śmiała dokończyć.
Chmury pędzone wichrem uleciały na północ, deszcz się zmniejszał i wiatr cichł, błękit wyglądał z poza białych wypłakanych chmur, gwiazdy jedna po drugiej zapalały się srebrnem, tajemniczem światłem. Dziewczę otworzyło okno, powietrze przesycone wilgocią i zapachem kwiatów wypełniło pokój.
W rogu stał otwarty fortepian, wzrok dziewczyny zatrzymał się na nim, myśl jak błyskawica popchnęła ją. Siadła, ręka machinalnie przesunęła się po klawiszach, podniosła w górę głowę, oczy utkwiła w błękity, i zaczęła grać preludium Chopina. Nie skończyła go. Fantazya i nieokreślone pragnienia duszy, kazały jej wysnuwać z serca i mózgu pieśń skargi i tęsknoty… Improwizowała, instrument jęczał żalem, lub rozbrzmiewał urywanemi tonami na pół dzikiej wesołości. Przestała, i chmurna, niezadowolona z siebie, odeszła.
– Nie dość jest czuć, myśleć, rozumieć, lecz aby coś stworzyć, trzeba mieć formę. Świat się objawia tylko w formie. Co kogo obchodzi, jakie na dnie serca lub w czaszce ludzkiej Odbywają się dramaty. Chcę formy i to tylko pięknej formy.
Stanęła przy oknie i smutna, zamyślona, wpatrywała się w białe mgły, otulające stare lipy, światełka migocące na skłonie widnokręgu i księżyc wynurzający się z poza wzgórz, okrytych ciemnemi świerkami zbitemi w ciemną tajemniczą masę.
– Któż się pyta, co się dzieje w łonie ziemi, jakie się walki odbywają w jej tworach. My szukamy tylko formy i przez nią jedynie rozumiemy świat. Forma jest pięknością – wszystkiem. Biedni ci, którzy ją pojmują, a tworzyć nie mogą. Biedne my łabędzie z ołowianemi skrzydłami. Wolno nam zaledwie śledzić wzrokiem lot orłów, szybujących w błękitach.
Ta forma wyrażenia podobała się dziewczynie, bo ją powtórzyła półgłosem. Myśl, jak cień nieokreślony i nieuchwytny, przesunęła się po jej głowie nieznanemi pragnieniami. Nie ujawniła się wyraźnie i niedokończona zginęła w natłoku wrażeń.
– Czego ja chcę od świata, ludzi i od siebie samej? Czego ten świat cały chce odemnie? – Dreszcz ją przeszedł – chłód nocy wstrząsnął jej organizmem.
– Śmierci – odpowiedziała poważnie. – Tworzyć i zabijać, to jego zadanie. – Głowa jej zaciążyła, puls przyspieszając bieg, uderzał coraz silniej, nogi zaczęły ciężyć. Opanował ją nieznany jej dotąd strach, szybko przeszła do swego pokoju i nie chcąc straszyć matki, położyła się pocichu.
– Oto, na czem się kończą nasze bohaterstwa i wyskoki energii, nasze zuchwalstwa i wypowiadanie wojny zimnej wodzie i naszemu organizmowi.
Zadzwoniła, poleciła powiedzieć dobranoc matce, zgasiła świecę i pragnęła usnąć. Szumy powstały w jej głowie, pulsa na skroniach biły, ciało rozpalało się, myśli chaotyczne, przerażające wytwarzały się w jej mózgu. Pragnąła je rozpędzić, walczyć z niemi. Nie ustąpowały, przetwarzając się w potworne obrazy i groźne wyrazem twarze olbrzymów.
Nazajutrz rano matka wsunęła się do jej pokoju. Dziewczę udało że śpi, nie chcąc jej straszyć. Wprawne jednak oko poznało gorączkę na spieczonych ustach dziecka.
– Zosiu – odezwała się cicho, stojąc z załamanemi rękami przed łóżkiem.
Dziewczę otworzyło oczy.
– Nic, nic, droga manio, to przejdzie. Lekkie przeziębienie, nic mnie nie boli – chciała ująć jej rękę i pocałować. Matka nie pozwoliła, pochyliła się, przyciskając usta swe do twarzy jedynaczki, aby ukryć łzy świecące w oczach.
– Nic się nie szanujesz, moje dziecko, jak gdybyś chciała na starość biedną "matkę sierotą zostawić. Posyłam po doktora.
– Mateczko droga, zaczekajmy. Czuję się dużo lepiej, odpocznę sobie i wstanę. Jeżeliby się dreszcze powtórzyły…
– A więc je miałaś.
– Niezbyt silne. Wypiję filiżankę herbaty i wstanę. Jestem zahartowana, tem więcej, że odziedziczyłam zdrowie swej matki.
Matka siliła się na uśmiech, lecz napróżno.
– Chcesz więc, żeby czekać.
– Proszę, droga marno…
Dziewczę zostało samo. Gorączka minęła, osłabienie za to było silne, ledwo głowę mogła podźwignąć, nocne widziadła znikły. Cieszyło ją słońce świecące i odgłos, powstający z uderzeń pręcików rozpiętego na murze wina o szyby okien. Cieszyło ją życie rozbudzające się dokoła niej, pragnęła żyć.
Tymczasem w garderobie odbywała się wielka i tajemnicza narada. Świstalski przyprowadził ze sobą jednego z gospodarzy, mieszkających nad rzeczką, i gospodynią z poza rzeki świątecznie ubraną. Gospodarz opowiadał, jak się panienka topiła, a gospodyni mówiła o wielkim ogniu na kominie i o panience, co "leżała, u niej pod pierzyną bez blizko pół dnia". Oboje prosili, aby ich starsza pani nie wydała i lamentowali, że panienka tak ugania ogniście po polach, za nic ma sobie życie i Sieroctwo matki.
Pani łzy w oczach świeciły, poleciła Świstalskiemu posłać natychmiast po doktora, a poczciwym ludziom, litującym się nad dolą biednej matki, dać po pół ćwierci pszenicy. Wróciła do córki. Dziewczę wypiło herbatęi odpoczywało zmęczone gorączką i bezsennością. Myśli jej leniwo przesuwały się w obrazach powszednieli, w kwestyach zwykłych i drobiazgowych. Matka usiadła na łóżku, wpatrywała się w nią, w jej oczy smutne, wyrazistą twarz i melancholijny uśmiech. Dziewczę warkocz ciemnych włosów przyłożyło na piersi i zaplatało go. Łagodność i dobroć w wyrazie jej ust, a silna, wola i energia w oczach, nadawały rysom dziewczęcia oryginalny powab, który szlachetnych pociągał, a wszystkich zmuszał do pewnego rodzaju szacunku i pokory. Na myśl, że mogła stracić ukochane dziecię, serce matczyne ściskało się tak długo, póki łez nie wydobyło z oczu.
– Mamusiu, i znowu łzy. Płaczesz, gdy jestem chora i, łzy wylewasz, gdy mi jest lepiej. My jedynaczki dużo mamy kłopotu z naszemi matkami. Tak są rozpieszczone, że trudno sobie dać z niemi radę. – Objęła matkę za szyją – pocałowała i tuliła się do niej.
– Cóż się dzieje z naszą pszenicą? – zagadnęła, wiedząc dobrze, że to jest przedmiot, który matkę roznamiętnia i pochłania całą jej uwagę.
Domyśliła się podstępu córki.
– Ej ty filutko – mówiła żartobliwie – chcesz mnie zjednać i rozbroić – lecz zapominając o podstępie, opowiadała o snopkach, które kazała porozstawiać, aby je wiatr przesuszył – i o ludziach przybyłych z pod Throsna do żniwa. Ubolewała troszkę, że Świstalski sam nie da sobie rady, lecz zarazem oświadczyła, że nawet na jednę chwilę nie wyjedzie w pole i nie opuści chorej. Napróżno dziewczę ją prosiło – nie uległa. Za to kuryerzy, w postaci chłopca od koni, lokaja i młodego kuchty, pędzili na plac boju i wracali z raportami od głównodowodzącego.
– Wszystko dobrze, zrobi się, co potrzeba… Od południa pszenicę wiążemy… Piękna – jak złoto, ciężka jak ołów. Niech jasna pani będzie spokojna.
I, jasna pani, powtarzając myśli: piękna jak złoto, ciężka jak ołów, uśmiechała się. Dusza jej rwała się do tej złotej, lecz musiała zostać. Dziecko – doktor – przykuwali ją do miejsca.
Z okna dworu zdaleka na drodze do miasta zobaczyła wózek, parę koni i biały o wielkich skrzydłach kapelusz. Wybiegła do parku: z altany, wzniesionej na wzgórzu, dawała znaki woźnicy, aby stanął. Doktór zsiadł z wózka i kładką rzuconą przez rów powoli, ostrożnie, suwając nogami dostał się do parku. Konie odjechały prosto do stajni.
– Niebezpieczeństwa widocznie nie ma – odezwał się wesoło eskulap – jeżeli panią aż tak daleko od łóżka chorej spotykam.
– Niema dziś, ale może być jutro, pojutrze – odrzekła smutno.
Doktór stanął, wpatrując się poważnie w przerażoną.
– Mam zapisać receptę przeciw niebezpieczeństwu, które może nastąpi jutro. – Eskulap zrobił minę nadzwyczaj zdziwioną. Dolną wargę wysunął naprzód, brwi ściągnął.
Podaj mi pan ramię i bądź cierpliwy…
Wykonał polecenie z godnością. Przeszli parę kroków w milczeniu. Matka porządkując myśli, przygotowywała się do treściwego opowiadania, eskulap strzygi zlekka uszami, posiadał bowiem tę atawistyczną zdolność i był z niej zadowolony.
– Siadajmy – wskazała na darniową kanapkę.
– Siadajmy – odrzekł, uszy jego coraz szybciej strzygły. Była to oznaka, że ciekawość doszła do kulminacyjnego punktu.
– Doktorze, ratuj nieszczęśliwą matkę.
– Doktór i ksiądz powinni mieć jednę przysięgę na tajemnicę.
– Nie jest to żadna tajemnica.
Uszy eskulapa znowuż zaczęły strzydz, siwe, małe oczy świdrowały. Niecierpliwiłby się głośno, gdyby nie powaga. Ta jedna stała na straży jego godności i wysokiego powołania.
Powoli, dobierając wyrażeń i zwrotów, matka opowiedziała wczorajszy wypadek jedynaczki na rzece i gorączkę przebytą w nocy.
– Jej ekscentryczność przeraża mnie – kończyła. – Ona inaczej myśli, aniżeli wszystkie kobiety, inaczej mówi i inaczej postępuje.
– Na gorączkę – zabrał głos eskulap – mamy chininę, lecz na ekscentryczność, daruj dobrodziejka, nie ma w aptece środka. Radzić jednak można…
– A więc radź konsyliarzu.
– Różne są rodzaje ekscentryczność!, a zatem i różne środki leczenia. U kobiet szczególniej, histerya brana zwykle bywa za ekscentryczność.
Zaniepokojona kobieta wpatrywała się w nasrożoną powagą twarz eskulapa.
– W tym jednak wypadku – mówił dalej – powodem ekscentryczności, podług mego zdania, jest samotność. W okolicy naszej panna Zofia nie ma rówien – niczek, z któremi mogłaby żyć w przyjaźni. Z naszemi sędziankami – panny przystojne i dobrze wychowane, arystokracya nie pozwala się przyjaźnić.
– Ależ konsyliarzu…
– Fakt jest faktem, i to się zaprzeczyć nie da. Bo cóżby mogło być innego?… A może to przyszła polska pani Sand – zawołał, dumny z odkrycia.
– Nie życzę sobie tego. To była awanturnica.
– Dajno pani dobrodziejka spokój. Co to o tej kobiecie było hałasu w Europie. Ja sam gdy byłem młody, czytałem dwa jej romanse. Niechnoby do tego przyszło, byłaby wielka sława na całą Polskę.
– A jednak nie życzę sobie tego – szepnęła. – Kobiety-autorki nie są szczęśliwe.
Nastała chwila milczenia, podczas której eskulap wzmacniał swoją powagę i układał plany.
– Pani dobrodziejko – zaczął – mylne jest mniemanie, jakoby doktór leczył tylko ciało, a ksiądz duszę. Doktór ma tę wyższość, że łączy w całość jedno z drugiem.
Matka Zosi mimowolnie korzyła się przed powagą i wyższością doktorską. Nastała cisza,
– A więc? – zdobyła się na zapytanie.
– Czy pani wierzysz w moją przyjaźń i najżywszą życzliwość?…
– Ależ wierzę – zawołała niespokojna – znamy się od tak dawna.
Eskulap pocałował ją w rękę i odetchnąwszy głęboko – zaczął.
– W wychowaniu wogóle, a przedewszystkiem w wychowaniu kobiety, ręka i rozum mężczyzny odgrywają wielkie role i że tak powiem, są niezbędne.
– Wiem do czego zamierzasz, kochany doktorze, i radabym oddać losy mej córki w ręce szlachetnego człowieka. Lecz cóż? Zosia do tej chwili nie ma ochoty iść za mąż.
– A jednak mąż, przysięgam pani, jedyne lekarstwo na ekscentryczność u młodych i bogatych osób. Własny dom, cel życia – dzieci i obawa o nie…
Matka Zosi uśmiechnęła się łagodnie.
– Nie zdradza najmniejszego w tym kierunku usposobienia – powiedziała cicho.
– Żadna młoda osoba nic nie zdradza, póki się nie zakocha, a nie ma ochoty, póki się kto odpowiedni nie trafi. I któż się ma trafić w okolicy tak zakazanej? Młody Zaręba skończył sześć klas i to realnych. Jeden tylko z patentem uniwersyteckim. Pod względem ludzi – pustka. W takiej pustyni nie dziwię się pannie Zofii, że nie chce szukać – człowieka. Panna Zofia, osoba piękna, bogata, 180 tysięcy leżącej gotówki w banku, edukacyą otrzymała świetną, rozum jest… To już daruj, pani dobrodziejka, ale marynować takiej osoby na wsi, to się nie godzi.
Eskulap czuł, że zrobił wrażenie, i kontent był z siebie, bo nie zmieniając powagi, nieznacznie się uśmiechnął.
Twarz dobrej kobiety pokryła się rumieńcem. W wyrażeniu doktora zrozumiała głos opinii. Wyrzuty sumienia rozpoczynały swą pracę.
– Zosia nie chce – odpowiedziała pospiesznie. – Pomimo mych próśb i zaklęć, przez całą zimę nie chciała ani razu wyjechać.
– Bo to czasami, pani dobrodziejko, dzieci lubią się poświęcać dla rodziców. Jeżeli panna Zofia wie, że pani nie lubisz miasta, że się w niem nudzisz…
– Ależ nie wie, i w zimie przepadam za miastem. Lubię teatr – towarzystwo.
– Ponad teatr i towarzystwo przekładasz jednak pani gospodarstwo. Tak utrzymuje vox populi.
– Ten glos często bywa niesprawiedliwy.
– Nie przeczę, często jednak przeczuwa prawdę. – Eskulap był dumny z siebie.
Zaskoczona przez eskulapa, kobieta nie umiała się bronić i nareszcie nie chciała. Eskulap czuł, że się zagalopował i zaczął przemyśliwać, jakby się zręcznie wycofać. Zamilkli oboje. Kobieta patrzała smutno przed siebie, eskulap zawsze poważny rzucał ciekawe spojrzenia.
– Chcąc zbadać dokładnie kwestyą – zaczął uroczyście – należy wniknąć do głębi, raczej do jej źródła. Ekscentryczność jest podstawą, lub wypływem charakteru. Charakter urabia się przez wychowanie. Nauczyciel panny Zofii, poczciwy Klamrzyński, był oryginał, to już nie ulega wątpliwości.
– Być może, ale Zosia nie chciała guwernantek. I miałamże z domu wydalać człowieka, który zdrowie sterał, wiesz pan w jakiej sprawie – emigranta?…
– Nie przeczę, lecz był to stary encyklopedysta.
– O tak, była to chodząca encyklopedya – poświadczyła.. – Zosia dużo od niego skorzystała.
Eskulap się uśmiechnął. Chciał wytłómaczyć, co to byli encyklopedyści francuzcy, lecz się w porę cofnął.
– Przytem ideolog – mówił dalej – marzyciel, humanista, a nic w nim nie było praktycznego pedagoga…
– Lecz Zosia bardzo dużo od niego skorzystała – powtórzyła matka.
– Tak, co do rozumu, lecz co do wychowania? Ekscentryczność w kobiecie… Daruj pani dobrodziejka, lecz sama się na nią skarżysz. – Doktór chciał dać do zrozumienia, że gdyby on kierował wychowaniem młodej osoby, inaczejby się ono rozwijało…
Nareszcie kobieta spostrzegła, że Eskulap z doradzcy zmienił się w oskarżyciela. Chcąc zakończyć tę niekoniecznie przyjemną dla siebie dyskusya, w której odgrywała rolę oskarżonej, powstała.
– Chodźmy nareszcie do chorej. Zapomnieliśmy, że biedaczce samej w łóżku musi się przykrzyć.
– Ja nie zapomniałem – odparł z powagą, i krocząc naprzód, uznał za potrzebne powtórzyć swój ulubiony frazes. – Jestem tego zdania, że dobry doktór powinien być również dobrym lekarzem duszy..
Chora, leżąc w łóżku, czytała książkę. Drzwi się szeroko rozwarły, weszła matka, a za nią uzbrojony w powagę złagodzoną uśmiechem protekcyi i pobłażania eskulap. Zosia spojrzała znacząco na matkę, marszcząc lekko brwi.
– Wiedziony przeczuciem, wracając z Łopianki, wstępuję i dobrze trafiłem – zabrał głos, nauczony przez matkę doktór. – Chora z książką, która męczy umysł i rozdrażnia nerwy.
– Przeciwnie, jest to rozrywka łagodząca nerwy.
– A więc są rozdrażnione. Źle przespana noc.