Na tropie Węża. Prawdziwa historia seryjnego mordercy i mistrza oszustwa Charles'a Sobhraja - ebook
Na tropie Węża. Prawdziwa historia seryjnego mordercy i mistrza oszustwa Charles'a Sobhraja - ebook
Czarujący.
Przebiegły jak wąż.
Śmiertelnie niebezpieczny.
Poznajcie Charlesa Sobhraja, psychopatę doskonałego, jednego z najsłynniejszych oszustów i seryjnych morderców na świecie. Na celownik brał zachodnich turystów przemierzających szlaki Azji w poszukiwaniu duchowej odnowy, tanich narkotyków i dobrej zabawy. Zdobywał ich zaufanie, oczarowywał uśmiechem, po czym… dosypywał coś do drinka.
Był prawdziwym wirtuozem farmacji: mogadon dla tych, których czujność trzeba było na chwilę uśpić, kilka czekoladowych pastylek regulet na przeczyszczenie dla ofiar, które chciał zatrzymać przy sobie na dłużej, a dla opornych – zastrzyk z largactilu.
Gdy odurzone ofiary stawały się zupełnie bezbronne, kradł czeki, biżuterię, pieniądze i przede wszystkim – dokumenty, dzięki którym mógł szmuglować drogie kamienie przez granicę. By zdobyć partię paszportów, nie zawahał się otruć sześćdziesięcioosobowej wycieczki Francuzów!
Zarabiał góry pieniędzy, kupował ekstrawaganckie prezenty kochankom, a po jego mieszkaniu dosłownie walały się szafiry, rubiny i diamenty. Był poszukiwany w niemal trzydziestu krajach. Mordował bez litości: dusił, topił i podpalał, a zwęglone zwłoki porzucał na rajskich plażach Tajlandii, by znaleźli je niczego niespodziewający się turyści lub okoliczni rybacy…
Na tropie Węża to niesamowita podróż przez Azję lat 70. – spowitą oparami haszyszu, ociekającą seksem i przesiąkniętą zbrodnią… Pociągającą i niebezpieczną jak narkotyczny odlot.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7460-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od dnia, kiedy podjęliśmy decyzję o napisaniu tej książki, minęło ponad czterdzieści lat. W 1977 roku Richard Neville i ja byliśmy dziennikarzami, mieszkającymi i pracującymi w Nowym Jorku, ja jako korespondentka australijskiej grupy medialnej, Richard jako wolny strzelec ze świetnymi kontaktami.
Nasz związek dopiero rozkwitał. W Chińskiej Dzielnicy wynajęliśmy loft, wciśnięty między salę do kung-fu i dwie kliniki odwykowe, oferujące terapię metadonową. Umeblowanie naszego loftu składało się jedynie z podwójnego łóżka i stołu do ping-ponga. Z restauracji pod nami stale unosił się zapach pieczonych na rożnie kaczek nasmarowanych anyżkiem.
Pewnego dnia Richard odebrał telefon z propozycją, o jakiej marzą ambitni młodzi pisarze. Wydawnictwo Random House pytało, czy mógłby niezwłocznie polecieć do Delhi. W Indiach aresztowano właśnie okrytego złą sławą, choć uroczego młodego przestępcę Charles’a Sobhraja. Ten wychowany we Francji mężczyzna pochodzenia wietnamsko-indyjskiego podszywał się pod wiele narodowości jako oszust i truciciel w pięciogwiazdkowych hotelach i kasynach na całym świecie. Teraz był zamieszany w liczne potworne morderstwa i faszerowanie narkotykami turystów w Azji. Pościg za Sobhrajem nagłośniono. Czekając na proces w więzieniu w Delhi, przedsiębiorczy Sobhraj sprzedał swoją historię amerykańskiemu biznesmenowi z Tajlandii. Random House nabyło do niej prawa i zaproponowało Richardowi umowę na szybkie napisanie biografii Sobhraja.
Stanowiliśmy przeciwieństwo upartych hien dziennikarskich. Zasłynąwszy jako wydawca i redaktor prześmiewczego, a przy tym radykalnego undergroundowego czasopisma „OZ” (dziś jest to eksponat w Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie), Richard był znany jako elokwentny przedstawiciel kontrkultury. Urodzony samotnik, niechętny autorytetom wskutek znalezienia się w szkole z internatem w zbyt młodym wieku, uwielbiał prowokować establishment. Dar wymowy pozwalał mu wkręcać się wszędzie, a zarazem wyplątywać się z każdych opałów; był przy tym tak zabawny i uroczy, że ludzie się od niego uzależniali. Mnie to chyba również dotyczy.
W 1965 roku Richard i jego najlepszy przyjaciel, psychodeliczny artysta Martin Sharp, wyruszyli w podróż z Sydney do Londynu drogą, która wkrótce miała zyskać nazwę „szlaku narkotykowego”. Później Richard opisał tę wyprawę w swej pierwszej książce, _Playpower._
Na początku lat sześćdziesiątych XX wieku młoda awangarda odkryła, że na mapie świata między Australią a Europą rozciąga się ogromna przestrzeń: Azja. Najwyraźniej nic się tam nie zmieniło przez setki lat, albo przynajmniej od czasów Indii Brytyjskich. Wszystko było zdumiewająco tanie i podniecająco egzotyczne, marihuana oraz inne narkotyki – ogólnodostępne. Poza tym były to inne czasy. Inaczej niż dzisiejsza młodzież, która preferuje „weekendowe wypady” czy „wyprawy do miasta”, dawniej ludzie po studiach i/lub po roku oszczędzania po liceum brali dwa albo trzy lata wolnego, aby podróżować po świecie, czasem po drodze handlując, żeby móc związać koniec z końcem.
Studenci ze wszystkich krańców Ziemi zaczęli się zlatywać do Azji. Prawdziwa tajemnicza magiczna podróż*, jakby człowiek po zażyciu LSD wkroczył do podręcznika do historii i geografii z minionych wieków albo odurzony ayahuascą trafił na strony „National Geographic”. Niezmienione kultury, Himalaje, nieprawdopodobnie tanie jedzenie, niekończące się dziewicze plaże, hotele za dolara za noc, rozsypujące się pałace z czasów Indii Brytyjskich za pięć dolarów za noc czy bambusowe chatki za pół dolara za noc nad zielonymi rzekami. Dla zakupoholików i świeżo opierzonych handlarzy – egzotyczne haftowane wyroby i kostiumy, kamienie szlachetne i antyki, nie mówiąc już o wszelkiego rodzaju narkotykach, sprzedawanych za ułamek zachodniej ceny.
W 1965 roku, gdy Richard wyruszył w tę podróż, nie istniały żadne przewodniki. W Bangkoku zatrzymał się na tydzień w burdelu (Thai Son Kit), przekonany, że to hotel. W każdym razie tak twierdził.
Kiedy dziesięć lat później ruszyłam tą samą drogą, przyszli założyciele Lonely Planet wydrukowali skromną broszurę _Across Asia On the Cheap_ (Tanio przez Azję).
Mam piękną przyjaciółkę, której matka w wieku siedemnastu lat spakowała walizkę i ruszyła w podróż przez Azję. Zabrała ze sobą suknie balowe, kostiumy typu Chanel oraz szpilki. Do celu dotarła po licznych przygodach: przez trzy miesiące mieszkała u pewnej rodziny w Afganistanie; miała kosz z Kalimantanu, indonezyjskiej części Borneo, a w nim starodawne sarongi, koronkowe bluzki z Indii, jakich nie powstydziłoby się muzeum, oraz bogato haftowaną afgańską suknię ślubną. Matka mojej przyjaciółki zażyła też LSD i doznała głębokich przeżyć, które odmieniły jej życie, wierzę, że na lepsze.
Nie wszystkie historie były takie wesołe. Słyszałam o pewnej dziewczynie z mojego uniwersytetu, która została zastrzelona przez wściekłego Pasztuna w Afganistanie – dostrzegł ją ze wzgórza, gdy kąpała się nago w rzece.
Moja podróż zaczęła się w 1975 roku na wyspie Bali, wówczas bliskiej dzisiejszych wyobrażeń o niebie. Pierwszej nocy w Kuta Beach, wioseczce bez prądu, na końcu błotnistej drogi, zażyliśmy LSD kupione od miejscowego nastolatka, co zainspirowało nas do hasania po falach do świtu; cieszyliśmy się spektaklem światła i dźwięku, jaki fundowały nam potężne burze z piorunami. Nieświadomi tego, jakie szczęście nam dopisało, że przeżyliśmy, w kawiarni Poppies zamówiliśmy omlet z magicznymi grzybkami. Tak zaczął się nasz, jakże godny swojej nazwy, „szlak narkotykowy”.
W maju, po tym jak dwukrotnie mnie okradziono, a towarzyszka podróży zachorowała na tyle poważnie, że musiała pójść do szpitala, zatrzymaliśmy się w hotelu Malaysia w Bangkoku, by odpocząć w ówczesnym luksusie. Była tam bieżąca woda. I pościel! Do tego basen. Ciągnęli tam wszyscy studenci. W lobby spotykali się wędrowcy i podróżnicy z całego świata, wymieniali się radami.
Właśnie z tych powodów, zaledwie trzy miesiące po naszym wyjeździe, hotel Malaysia stał się jedną z baz Charles’a Sobhraja, gdzie praktykował on swoją metodę „zaprzyjaźnij się, naćpaj i okradnij”. Szybko i w tajemniczy sposób metoda przekształciła się w „zaprzyjaźnij się, naćpaj i zabij”.
Nieświadomi tego, co miało się wydarzyć w naszym ulubionym luksusowym hotelu, wszyscy ruszyliśmy w dalszą podróż: przez Indie do Pakistanu, potem do Afganistanu i Turcji. Jechaliśmy vanem bedford i wieźliśmy porcję haszyszu wielkości cegły z rządową banderolą, kupioną za kilka dolarów na targu, chyba w Pakistanie.
Nie sposób opisać naszej naiwności, a wspominam o tym, by rzucić światło na kulturę, w jakiej mógł działać Sobhraj. Nie mieliśmy pojęcia, jaki kraj będzie następny. Większość z nas niedawno opuściła domy, gdzie używano papieru toaletowego w kwiatki, a nasze matki codziennie odkurzały dywany pokrywające całą podłogę. Teraz opanowywaliśmy warunki sanitarne Trzeciego Świata i podmywaliśmy się wodą z dzbanków na herbatę.
Ach, z jaką stanowczością odrzucaliśmy społeczeństwo konsumpcyjne. Dzięki nowym przekładom świętych tekstów buddyzm i hinduizm stały się popularne. Wszędzie kadzidła. Medytacja w grotach i pod kierunkiem guru w indyjskich aśramach oraz przebywanie w odosobnieniu z tybetańskimi lamami w Nepalu weszły w modę. Dzieciaki polowały na sens życia i obietnicę oświecenia niczym amerykańscy myśliwi tropiący białego nosorożca. Rzeczywistość stanowiła ruchome święto, haszysz i marihuana były powszechnie dostępne i w sumie legalne prawie w całej Azji. Heroina należała do mrocznego podziemia, dla nas odrażającego, ale odgrywała pewną rolę w kulturze drogi. Heroina rodziła wyłącznie tragedie.
Pięć lat później, kiedy Richard i ja, uprzywilejowani młodzi ludzie z uprzywilejowanego kraju, zaczęliśmy zbierać materiały do tej opowieści, mroczne podziemie było niezbadanym terytorium. Pisałam artykuły głównie do magazynów kobiecych. Dla Richarda, jak mi się zdaje, „zbrodnia” miała w sobie coś romantycznego i odważnego; tak sobie ją wyobrażał po lekturze Rimbauda i Verlaine’a.
Szlak narkotykowy wiązał się z ryzykiem, pełno było nieuniknionych codziennych problemów związanych z biegunką i drobnymi kradzieżami, ale w sumie (nie licząc lawin) wynikały one z niewiedzy i nieodpowiedzialności ludzi, którzy przedsięwzięli tę inicjację, czyli nas samych.
Teraz wyglądało na to, że hipnotycznie groźny obcy, niczym wąż w ogrodzie, wkroczył na scenę i zdradził zaufanie podróżnych, grupy, z którą zawsze mieliśmy się utożsamiać.
Właśnie dlatego, że Richard i ja byliśmy zafascynowani wschodnią kulturą, uznaliśmy historię Charles’a Sobhraja za tak porywającą i szokującą. Podjęliśmy nieodpowiedzialną, lecz zwiastującą przygody decyzję, by spisać tę opowieść.
Julie Clarke 2020
* W org. _magical mystery tour _– nawiązanie do tytułu płyty zespołu The Beatles. Jeżeli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza.Nota od autorki
Ta książka jest owocem wykorzystania technik powieściowych w pracy dziennikarskiej. Rozmowy zostały odtworzone na podstawie wspomnień ich uczestników albo opierają się na oficjalnych doniesieniach, raportach policyjnych lub prywatnych listach. Jeśli chodzi o Charles’a, przywiązywaliśmy niewielką wagę do podawanych przez niego informacji, których nie dało się potwierdzić za pomocą zapisów historycznych lub zeznań wiarygodnych świadków. Tych nie brakowało.
Do książki włączyliśmy myśli i odczucia, o których Charles Sobhraj mówił, że ich doświadczył, uczyniliśmy to jednak tylko wtedy, gdy wydawały się one zgodne ze znanymi faktami. Pewnych wydarzeń z natury rzeczy nie dało się potwierdzić – ich uczestnicy zmarli, pozostawali w ukryciu lub nie było z nimi kontaktu.
Ludzie występujący w tej książce są prawdziwi, podobnie jak wszystkie wydarzenia, według naszej wiedzy i przekonania. Tożsamość osób, które występują jedynie sporadycznie i znane są tylko z imienia, została zmieniona. Nazwiska członków rodziny Charles’a również zmieniono, aby oszczędzić im dodatkowych zmartwień i zażenowania. Tak było w przypadku jego mentora, Alaina Benarda; belgijskiego dyplomaty, Gilles’a de Giverneya; gościa rodziny w Bangkoku, François Dubilyego; przyjaciela Marie-Andrée, Jules’a Duponta; rodziców Chantal, państwa Lemaîtres oraz handlarza antyków, Alberta Goyota.Prolog
W Bangkoku, za wysokim murem przy Wireless Road, na końcu długiego asfaltowego podjazdu z kwitnącymi krzewami po obu stronach, stał duży biały budynek, dawna siedziba członka tajskiej rodziny królewskiej. Po latach przekształcono go na ambasadę Królestwa Niderlandów.
Herman Knippenberg siedział przy biurku w nowym skrzydle w kształcie litery L za posiadłością, gdzie mieściły się biura siedmiu dyplomatów. To była jego pierwsza placówka zagraniczna. Trzydziestojednoletni, wysoki, w dobrym jasnoszarym garniturze, pełnił funkcję trzeciego sekretarza, odpowiedzialnego za wydział konsularny. Właśnie czytał korespondencję przysłaną z Hagi pocztą dyplomatyczną. Był 6 lutego 1976 roku.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych poprosiło Hermana, by ustalił miejsce pobytu dwojga holenderskich turystów, Henka Bintanji i Cocky Hemker, ale ich zdjęć, które miały się znajdować w przesyłce, brakowało, natomiast list od zaniepokojonej rodziny był niekompletny.
– Cholerni dyletanci – mruknął Herman, a na jego ujmującej, lecz poważnej twarzy szybko odmalowało się ożywienie, gdy mózg rejestrował brak istotnych dowodów. Knippenberg akurat miał na głowie dwa razy więcej pracy z powodu niedostatków personelu i czuł, że mógłby się obejść bez takiej niechlujnej papierkowej roboty kolegów.
W minionym roku do Tajlandii przyjechało trzydzieści tysięcy holenderskich turystów, dwa razy więcej niż w poprzednich latach, a prośby o pomoc ambasady, jak ta, którą Herman właśnie otrzymał, nie należały do rzadkości. Zaginionych turystów zazwyczaj odnajdywano – medytowali w grocie obok klasztoru w lesie lub palili trawę w raju na plaży. Hermana zaniepokoił jednak naglący ton listu. Ponownie go przeczytał.
_W swoim ostatnim liście, z 8 grudnia 1975 roku, Cocky i Henk napisali nam, że 10 grudnia zamierzają polecieć z Hongkongu do Bangkoku samolotem o 11.00. Planowali zostać około tygodnia, aby przedłużyć paszporty i złożyć podania o wizy. Następnie chcieli się udać do Cziang Maj na jakieś dwa tygodnie, potem zwiedzić południe Indii i Cejlon. Poprosili nas, żebyśmy przesłali ich korespondencję na adres poste restante w Cziang Maj. Na ten adres posłaliśmy cztery czy pięć listów._
_W tej samej wiadomości pisali, że w drodze z Bangkoku do Hongkongu poznali Francuza handlującego kamieniami szlachetnymi. Mężczyzna ten kilkakrotnie zaprosił Cocky i Henka do swego hotelu, Hyatt Regency. 8 grudnia zamierzał polecieć do Bangkoku, gdzie mieszkał z żoną._
_Cocky i Henk zostali zaproszeni do mieszkania Francuza i musieli mu podać dokładną datę i godzinę przylotu do Bangkoku, aby jego sekretarz mógł ich powitać na lotnisku. Francuz obiecał, że zabierze ich do kopalni kamieni szlachetnych._
*
Herman odłożył list, zrobił notatki i poprosił znającego tajski sekretarza, żeby skontaktował się z pocztą w Cziang Maj i dowiedział się, czy odebrano list holenderskiej pary. Asystentowi polecił sprawdzić w rejestrze ambasady, czy odnowiono paszporty; następnie podyktował depeszę do Hagi z prośbą o przysłanie zdjęć i brakującej kartki listu. Potem wrócił do korespondencji.
Po błyskotliwej karierze akademickiej w Europie Herman doktoryzował się ze stosunków międzynarodowych w Johns Hopkins School of Advanced International Studies w Waszyngtonie, gdzie poznał swoją przyszłą żonę Angelę, urodzoną w Niemczech absolwentkę Bryn Mawr. Angela, z chłodnym spojrzeniem i wyrazistymi rysami twarzy, w niczym nie ustępowała inteligencją Hermanowi, jako para robili wielkie wrażenie. W Bangkoku mieszkali od siedmiu miesięcy, a pomimo własnych kwalifikacji Angela ograniczyła działalność do wspierania Hermana jako żona dyplomaty. Jego obowiązki w ambasadzie były rozmaite. Zajmował się dokumentami holenderskich małżeństw pragnących adoptować tajskie dzieci, pomagał przekazywać pomoc finansową dla ościennego Laosu, pisał raporty o scenie politycznej południowo-wschodniej Azji dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Heroina nie była jedyną kontrabandą zmierzającą do Amsterdamu. Do banalniejszych zadań Hermana należało monitorowanie tajskich podań o wizy holenderskie i odsiewanie pracownic seksualnych.
Zadzwonił biurowy interkom: paszporty Cocky i Henka nie zostały przedłużone; na poczcie w Cziang Maj nadal czekała na nich korespondencja. Herman zastanawiał się, gdzie przebywała para.
Zapalił papierosa i wyjrzał przez okno na basen, gdzie opalony ambasador zaliczał kolejne długości, rozpryskując wodę. Przed nadejściem zdjęć Herman nic więcej nie mógł zrobić. W czasach studenckich przemierzył z plecakiem Europę i Bliski Wschód; wiedział z autopsji, jak bardzo podróżnicy wyczekują listów z domu. Jego zdaniem rodzina niepokoiła się nie bez powodu.
*
Nazajutrz po tym, jak Herman Knippenberg po raz pierwszy poznał imiona zaginionej holenderskiej pary, w San Pedro w Kalifornii Emma Knowlton poprosiła sąsiadkę, by pomogła jej napisać na maszynie list do prezydenta Geralda Forda.
„Rozpaczliwie potrzebuję pańskiej pomocy”, zaczęła dyktować, a łzy płynęły jej po twarzy. Jej wnuczka Teresa nie odzywała się, odkąd wylądowała w Hongkongu 5 października, nie przysłała nawet kartki na Boże Narodzenie. Emmy nie przekonywał optymistyczny list od pewnego lamy z klasztoru Kopan w Katmandu, dokąd zmierzała Teresa. Lama pisał, że jej wnuczka pewnie poznała nowych przyjaciół i świetnie się bawiła w Hongkongu.
Wcześniej Emma zwróciła się już o pomoc do amerykańskiego Departamentu Stanu, policji w Hongkongu, wydziałów imigracyjnych oraz konsulatu Stanów Zjednoczonych w Hongkongu.
„Nie otrzymałam od nich żadnej odpowiedzi”, pisała.
_Panie Prezydencie,_
_przecież do tej pory chyba można było ustalić, czy Teresa wyjechała z Hongkongu i w którym kierunku? Moja wnuczka zawsze informowała mnie, dokąd się wybiera i skąd ponownie napisze. Jestem ogromnie zaniepokojona, a jako Amerykanka zasługuję na wiadomość o tym, co Departament Stanu robi, aby zlokalizować Teresę. Chcę wiedzieć, czy dobrze się miewa i czy nie spotkało jej nic złego._
_Z poważaniem, Emma Knowlton_
Rodziny ze Stanów Zjednoczonych, Francji, Turcji i Kanady pisały podobne listy do swoich konsulatów w Bangkoku i Katmandu, w poszukiwaniu dzieci zaginionych na azjatyckim szlaku hipisowskim.1
Twarz anioła
W upalne późne popołudnie w Paryżu w lipcu 1976 roku mężczyzna w średnim wieku wyszedł ze swojego biura i wmieszał się w tłum godziny szczytu. Na nosie miał okulary w rogowej oprawce, niósł sfatygowany neseser. Alain Benard, prawnik, od piętnastu lat pracował jako dyrektor firmy, choć z wyglądu przypominał raczej pracownika akademickiego.
Benard przeciskał się do metra, odprowadzany uśmiechami opalonych dziewcząt w bikini na billboardach. Zbliżała się pora roku, gdy miliony paryżan miały opuścić stolicę i udać się na coroczne wakacje.
Benard wyminął starszego mężczyznę pochylonego nad stertą czasopism. Staruszek przecinał sznurek i umieszczał numery „Paris Match” na półkach kiosku. Benard powiódł wzrokiem za znajomym czerwonym logo. Na widok zdjęcia na okładce zamarł. Zimna, arogancka, lecz przystojna twarz. O pomyłce nie mogło być mowy. To był Charles Sobhraj. Nagłówek brzmiał: „Śmierć podróżuje drogą do Katmandu”.
Pospiesznie kupiwszy tygodnik, Benard usiadł w ulicznej kawiarni i przyjrzał się okładce. Charles’a sfotografowano w pozie, którą Benard znał doskonale: z jedną dłonią na biodrze, drugą na stole zarzuconym dolarami. Obok niego stała pochylona młoda ciemnowłosa kobieta w okularach przeciwsłonecznych i koszulce z głębokim dekoltem. Na zdjęciu wyglądała atrakcyjniej, niż zapamiętał ją Benard.
„Policja rozpoczęła zakrojoną na szeroką skalę obławę na troje brutalnych zabójców”, głosił podpis pod zdjęciem. „Zabijają młodych autostopowiczów na wakacjach, dotychczas odnaleziono tuzin ofiar”.
Przerażony, pospiesznie rozłożył tygodnik i jego wzrok padł na upiorny komiks. Przedstawiał jego przyjaciela Charles’a z dwojgiem młodych podróżników na palmowej plaży. Dziewczyna Charles’a, Marie-Andrée, stała ze strzykawką w dłoni na tle tropikalnego księżyca. Na kolejnym rysunku Charles pochylał się nad dwoma ciałami na piasku. Jego dziewczyna kucała przy ciele mężczyzny w szortach. Dalej ciało płonęło, a Marie-Andrée uśmiechała się do strzelających w niebo płomieni. Na ostatnim rysunku młoda para patrzyła demonicznie ze strony tygodnika na tle kłębiącego się dymu.
Benard poczuł mdłości. To nie mogła być prawda, mówił do siebie, to jakiś absurd. Kim niby był ich wspólnik? Obywatel Indii, młody mężczyzna nazwiskiem „Ajay”, którego Benard na pewno nigdy nie spotkał.
Przewróciwszy stronę, znalazł zdjęcie dziewczyny w bikini, z rozłożonymi rękami i zamkniętymi oczyma. „Osiemnastoletnia Amerykanka znaleziona martwa w Pattai”, brzmiał podpis. „Kolejna ofiara upiornego trio?” Niemal wbrew własnej woli Benard przebiegł wzrokiem artykuł: zwęglone, pokryte ranami kłutymi zwłoki w Katmandu, poderżnięte gardła, skręcone karki, faszerowanie narkotykami i topienie, nastolatki palone żywcem w Bangkoku… Wszystko to dzieła tajemniczego „Alaina Gautiera”, obecnie jednego z najbardziej poszukiwanych ludzi na świecie.
Czy Charles mógł popełnić te zbrodnie? Dla Benarda wciąż pozostawało tajemnicą, jak jego życie – uporządkowanego, szacownego kawalera – splotło się z życiem tego zranionego młodego człowieka, niereformowalnego zbrodniarza, którego kariera dostarczała światowej prasie materiału do krwawych opisów.
Spojrzał na błękitne niebo i wrócił myślami do tamtego dnia sprzed dziesięciu lat, gdy nagły impuls, aby uczynić coś dobrego dla świata, przyciągnął go ku tej straszliwej ciemności.
*
Benard przypomniał sobie, jak w niedzielne popołudnie poszedł na spacer po parku nieopodal domu. Był rok 1966. Miał trzydzieści osiem lat i pieniądze, lecz czuł się znudzony. W powietrzu unosił się zapach świeżo ściętej trawy i kwiatów, ale łatwość własnego życia wydała mu się jałowa i mdła. Benard utknął w getcie przywilejów.
Ponad kołyszącą się zielenią topoli zauważył, nie pierwszy już raz, wysokie, szare wieże więzienia Poissy. Wiedział, że za tamtymi murami żyli ludzie, którym nie było dane drobiazgowe roztrząsanie wątpliwości na niedzielnym spacerze.
Benard nadal doskonale pamiętał, że w tamtym momencie podjął brzemienną w skutki decyzję. Jego ojciec, makler, pracował przed laty jako ochotnik w więzieniu. Alain postanowił pójść w jego ślady. Dokona uczciwej wymiany. Wykorzysta prawnicze wykształcenie, aby nieść pomoc, a w zamian uzyska przepustkę do innego świata. Nazajutrz Benard złożył wniosek o przyznanie mu statusu odwiedzającego w więzieniu Poissy.
Początkowo jego obowiązki były proste: doradzał jugosłowiańskim robotnikom budowlanym, którym skończyły się wizy, porządkował sprawy domowe korsykańskich włamywaczy, zdarzały się weekendy, kiedy odwiedzał piętnastu osadzonych, szczęśliwych, że mają z kim porozmawiać.
Pewnego dnia kapelan więzienny zwrócił się do niego ze specjalną sprawą.
– Myślałem o tobie, Benardzie – powiedział starszy duchowny – ponieważ ta sprawa wymaga człowieka inteligentnego i ogromnie cierpliwego. Chodzi o młodego chłopaka, bardzo, właściwie ponadprzeciętnie bystrego buntownika. Wygląda na to, że żyje we własnym świecie i nie chce się pogodzić z rzeczywistością. Gdyby jednak miał przyjaciela, z którym mógłby nawiązać kontakt i który by mu pomógł, na pewno mógłby daleko zajść. Jesteś zainteresowany?
Benard uznał, że to wprost idealna propozycja, i przystał na nią skwapliwie.
W następny weekend, w deszczowe październikowe popołudnie, przekroczył ciężką żelazną bramę więzienia, cierpliwie odczekał, aż strażnicy sprawdzą jego dokumenty i otworzą drugie drzwi. Benard ruszył za siwowłosą pracownicą społeczną do sali odwiedzin.
– Pięć miesięcy temu – powiedziała, odwracając się do niego i ściszając głos – Charles uciekł z Haguenau. Czytałeś o tym?
Benard przytaknął. W maju tego roku trzej osadzeni w więzieniu psychiatrycznym ogłuszyli strażnika, przykuli go do kaloryfera i przesadzili mur.
– Schwytali go i przenieśli tutaj – ciągnęła kobieta, idąc szarym betonowym korytarzem.
Benard ruszył za nią.
– To był autodestrukcyjny czyn – mówiła. – Jeszcze miesiąc w Haguenau i pewnie Charles wyszedłby warunkowo. Teraz odmawia pracy i nie chce mieć nic wspólnego z innymi więźniami. Napisał do tutejszego naczelnika, oskarżając go o maltretowanie osadzonych. Następnie urządził strajk głodowy trwający czterdzieści pięć dni.
Kobieta otworzyła drzwi do pustej sali odwiedzin wyłożonej szkaradnym zielonym linoleum. Benard zdążył się już przyzwyczaić do tego miejsca.
– Nie pozwól, żeby odniósł wrażenie, że jest beznadziejnym przypadkiem – szepnęła z naciskiem, gdy usiedli. – Jak już musiałeś się zorientować, nie wierzymy, że coś podobnego istnieje. Nikt nie jest stracony! A ponieważ Charles jest taki młody i popełnił względnie drobne przestępstwa, cóż, wciąż jest nadzieja.
– Co wiemy o jego pochodzeniu? – zapytał uprzejmie Benard.
– Urodził się w Sajgonie, jego matka była Wietnamką, a ojciec Hindusem. Ojczym to Francuz, wojskowy. Charles jest ofiarą chaosu, jaki stworzyliśmy w Indochinach. – Westchnęła.
Odkąd Viet Minh pokonał armię francuską pod Dien Bien Phu, minęło dwanaście lat, ale Benard dobrze znał skutki polityki zagranicznej swego kraju w Indochinach, gdzie poległo blisko osiemdziesiąt tysięcy francuskich żołnierzy. Zdaniem niektórych wojna wietnamska rozpoczęła się w Paryżu w 1858 roku, kiedy na polecenie polityków kanonierki popłynęły w górę rzeki Sajgon i założono garnizon. Przez dziewięćdziesiąt dwa lata Francuzi czerpali zyski z wietnamskich surowców. Wpływy na zarządzanie kolonią pozyskiwano dzięki monopolizacji sprzedaży opium Wietnamczykom.
Pracownica społeczna dotknęła ramienia Benarda, poważniejąc.
– Sugeruję, że jeśli zgodzi się pan przyjąć tę sprawę, panie Benard, powinien pan to zrobić tylko pod jednym warunkiem. Proszę, by uznał pan ten warunek za nienaruszalny. – Po przerwie dodała: – Jeśli postanowi pan pomóc Charles’owi, musi pan zostać jego przyjacielem.
– Na jak długo?
– Na całe życie. Dotychczas przerzucano go jak piłkę między rodzicami i kontynentami. Z tego powodu trudno mu się przywiązać. Co gorsza, przeżył wojnę. Gdyby wkroczył pan w życie tego chłopaka jako przyjaciel, a następnie zniknął, byłoby gorzej, niż gdyby nie zrobiono niczego. Wszyscy go osądzili, cały ten system. – Wskazała ręką zakratowane okienka, jarzeniówki, wszechobecną brzydotę. – Charles potrzebuje kogoś, kto w pewnym sensie zastąpi mu ojca. Będzie go traktował ze stanowczością, ale bez osądzania. Potrzebuje choć jednej osoby, która będzie go wspierać.
Na korytarzu rozległy się głosy strażników prowadzących więźniów do sali odwiedzin. Kobieta skinęła głową i powiedziała:
– Porozmawiamy potem. Powodzenia.
Bernard przeszedł przez pusty pokój, usiadł i czekał. Kilka minut później do sali wszedł energicznym krokiem dwudziestodwuletni mężczyzna. Średniego wzrostu, szczupły, lecz muskularny, Charles Sobhraj był uderzająco przystojny. Wydatne kości policzkowe, oliwkowa cera i czarne oczy, które zdawały się analizować każdy szczegół wyglądu Benarda. Usta więźnia wskazywały na nadzwyczajną wrażliwość, wręcz zmysłowość. Podał gościowi rękę i usiadł za biurkiem naprzeciwko, swobodnie panując nad sytuacją.
– A więc, Charles – zaczął łagodnie Benard – miałeś trochę pecha?
– Nazwałbym to pechową sprawiedliwością – odparł młody człowiek niskim, dźwięcznym głosem.
– W takim miejscu nie może to wyglądać inaczej.
– Zdążyłem się już nauczyć żyć, nie zważając na okoliczności – oświadczył Charles, opierając się na krześle i wbijając wzrok w rozmówcę.
– To postawa stoicka – stwierdził Benard, zaintrygowany temperamentem młodzieńca.
– Owszem, stoicy należą do moich ulubionych filozofów. W mojej sytuacji ich idee są o wiele przydatniejsze niż idee duchownych.
– O ile dobrze rozumiem stoików – powiedział powoli Benard – uczą, że człowiek powinien panować nad pragnieniami. Ty jednak trafiłeś tu, ponieważ uległeś swoim.
– Ukradłem z konieczności – zauważył Charles. – Władze wydaliły mnie z Francji, a ja byłem bez grosza. Ukradłem samochód, żeby przekroczyć granicę.
Te słowa zostały wypowiedziane z taką pewnością siebie, że czyn wydał się rozsądny.
– Jeśli jednak przyznajesz, że ukradłeś, gdzie tu niesprawiedliwość? – dociekał Benard.
– Cztery lata kicia za próbę wykonania polecenia, żeby opuścić Francję.
– Może dałbyś radę zapracować na bilet? – podsunął z uśmiechem Benard.
– Bez odpowiednich papierów? Próbowałem. Obierałem ziemniaki za cztery franki za godzinę.
– A co z twoją rodziną?
– Pojechałem do Marsylii, żeby poprosić matkę o pomoc. Zignorowała mnie. Była za bardzo zajęta nowym chłopakiem. W końcu dała mi czterdzieści franków. Czterdzieści franków na wyjazd z Francji!
– Czyli nie układa ci się z matką?
– Moja matka dla mnie umarła. Wyrwałem ją ze swojego życia. Niczego od niej nie oczekuję.
– Ale dokąd się wybierzesz po wyjściu stąd, Charles?
– Wrócę do domu.
– Do Wietnamu?
– Tak. Matka przywiozła mnie tu, do tego cudownego kraju, gdzie traktują mnie jak śmiecia, gdy miałem dziewięć lat. Widzi pan, panie Benard, ostatnim razem, kiedy byłem w Sajgonie, powołano mnie do wojska, ale i tak wolę wrócić i walczyć niż zostać we Francji.
– Czyli jesteś Wietnamczykiem?
– Oficjalnie: nie. Mój ojciec urodził się w Bombaju, ale nawet Indie nie chcą mi wydać paszportu. Zresztą, jak mówią stoicy, lepiej jest być obywatelem świata niż Rzymu. Kiedy wyjdę z więzienia, wyrzucą mnie z Francji, ponieważ nie mam paszportu.
– Z tych wszystkich powodów wdałeś się w awanturę z naczelnikiem?
– Nie. Dlatego że nie pozwalają mi w spokoju się uczyć. Skoro wepchnęli mnie do tej dziury, postanowiłem jak najlepiej wykorzystać sytuację. Pracuję nad sobą. Codziennie ćwiczę, ponieważ, bez względu na zmieniające się okoliczności, wciąż mam swoje ciało. Czasami zamykają mnie w izolatce, co oczywiście nic mnie nie obchodzi. Zabierają tytoń. Co z tego? Nie palę. Nie pozwalają oglądać filmów. Nie widziałem żadnego od dziewięciu miesięcy.
Lista przeciwności najwyraźniej wzbudzała wesołość Charles’a.
– Czy taka samodyscyplina jest wietnamską cechą? – zapytał Benard, wycierając okulary.
– Z pewnością nie francuską – odparł Charles z lodowatym uśmiechem.
Za drzwiami rozległo się niecierpliwe pobrzękiwanie kluczami.
– Człowiek bez obywatelstwa to skomplikowana sprawa. Zajmę się tym – zaoferował cicho Benard.
– Nie masz obowiązku niczego dla mnie robić – powiedział młody więzień. – Zresztą, Alainie, może sam jesteś więźniem: własnego poczucia winy. W przeciwnym razie po cholerę włóczyłbyś się po więzieniach?
Bezczelność Charles’a rozbawiła Benarda.
– Osadzonymi również targają podświadome siły. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy wracają za kraty.
– Tak. Klik! Klik! Klik! Odkąd skończyłem osiemnaście lat. To jest moje trzecie francuskie więzienie.
Strażnik otworzył drzwi i obaj mężczyźni wstali.
– Zobaczymy się znowu za tydzień – obiecał Benard. – Będziemy mieli czas, żeby dłużej porozmawiać.
– Jak pan chce, ale proszę pamiętać: przywykłem do samotności, panie Benard… – Charles dramatycznie ściszył głos. – Zawsze będę samotny.
– Czy mogę coś ci przynieść?
– Nie potrzebuję niczego z wyjątkiem książek – odparł Charles, po czym go wyprowadzono.
*
W następnych tygodniach Benard odwiedzał Charles’a Sobhraja w każde sobotnie popołudnie. Ze swojego księgozbioru wybierał pozycje mające zaspokoić apetyt więźnia na psychologię, filozofię i prawo oraz podręczniki z dziedziny zarządzania. Niekiedy Charles chwalił się Benardowi, że przesiaduje dziewiętnaście godzin na dobę za biurkiem w celi, ślęcząc nad książkami. Na innych więźniów prawie nie zwracał uwagi.
Wyglądało na to, że Charles’owi zależy nie tylko na samodoskonaleniu, ale także na wyposażeniu się w wiedzę: potrzebował broni – konwencjonalnej i niekonwencjonalnej – aby przedrzeć się przez otaczającą go dżunglę, wykarczować sobie drogę na szczyt. Pod względem społecznym Charles znajdował się na najniższym szczeblu, bez pieniędzy, obywatelstwa czy wykształcenia, w dodatku więzienie dodało pięcioletni handicap. Mimo to Charles odziedziczył jeden dar, dar charyzmy, władzy nad ludźmi. Teraz postanowił go wykorzystać i zgłębić jak najwięcej tajników ludzkiego charakteru. Dzięki temu pewnego dnia łatwiej mu będzie podporządkowywać ludzi własnej woli. Wróżenie z ręki, grafologia i nauka o charakterach miały mu pomóc zrozumieć inne umysły i wybierać drogi na skróty w gąszczu relacji społecznych.
W miarę jak pogłębiała się przyjaźń z Benardem, próśb Charles’a było coraz więcej. Prawnik odczuwał ulgę, gdy młody człowiek nie tylko domagał się książek, ale też przyznawał się do bardziej przyziemnych ludzkich potrzeb, umieszczając na swojej liście czekoladę, papeterię oraz skarpetki.
Wietnamski więzień na dobre zagościł w uporządkowanym życiu Benarda. Teraz prawnik zaczął się zastanawiać nad rozwiązaniem problemu obywatelstwa Charles’a.
Spotykali się co sobotę, a Benard cierpliwie objaśniał Charles’owi postęp swoich prac. Chciał pokazać podopiecznemu, że poważnie traktuje jego sprawę.
– Niczym się nie różnisz od innych. Masz prawo do obywatelstwa jak każdy człowiek. Napisałem do ambasady Indii.
– Oni też odmówią – stwierdził Charles. – Każdy kraj zamknie przede mną drzwi.
– W takim razie przygotuję się na długą batalię. Muszę więcej o tobie wiedzieć, Charles, o twojej przeszłości: dokumenty, daty, gdzie się wychowałeś. Chciałbym napisać do twojej rodziny, mogę?
Charles milczał przez chwilę w melodramatycznej pozie głęboko zamyślonego człowieka. Benard zaczynał się do niej przyzwyczajać.
– Wolałbym nie oglądać się za siebie, chociaż możesz napisać do mojego ojczyma Roussela w Marsylii – powiedział w końcu Charles. – Niewiele z niego wyciągniesz. Jest nafaszerowany środkami uspokajającymi.
– Czy wobec tego mogę napisać do twojej matki?
– Nie. – Charles uderzył pięścią w stół. – Już ci mówiłem. Ona dla mnie nie istnieje.
Przez pewien czas sprzeczali się bez rezultatu, w końcu Benard zaproponował, że napisze do ojca Charles’a w Sajgonie.
– Zanim cię poznałem, Alainie – powiedział gniewnie Charles, szykując się do żarliwej diatryby – często byłem bliski samobójstwa w celi. Przestałem jeść. Nie mogłem spać. Nie opuszczało mnie uczucie przygnębienia. Dlatego przenieśli mnie do Haguenau. Po wielu bezsennych nocach spytałem siebie: „Czemu miałbyś teraz umierać? Dojdź do źródła swojego nieszczęścia i zobacz, kto za nie odpowiada”. Zrobiłem to i natrafiłem na swojego ojca. I wiesz co, Alainie? Ta myśl podniosła mnie na duchu. Przysiągłem sobie, że zbuduję nowe, czyste życie i zemszczę się na ojcu. Wtedy napisałem do niego ten list.
Z pliku papierów, który zawsze przynosił do sali odwiedzin, Charles wyjął kartkę i podał Benardowi. Ten wziął ją skwapliwie. Zazwyczaj notatki Charles’a zawierały listy książek, zapisy introspekcji lub wiersze. Tym razem było inaczej. Z narastającym niepokojem przeczytał, raz i drugi, słowa skreślone typowym dla Charles’a lakonicznym stylem:
_To wielce niefortunne, że jesteś moim ojcem. Dlaczego? Ponieważ ojciec ma obowiązek pomagać synowi w budowaniu przyszłości. Modlisz się do Boga w świątyni, ale ciąży ci sumienie. Spłodziłeś syna, jednak go ignorujesz. Porzuciłeś go, traktując gorzej niż psa, gorzej niż najniższe bydlę! Odziedziczę po tobie tylko nazwisko. Niestety nadal mam w sobie wierną miłość do ciebie. Ale zwalczę ją. Już nie jesteś moim ojcem. Wyrzekam się ciebie. Moim jedynym skarbem są chleb i woda. To cenny skarb, ponieważ wzmacnia mnie każdego dnia, daje mi siłę i umacnia w dążeniu do jednego celu._
_Pochłonę cię. Sprawię, że będziesz cierpiał. Sprawię, że pożałujesz, że nie wywiązałeś się z ojcowskich obowiązków. Majątek zdobędę bez ciebie. Użyję go, żeby cię zmiażdżyć._
Benard odłożył list. Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć.
– Mam też wiersz, który napisałem razem z listem – powiedział Charles, nie spuszczając wzroku z Benarda. – Jest bardzo krótki. Przeczytać ci?
Benard przytaknął.
Charles zaczął:
_Do słonecznej krainy, gdzie się przechadzasz,_
_Moje porzucone ja też mogłoby pójść,_
_Gdyby moje ciało miało skrzydła i mogło pofrunąć_
_Jak mój duch._
Przez chwilę Benard siedział bez słowa. W końcu spytał cicho:
– Nie sądzisz, że życie, którego celem jest zemsta, prowadzi do samozniszczenia?
– Może winę ponosi moje azjatyckie wychowanie – odparł Charles – ale nie potrafię zaakceptować chrześcijańskiego wybaczenia.
– I dlatego dostałeś obsesji na punkcie zemsty – zripostował szybko Benard. – Kiedy to robisz… czy nie widzisz, że pozwalasz ojcu uzyskać przewagę? Pozwalasz, żeby ściskał w garści twoją duszę.
Charles podniósł wzrok, chwilę milczał, wreszcie rzekł:
– Dobrze, zgadzam się. Możesz się skontaktować z moim ojcem. Nie informuj go, gdzie teraz jestem. On jest bardzo konwencjonalnym, zamożnym biznesmenem. Powinieneś napisać na papierze firmowym, to mu zaimponuje.
W końcu dokonałem przełomu, pomyślał Benard.
*
Następne odwiedziny Benarda u Charles’a wypadły w Boże Narodzenie. Idąc przez dziedziniec więzienia Poissy, minął trzech więźniów dekorujących choinkę. Pomagała im dawna znajoma Benarda, pracownica społeczna. Zauważyła, że Benard niesie prezent.
– To dla Charles’a? – zawołała. – Widzę, że wziąłeś sobie tę sprawę do serca. Zaangażowałeś się?
– Owszem, jestem zaangażowany – odparł, wyjmując z portfela pomiętą kartkę. – Chcesz przeczytać pierwszy list, jaki otrzymałem od Charles’a?
Benard podał jej list. Ich oczy się spotkały. Kobieta skinęła głową i szybko rozłożyła papier. Benard patrzył, jak czyta:
_Drogi Alainie,_
_jestem istotą, która zawołała: „O Boże, Panie mój, dlaczego uczyniłeś mnie tym, kim jestem? Wiesz, Panie, że proszę jedynie o to, by kochać, żyć. Dlaczego mi na to nie pozwolisz? Aby przygotować mnie na moje przeznaczenie? Ale czym ono jest, o mój Panie? Powiedz mi, daj znak. Dlaczego urodziłem się jako istota pogardzana przez cały świat, która może umrzeć i nikt nie uroni łzy? O Panie, zaznałem jedynie zgryzot. Ześlij mi trochę szczęścia. Ty, który znasz tajemnice mojej duszy, poprowadź mnie, powiedz, co należy uczynić. Już nie wiem, co robić”. Długo nie przychodziła żadna odpowiedź. Potem pojąłem, że On usłyszał moje wołanie, Alainie, krzyk tonącego człowieka. Zesłał Ciebie._
Pracownica społeczna oddała list i spuściła wzrok z nieznacznym uśmiechem.
– Daleko zabrnąłeś – powiedziała.
– Tak. Niezupełnie byłem na to przygotowany – przyznał Benard. – Przynajmniej Charles przestał być zgorzkniały, przestał miewać myśli samobójcze, ale kto wie, jak to się skończy.
Rozstali się, po czym Benard ruszył z prezentem do sali odwiedzin. Miał nadzieję, że dokonał właściwego wyboru.
Charles odwinął papier i przez pewien czas siedział w milczeniu.
– Alainie, każę je oprawić – oświadczył, podnosząc dwie ryciny, przedstawiające Jezusa i Świętego Jana. – Co mogę dać ci w zamian? Mogę ci ofiarować jedynie swoje braterstwo, ale obiecuję, że będzie szczere i wieczne.
Deklaracja więźnia wprawiła Benarda w zakłopotanie i poruszyła. Teraz musiał powiadomić Charles’a, że ambasada indyjska odrzuciła jego podanie o obywatelstwo.
– Przykro mi – powiedział. – Twierdzą, że za krótko mieszkałeś w Indiach.
– Zresztą, kto w ogóle chce być Hindusem? – spytał Charles, lekceważąc wiadomości. – Czy mój ojciec się odezwał?
– Tak, ucieszył się na wieść o tobie.
– Następnym razem, kiedy do niego napiszesz, Alainie, czy możesz go poprosić o parę garniturów? Wiesz, on prowadzi zakład krawiecki.
– Tak. W swoim liście bardzo ciepło o tobie pisał. – Nie było to całkiem zgodne z prawdą, lecz Benard miał nadzieję naprawić relacje między ojcem i synem.
– Dobrze, Alainie, nawet jeśli on nie dał mi ojcowskiej miłości, chyba muszę się modlić, abym umiał go obdarzyć miłością synowską.
Benard nie bardzo wiedział, jak rozumieć ten nagły przypływ uczuć, ale Charles zaczął niespokojnie chodzić tam i z powrotem po sali.
– Ileż czasu zmarnowałem w więzieniu – mówił. – Gdyby nie ty przepadłbym z kretesem. Teraz chcę nadrobić stracone lata. Naczelnik pozwolił mi się zapisać na kurs prawa na Uniwersytecie Paryskim. Czy mógłbyś mi załatwić formularze zgłoszeniowe i podręczniki?
Benard z zachwytem powitał rozkwit ambicji akademickich podopiecznego.
– Naturalnie, Charles. To dobrze, że wybiegasz myślami w przyszłość, do dnia, kiedy wyjdziesz na wolność. Nadal jednak musimy załatwić sprawę twojego obywatelstwa. Twoja matka ma wszystkie dokumenty. Proszę cię, musisz mi pozwolić się z nią spotkać.
Charles nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, lecz Benard postanowił nie odpuszczać.
– Wiesz, że to jedyny sposób – powiedział, zarazem taktownie i stanowczo.
W końcu, ze łzami w oczach, Charles wyraził zgodę.
*
Wysokie maszty jachtów kołysały się w Starym Porcie w Marsylii; tankowce na horyzoncie zmierzały do Arabii Saudyjskiej. Na pokładzie promu przypływającego z Tunezji pasażerowie machali chustkami i wiwatowali. W zimne grudniowe popołudnie Benard jechał swoim triumphem herald szeroką rojną ulicą La Canebière. Tutaj się wychował.
Z ciekawością szedł na spotkanie z Noi Roussel, wietnamską matką Charles’a, która mieszkała dwadzieścia minut drogi z portu, na nadmorskich przedmieściach. Odwiedziny przygotował, posyłając wcześniej do Noi pracownicę społeczną zatrudnioną w marsylskim więzieniu. Kobieta opisała Noi jako „żelaznego motyla”. Benard zaparkował przed szeregiem gęsto zamieszkanych skromnych domów przy jednej ze stromych uliczek na śródziemnomorskim wzgórzu.
Villa La Roche otaczał wysoki drewniany płot. Benard nacisnął dzwonek przy bramie. Przed szparę w sztachetach dostrzegł małego chłopca, uderzająco podobnego do Charles’a, biegnącego ścieżką ogrodową i gonionego przez dużego labradora. Stromy ogród tarasowy i zabudowana weranda upodabniały willę do podmiejskiej fortecy. Skaliste wzniesienie zasłaniało morze. Chłopiec otworzył bramę z nieśmiałym uśmiechem.
Noi Roussel stała na najwyższym stopniu schodów werandy. Czarne chińskie spodnie pasowały do turkusowej jedwabnej marynarki ze stójką oraz pantofli wyszywanych paciorkami. Kobieta wyglądała tak młodo, że mogła uchodzić za starszą siostrę Charles’a. Czarne włosy upięła w wysoki kok i usztywniła lakierem. Miała delikatną cerę i zgrabną figurę.
– To bardzo miłe z pana strony, że pofatygował się pan taki kawał drogi, panie Benard. Przepraszam za nieład w ogrodzie. Bez mężczyzny w domu sprawy wymykają się spod kontroli, prawda? To jest mój syn, Guy.
Noi zaprowadziła Benarda do niedużego schludnego salonu, gdzie centralne miejsce zajmował telewizor i roiło się od orientalnych bibelotów. Na fortepianie koncertowym stała jedna z trzypoziomowych mosiężnych kapliczek rodzinnych, jakie Benard widywał już w wietnamskich domach.
– Leć się pobawić, Guy – zawołała Noi.
Chłopiec wybiegł z salonu, pies za nim. Noi Roussel postawiła na stole tacę z herbatą.
– Muszę przyznać, że poczułam ulgę na wieść, że Charles siedzi w więzieniu – powiedziała spokojnie, nalewając zielonej herbaty i podając Benardowi talerzyk z ciasteczkami i biszkoptami. – Ostatnim razem, kiedy tu był, zachowywał się bardzo gwałtownie. Nawet mi groził. Chciał pieniędzy.
– Tak, wspominał mi o tym. Zapewniał, że potrzebował środków na wyjazd z Francji – oświadczył Benard lekkim tonem. Zerknął na stojącą w kącie gablotkę pełną miniaturowych szklanych zwierzątek. Nigdzie ani odrobiny kurzu.
– Jak mu wtedy powiedziałam, co nie znaczy, że kiedykolwiek słuchał, potrzebuję pieniędzy na utrzymanie rodziny. Z renty inwalidzkiej męża muszę wykarmić siedmioro dzieci.
Noi ugryzła biszkopt. Długie, wypielęgnowane paznokcie miała polakierowane na karmazynowo.
– Jak się miewa pani mąż, pani Roussel?
– Od sześciu lat przebywa w zakładzie psychiatrycznym, codziennie noszę mu jedzenie. Czasem dostaje przepustki do domu, ale nic dobrego z tego nie wynika. Jacques słyszy dziwne głosy, które każą mu mnie zabić. Podczas ostatnich odwiedzin rzucił się na mnie z nożem kuchennym, musiałam się ukryć w sypialni.
– Ogromnie to smutne – stwierdził Benard, przenosząc wzrok na zdobiące ścianę flamingi z macicy perłowej. – Wychowywanie dzieci bez ojca musi być niewiarygodnie trudne. Rozumiem, że Charles nie był zbyt pomocny?
– Ha! Pomógł moim włosom posiwieć – odparła Noi.
Patrząc na misternie ułożony czarny kok, Benard pomyślał, że nawet Charles nie zdołał tego dokonać.
– Wyjdzie za sześć miesięcy – powiedział. – Może powinniśmy pomówić o tym, co należy zrobić. Charles twierdzi, że chce wrócić do Wietnamu.
– Charles zawsze chce być tam, gdzie go nie ma – westchnęła Noi.
– Może dlatego, że nie wie, gdzie jest jego miejsce – podsunął Benard. – Może na początek powinno mu się dać kraj.
– Tak, chciałam dać mu Francję, w każdym razie dobre francuskie wykształcenie. Dlatego go tu przywiozłam.
– To czemu nie został formalnie adoptowany i nie otrzymał francuskiego obywatelstwa?
Noi wyjaśniła, że jej mąż złożył stosowny wniosek we francuskiej agencji adopcyjnej, ale ta nigdy się nie odezwała.
– Papiery zaginęły czy coś w tym rodzaju, potem męża wysłano do pracy do Dakaru, a jeszcze później zachorował.
– Pani Roussel, jeżeli mam się na coś przydać Charles’owi, muszę poznać jego historię rodzinną. Chciałbym obejrzeć dokumenty dotyczące pani syna, o ile wciąż je pani posiada.
– Och, panie Benard. – Noi posłała mu swój pozbawiony radości uśmiech. – Mam je wszystkie, każdy świstek. Czyżby Charles przekonał pana, że go nie kocham? Kocham go najbardziej ze wszystkich moich dzieci. Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy i musiałam go zostawić w Sajgonie, chodziłam w tę i we w tę po Starym Porcie i nie przestawałam o nim myśleć.
Z półki pod telewizorem Noi wyjęła zielony album i pokazała gościowi fotografie dzieci z najmłodszych lat.
– Widzi pan, on ma twarz anioła – stwierdziła, wskazując zdjęcie Charles’a w kucharskiej czapie. – Ale myślę, że do jego duszy zakradł się diabeł.
Na chwilę wyszła z salonu i wróciła z białą plastikową torbą na zakupy pełną dokumentów i papierów. Położywszy ją na podłodze, wyszperała z niej maleńki wełniany kardigan, którym zaczęła gładzić twarz.
– To pierwszy, jaki mu kupiłam – powiedziała ze łzami w oczach. – Czasem śpię z nim pod poduszką.
Kiedy Benard wychodził, żarówka osadzona w falistym plastiku okalającym werandę skąpała ich twarze w zielonym świetle.
– Nie podoba się pani widok? – zdziwił się Benard.
– Musieliśmy założyć ekrany, żeby sąsiedzi nie zaglądali nam do środka.
Odprowadzając Benarda ścieżką do bramy, Noi powiedziała coś szybko do Guya i chłopiec pomknął z powrotem do domu.
– Panie Benard, widzę, że naprawdę troszczy się pan o mojego syna – orzekła Noi.
– Och, ja tylko podaję mu pomocną dłoń.
– Myślę, że zdoła pan dla niego zrobić więcej, niż mi się kiedykolwiek udało.
Guy pojawił się przy bramie z torbą pełną papierów, a Noi wręczyła ją gościowi.
– Panie Benard – oświadczyła dramatycznym tonem – daję panu mojego syna.