- bestseller
- nowość
- promocja
Na trwogę bije dzwon - ebook
Na trwogę bije dzwon - ebook
Początek wojennego cyklu z Antonim Fischerem
Pełna intryg i zwrotów akcji powieść mistrza kryminału osadzona na przełomie 1938 i '39 roku, gdy nad Polską wisi ciemne widmo wojny.
Morderstwo z przeszłości, brylanty, polski wywiad, niemieccy spiskowcy i barwny świat przedwojennych poznańskich knajpek, gdzie o swoje wpływy walczą stróże prawa, informatorzy i lokalny półświatek. A w tym wszystkim nadkomisarz Fischer i jego brygada na tle zmieniającej się gwałtownie rzeczywistości.
Nadkomisarz Antoni Fischer, bystry i doświadczony śledczy z Poznania, wraz ze swoimi współpracownikami staje przed zadaniem rozwikłania sprawy brutalnego morderstwa kierownika szkoły Eckerta i jego rodziny. Ktoś, kto dopuścił się tej makabrycznej zbrodni, wyraźnie czegoś szukał, a motyw jest bardziej zawiły, niż początkowo się wydaje. Tragiczna zbrodnia w małej wsi wstrząsa całą społecznością, a Fischer musi szybko znaleźć winnych, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.
Równolegle jego kompani z grupy pościgowej podążają tropem poznańskiej szajki złodziei kosztownej biżuterii i brylantów.
Na tle rosnących niepokojów i napięć między Polską a Niemcami, Fischer i jego ekipa muszą działać szybko i zdecydowanie, zanim polityczne intrygi i osobiste wendety przechylą szalę na stronę wojennego chaosu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-838-0139-1 |
Rozmiar pliku: | 1 016 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spiżowe dzwony!
Jakiż dziki świat alarmu wróży nam ich jęk wzburzony,
Śród groźnego nocy cienia,
Jakże wyją z przerażenia!
Od tej grozy słów im brak,
One mogą tylko tak
Wyć, jak wicher rozstrojony
W swojem gromkiem przyzywaniu na ten krwawy blask pożaru,
I w szalonem rozhukaniu na ten głuchy szał pożaru
EDGAR ALAN POE
Stylistyka Polska wyjaśniona na przykładach i ćwiczeniach, książka dla młodzieży szkolnej i samouków
PROLOG
Kalisz, poniedziałek 3 sierpnia 1914 roku
Godzina 11.15 w nocy
Czterej żołnierze w pikielhaubach, osłoniętych frontowymi płóciennymi pokrowcami w kolorze feldgrau, przemierzali wolno zupełnie pustą ulicę Warszawską. Szli krok za krokiem, uważnie przyglądając się fasadom niezbyt wysokich dwu-, a czasami trzypiętrowych kamienic. Każda ozdobiona balkonami o kutych balustradach, z motywami roślinnymi bądź geometrycznymi, w zależności od fantazji właścicieli. Te szczegóły widać było wyraźnie, ponieważ w głębi ulicy, gdzieś przy placu Józefa palił się jakiś magazyn, oświetlając łuną ruską cerkiew.
Budynek płonął, ale nikt nie biegł na pomoc, nikt nie krzyczał „ratunku!”, nie jechały do pożaru wozy strażackie z sikawkami. Ludzie chowali się w swoich domach, bojąc się wystawić nos za próg, by niepotrzebnie nie sprowokować niemieckich żołnierzy, którzy już pokazali, że potrafią być bezwzględni. Jeszcze kilka minut temu słychać było odgłosy strzelaniny dochodzące gdzieś od skrzyżowania Kazimierzowskiej i Śródmiejskiej. Nie wiadomo, kto z kim walczył, bo wojska rosyjskie wycofały się z Kalisza już wczoraj rano. Żołnierze byli przekonani, że atakują ich zamachowcy pozostawieni przez Rosjan i ukryci w mieszkaniach. Z tego powodu pułkownik Herman Preuskauer, dowódca drugiego batalionu 155 pułku piechoty, nakazał swoim podkomendnym szczególną czujność podczas patroli. Wróg jest zdradliwy i przebiegły, może czaić się wszędzie i atakować was z ukrycia, więc nie wahajcie się ani sekundy, odpowiadajcie ogniem, a wasze serca niech nie znają litości – rozkazał.
Dlatego ci żołnierze, choć groźnie wyglądający ze swoimi karabinami w dłoniach, zachowywali daleko idącą ostrożność. Wiedzieli, że oświetleni przez łunę są doskonale widoczni i jeśli ktoś chciałby posłać w ich kierunku kulę, nie miałby żadnych problemów z trafieniem do celu. Musieli jednak iść dalej, bo taki dostali rozkaz. W tej chwili miasto patrolowała chyba setka wojskowych i każdy modlił się w duchu, by nie upatrzył go sobie wrogi snajper.
– Tam ktoś jest. – Idący przodem młody gefrajter wskazał lufą okno na pierwszym piętrze.
– Nic nie widzę – stwierdził podążający tuż za nim wąsacz.
– Bo już się schował za firaną – wytłumaczył ten pierwszy.
– Wszyscy ludzie przecież nie uciekli z miasta. Chowają się po domach jak szczury – rzucił dowódca patrolu, feldwebel o twarzy naznaczonej bliznami po ospie. – Możesz tam strzelić, jak myślisz, że to był dywersant.
– Nie, bo nie wiem, czy dywersant czy nie, panie Erlich – odpowiedział młody.
– Co żeście zobaczyli? – zapytał Arnold Eckert, zamykający grupę szeregowiec w drucianych okularach.
– Młody dywersanta widział – wyjaśnił dowódca Erlich.
– Właśnie nie wiem, czy to był dywersant czy nie...
– Jak będziesz tyle kalkulował, to nas wszystkich tu odstrzelą – stwierdził wąsaty, przyłożył kolbę karabinu do policzka, wycelował w okno i pociągnął za spust. Huk wystrzału poniósł się po pustej ulicy, a rozbita kulą szyba posypała w kawałkach na chodnik. Nikt nie odpowiedział ogniem, nikt też nie krzyczał z bólu. Pewnie więc pocisk nie dosięgnął dywersanta.
– Co tam jest napisane? – dowódca stał wpatrzony w szyld wiszący nad witryną wystawową. Samej witryny nie było widać, bo została szczelnie zabita deskami. Niewątpliwie był to jednak jakiś sklep. Może w środku znalazłoby się coś ciekawego, co można by było zabrać, pomyślał dowódca Erlich. – W zasadzie jest nawet powód, żeby wejść. W końcu w tym domu ukrywał się dywersant.
– Jubiler. Aaron Zilbermann – odcyfrował napis okularnik.
– Znaczy ma nazwisko pasujące do zawodu – ucieszył się feldwebel. – Rozpieprzcie te drzwi, chłopcy – nakazał swoim ludziom.
Nie trzeba ich było specjalnie zachęcać. Raźno zabrali się do roboty. Zerwali najpierw deski zabezpieczające wejście, a potem sprawnie wyłamali oszklone drzwi wiodące do sklepu. Po chwili znaleźli się wewnątrz. Ktoś zapalił zapałkę, kto inny wydobył z kieszeni świecę. W pomieszczeniu zrobiło się jasno. Zaczęli rozglądać się dookoła. Niewielki kantor jubilerski miał przeszkloną ladę, a za nią kilka półek. Na jednej z nich stały ładny rzeźbiony zegar i kilka kryształowych wazoników. Pod ladą, tam gdzie właściciel zapewne prezentował swoje wyroby, nie było widać niczego, żadnych precjozów gotowych do sprzedaży. Żołnierze szybko zabrali się za przetrząsanie szafek i szuflad, pomagając sobie bagnetami. Jednak prócz narzędzi i jakichś szpargałów nie znaleźli kompletnie nic.
– Musiał schować, chytry Żyd – rzucił z wściekłością strzelec.
– Tu są schody na górę! – zawołał z zaplecza okularnik.
– Pewnie siedzi schowany jak szczur na worku ze złotem. To co, panie feldwebel, idziemy go przepytać?
– To pewnie on chciał do nas strzelać – stwierdził podoficer, żeby w ten sposób ich nieformalnej akcji nadać pozory legalności. Szukali wszak dywersanta. – Na górę! – polecił. – A ty zostań tu na warcie – rozkazał żołnierzowi, który pierwszy dostrzegł dywersanta, ale nie chciał do niego strzelić. Chyba jest za miękki, ten Hapke, pomyślał dowódca. Trzeba będzie zrobić z niego prawdziwego zabijakę. Ale to jeszcze trochę potrwa. Na razie nie można na niego liczyć, więc niech stoi tu i pilnuje. Na coś się przynajmniej przyda.
Naraz z góry dobiegły do niego jakieś krzyki, coś uderzyło o podłogę, jakieś szkło się potłukło, a potem ktoś się głośno zaśmiał. Znał ten śmiech. To rechotał ten, który strzelił, czyli drab pieszczotliwie nazywany przez kolegów Hainim. Ten wąsacz niczego się nie bał. Taki żołnierz w kompanii to skarb. Inni mogą z niego brać przykład. Zawsze we wszystkim jest pierwszy. Na szczęście okularnik próbuje go naśladować. Choć to oferma kompanijna. Pewnie za jakiś czas, o ile przeżyje, zostanie skierowany do szkoły oficerskiej, bo nic, tylko czyta. Mówił, że coś tam chce studiować w przyszłości, ale nie skończył jeszcze szkoły. Zgłosił się na ochotnika, czyli ma zapał.
– Panie feldwebel, niech pan tu przyjdzie! Mamy coś! – zawołał wąsacz.
Podoficer uśmiechnął się pod szczotkowatym wąsem i ruszył na górę. Od razu dostrzegł światło dochodzące zza drzwi. Jego chłopcy musieli znaleźć lampę naftową. Wszedł do środka i stanął jak wryty. Przy okrągłym stole w pokoju siedziało pięć osób. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że trzech z nich, starszy mężczyzna po pięćdziesiątce – zapewne jubiler – i dwóch wyrostków miało na sobie marynarki, spod których wystawały jakieś białe frędzle, na głowach okrągłe czapeczki i długie, zwisające po bokach pejsy. Wyglądali jak ludzie nie z tego świata. Były tam też dwie kobiety, jedna dość stara, dałby jej z siedemdziesiąt lat, i młodsza, pewnie żona jubilera, domyślił się podoficer.
– Co to za cudaki? – zapytał swoich ludzi.
– To ortodoksyjni Żydzi – wyjaśnił przyszły student Eckert. – Tacy, co to są bardzo związani z wiarą i dlatego noszą te śmieszne stroje, no i czapeczki...
– Ja protestuję, panie oficerze, za ten napad na mój dom! – zawołał nagle stary.
Dowódca spojrzał na niego zdziwiony, bo jubiler odezwał się po niemiecku. No, prawie po niemiecku, językiem do niemieckiego bardzo zbliżonym.
– Jest wojna – odpowiedział. – A z tego okna ktoś chciał strzelać do moich ludzi.
– Boże w niebiesiech, nikt nie chciał strzelać. Nikt tu nawet nie umie strzelać. To mój syn Mosze, głupi, podszedł do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje, a tam wojsko szło i zaraz ktoś strzelił.
– Niech pan patrzy na to! – Wąsacz rzucił na stół jakieś błyskotki. Podoficer podszedł bliżej i spojrzał uważniej.
– Znaleźliśmy to u niego w kieszeni – wskazał na ojca. – Musi mieć tego więcej.
– Ja protestuję! To jest rabunek. Ja jestem pobożny człowiek i uczciwie pracuję. Ja się nie zgadzam. Pójdę do samego generała!
– Zamknij się, Żydzie – warknął dowódca i wziął do ręki pierścionek z brylantem. Wpatrywał się w niego jak urzeczony. Potem spojrzał na gospodarza, któremu najwyraźniej zabrakło argumentów, bo zamilkł. – Masz tego więcej? – zapytał.
– Nic nie mam! Wszystko już oddałem.
– Ty – wskazał palcem na wąsacza Hainiego – chodź no tu.
Ten podszedł bliżej, czekając na rozkaz.
– Weź bagnet i przyłóż do szyi tego, co chciał do nas strzelać.
– Panie oficerze, on nie chciał strzelać...
– Gdzie masz resztę złota. A może masz diamenty? – zapytał Erlich.
– Nic nie mam!
Kobiety na widok bagnetu przy szyi młodzieńca zaczęły lamentować. Ojciec złapał się za głowę.
– Gdzie masz diamenty, bo twój syn zaraz zginie – zagroził feldwebel.
– Nie mam żadnych diamentów!
– Zabij go! – rozkazał dowódca.
Haini skinął głową i nim ktokolwiek się zorientował, wbił bagnet. Ostrze natychmiast weszło w krtań chłopaka. Ten chwycił się za szyję, a krew spłynęła po jego dłoniach. Ojciec znieruchomiał. Osłupiały patrzył na swoje dziecko, z którego uchodziło życie. Matka i babka chciały się rzucić na ratunek, lecz Erlich brutalnie pchnął je na krzesła. Zaczęły krzyczeć jak oszalałe.
– Zabij drugiego dzieciaka! – polecił feldwebel. Szeregowy podszedł do chłopaka.
– Nie, błagam, wszystko wam oddam, skrytka jest pod podłogą! – zawołał stary Żyd, ale było już za późno. Śmierć spuszczona z łańcucha zaczęła zbierać swoje krwawe żniwo. Żołnierz poderżnął gardło dziecku, a feldwebel tymczasem dźgnął nożem staruszkę. Kolejny cios wymierzony przez podoficera przyjęła z przerażającą obojętnością matka zabitych chłopców.
Przy stole został tylko jubiler.
– Gdzie jest skrytka? – zapytał dowódca. – Ty parchu, gdzie masz skrytkę?
– Ty myślisz, że ja jestem głupi Żyd i ja się boję śmierci? Ty jesteś głupi Niemiec. Ja teraz czekam na śmierć, żeby pójść za moją rodziną. Ja z nimi pójdę do nieba i jeszcze dziś będziemy wędrować po zielonych łąkach, chwaląc Pana, a wy wszyscy spalicie się w piekielnym ogniu i palić się będziecie na wieki. Bo ja was przeklinam w imię naszego Pana...
Nie dokończył. Stojący za nim przyszły student, zapewne przestraszony przekleństwem i jego mocą sprawczą, wydobył z pochwy bagnet i wbił mu ostrze w szyję.
– No, dobrześ zrobił, Eckert! – pochwalił go dowódca. – Jeszcze będą z ciebie ludzie. I nie wierzcie w te bzdury o klątwie. A teraz dalej, trzeba zerwać tę podłogę i...
– Nie trzeba – powiedział okularnik. – Skrytka jest w tym miejscu – wskazał na deski pod parapetem.
– Skąd wiesz? – zapytał wąsacz.
– Bo jak mówił o skrytce w podłodze, patrzył właśnie tam – wytłumaczył chłopak.
Wkrótce okazało się, że miał rację. Wystarczyło krótkie opukiwanie, by zlokalizować schowek. Podważyli deskę zakrwawionymi ostrzami bagnetów i wydobyli spod niej metalową kasetkę. Podoficer wysypał na stół kilkadziesiąt pięknie oszlifowanych brylantów.
– Mój Boże, taki majątek – szepnął student Eckert. – Co teraz zrobimy, panie Erlich?
– Jak co? – Dowódca wzruszył ramionami. – Podzielimy równo, na pięć części.
– To temu też chce pan dać? – Haini wskazał na podłogę, mając na myśli pozostawionego na warcie młodego Hapkego. – Przecież on nawet nie wie, że coś żeśmy tu znaleźli.
– Jak wszyscy, to wszyscy – zdecydował dowódca Erlich. – Jak jest z nami, to ma prawo do swojego udziału.
– A czemu pięć, jak jest nas czterech? – zapytał Eckert.
– Bo na wojnie żołnierz zawsze dzieli się ze swoim dowódcą. Piąta część jest dla naszego podporucznika. Niech wie, że żołnierze mają do niego szacunek – wyjaśnił i zaczął czubkiem bagnetu rozdzielać brylanty świecące w blasku lampy naftowej na równych pięć kupek.PRZYPISY
Pikielhauba – niemiecki hełm zakończony charakterystycznym szpikulcem.
Skrzyczki (gwar.) – skwarki.
Pedel – woźny szkolny.
Westfalka – kuchenny piec żeliwny.
Leberka (gwar.) – wątrobianka.
Żybura (gwar.) – mętna, brudna ciecz.
Szuszwol (gwar.) – łachudra, brudas, obdartus.
Paterok (gwar.) – partacz, nieudacznik.
Fyrtel (gwar.) – obszar, kwartał miejski.
Plajta (gwar.) – plac Wolności w Poznaniu.
Juchciarz (gwar.) – złodziej.
Klofta (gwar.) – kłoda.