Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Na szlaku zwykłych ludzi - ebook

Data wydania:
24 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na szlaku zwykłych ludzi - ebook

Camino de Santiago to nie tylko wymagający odporności fizycznej i psychicznej szlak pielgrzymkowy, ale przede wszystkim magiczna wyprawa w głąb siebie. Każdy wędrowiec niesie ze sobą fascynującą historię – o trudnej miłości, stracie lub rozstaniu. Każdy krok oznacza nową lekcję, a przebyte kilometry sprzyjają refleksjom nad sensem życia. Na szlaku Camino nie brakuje jednak radości, śpiewu, muzyki, lokalnych przysmaków i zabawnych anegdot. Pielgrzymi doświadczają po drodze wielu małych cudów – nieoczekiwanych aktów życzliwości, zadziwiających zbiegów okoliczności i momentów olśnienia, które zmieniają ich perspektywę patrzenia na świat.

Kategoria: Duchowość
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368343021
Rozmiar pliku: 678 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wyznaję prawosławie. Byłem wychowywany zgodnie z tą wiarą od najmłodszych lat. Jestem dumny ze swoich korzeni i tradycji: sięgają głęboko i nierozłącznie splatają się z tożsamością mojej rodziny.

Chciałbym jednak zauważyć, że musiałem dorosnąć do tego, by wyznać swoją wiarę z takim przekonaniem. W okresie dzieciństwa i dojrzewania moja przynależność religijna stała się źródłem wielu trudnych doświadczeń. Byłem piętnowany ze względu na swoje wyznanie, a z drugiej strony czułem, że muszę stać na straży swojej tożsamości. Z czasem okazało się jednak, że nie jestem w stanie zatrzymać negatywnej fali uprzedzeń, i w pewnym momencie moja wiara została zachwiana. W kolejnych częściach swoich wspomnień postaram się podzielić tymi przeżyciami, które najgłębiej zapadły mi w pamięć i ukształtowały moją duchowość.

Dorastałem na polskiej prowincji, na Podlasiu. Pomimo faktu, że w tym regionie prawosławni stanowili większość społeczeństwa, w czasach, o których myślę, doświadczali nieprzychylności i braku zrozumienia. Często spotykałem się z wyzwiskami i kpinami tylko dlatego, że moja rodzina wyznawała ortodoksję. Nawet część krewnych z powodów ideologicznych określała nas pogardliwie mianem kacapów, odstępców czy ruskich kolaborantów. Te obelgi bardzo bolały. Najtrudniejsze jednak były konfrontacje z grupkami lokalnych dzieciaków, które bezwstydnie rzucały w naszą stronę obraźliwe epitety, choć pewnie nawet nie rozumiały znaczenia swych słów. Wynosiły uprzedzenia z domu, gdzie wrogie nastawienie do wszystkiego, co prawosławne, było im wpajane od najmłodszych lat. Bezmyślnie powtarzały więc zasłyszane od rodziców zwroty, nie zdając sobie sprawy z ich raniącej mocy. Zachowanie młodych było smutnym odzwierciedleniem nietolerancji i głęboko zakorzenionych uprzedzeń, które przesączały się z pokolenia na pokolenie. Te dzieciaki, same będąc ofiarami przekonań swych najbliższych, stawały się narzędziami przenoszenia tej negatywnej energii dalej. Pamiętam, że za każdym razem, gdy nieprzyjemne sytuacje miały miejsce, odczuwałem bolesny przeskok z dumy wynikającej z mojej wiary na zdziwienie, że spotyka się ona z taką nieprzychylnością ze strony katolików. Dla małego chłopca było to bardzo trudne doświadczenie.

Choć różnice rytualne między prawosławiem a katolicyzmem są niewątpliwe, należy je interpretować przez pryzmat długiej tradycji i głębokiej wiary, nie zaś powierzchownych uprzedzeń, które tylko sieją zamęt. Zarówno katolicy, jak i prawosławni są przecież częścią wspólnoty chrześcijańskiej, ich podstawy wiary są takie same. Zawsze wolałem patrzeć na ludzi pod kątem tego, co ich łączy, a nie dzieli, ale na potrzeby tej książki spróbuję odnieść się do rozbieżności między tymi dwoma wyznaniami.

Wydaje mi się, że wielu z nas zapomniało o bardzo istotnym fakcie. Przecież kiedyś nasze religie były jednością. Już wtedy narastające przez wieki różnice teologiczne, kulturowe oraz polityczne w końcu doprowadziły do rozłamu, a jego konsekwencje są widoczne do dziś. W 1054 roku doszło do wielkiej schizmy, która podzieliła Kościół na dwie odrębne tradycje: katolicką na Zachodzie i prawosławną na Wschodzie. Kościół, przez ponad tysiąc lat stanowiący jedność, rozpadł się na dwie tradycje – katolicką i prawosławną. Wiele osób uważa, że to właśnie prawosławie najlepiej zachowało pierwotne formy liturgii i duchowości wczesnego chrześcijaństwa.

Do podstawowych różnic między Kościołami prawosławnym a katolickim należy stosowanie innego kalendarza. W przeciwieństwie do katolików, u których obowiązuje kalendarz gregoriański, prawosławni wyznaczają daty świąt liturgicznych przez kalendarz juliański. To dlatego obchody Bożego Narodzenia czy Wielkanocy przypadają na odmienne terminy, co niekiedy prowadzi do nieporozumień.

Często spotykam się z przekonaniem, że prawosławni nie czczą Matki Bożej. Nic bardziej mylnego! Kult Bogurodzicy w prawosławiu jest nie tylko obecny, ale stanowi jeden z fundamentów wiary i pobożności. W moim rodzinnym domu od zawsze wisiały ikony przedstawiające Maryję.

Dla każdego, kto choć raz odwiedził prawosławną cerkiew, oczywiste jest, jak wielką rolę odgrywa w niej Matka Boża. Wnętrze świątyni jest bogato zdobione ikonami, wśród których wizerunki Bogurodzicy zajmują poczesne miejsce. Na ikonostasie, czyli ozdobnej ścianie oddzielającej nawę od prezbiterium, zawsze znajduje się ikona Maryi. Co więcej, nad carskimi wrotami, centralnymi drzwiami ikonostasu, niezmiennie wisi jej wizerunek. Warto w tym miejscu dodać, że ikonostas zawiera zazwyczaj troje drzwi: centralne carskie wrota oraz dwa boczne przejścia, a ikony na nim są ułożone według ściśle określonego porządku, reprezentującego hierarchię świętych i ważne wydarzenia z historii zbawienia.

Mówiąc o kulcie maryjnym w prawosławiu, nie sposób pominąć niezwykłego przypadku ikony Matki Bożej Częstochowskiej, czyli Czarnej Madonny. Chociaż znajduje się ona w katolickim sanktuarium na Jasnej Górze, jej korzenie sięgają tradycji prawosławnej. Istnieje wiele przekazów na temat historii tego obrazu. Zgodnie z jedną z nich ikona została namalowana przez świętego Łukasza Ewangelistę na blacie stołu, przy którym jadała Święta Rodzina w Nazarecie, w domu Maryi. Z Jerozolimy obraz wywieziono do Konstantynopola i podarowano księciu ruskiemu – Lwu. Stamtąd Czarna Madonna trafiła do Lwowa i znalazła się w rękach księcia Władysława II Opolczyka, który zabrał ikonę do Polski i przekazał ją mnichom z Jasnej Góry. Chciał w ten sposób zabezpieczyć ją przed zniszczeniem przez pogańskich Tatarów. Zanim jednak do tego doszło, wizerunek Matki Bożej z Dzieciątkiem był otaczany czcią w Kościele wschodnim. Styl ikony jasnogórskiej jest typowy dla bizantyjskiej tradycji ikonograficznej. Matka Boża jest ukazana w typie hodegetrii (z greckiego – „wskazująca drogę”), charakterystycznej dla wschodniego sposobu przedstawiania Maryi. Na jej twarzy widać dwa pionowe cięcia, co również nawiązuje do tradycji prawosławnej, zgodnie z którą ikony często noszą ślady historycznych wydarzeń. Ikona Matki Bożej Częstochowskiej stanowi swoisty most między tymi tradycjami, przypominając o wspólnych korzeniach i jednoczącej roli Maryi w chrześcijaństwie.

Drugim ważnym zarzutem przeciwko prawosławiu jest stwierdzenie, że używamy „połamanego” krzyża. To przekonanie wynika z niewiedzy. Prawosławny krzyż ośmioramienny, nazywany również krzyżem rosyjskim, ma wprawdzie nachylone ramiona, ale jest to celowy zabieg, który podkreśla symbolikę. Pionowa belka upamiętnia mękę Chrystusa, górna poprzeczna reprezentuje napis „król żydowski”, dolna zaś była przeznaczona na stopy Zbawiciela podczas ukrzyżowania. Pochylone kształty są teologiczną aluzją do dobrowolnego zstąpienia Syna Bożego na ziemię dla odkupienia ludzkości. Krzyż ten w żadnym razie nie jest więc „złamany”, wręcz przeciwnie. Jest on przepełniony głęboką symboliką ofiary Chrystusa za nas, ludzi.

Z mojego punktu widzenia zarówno kult Maryi, jak i unikatowa forma krzyża nie świadczą o herezji, lecz o różnorodności w doświadczaniu wiary.

Symbolika prawosławnej tradycji znajduje swój wyraz w każdym elemencie liturgii i obrzędowości. Doniosłe znaczenie ma gest błogosławieństwa i żegnania się, wykonywany trzema palcami – kciukiem, wskazującym i środkowym. W istocie jest to wymowne wyznanie prawosławnej doktryny. Trzy połączone palce symbolizują samą Trójcę: Ojca, Syna i Ducha Świętego, trzy współistotne Osoby, które, jak wiemy, tworzą jednego Boga. Dwa pozostałe palce – serdeczny i mały – są zgięte. Przypominają nam o dwóch naturach Chrystusa – boskiej i ludzkiej. Ten gest ma swoje źródła w fundamentach naszej wiary, ponieważ nawiązuje do słów Jana Ewangelisty: „Gdyż trzej są Ci, którzy świadczą w Niebie: Ojciec, Słowo i Duch Święty; a Ci trzej są jednym”.

W młodości byłem wielokrotnie świadkiem nagonek i przemocy psychicznej wobec prawosławnych. Nasze święta i tradycje stanowiły przedmiot drwin. To poczucie prześladowania ze względu na wiarę pozostawiło we mnie głęboką ranę.

Wspominając tamte czasy, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że moje początkowe przekonanie o łatwości pokonania różnic między prawosławnymi a katolikami było naiwne. Każde spotkanie z przedstawicielami drugiego wyznania uświadamiało mi głębię podziałów, które przez wieki narosły między naszymi społecznościami.

Pamiętam, jak podczas jednej z pielgrzymek do monasteru w Jabłecznej usłyszałem gorzkie słowa starszego mnicha o łacinnikach, jak nazywał katolików. Z drugiej strony mój przyjaciel katolik opowiadał mi o kazaniu, w którym ksiądz przestrzegał przed „schizmatykami ze Wschodu”. Sam, uczestnicząc we mszy świętej na Jasnej Górze, usłyszałem podczas kazania słowa, które mnie zabolały. Ksiądz nazwał prawosławie sektą. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy w ogóle istnieje szansa na osiągnięcie wzajemnego szacunku i tolerancji między wyznaniami, tym bardziej że niektórzy duchowni i wierni z obu stron wciąż podsycali uprzedzenia, zamiast krzewić wiarę opartą na miłości i zrozumieniu. Wydawało się, że dla wielu osób łatwiejsze było definiowanie własnej tożsamości religijnej poprzez przeciwstawianie się „tym drugim” niż przez pogłębianie własnej duchowości.

Z czasem uświadomiłem sobie, że te podziały często wynikały z niewiedzy i strachu przed nieznanym. Organizowane sporadycznie wspólne wydarzenia religijne dawały nadzieję na zmianę. Pamiętam wzruszenie, jakie ogarnęło mnie, gdy zobaczyłem katolickiego księdza i prawosławnego duchownego, modlących się razem podczas ekumenicznego nabożeństwa. Droga do prawdziwego pojednania wydawała się jednak wciąż odległa. Zrozumiałem, że to zadanie na pokolenia – wymagające cierpliwości, otwartości i gotowości do szczerego dialogu.

Kiedy sam zostałem ojcem, martwiłem się, że również moje dzieci doświadczą nietolerancji w związku ze swoją przynależnością religijną. Zauważyłem jednak – z ulgą i radością – że moje córki nie muszą już borykać się z uprzedzeniami; społeczeństwo stało się bardziej otwarte. Dziewczyny uczą się w katolickich instytucjach, ale nigdy nie poczuły się tam wyobcowane czy odrzucone. Wręcz przeciwnie, mogą z dumą mówić o swoim prawosławnym wyznaniu i nie mają żadnych rozterek związanych z tożsamością religijną.

Z nadzieją obserwuję także pozytywne zmiany w relacjach między Kościołem prawosławnym a katolickim w Polsce. Świadomość, że te dwie wielkie tradycje chrześcijańskie znajdują wspólny język i zbliżają się do siebie, jest niezwykle budująca. Dostrzegam coraz więcej inicjatyw ekumenicznych, wspólnych modlitw i dialogu teologicznego. Hierarchowie obu Kościołów spotykają się, rozmawiają i szukają tego, co łączy, zamiast skupiać się na różnicach. Wydaje mi się, że jesteśmy świadkami historycznych zmian, które mogą przynieść wiele dobrego dla całego chrześcijaństwa. Powinniśmy bezustannie dążyć do budowania mostów między wyznaniami. To trudne zadanie, ale wierzę, że możliwe. Bo czy nie o to właśnie chodzi w prawdziwej wierze: o miłość, zrozumienie i akceptację drugiego człowieka, niezależnie od tego, w jakiej świątyni się modli?

Moja matka została wychowana w katolicyzmie, ojciec zaś wyniósł prawosławny obrządek z poważanej rodziny. Każdy może sobie wyobrazić, jak trudne były rozmowy przy rodzinnym stole, gdy temat religii nieuchronnie prowadził do gorących sporów. Dziadek, gorliwy prawosławny, nie mógł zrozumieć, dlaczego mój tato ożenił się z katoliczką. Z kolei rodzina ze strony matki, przywiązana do katolicyzmu, z rezerwą odnosiła się do moich opowieści o pięknie liturgii prawosławnej.

Dziadek z dumą wspominał, że w rodzinie było aż trzynastu prawosławnych duchownych. W naszym domu więc cały czas ścierały się te dwie niby bliskie, a jednak bardzo odległe tradycje. Można powiedzieć, że wychowywałem się w dwóch światach: katolicyzmie matki i – jeszcze wtedy tajemniczym i niezrozumiałym dla mnie – prawosławiu rodziny ze strony ojca. Gesty związane z obrzędami religijnymi były po prostu częścią rytuału, którego znaczenia na razie nie pojmowałem: należały do skomplikowanego świata dorosłych. Dopiero po latach odkryłem, że odgrywają istotną rolę w budowaniu więzi wspólnoty i wyrażaniu wiary.

Pomimo tego, że rodzina ze strony ojca była głęboko zakorzeniona w prawosławiu, nikt nie zadał sobie trudu, by wyjaśnić mi sens tradycji i obrządków, jakie tam obowiązywały. Zamiast tego wymuszano na mnie bezmyślne odgrywanie przypisanej mi roli.

Jeśli mam być szczery, łatwiej było mi przyswoić modlitwę różańcową z katolicyzmu, niż pojąć znaczenie prawosławnych rytuałów. Dla młodego chłopca, który nie opanował jeszcze w stopniu zaawansowanym języka ojczystego, liturgia po staro-cerkiewno-słowiańsku wybrzmiewała obco.

Pamiętam, jak niezręcznie się czułem, podchodząc do batiuszki po nabożeństwie, by ucałować jego dłoń. Dodam, że „batiuszka” to potoczne, choć pełne szacunku określenie prawosławnego księdza, używane głównie w tradycji rosyjskiej i ukraińskiej. Dosłownie znaczy „ojczulek” i podkreśla rolę kapłana jako duchowego ojca wspólnoty.

Nie wiedziałem wtedy, że gest całowania dłoni kapłana symbolizuje szacunek dla kapłaństwa i błogosławieństwa, które duchowny przekazuje wiernym.

Podobnie było z kłanianiem się przed batiuszką. Obserwowałem, jak dorośli to robią, i naśladowałem ich, nie rozumiejąc głębszego znaczenia tego gestu. Dopiero z czasem nauczyłem się, że to wyraz pokory i uznania duchowego autorytetu.

Pamiętam dokładnie sytuację, podczas której na rozkaz dziadka musiałem uklęknąć przed odwiedzającym nasz dom batiuszką i pocałować go w rękę. Miałem wtedy niecałe dziesięć lat i czułem się potwornie upokorzony tym gestem. Pomimo młodego wieku byłem już jednak przyzwyczajony do poniżających sytuacji. Dziadek, jako syn prawosławnego kapłana, wychowywał ten gorszy sort wnuków, do których należałem, bardzo surowo i restrykcyjnie. Uważał, że tak należy okazywać szacunek tradycji. Nigdy nie miałem odwagi spytać go wprost, czym zawiniliśmy, że aż tak nas nie lubił. Dzisiaj już to wiem: między innymi chodziło o uprzedzenia wyznaniowe. Pomimo tego, iż ochrzczono nas w cerkwi, dla niego nadal byliśmy w połowie katolikami.

– Na kolana! – zagrzmiał dziadek groźnie, gdy próg domu przekroczył wysoki kapłan z bujną brodą. – A teraz całuj w rękę! – dodał, na siłę pochylając moją głowę.

Zrobiłem to, choć ze wstydu płonęły mi policzki. Jakby tego było mało, następnie rozkazał mi iść do kuchni i pomóc babci w przygotowaniu poczęstunku. Poczułem się jak służący.

Dziadek miał zbyt radykalne i staroświeckie poglądy, by dostrzec urazę w moich oczach. Jego zachowanie bardzo mnie zraniło i zniechęciło, choć zdawałem sobie już wtedy sprawę, że tak właśnie wyglądało życie w naszej rodzinie. Musiałem się bezwzględnie podporządkowywać nakazom i zwyczajom, bez dyskusji, by nie wywołać kolejnej scysji między rodzicami i dziadkiem czy też nim a babcią. Obraza tradycji była niewybaczalna, a zasady rodzinnego kodeksu honorowego – nienaruszalne. Dziadek nie lubił sprzeciwów, nie tolerował kwestionowania jego reguł.

– Nic niewarte dno! Trzeba go nauczyć szacunku – burczał, popychając mnie w stronę kuchni.

Potknąłem się o wysoki próg, który oddzielał mały, lecz przytulny pokój gościnny od jadalni.

– Oferma! – skwitował to dziadek i machnął lekceważąco ręką.

Wyobrażam sobie, jak bardzo niezręczna i krępująca mogła okazać się tamta sytuacja dla batiuszki i jego żony – przecież byli świadomi mojego dyskomfortu i upokorzenia. Sami mieli dzieci, także w moim wieku. Zapewne rozumieli zatem chłopca, którego zmuszono do staroświeckiego, kompletnie niezrozumiałego dla niego gestu.

Muszę jednak przyznać, że wolałem iść do kuchni, aniżeli siedzieć z dziadkiem przy stole i przytakiwać każdemu jego słowu. Babcia zawsze potrafiła mnie pocieszyć. Jednak z ciekawością przysłuchiwałem się z ukrycia rozmowie dziadka z batiuszką i jego żoną. Dowiedziałem się wtedy wielu interesujących rzeczy o życiu prawosławnego kapłana.

Batiuszka opowiadał, że od początku swojej posługi borykał się z trudnymi momentami i niezrozumieniem ze strony społeczeństwa. Wspominał, jak prowadząc swoje dzieci za rękę do przedszkola czy szkoły, niejednokrotnie spotykał się z dezaprobatą i potępiającymi spojrzeniami mijających ich ludzi. Jeszcze bardziej problematyczne okazywały się sytuacje, gdy ktoś widział go idącego za rękę lub pod rękę z żoną, gdy akurat miał na sobie sutannę. Batiuszka opowiadał ze smutkiem o konsternacji, którą ten widok wywoływał u przechodniów, co często prowadziło do otwartej krytyki.

Żona batiuszki dodała, że wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że w Kościele prawosławnym duchowny, zanim zostanie wyświęcony, musi się ożenić. Ta zasada jest fundamentalną różnicą w porównaniu z Kościołem katolickim i często prowadzi do nieporozumień w społeczeństwach, w których prawosławie nie jest dominującym wyznaniem.

Dziadek, słuchając tych opowieści, kiwał ze zrozumieniem głową. On sam, będąc synem batiuszki, doświadczał podobnych reakcji ze strony sąsiadów i znajomych. Zauważył, że życie prawosławnego księdza, mimo że pełne radości z posługi, niesie ze sobą wiele wyzwań społecznych.

Batiuszka wyznał, że trudno było mu początkowo godzić role ojca, męża i duchownego. Szybko jednak zrozumiał, że posiadanie rodziny nie umniejsza jego oddania Bogu i wspólnocie, a wręcz przeciwnie – pomaga mu lepiej rozumieć problemy i radości zwykłych ludzi.

Tamtego dnia uświadomiłem sobie, że za sutanną i brodą batiuszki kryje się człowiek z krwi i kości, ktoś, kto ma takie same radości i troski jak inni, ale dodatkowo niesie na barkach odpowiedzialność za duchowe przewodnictwo w swojej wspólnocie.

Batiuszka był człowiekiem światłym, dobrym i wrażliwym, bo podczas kolejnych wizyt w naszym domu starał się zapobiegać kłopotliwym sytuacjom. Zawczasu wyciągał do mnie rękę i to on pierwszy całował mnie w głowę w wyrazie czystej ojcowskiej miłości i błogosławieństwa. W ten sposób chronił mnie przed poczuciem poniżenia, a siebie – przed zakłopotaniem. Gestom tym towarzyszyły uprzejma prośba o herbatę i podziękowanie za gościnę. Batiuszka pokazywał w ten sposób, że kapłan to ktoś, kto kieruje się nie tylko tradycją czy zwyczajem, ale przede wszystkim szczerą wiarą, miłosierdziem i szacunkiem dla drugiej osoby.

Żałowałem, że dziadek nie poszedł w jego ślady.

Jak już wcześniej wspomniałem, jako mały chłopiec czułem się w prawosławiu zagubiony. Wrzucono mnie w świat rytuałów i obyczajów, które zdawały się nie mieć sensu. Musiało minąć wiele lat, zanim zacząłem rozumieć znaczenie wiary i tradycji. Dopiero wtedy misterium nabożeństw stało się autentycznym przeżyciem i związało mnie ze świętym przekazem – było wyrazem tego, w co wierzyłem.

Pojawienie się nowego kapłana w naszej rodzinnej cerkwi okazało się dla mnie przełomowym momentem. Kiedy ojciec Jarosław rozpoczynał odprawianie liturgii przed ikonostasem, wszystko nabierało większego znaczenia. Moją uwagę przykuwał nie tylko młody wiek duchownego, lecz przede wszystkim powaga i pobożność, z jakimi celebrował nabożeństwo. Nie mogłem oderwać wzroku od tego pokornego człowieka. Wpatrywałem się w niego, wsłuchując uważnie w każde wypowiadane przez niego słowo. A on nagle sprawił, że odmawiane w starym języku liturgicznym modlitwy nabrały dla mnie zupełnie nowego znaczenia i głębi. Każdy gest kapłana, każda jego modlitwa formułowana w dotychczas niezrozumiałym języku, każdy dźwięk dzwonu i zapach kadzidła nakreślały ścieżkę, która prowadziła wprost do mojego serca i umysłu. Zrozumiałem ich znaczenie. Po raz pierwszy w życiu zacząłem także pojmować ich prawdziwy sens. To ojciec Jarosław swoją otwartością i szczerą pobożnością otworzył moje serce na prawdziwą prawosławną duchowość. On tchnął w nią nowe życie po latach obojętności i przymusu. To on pozwolił mi na nowo odkryć naszą rodzinną wiarę. Wiarę, o której tak mało wiedziałem.

Od zawsze byłem wędrownikiem. Sytuacja w domu mnie przytłaczała, dlatego szukałem ukojenia poza jego ścianami. Jako dziecko często wychodziłem na zewnątrz, zanim jeszcze zaczęło świtać. Wracałem późno wieczorem z nadzieją, że zasnę w swoim łóżku. Niestety, moje marzenia rzadko się spełniały. Na szczęście w łazience, oddzielonej od toalety cienką ścianką, znajdowała się niewielka żeliwna wanna. Stała się moją oazą, jedynym miejscem w całym domu, gdzie czułem się bezpieczny. Dla większego komfortu układałem na dnie stertę swoich ubrań, co do rana pozwalało mi uniknąć siniaków na ciele. Nikogo nie interesowało, dokąd chodziłem i co robiłem, czy byłem bezpieczny i czy coś jadłem.

Kiedy usłyszałem, że ojciec Jarosław organizuje pielgrzymkę na Świętą Górę Grabarkę, wiedziałem, że muszę być jej częścią. Miałem kilkanaście lat, szukałem jakiejkolwiek wymówki, by wyrwać się choć na chwilę z dusznego domu. Siedmiodniowa wędrówka stanowiła dla mnie wymarzony pretekst. Nie zastanawiałem się wtedy nad duchowym wymiarem tej wyprawy. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. A jednak to właśnie tamta pierwsza, niemal przypadkowa pielgrzymka pod skrzydłami wyjątkowego przewodnika duchowego zmieniła bieg mojego życia.

Opresja i tyrania ze strony ojca sprawiały, że z dnia na dzień kurczyłem się w sobie. Zrozumiałem, że tak dalej być nie może. Musiałem podjąć radykalne decyzje, póki nie było za późno. Myśl o ucieczce pojawiała się już od najmłodszych lat, wiedziałem, że to tylko kwestia czasu i osiągnięcia pełnoletności. Desperackie pragnienie, by zacząć wszystko od nowa, popchnęło mnie do działania. Wolność to możliwość pędzenia przed siebie bez żadnych ograniczeń. Nie mogłem zostać w swoim miasteczku na Podlasiu, gdzie wszyscy śledzili każdy mój krok. Nie chciałem się codziennie budzić z uczuciem beznadziei, z wrażeniem, że zostałem uwięziony w klatce, bez możliwości ucieczki i wiary w bezpieczne jutro.

System panujący w Polsce mnie zniszczył, a ludzie doprowadzili do pogorszenia mojego stanu psychicznego. Jednak w głębi duszy wciąż tlił się płomyk nadziei na lepszą przyszłość. Zerwanie z toksycznym środowiskiem wymagało ode mnie dużej odwagi. Wiedziałem jednak, że muszę to zrobić dla samego siebie. Pozostawiłem więc za sobą cały swój dotychczasowy świat – opuściłem rodzinne strony i wyruszyłem w drogę.

W poszukiwaniu nowego początku wyemigrowałem do Londynu. Tam rozpocząłem nowe życie, wolne od opresji i szkodliwych więzów przeszłości. Gdy tylko dotarłem na miejsce, poczułem się zregenerowany, w pełni sił. Uczyłem się wszystkiego od nowa. Znowu potrafiłem marzyć, realizowałem swoje ambicje. Londyn stał się moim azylem, był początkiem drogi do tak upragnionej przeze mnie wolności. Dałem się oczarować urokowi nowego życia, które całkowicie mnie pochłonęło. Pomimo uwolnienia się od lęku i koszmaru dzieciństwa wciąż jednak towarzyszyło mi uczucie niepewności. Łatwo było przyciągnąć moją uwagę, jednocześnie ja sam pragnąłem być zauważony, co często przesłaniało mi jasny osąd sytuacji. Wiele osób żerowało na mojej energii, a ja często zapominałem, że własne zapasy energetyczne się wyczerpują.

Miasto oferowało mi wiele możliwości rozrywki i beztroskiego życia, co początkowo wydawało się niezwykle atrakcyjne i ekscytujące. Jednak z biegiem czasu zacząłem odczuwać, że ten styl życia nie przynosi mi już satysfakcji. Po kilkunastu latach intensywnego korzystania z uroków metropolii doszedłem do wniosku, że Londyn stał się dla mnie miastem rozpusty. Zacząłem postrzegać swoje dotychczasowe życie jako moralnie wątpliwe lub duchowo puste.

Przez wiele lat poszukiwałem osoby, z którą mógłbym stworzyć dobrą relację. Dzięki poprzednim rozczarowaniom i rozstaniom nauczyłem się wiele o samym sobie, a także o tym, na czym tak naprawdę polega związek. Za sprawą tych doświadczeń byłem gotowy na prawdziwą, dojrzałą miłość. W końcu udało mi się zbudować głęboką więź z osobą, która w pełni rozumie i akceptuje mnie takiego, jakim jestem. Moja relacja z żoną wykracza poza powierzchowne gesty, opiera się na wzajemnym zaufaniu, szacunku i emocjonalnej bliskości. Po wielu porażkach dotarłem do miejsca, w którym czuję się bezpiecznie.

Wszystkie wcześniejsze niepowodzenia nabrały zupełnie nowego znaczenia, okazały się niezbędnymi krokami na drodze do osiągnięcia czegoś wyjątkowego. Zdaję sobie sprawę, że potrzeba dużej odwagi, by pokochać mężczyznę naznaczonego bolesną przeszłością, wielokrotnie złamanego i przesadnie upartego. To dzięki mojej żonie ograniczyłem prędkość, z jaką żyłem. Udało jej się mnie nieco poskromić, choć nadal dysponowałem swobodą, dzięki której mogłem się realizować.

Pierwsza córka pojawiła się zaraz po ślubie. Z dzieckiem na ręku uczyłem się łaciny – podchodziłem do niej kilkanaście razy! – i ukończyłem studia.

Podjęcie decyzji o opuszczeniu Londynu było trudne, ale wiedziałem, że to konieczny krok. Miałem przeczucie, że zmiana miejsca zamieszkania przyniesie pozytywną odmianę także w życiu moim i mojej rodziny. Z dnia na dzień, bez znajomości języka i na wariackich papierach wyjechaliśmy do Barcelony. Sprawdziłem się jako nauczyciel. Pokochałem stolicę Katalonii do tego stopnia, że każde inne miasto przestało mnie zachwycać.

Samo piękno Barcelony nie wystarczało jednak, abyśmy mogli tam godnie żyć. Po kilku latach nieudanych prób znalezienia stałej pracy musieliśmy podjąć smutną decyzję o powrocie do Anglii.

Dostałem się do programu Top Model UK, byłem najstarszym uczestnikiem. Otrzymałem kilka ciekawych propozycji, ale modeling mnie nie rozpieszczał. Wszystko ma swoją cenę, a ja nie za wszystko byłem w stanie zapłacić. Odkryłem, że tylko praca w szkole dawała mi satysfakcję, w żadnym innym miejscu nie czułem się spełniony zawodowo.

Wkrótce zostałem zaproszony do współpracy przy organizacji wyborów Miss Polski Wielkiej Brytanii i Irlandii. Spełnianie marzeń buduje. Z radością obserwowałem kobiety, które decydując się na udział w konkursie, wyszły z ukrycia, pozbyły się masek, jakie założyło im życie, a potem błyszczały na salonach jak najszlachetniejsze brylanty.

Wkrótce doszli Misterzy i międzynarodowy konkurs Miss Generation. Współpraca ze świetnym zespołem i współtworzenie wydarzeń polonijnych do dziś daje mi wiele satysfakcji.

Po dziewięciu latach małżeństwa pojawiła się druga córka, która wywróciła naszą uporządkowaną egzystencję do góry nogami. Po jakimś czasie życie naszej czteroosobowej rodziny znów wróciło na stabilny i przewidywalny tor.

Wydawało się, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Jak bardzo się myliłem!

To był zwykły dzień. Nie miałem żadnych złych przeczuć. Znajdowałem się kilkaset metrów od domu, kiedy kierowca innego pojazdu wjechał w tył mojego auta. Nie stało mi się nic poważnego, skończyło się na wstrząśnieniu mózgu. Samochód miał jedynie uszkodzony zderzak. W szpitalu, o dziwo, przeprowadzono jednak sporo badań, między innymi wykonano prześwietlenie głowy, odcinka szyjnego i pleców, ale szybko wypuszczono mnie do domu.

Po kilku dniach wezwano mnie na wizytę do przychodni. Zacząłem się martwić, że wydarzyło się coś niedobrego.

– Znaleźliśmy niepokojące zmiany na kręgosłupie – powiedziała na dzień dobry pani doktor.

Nie odezwałem się. Byłem bardzo rozkojarzony. Rozglądałem się po skromnie urządzonym gabinecie, rozpaczliwie szukając czegoś, na czym mógłbym skupić uwagę.

– Musimy zrobić serię badań. Zaczniemy od krwi.

Lekarka unikała kontaktu wzrokowego ze mną, jakby mówiła do ściany. Nie pamiętam, co sobie wtedy myślałem. Nic nie miało sensu. Przecież lekarze w tej przychodni wiedzieli, że od lat mam problemy z plecami. Powiedzmy, że były bolesną pamiątką z dzieciństwa.

– Czy w pana rodzinie występuje historia nowotworowa? – spytała nieoczekiwanie kobieta.

W końcu spojrzała mi w oczy.

Przestraszyłem się. Boże, mam raka!, pomyślałem. Przecież to koniec! Właśnie dostałem wyrok śmierci.

W głowie krążyły nieprzyjemne myśli, oczami wyobraźni widziałem już swój pogrzeb, a nawet uroczystości ślubne moich córek – beze mnie. Nie pamiętam, co było później.

Przez jakieś sześć miesięcy byłem wrakiem człowieka. Targały mną silne emocje, ślepo godziłem się na wszystko, co mi zaproponowano. Zapobiegawcza chemia wyniszczyła mój organizm do tego stopnia, że nie byłem w stanie przebiec nawet kilometra, a przecież przed diagnozą w cztery godziny ukończyłem maraton londyński.

Po jakimś czasie coś zaczęło mi nie grać. Wyniki krwi były zbyt dobre na nowotwór. Zacząłem przeczuwać, że zaszła jakaś straszliwa pomyłka. Po najdłuższych sześciu miesiącach swojego życia oprzytomniałem.

Zdecydowałem się na wyjazd do Warszawy, czując, że tylko tam otrzymam odpowiedzi na dręczące mnie pytania na temat zdrowia. Niezwłocznie wykonano rezonans magnetyczny, a ja z niepokojem oczekiwałem na wyniki. Gdy wreszcie trzymałem w rękach opis badania, kamień spadł mi z serca. Przyczyna moich zmartwień, naczyniaki na kręgosłupie, rzeczywiście mogły potencjalnie przekształcić się w złośliwe zmiany, ale na szczęście w tym stadium nie były groźne.

Doświadczenie ulgi było jednak przedwczesne. Podczas dokładniejszej analizy wyników odkryłem, że badanie wykazało również zmiany na prostacie. Ta informacja była dla mnie szokiem. Lekarze jednoznacznie orzekli o konieczności natychmiastowego leczenia.

To był trudny okres, pełny obaw i niepewności. Wiedziałem, że nie mogę się poddać. Musiałem stawić czoła tej próbie z całą swoją siłą i determinacją. Rozpocząłem terapię, starając się zachować pozytywne nastawienie, mimo że każdy dzień dostarczał nowych wyzwań.

Leczenie okazało się skuteczne w stu procentach, co przyniosło mnie i całej naszej rodzinie ogromną ulgę. Czułem jednak silną potrzebę odreagowania ostatnich miesięcy. Byłem kłębkiem nerwów. Musiałem dokonać zmiany w swoim życiu. Postanowiłem, że zrobię coś, czego od dawna nie robiłem. Po wielu latach wyruszyłem w swoją drogę, by odnaleźć nie tylko stracony czas, lecz także zmierzyć się z tym, co mnie ciągle doganiało – z przeszłością. To była wyjątkowa wyprawa. Do końca świata, a potem do gwiazd…

Zabiorę Was w podróż z Saint-Jean-Pied-de-Port do Santiago – a może trochę dalej? – na niezwykły szlak zwykłych ludzi. To dzięki nim moje problemy stały się mniejsze. Nauczyłem się patrzeć na świat przez inny pryzmat. Życiowe rozterki już nie rozdzierają mojej duszy. Każdy z pielgrzymów nauczył mnie czegoś innego. W tym miejscu chciałbym zwrócić się bezpośrednio do współtowarzyszy mojej pierwszej wędrówki Drogą Świętego Jakuba: z całego serca dziękuję Wam za inspirację i niezapomniane chwile. Jesteście częścią mojego Camino.

W tej chwili nie ma dla mnie nic piękniejszego niż możliwość opowiedzenia Wam, drodzy Czytelnicy, niesamowitych historii ludzi, których spotkałem w czasie drogi.

Przenieście się ze mną na wyjątkową wędrówkę Camino de Santiago, które zaserwuje Wam nie tylko fizyczne wyzwania, ale również uwolni w Was wewnętrznego podróżnika na drodze do poznania samego siebie. Dzięki prostocie życia i spokojowi umysłu można uciec od chaosu i pędu codzienności. Odkryjmy wspólnie magię Camino, łącząc się ponownie z tym, co naprawdę ważne. Mam nadzieję, że pozostawię niezatarty ślad w tych, którzy wyruszą wraz ze mną tą niezwykłą ścieżką. Na mistycznym szlaku każdy odnajdzie zagubioną cząstkę siebie.

Kto choć raz w życiu odbył pielgrzymkę, pozostaje pielgrzymem już na zawsze – uświadomiłem to sobie w pełni dopiero po ukończeniu mojej pierwszej wędrówki do Santiago de Compostela. Droga Świętego Jakuba, znana również jako Camino de Santiago, jest jednym z najsłynniejszych chrześcijańskich szlaków pielgrzymkowych. Przez ponad tysiąc lat ludzie z całego świata podążają przez północną Hiszpanię, pokonując pięćsetmilowy odcinek, aby dotrzeć do sanktuarium świętego Jakuba Apostoła w Santiago de Compostela. Ta historyczna trasa stała się dla mnie pierwszym prawdziwym doświadczeniem pielgrzymowania w dorosłym życiu. Pomimo wcześniejszych krótkich wycieczek o charakterze religijnym czy duchowym dopiero Camino w pełni ukazało mi istotę i głębię samej idei pątnictwa. Wielodniowa wędrówka, wyczerpująca fizycznie i psychicznie, przepleciona licznymi spotkaniami i rozmowami, pozwoliła mi doświadczyć czegoś wyjątkowego. Zrozumiałem, że pielgrzymka to nie tylko przemierzanie szlaku, ale także wewnętrzna podróż, pozwalająca na wyciszenie, refleksję i otwieranie się na to, co duchowe.

Właśnie tam, na ścieżkach Camino de Santiago, poczułem niepowtarzalną więź łączącą pątników. Niezależnie od początkowego celu, motywacji czy wyznawanej religii każdy z nas stawał się częścią większej wspólnoty podążającej tą samą drogą. Towarzyszyło nam poczucie jedności, wzajemnego zrozumienia i wsparcia na każdym kroku. Dlatego też po powrocie czułem, że stałem się kimś więcej niż tylko uczestnikiem wydarzenia. Byłem pielgrzymem w najgłębszym tego słowa znaczeniu.

Według legendy szczątki świętego Jakuba zostały odkryte w Santiago w dziewiątym wieku. Wyprawy o charakterze religijnym były powszechną praktyką również w odległych czasach. Teraz ludzie wędrują z różnych powodów, istnieje też wiele różnych szlaków prowadzących do Santiago z każdego zakątka ziemi. Pielgrzymowanie to przede wszystkim głęboko duchowe doświadczenie. W dzisiejszych czasach, mimo postępu technologicznego i zmieniającego się świata, pielgrzymi kontynuują wielowiekową tradycję, wyruszając w drogę w poszukiwaniu czegoś więcej niż tylko zmiany otoczenia.

Oczywiście są też i tacy, którzy idą tam dla rozrywki, a szlak traktują jako sposób na przygodę. Przeważają jednak ludzie wędrujący w celu znalezienia nowej perspektywy w trudnych momentach życia.

Camino to także zanurzenie się w kulturze i historii, kosztowanie lokalnych przysmaków i wina. Droga stwarza możliwość poznania ciekawych ludzi. Wspólna podróż sprzyja nawiązywaniu więzi z pielgrzymami z całego świata. Ukończenie wędrówki daje ogromne poczucie spełnienia i samorozwoju.

Camino Francés – znane również jako Francuska Droga Świętego Jakuba – jest jednym z najbardziej popularnych szlaków. Prowadzi do Hiszpanii przez Francję, poprzez Pireneje, a punktem startowym jest Saint-Jean-Pied-de-Port. Droga wiedzie przez piękny, zielony Kraj Basków. Zanim pielgrzymi dotrą do Santiago, mają okazję zobaczyć takie miasta, jak Pampeluna, Logroño i León. Szlak oferuje niezapomniane widoki górskie, doskonałe lokalne wino oraz zabytki francuskiej i hiszpańskiej architektury. Każdego roku tysiące ludzi wędrują tym szlakiem, co sprawia, że niektóre odcinki drogi wypełnia bardzo towarzyska atmosfera, a hostele – pomimo prostych warunków zakwaterowania – tętnią życiem. Duch wspólnoty sięga czasów średniowiecza, kiedy to chrześcijaństwo stało się w Europie dominującym wyznaniem, w sposób znaczący wpływającym na życie ludzi.

Kulminacją wędrówki jest katedra w Santiago de Compostela. Kiedyś po przybyciu na miejsce pątnicy otrzymywali symboliczną muszlę przegrzebka jako pamiątkę, dziś jest to certyfikat pielgrzyma. Podążanie śladami wędrowców przemierzających szlak od ponad tysiąca lat jest znakiem potężnej ludzkiej więzi, tworzonej ponad epokami i narodowościami.

Książkę tę dedykuję wszystkim tym, którzy choć raz zagubili się na ścieżce zwanej życiem. Pamiętajcie, że każdy z nas jest czyjąś cenną pamiątką.ROZDZIAŁ 1

Pielgrzymka

Jedną z najczęstszych motywacji pielgrzymów jest pogłębienie wiary lub świadomości duchowej. Oderwanie się od przyziemności daje nam czas na modlitwę, medytację lub poczucie połączenia z czymś większym niż my sami i nasze życiowe zmagania. Jest to okazja do odszukania zatraconego sensu.

Niektórzy ludzie pielgrzymują w okresach przejściowych – po stracie lub w czasie innych przełomowych zdarzeń. Rytualny charakter pielgrzymki może przynieść ukojenie, pomóc zrozumieć ból lub nadać zdarzeniom nowe znaczenie i cel. Dla rzeszy ludzi to żywa tradycja przesiąknięta dziedzictwem pokoleń, dzielenie się doświadczeniami z tymi, którzy podążali tą samą ścieżką wiary przed wiekami i współcześnie. Na pielgrzymce, po skonfrontowaniu z fizycznym chrztem bojowym, wielu musi opuścić swoją strefę komfortu. Przezwyciężanie wyzwań podczas drogi jest symbolem przezwyciężania przeszkód w życiu. Poświęcenie dodaje tej podróży duchowości.

Już jako młody chłopiec czułem niewytłumaczalną siłę ciągnącą mnie w kierunku Świętej Góry Grabarki. Magnetyzm tego miejsca zasiał w mojej duszy pragnienie pielgrzymowania, a stało się to na długo przed dniem, w którym po raz pierwszy świadomie zacząłem rozważać dłuższą wędrówkę. Pamiętam spędzane przy kominku wieczory, podczas których babcia raczyła mnie opowieściami o Grabarce. Część z nich była prawdziwa, inne nieco naciągane lub całkowicie wyssane z palca, ale wszystkie sławiły polanę na zboczu wzgórza, wypełnioną drewnianymi krzyżami ofiarowanymi w nabożeństwie przez pokolenia pielgrzymów.

W pokoju babci wisiał wyblakły obrazek przedstawiający stojącą na wzgórzu starą cerkiew; nad nią pochylały się sosny. Kiedy przesuwałem po nim palcem, przysiągłem sobie, że pewnego roku odwiedzę to miejsce. Pragnienie wynikało nie tyle z powinności religijnej, ile z intuicyjnej potrzeby. Coś szeptało, że należę do grona wędrowców, którzy zbierają się, by dostrzec mistycyzm ponad przyziemnością.

W wieku kilkunastu lat, wiedziony nagłym impulsem, ogłosiłem plan wędrówki na legendarny zalesiony szczyt Grabarki, o której mówiono, że przywraca ludziom wiarę i zapewnia zbawienie.

Moi rodzice byli na początku sceptyczni, uważali to za chwilową fanaberię. Jednak dzięki delikatnej perswazji ze strony uduchowionych kuzynek, jak i ojca Jarosława, który wyczuł we mnie poruszające powołanie, uzyskałem zgodę rodziców na to, aby trzy tygodnie później wyruszyć w drogę. Nie wiedziałem wtedy, jaki ślad ta wędrówka odciśnie na mnie jako człowieku, którym się stałem. Odtąd poszukiwanie boskości wpisane zostało w każdy etap mojej życiowej drogi, choć ja sam dopiero zaczynałem odkrywać swoją tożsamość.

W letnim nocnym powietrzu unosiła się woń kadzidła i oczekiwania, kiedy dołączyliśmy do rzek pielgrzymów płynących w kierunku świętego wzgórza. Jako nastolatek wychowany w wierze prawosławnej słyszałem o Świętej Górze Grabarce niezliczoną ilość razy. Rozsiane na niej krzyże symbolizowały pozostawione przez ludzi brzemiona. Zanurzenie się w tym doświadczeniu ożywiło mitologię. Szedłem ramię w ramię z moją przybraną babcią, która w rzeczywistości była naszą sąsiadką. Miała na imię Wiera, ludzie zaś często mówili o niej: babcia generał. Trzymaliśmy się za ręce, a ja pragnąłem, by pewnego dnia iść tak u boku mamy. Żwirowa dróżka niosła echo hymnów i modlitw szeptanych w niezrozumiałym dla mnie języku staro-cerkiewno-słowiańskim, a wznoszących się liturgicznym chórem ku niebu usianemu gwiazdami, których blask przyćmiewał dym z kadzidła. Mijaliśmy prowizoryczne kapliczki i stacje. Część pielgrzymów zatrzymywała się przy nich, aby złożyć pokłony.

Kiedy ostatniego dnia wędrówki las otworzył się na promienną polanę, na której zboczu widniały setki drewnianych krzyży, powietrze naelektryzowały wyrazy zbiorowego podziwu. Tyle nadziei i cierpień zostało uwiecznionych w drewnie, poddanemu próbie czasu i pogody. Tak wiele ramion wyciągniętych w górę ku zbawieniu, na które pracowano krok po kroku. Babcia przeprowadziła mnie przez wszystkie rytuały. Składała bukiety u stóp ikony maryjnej, a w intencji osób, w których imieniu się modliliśmy, zapalaliśmy woskowe świece wyrabiane przez opiekujące się tym miejscem matuszki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: