Na szlaku Czyngis-chana. Wielka wędrówka przez krainę nomadów - ebook
Na szlaku Czyngis-chana. Wielka wędrówka przez krainę nomadów - ebook
Więź między człowiekiem a koniem ze stepów Eurazji zrodziła wiele bogatych kultur nomadzkich. Byli wśród nich Mongołowie z XIII wieku, niewielkie plemię, które pod charyzmatycznym przywództwem Czyngis-chana stworzyło największe w dziejach zwarte imperium lądowe.
Zainspirowany niezwykłym życiem również dzisiejszych koczowników, Tim Cope wyruszył w podróż, jakiej od czasów wielkiego wodza nikt z sukcesem nie podejmował: przejechał konno cały step eurazjatycki od Karakorum, prastarej stolicy Mongołów, przez Kazachstan, Rosję, Krym i Ukrainę, aż po Dunaj na Węgrzech. Po trzech latach i przebyciu konno 10 000 kilometrów nauczył się bronić przed wilkami i potencjalnymi koniokradami oraz radzić sobie z ekstremalnymi warunkami na stepie, przemierzając mroźne płaskowyże, rozpalone pustynie Kazachstanu i wysokogórskie przełęcze Karpat. Po drodze gościny udzielali mu ludzie, którzy nie tylko wtajemniczali go w tradycje koczowniczego życia, lecz także opowiadali o historii najnowszej.
Na szlaku Czyngis-chana – opowieść o przygodzie, wytrwałości i realizacji marzeń – stanowi jednocześnie hołd jak i elegię dla uświęconego tradycją życia koczowników.
Wyprawa konna Tima Cope’a przez kontynenty stała się podróżą przez historię, a nawet odyseją w głąb ludzkiego serca. Penetrując najdalsze zakątki świata, autor doprowadza nas z powrotem do siebie samych i do lepszego zrozumienia naszego miejsca w dzisiejszym świecie.
Tim Cope, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, jest podróżnikiem, pisarzem, filmowcem, a także prelegentem na tematy związane zwłaszcza z tradycyjnymi kulturami Azji Środkowej i państw dawnego Związku Sowieckiego. Kształcił się jako przewodnik po terenach dzikich w fińskiej i rosyjskiej strefie podbiegunowej, przejechał na rowerze przez Rosję aż do Chin i przepłynął łodzią Jenisejem przez całą Syberię aż do Oceanu Arktycznego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8179-537-1 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czerwcu 2004 roku, w wieku 25 lat, wyruszyłem konno z Mongolii na Węgry, mając przed sobą około 10 tysięcy kilometrów stepów Eurazji. Inspiracją stali się dla mnie mongolscy nomadzi, którzy ongiś wyruszyli na wyprawę pod wodzą Czyngis-chana i stworzyli największe imperium lądowe w dziejach świata. Nazwałem więc swą podróż „szlakiem Czyngis-chana”, chcąc dzięki niej uhonorować i zrozumieć nomadów, od tysięcy lat żyjących na stepie wraz ze swymi końmi.
Kiedy z górą trzy lata później, jesienią 2007 roku, dotarłem nad Dunaj, ludzie bardzo często pytali mnie: „Jak dawałeś sobie radę tak długo w samotności?”. Prawda jest taka, że właściwie nigdy nie czułem się całkiem samotny. Przebywałem w rodzinnym gronie moich koni, z których dwa – Taskonyr i Ogoniok – niosły mnie przez większą część drogi. Był też Tigon, mój kazachski pies, towarzyszący mi na swoich czterech łapach. Zwierzęta szły w pierwszej linii tej wędrówki, wytrzymując dokuczliwe zimno i skwar, pokonując pustynie i góry, znosząc skutki bałaganiarskiej biurokracji, a nawet zakusy koniokradów. To dzięki nim zdołałem poznać tkankę eurazjatyckiego stepu. Z perspektywy czasu najcenniejsza w mej podróży wydaje mi się radość cwałowania na moich rumakach: Tigon pędzi tuż przy ich kopytach i żeglujemy tak przez step, gdzie nic – myśli, uczucia, czas, ziemia ani zwierzęta – nie napotyka żadnych granic.
Wyprawa nie miałaby jednak sensu, gdyby nie wiele osób i rodzin, które spotkałem po drodze. Część z nich przyłączała się do mnie na jakiś czas, a ponad sto rodzin przyjęło mnie wraz ze zwierzętami pod swój dach. Niektórzy moi gospodarze byli rozpaczliwie biedni, inni znów bogaci, wielu cierpiało z powodu alkoholizmu, niejeden funkcjonował w świecie korupcji i przestępczości, a mimo to większość troszczyła się o mnie jak o przyjaciela, szczodrze udzielając mi swej żywności, paszy dla zwierząt i dachu nad głową, nieraz przez całe tygodnie i miesiące. Uśmiech, którym witano nieznajomego oberwańca, wyczerpanego po wielu dniach jazdy, rodził poczucie koleżeństwa i zażyłość, które nie tylko wzbogaciły mnie wewnętrznie, ale nieraz wręcz ocaliły życie mnie i moim zwierzętom.
Wszyscy moi gospodarze szczerze i otwarcie dzielili się ze mną także swoim życiem, kulturą i historią. Dopiero później w niektórych z nich dostrzegłem współczesnych strażników stepu – wyjątkowe jednostki, które przenoszą kulturę w przyszłość, dając nomadzie powód do dumy, strzegąc tradycji i pielęgnując pamięć o przodkach.
Książkę tę dedykuję wszystkim ludziom spotkanym na eurazjatyckim stepie oraz moim zwierzętom.SPIS TREŚCI
Spis map 9
MONGOLIA
1. Mongolskie marzenia 15
2. Ostatni naród nomadów 33
3. Totem wilka 46
4. Wąski szlak na zachód 57
5. Charchiraa – Góra Ryczącej Rzeki 77
KAZACHSTAN
6. Stalinowska szambala 101
7. Zud 121
8. Tokym Kagu Bastan 147
9. Bałchasz 162
10. Uprowadzanie narzeczonej i inne legendy Tasarału 173
11. Step Głodowy 181
12. Miejsce zapomniane przez Boga 192
13. Otamał 208
14. Okręty pustyni 224
15. Naftowy szlak 244
ROSJA
16. Zaginione ordy w Europie 265
17. Kozackie rubieże 282
18. Timaszowska mafia 298
KRYM
19. Na styku dwóch światów 313
20. Powrót Tatarów krymskich 328
UKRAINA
21. Rozdroże 347
22. Znowu w drogę 367
23. Wśród Hucułów 382
WĘGRY
24. Koniec świata 403
Epilog 423
Podziękowania 431
Przypisy 437
Słowniczek pojęć 449
Wybrana literatura 459
Nota o autorze 461
Indeks 463
SPIS MAP
1. Mongolia 12
2. Imperium mongolskie 29
3. Kazachstan 102
4. Rosja 262
5. Krym 310
6. Ukraina 346
7. Karpaty 386
8. Węgry 402Przed nami rozciągała się Mongolia i jej pustynie drgające od miraży, niekończące się stepy porośnięte szmaragdową trawą i mnóstwem polnego kwiecia, bezimienne ośnieżone szczyty, bezkresne lasy, grzmiące rzeki i bystre górskie potoki. Droga, którą pokonaliśmy z takim mozołem, znikła w tyle pośród wąwozów i jarów. Nie moglibyśmy marzyć o bardziej urzekających wrotach do nowej krainy. Gdy zaś słońce zaszło nad owym dniem, czuliśmy się niczym zrodzeni do nowego życia – życia o sile gór, głębi niebios i pięknie wschodu słońca.
HENNING HASLUND
Mongolian Adventure. 1920s Danger and Escape among the Mounted Nomads of Central Asia (Mongolska przygoda. Zagrożenia lat dwudziestych i ucieczka między jeźdźców-nomadów z Azji Środkowej)1
MONGOLSKIE MARZENIA
Ledwie dziesięć minut wcześniej siedzieliśmy pochyleni w siodłach, osłaniając się przed deszczem i gradem siekącymi nieomal poziomo, lecz teraz popołudniowe słońce wróciło, a wiatr ustał. Gdy zsuwałem kaptur, zaczęły do mnie powracać szczegóły rzeczywistości chwilowo zmiecione przez burzę. Tuż obok rozległo się pobrzękiwanie – mój koń odganiał muchę – wokół nas rześkie powietrze przenikały czyste trele niewidocznych ptaków. Mokre skórzane czapsy na moich obolałych nogach zaczęły się ogrzewać, a w ustach nagle poczułem gorzki smak suszonego twarogu, zwanego aaruul. Z przodu moja przyjaciółka Kathrin ze zdumiewającym spokojem siedziała na swym małym krępym kasztanowym wałachu. Kopyta mojego konia zagłębiały się w miękkim gruncie, a kołysanie siodła było miarowe jak bicie serca.
W krainie tak otwartej i rozległej jak Mongolia zacząłem sobie uświadamiać, że wędrowanie wzrokiem z rzeczy bliskich na dalekie nie wymaga wielkiego wysiłku. Wraz z obrotem tułowia mój wzrok przesunął się na wygiętą kolumnę deszczu, który dopiero co przemoczył nas do suchej nitki, lecz teraz chmury przesuwały się w lewo. Wydęta przez wiatr w kształt łuku niczym gigantyczny spinaker, przeszła przez równinną dolinę, którą przemierzaliśmy, i sunęła w stronę odległych wyżyn, to tu, to tam zlewając ziemię i spowijając w ciemność obozy nomadów spotkane po drodze.
W dzieciństwie lubiłem patrzeć na takie chmury, zazdroszcząc im swobody wędrowania. Tutaj jednak nieograniczona przestrzeń niebios znajdowała odbicie na ziemi. Niezliczone tabuny koni, trzody owiec, stada kóz, rozrzucone pośród nieskazitelnej zieleni kobierca traw wczesnego lata, przesuwały się niczym cienie obłoków. Wydawało się, że dla nomadów, którzy nad nimi czuwają, nie ma niedostępnych miejsc. Namioty z białego wojłoku, zwane gerami, wyrastały na szczytach pagórków, przy szemrzącej cicho strudze, w rozpadlinach dalekich stoków. Czasem widywało się jeźdźców – gnających przed sobą stada, pędzących przez rozległe przestrzenie, kręcących się wokół swoich spraw nieopodal obozów. Jak okiem sięgnąć, nie było żadnego drzewa – krzewu zresztą też nie – płotu ani drogi, a odległe najwyższe szczyty zdawały się wytarte i zaokrąglone, co tylko nasilało wrażenie świata bez granic.
Z wodzami ściśniętymi w dłoniach i wzrokiem skupionym na świeżo podciętej grzywie mojego wierzchowca Bora czułem się rozdarty pomiędzy tą prostą, otwartą rzeczywistością a problemami świata bardziej skomplikowanego, który znikał w tyle. Przez ostatnie dwanaście miesięcy w moim mieszkaniu na drugim piętrze, z widokiem na statyczne przedmieścia Melbourne w Australii, trwały przygotowania do wyprawy. Teoretycznie idea przejechania konno 10 tysięcy kilometrów przez step Eurazji z Mongolii na Węgry zdawała się prosta – uwolniony od zmechanizowanego świata, nie potrzebując dróg, mogłem jechać swobodnie, jako paliwo musiałem mieć jedynie trawę i wodę1. Pewien znajomy stwierdził nawet: „Siadaj na konia, kieruj się na zachód, a gdy ludzie zaczną gadać po francusku, będziesz wiedział, że zajechałeś za daleko”.
W rzeczywistości jednak pewne skomplikowane kwestie musiałem wcześniej zaplanować. Wiedziałem na przykład, że jedną z głównych przeszkód na mojej drodze będzie biurokracja – załatwianie wiz i przekraczanie granic razem ze zwierzętami – a odpowiedni sprzęt mógł pozwolić mi przetrwać na szlaku przez dwieście dni, a nie tylko przez dwa. Istotniejsze zapewne były wyzwania, które pozostawały dla mnie nieznane, a ich natura była mi wciąż obca. W tym czasie, w początkowej fazie planowania, nie tylko skala podróży przerastała moje wyobrażenia, lecz także – w dodatku – całość moich doświadczeń jeździeckich sprowadzała się do 10 minut spędzonych na końskim grzbiecie nieomal dwie dekady wcześniej, gdy liczyłem sobie siedem wiosen. Owego dnia, wyrzucony z siodła, trafiłem do szpitala ze złamaną ręką. Wciąż panicznie bałem się tych potężnych stworzeń i nie byłem w stanie dostrzec w sobie materiału na jeźdźca. Uczucia te podzielała moja matka Anne, mocno oszołomiona, gdy po raz pierwszy wspomniałem o tym pomyśle.
Pomimo wszystkich znaków zapytania przygotowania szły pełną parą, tak że wiosną 2004 roku czułem się w miarę gotowy do drogi. Dzięki bezcennym wskazówkom założyciela Long Riders Guild CuChullaine’a O’Reilly’ego zgłębiałem tajniki podróżowania konno i zgromadziłem istną skarbnicę wyselekcjowanego sprzętu. Zdołałem też nawiązać kontakty z ludźmi z ambasad, agencji wizowych oraz tymi, którzy obiecali mi pomóc już na miejscu.
Nie wszystkie przygotowania przebiegały pomyślnie. Nie zdołałem zebrać dość pieniędzy, aby uzyskać docelowy dzienny budżet 10 dolarów (na wyprawę, która według moich przewidywań miała trwać półtora roku), a zapewnienia, że otrzymam wizę długoterminową, należało uznać w najlepszym razie za mgliste. Od samego początku było też jasne, że nie mam należytego doświadczenia w jeździe konnej. Poza ową katastrofalną w skutkach próbą podjętą w dzieciństwie zdołałem jeszcze zaliczyć pięciodniową wycieczkę z końmi jucznymi w Alpy Australijskie w południowo-wschodniej części kontynentu – dzięki życzliwości państwa Bairdów, którzy byli na tyle uprzejmi, by wziąć z sobą zestresowanego żółtodzioba – oraz przejść trzydniowy przyśpieszony kurs z trenerami jeździectwa i panią weterynarz z Zachodniej Australii, specjalistką w leczeniu koni. Mimo to miałem silne przeświadczenie, że przeciwności podczas podróży i tak wykroczą poza ramy mojej wyobraźni, nie wystarczyłoby więc nawet 40 lat przygotowań. Poza tym, gdzie szukać lepszych nauczycieli niż koczownicy ze stepu, wśród których niebawem miałem się znaleźć?
Gdy zabukowałem bilety lotnicze i wypowiedziałem umowę najmu mieszkania, nie było już odwrotu. Życie w znanej mi dotąd postaci uległo demontażowi, rozpoczął się proces pożegnań z rodziną. Po ostatnim spotkaniu z moim bratem Jonem oparłem się o ścianę w opustoszałym mieszkaniu, zalewając się łzami. Wyruszając w tak długą podróż jako najstarszy z czwórki bliskiego sobie rodzeństwa, czułem się tak, jakbym zrywał z nim więzy, i przeraziła mnie myśl, że moglibyśmy oddalić się od siebie. Na koniec na lotnisku w Melbourne całe moje istnienie utonęło w objęciach mamy. Im dłużej trwałem w jej ramionach, tym silniejszego nabierałem przekonania, że jako syn robię coś, co graniczy z nieodpowiedzialnością.
1. Kathrin, moja dziewczyna, podróżowała ze mną przez Mongolię przez pierwsze dwa miesiące. KATHRIN BENDER-NIENHAUS
Po dotarciu do Pekinu, a stamtąd koleją do stolicy Mongolii Ułan Bator, kilka tygodni upłynęło mi na przekonywaniu (o mały włos bezowocnym) mongolskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, aby przedłużono mi wizę, a także na gromadzeniu dodatkowego ekwipunku oraz poszukiwaniu koni, które miały być jednocześnie środkiem transportu, tragarzami i towarzyszami podróży. Młody angielskojęzyczny Mongoł Gansuch Baatarsuren zabrał mnie do pewnej rodziny nomadów 300 kilometrów na południowy zachód od miasta, obiecując, że znajdzie mi „konie godne bohatera”. Realizacja tego zamiaru okazała się niełatwa. Wśród nomadów panowało przekonanie – w moim przypadku szczególnie uzasadnione – że „biali nie umieją jeździć konno”, i gdy wychodziło na jaw, że kupcem jest obcokrajowiec, kilka wcześniejszych ofert odwołano. Nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za narażanie takiego cudzoziemca na niebezpieczeństwo, nie wspominając już o narażaniu cennych koni na niepewny los.
2. Kathrin wyrusza w step, za nią koń juczny.
W końcu jednak w poszukiwaniach pomógł mi szczęśliwy traf. Odbywały się wybory powszechne, a dla nomadów ze stepu głosowanie było okazją do towarzyskich zjazdów. Gansuch poszedł do jednego z lokali wyborczych i rozpuścił wici, że szuka trzech dobrych wierzchowców. Nazajutrz, gdy ja czaiłem się w gerze, on potajemnie negocjował ze sprzedawcami. Tym oto sposobem zdołałem kupić dwa wałachy oraz nabyć trzeciego od rodziny, u której mieszkaliśmy.
Już od sześciu dni miałem skompletowaną moją małą karawanę i zacząłem stawiać pierwsze nieśmiałe kroki – głównie zresztą piesze – w jej prowadzeniu. Przyjechała też Kathrin, która postanowiła jechać ze mną przez pierwsze dwa miesiące wyprawy.
Podnosząc wzrok i spoglądając na step spomiędzy uszu mojego konia, czułem, jak ustępuje zesztywnienie w moich stawach. Być może był to po prostu skutek sączenia ajraku – sfermentowanego kobylego mleka, którym nomadzi raczyli mnie i Kathrin podczas obiadów całymi miseczkami – jednak po raz pierwszy, odkąd zasiadłem w siodle, ogarnęło mnie poczucie swobody. Z wodzami w dłoniach, kompasem i plecakiem zasłaniającym mnie od tyłu, myślałem już tylko o tym, że przede mną rozciąga się 10 tysięcy kilometrów otwartej przestrzeni aż po Dunaj i że za kolejnymi pustymi widnokręgami nie ma nikogo, kto by czekał na moje przybycie.
Gdy słońce zaczęło schodzić ku horyzontowi, a upał zelżał, napoiłem konie i wybrałem miejsce na obóz mniej więcej w połowie wysokości wzgórza wznoszącego się nad okolicą. Zabrałem się do pętania koni i uwiązywania ich przy namiocie za pomocą dwudziestometrowych linek i stalowych palików, co miało się stać moim cowieczornym zwyczajem. Zapaliliśmy kuchenkę kempingową, gotowała się już kolacja, a my z Kathrin odpoczywaliśmy, oparci o juki, patrząc na stada owiec i kóz przelewające się przez żleby i granie w drodze powrotnej do obozów rozrzuconych w dole. Słodkawa woń spalanego łajna i dobiegające z dala nawoływania jeźdźców niosły się ku nam z wieczorną bryzą, a gdy już wyskrobaliśmy miski do czysta, położyliśmy się na materacach z końskich derek, słuchając chrupania koni przeżuwających trawę. Odurzony perspektywą całych tygodni i miesięcy niezakłóconej wędrówki, popadłem w senny stan półprzytomności. Musiałem w końcu zapaść w głęboki sen, kiedy bowiem otworzyłem oczy, znikła sielankowa sceneria wieczoru. Namiot trzepotał i wybrzuszał się w ryczących porywach wichru. Coś mnie obudziło i choć nie byłem pewien, co to takiego mogło być, wypełzłem ze śpiwora i po omacku zacząłem szukać latarki. Po bezskutecznych staraniach położyłem się z powrotem, wstrzymałem oddech i zacząłem nasłuchiwać koni.
Mijały minuty. Nie dobiegało mnie sygnalizacyjne pobrzękiwanie końskiego dzwonka, który uwiązałem na szyi konia jucznego, ani zresztą żaden inny dźwięk, który świadczyłby o tym, że konie się pasą. Próbowałem sobie wytłumaczyć, że doznałem napadu paranoi, a konie na pewno śpią, wtedy jednak gdzieś spoza obozu dotarły do mnie stłumione głosy, a potem dudnienie kopyt. Wyskoczyłem z namiotu i pobiegłem boso do miejsca, gdzie uwiązałem konie. Zastałem tylko mojego białego wierzchowca Bora, który ciągnąc uwiąz, rżał po ciemku jak oszalały. Oddalający się odgłos galopu zanikał. Trzymając mocno uwiąz Bora i potykając się co chwila, szedłem dopóty, dopóki nie wyczułem palcami u nóg pozostałych dwóch uwiązów. Gdy dotarłem do końcówki jednego z nich, padłem na kolana, ściskając w dłoniach jedyne ślady po zaginionych dwóch koniach – dzwonek i parę pęt.
Kathrin przebudziła się i wybiegła z namiotu z latarką, a mnie w pamięci nagle stanęły wszystkie lekceważone w ostatnich dniach przestrogi wytrawnych nomadów: „Co zrobicie, gdy zaatakują wilki? A jak koniokradzi porwą wam konie? Macie broń?”. W odpowiedzi na te pytania naiwnie wskazywałem na mój toporek i koński dzwonek. Sheila Greenwell, australijska weterynarz specjalizująca się w leczeniu koni, która tak wielkodusznie pomagała mi w przygotowaniach do wyprawy, zasugerowała, że jeśli zamocuję na noc dzwonki na koniach, to usłyszę zbliżającego się złodzieja, bo konie zrobią się niespokojne i rozlegnie się pobrzękiwanie dzwonków. W praktyce jednak dzwonienie wręcz naprowadziło koniokradów na nasz obóz i konie pasące się w ciemnościach. Po cichu odczepili dzwonek, odwiązali konie i wzięli nogi za pas.
Choć sprawa wyglądała beznadziejnie, razem z Kathrin dalej wałęsaliśmy się po stepie w nadziei, że może coś przeoczyliśmy. A gdy przemarznięci wróciliśmy do namiotu, nie ulegało wątpliwości, że już szóstego dnia wyprawy niektóre moje plany wymagają rewizji. A nawet – pomyślałem sobie – cała ta podróż wymagałaby ponownego przemyślenia.
Wizja przejechania konno szlakiem nomadów z Mongolii na Węgry kiełkowała we mnie od czasu, gdy skończyłem 19 lat. Zrezygnowałem wtedy ze studiów prawniczych w Australii, aby w Finlandii podjąć studia dla przewodników po dzikich terenach. Usłyszałem tam o ekspedycjach Carla Gustafa Emila Mannerheima, legendarnego fińskiego generała i podróżnika, który swą drogę zawodową rozpoczął jeszcze w rosyjskiej armii carskiej, a później przewodził staraniom Finlandii o niepodległość, by wreszcie pod koniec II wojny światowej zostać prezydentem tego kraju.
W wieku 39 lat, w 1906 roku, Mannerheim wyruszył na dwuletnią ekspedycję geograficzną z Petersburga przez Azję Środkową do Pekinu, a ostatnią część tej wyprawy przebył głównie konno. W rzeczywistości nie był bynajmniej etnografem, za którego miał uchodzić, lecz tajnym szpiegiem rosyjskiego cara. Tak czy inaczej, wywarło na mnie wrażenie jego zainteresowanie związkami między grupami etnicznymi Azji Środkowej a genezą narodu fińskiego. Finowie należą do grupy ludów ugrofińskich i są spokrewnieni z wieloma rdzennymi grupami etnicznymi zamieszkującymi obszary lasów i tundry w Rosji i na Syberii aż po Pacyfik. Historia wyprawy Mannerheima poddała mi myśl, że związki między różnymi kulturami opartymi na takim samym środowisku i sposobie życia nie baczą na współczesne granice.
Po ukończeniu kursu dla przewodników po dzikich terenach w 1999 roku unieważniłem bilet powrotny do Australii i razem z moim przyjacielem Chrisem Hatherlym wyruszyliśmy na rowerach z Karelii w europejskiej części Rosji do Pekinu. Miała to być czternastomiesięczna eskapada z dziennym budżetem w wysokości 2 dolarów, podczas której planowaliśmy obozować w lasach, pić z przydrożnych rowów i liczyć na dobroduszność litościwych wieśniaków. Świat jednak poszerzał się wraz z każdym kolejnym wyzwaniem, od przemarzniętych palców u nóg po chmary komarów latem na Syberii. Największe wrażenie robili na mnie ludzie. W konwulsjach bolesnych dziejów postsowieckiej Rosji oraz późniejszego załamania gospodarczego w 1998 roku odczuwali dumę ze swego pochodzenia etnicznego – czy byli to buddyjscy Buriaci, czy mniej od nich znani Udmurci z przedgórza Uralu. Najbardziej jednak zdumiewało mnie to, że na szlaku przygody z wieloma spotkanymi po drodze ludźmi połączyła mnie większa zażyłość i znalazłem z nimi więcej wspólnego języka niż z tymi, pośród których wyrastałem w Australii.
Raczej z konieczności niż z chęci – była to najlogiczniejsza i najkrótsza trasa z Syberii do Pekinu – jesienią 2000 roku Chris i ja znaleźliśmy się w Mongolii.
Pchając rowery przez mongolską pustynię Gobi, przystawaliśmy wyczerpani i patrzyliśmy, jak na horyzoncie materializują się galopujące na koniach sylwetki w długich płaszczach powiewających na wietrze, ze wzrokiem utkwionym w dal, usadowione tak pewnie, jakby w ogóle się nie poruszały. Jeźdźcy przystawali na chwilę, by przyjrzeć się dwóm młodym Australijczykom zakopanym w piachu jedynej drogi w zasięgu wzroku, wsiadali z powrotem na konie i ruszali galopem w dalszą drogę.