Na uwięzi - ebook
Na uwięzi - ebook
Jak ocalić swoje poglądy, kiedy uprawianie polityki przestaje być zabawą a zaczyna być twardą rozgrywką?
Marcin Sawicki, młody poseł Unii Prawości, pochodzący z szanowanej krakowskiej rodziny, pracuje nad projektem ustawy antyaborcyjnej.
Na jego drodze staje Sylwia Golczyńska, żona wpływowego biznesmena, posłanka partii LiN i najseksowniejsza kobieta w sejmie.
Oboje uczestniczą w programie telewizyjnym na temat aborcji, prezentując odmienne poglądy.
Od zaprzyjaźnionej dziennikarki Ewy Marcin dowiaduje się, że jego kampania nie podoba się pewnym osobom, które zamierzają zdyskredytować młodego posła w mediach. Przestrzega go zwłaszcza przed znajomością z Sylwią: romans z posłanką przeciwnego ugrupowania i w dodatku mężatką może mu tylko zaszkodzić…
Sawicki przekona się na własnej skórze, że polityka to nie zabawa dla małych chłopców, a rządni władzy politycy są w stanie prowadzić walkę na granicy prawa. Zamieszani w afery u szczytu są zarówno emerytowani wojskowi, wtyki z ABW, WSI i CBA, jak i redaktor naczelny pewnej wpływowej gazety.
Sensacyjna powieść w konwencji political fiction pokazuje nam nie tylko obraz współczesnej Polski, ale także meandry zależności świata mediów, polityki i wpływowych osób.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-503-4 |
Rozmiar pliku: | 935 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marszałek Sejmu był pełen najgorszych przeczuć. Nic dziwnego. Blondyn na mównicy nabierał rozpędu.
— Nie możemy dysponować czyimś życiem. Człowieczeństwo nie na tym polega. Nie możemy wybierać między wygodą społeczeństwa a życiem jego dzieci! — perorował.
Jeżeli nic go nie powstrzyma, będzie tak mówił kolejne pół godziny. A tego nie zniesie nikt — no, może oprócz zapatrzonych w niego dziennikarek. Sam przed sobą marszałek musiał przyznać, że jest na co popatrzeć: krakowski poseł miał niewiele ponad trzydziestkę, zero brzucha, metr osiemdziesiąt, doskonałe maniery i łobuzerski uśmieszek czający się w kąciku ust. Na ten uśmieszek leciała damska część Sejmu bez względu na orientację polityczną, a dziennikarki Sawicki owijał sobie wokół palca już przy pierwszej kawie. Być może prywatnie był mniej konserwatywny, ale z mównicy zamiast przemówień wygłaszał kazania.
— Nie wolno nam, powtarzam, nie wolno zgodzić się na zabijanie nienarodzonych! — grzmiał, na oko sobie a muzom, Sawicki.
— Pan jest z Krakowa czy z Torunia, panie pośle? — Wysoki damski głos przerwał mu w pół słowa. Przez salę przeszedł szmer — przytomni budzili śpiących. Zapowiadała się draka: posłanka partii LiN lubowała się w skandalizujących wypowiedziach i nosiła bardzo krótkie spódniczki. Miała też naprawdę bogatego męża, podobno bardziej zainteresowanego pieniędzmi niż łóżkiem, i mogła przebierać w sejmowych kochankach jak w koszu przejrzałych gruszek. W nudniejsze dni szef klubu LiN przyjmował zakłady: komu uda się zaprosić na kawę Sylwię Golczyńską? Nieliczni wygrani cieszyli się szacunkiem kolegów do chwili, w której przyznawali, że od kawy się zaczęło — i na niej skończyło.
A teraz Sylwusia, jak mówili o niej koledzy z klubu, dawała w kość konserwatyście Sawickiemu.
— Wydaje mi się, że widziałam już gdzieś pańskie przemówienie. W pewnej gazecie. A jej nazwa zaczynała się na literkę N. I była dwuczłonowa.
Zanim marszałek zdążył zainterweniować, posłanka zatrzasnęła w torebce lusterko i szminkę, którymi bawiła się przez ostatni kwadrans, i ruszyła do drzwi, odprowadzana spojrzeniami męskiej części Sejmu, chwiejąc się odrobinkę na absurdalnie wysokich szpilkach. Taksówka już na nią czekała.
***
— Poznałam nową dziewczynę — powiedziała Irmina, obracając w palcach filiżankę zielonej herbaty.
Krótkie rude włosy zaczesała do góry, odsłaniając czoło. Owinięta błękitnym szalem, wyglądała raczej na romantyczną marzycielkę niż na twardą i zdecydowaną założycielkę Fundacji Les, która nigdy nie zgadzała się na wywiady z dziennikarzami płci męskiej, twierdząc, że faceci zawsze wszystko spieprzą.
Sylwia z przyjemnością piła podwójne espresso. Za nie właśnie lubiła „W Biegu Café" i tam zazwyczaj spotykała się z przyjaciółką. Obie miały tu względnie blisko.
— No, opowiadaj! Jaka ona jest? Kiedy się poznałyście? — dopytywała posłanka.
Irmina wzięła głęboki wdech.
— Jest piękna. Ma długie czarne włosy, piękne piersi, niski głos i jest niesamowicie seksowna. Nie mogłam przestać na nią patrzeć. To było na naszej firmowej imprezie. Przyszła z przyjaciółką. Ale nie są razem. A nawet gdyby były, jest o co walczyć. — Irmina z entuzjazmem zabrała się do czekoladowej babeczki, którą kelner postawił przed nią na stoliku.
— Mówisz jak facet — zaśmiała się Sylwia, która na spotkania z Irminą nigdy nie wkładała bluzki z dekoltem i wciąż jeszcze czuła się nieswojo, kiedy przypominała sobie, jak kiedyś przez cały wieczór przyjaciółka gapiła się na jej zbyt wyeksponowane piersi.
— Przestań. Nie powiedziałam, że chcę się z nią przespać!
— A ja mam na oku kogoś, z kim bym chciała… — spróbowała zakończyć temat Sylwia. Podziałało. Irmina poprawiła się na wysokim barowym stołku.
— No, no… I kto tym razem? O ile dobrze pamiętam, poprzedni był z Sojuszu Obrońców Ojczyzny i wyglądał jak Rambo, dopóki nie zdjął koszulki.
— Nie, tym razem to konserwatywny prawicowiec z zacięciem ideologicznym. Wszystkie laski na sali oblizują się, kiedy wchodzi na mównicę. Niezłe ciacho. Kawaler, z dobrego domu, rodem z Krakowa, kobiety w drzwiach przepuszcza…
— Cudowny dupek?
— Może nawet prawiczek. Uwielbiam mu udowadniać, że się myli. Raz się nawet zarumienił, jak powiedziałam jakiś sprośny żarcik, wyobrażasz sobie?
Zachichotały obie.
— Spotykasz się z nim?
— W drodze do kibla w Sejmie. I ostatnio raz jechałam z nim windą. Ale nic się nie działo. Może dlatego, że razem z nami jechał też tłum spoconych sojuszników.
Urwała i wyjęła z torebki wibrujący telefon. Zerknęła na wyświetlacz.
— Przepraszam cię, dzwoni mój ulubiony redaktor Nachalski — szepnęła konspiracyjnie i przyłożyła aparat do ucha.
— Cześć, Michałku, czego ode mnie potrzebujesz? — Słuchała chwilę w skupieniu, po czym rzuciła lekko: — W czwartek? Nie ma sprawy, jestem twoja.
— Kolejny wywiad z sejmową skandalistką? — zapytała Irmina z ustami pełnymi babeczki.
— Lepiej. Zaproszenie do programu publicystycznego. Na debatę o ustawie aborcyjnej. W porze największej oglądalności.
***
Echo mnożyło ich kroki, kiedy wąską klatką schodową wspinali się do niewielkiego mieszkania Adama. Marcin wyprzedzał przyjaciela o kilka stopni. Z Sawickim trudno było konkurować: dwadzieścia lat młodszy, nie miewał zadyszki nawet po sprincie na siódme piętro, a tym bardziej na piąte. I tak Adaś dobrze się trzymał jak na swoje pięćdziesiąt trzy. Marcin przypuszczał, że to skutek ascetycznego trybu życia: Adam żył bardziej jak zakonnik, nie jak robiący doktorat kapłan.
— Naprawdę przesadziłem? — zapytał poseł, zatrzymując się przed drzwiami. Choć się starał, z jego głosu przebijało coś w rodzaju rozczarowania.
— Powiem ci, jak usiądziemy — wydyszał Adam, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu kluczy.
Chwilę później Marcin siedział już w wygodnym skórzanym fotelu, a w kuchni posykiwał ekspres do kawy — prezent od młodego posła i jego rodziców na pięćdziesiąte urodziny. Spokojny zazwyczaj Adam prawie na nich wtedy nakrzyczał — że za drogi, że nie dla niego życie w luksusie. Ale przyjął prezent, żeby nie robić Sawickim przykrości, a teraz, o dziwo, z przyjemnością z niego korzystał. Oprócz pralki i mikrofalówki było to jedno z niewielu udogodnień w tym ascetycznym mieszkaniu. Od podłogi do sufitu ciągnęły się półki zapchane książkami. Stół, łóżko, mała szafa, nocna lampka — nawet dywanu nie miał. Dwa skórzane fotele kupił za namową Marcina, pogodziwszy się w końcu z tym, że to nie luksus, ale wymóg gościnności.
Wszedł teraz do pokoju z dwiema filiżankami kawy. Postawił je na stole, szybkim ruchem zdjął koloratkę i położył na okładce Słuchacza Słowa Rahnera.
— Nie było źle. To, co mówiłeś, ma sens. Ale musisz popracować nad przekazem. Nad formą. Od mówienia kazań jestem ja. Jeśli będziesz nudził z mównicy, twój pomysł umrze, kiedy będziesz z niej schodził.
Marcin pociągnął pierwszy łyk kawy. Była idealna.
— Co robię nie tak? — zapytał.
— Próbujesz na siłę przemówić ludziom do sumień. Jesteś patetyczny, a za tym nikt nie przepada. Mówisz banały. To moje zdanie, Marcinku.
— Adaś, ale jak ja mam mówić inaczej o tym, że nie można zabijać dzieci? Mam przedstawić raport, przeczytać im statystyki, suche dane? To nic nie da. Kiedy mówię prawdę, nikt nie chce słuchać.
— I tu się mylisz. Ludzie chcą słuchać prawdy. Ale ty chcesz dotrzeć do tłumów, a nie do jednostek. A prawda w mediach dobrze się nie sprzeda. Nie ma w tym, co mówisz, nic kontrowersyjnego, nic innego, nic nowego. Oni wszyscy już to słyszeli — Sejm, dziennikarze, widzowie. Jeśli zależy ci na tłumach, musisz prawdę ładnie opakować. Interesująco.
— Nie wiem, czy zależy mi na tłumach. Poza tym zawsze mi mówiłeś, że prawda broni się sama — odparował Marcin.
Adam w milczeniu upił kolejny łyk kawy.
— Jednak za mało posłodziłem — mruknął. — Przyniósłbyś staruszkowi cukier?
Marcin poderwał się z fotela i po chwili wrócił z pełną cukierniczką.
— Skąd to wziąłeś? — ostro zapytał ksiądz.
— Jak zwykle, z szafki nad zlewem — odpowiedział zdziwiony poseł.
— Przecież nie prosiłem, żebyś przyniósł cukierniczkę. W szafce jest przecież cukier, w słoiku po majonezie.
Marcin ze śmiechem opadł na fotel.
— Dobrze, Adaś. Pomóż mi znaleźć odpowiednią cukierniczkę.
***
Rozmowy w Szoku słynęły z podejmowania kontrowersyjnych tematów. Tytuł programu wziął się od pierwszego miejsca, w którym był prowadzony: pubu „Shock Zone". Później pomysł spodobał się górze i Rozmowy dostały czas w studiu — na żywo. Od kilku lat były nazywane „społecznym barometrem". Prowadzący Michał Nachalski po mistrzowsku dobierał rozmówców, którzy w założeniu mieli dyskutować na istotne tematy, ale i tak kończyło się na tym, że skakali sobie do oczu. Rzecz jasna, nie przeszkadzało im to iść po programie na piwo.
Tym razem Nachalski był z siebie naprawdę zadowolony. Sawicki, inteligent z Krakowa, starał się logicznie przedstawić swoje stanowisko. Tyle że nie był to najlepszy sposób, kiedy się mówiło do kobiety, która miała chyba dwucentymetrowe czerwone paznokcie i spódniczkę ledwo zakrywającą to, co powinna zakrywać. Jak to określił realizator: jak z szalika. I to wyjątkowo wąskiego.
„Właściwie Sawicki jest przegrany" — pomyślał redaktor, gdy młody poseł próbował jeszcze dyskutować z Sylwusią. Daremnie. Spódniczka wyraźnie sprawiała, że tracił rezon.
— Nie można zapewniać sobie wygody kosztem czyjegoś życia. Trzeba brać odpowiedzialność za to, co się robi, w tym wypadku za swoje życie seksualne — mówił.
— A pan bierze odpowiedzialność za swoje życie seksualne? — chciała wiedzieć posłanka, ale nie udało jej się speszyć przeciwnika.
— To — odpowiedział — akurat nie ma nic do rzeczy.
— I tu się pan myli. — Golczyńska wyraźnie się ożywiła. — Właśnie, że ma. Tylko pan, jako mężczyzna, tego nie rozumie. Mężczyźni muszą mieć ustalone zasady ogólne. Potem dopasowują do nich rzeczywistość. A jeśli nie da się dopasować, wciskają na siłę w gotowy szablon. — Wycelowała w niego palec wskazujący. — Tak jest z kobietami zgwałconymi.
— Mówiłem już o kobietach zgwałconych: nie są winne. I tak samo nie są winne dzieci! — Marcin nie dawał za wygraną.
— Ależ ja mówię o czymś zupełnie innym! O kobietach, które nienawidzą gwałciciela i nie chcą urodzić jego dziecka. Nie chcą, żeby żyło z piętnem, nie chcą, żeby żyło znienawidzone przez własną matkę. I takie kobiety usuwają początkowy zlepek komórek, kiedy jeszcze nie jest za późno. Kiedy nie można mówić, że w brzuchu mają dziecko. — Sylwusia gestykulowała zawzięcie, a jej paznokcie migały w blasku reflektorów jak małe światełka ostrzegawcze.
Operatorowi kamery skierowanej na posła wydało się, że Sawicki na moment stracił oddech. Szybko go jednak odzyskał.
— Pani wybaczy, ale trudno mi dyskutować z kimś, kto najwyraźniej opuścił kilka istotnych lekcji biologii. Dziecko, czyli człowiek, ma swój własny kod genetyczny. Od początku, czyli od poczęcia aż do śmierci, człowiek ma jeden i ten sam zapis kodu. Nic się w nim nie zmienia, od kiedy połączą się komórki rozrodcze, co następuje zaraz po zapłodnieniu. Człowiek jest człowiekiem od poczęcia, pani poseł. Nasze prawo też to przecież zauważa. Aborcja i eutanazja nie różnią się wiele — to zabójstwo, tylko w pierwszym wypadku ofiara jest całkowicie bezbronna.
— Pan chyba słucha Radia Maryja i czyta „Nasz Dziennik".
— Pani chyba nie słucha i nie czyta niczego. — Marcin nie dał się wyprowadzić z równowagi. Zresztą, Golczyńska trafiła w dziesiątkę. Czytał. Czytał również „Najwyższy Czas!" i „Gazetę Polską". Czytał też „Wyborczą", a czasami nawet „Fakty i Mity". Lubił być dobrze poinformowany.
— Widzę, że wyczerpały się panu argumenty, panie pośle.
Sawicki milczał przez chwilę. Nachalski pogratulował sobie w duchu. Dyskusja zaczęła przypominać kulę śniegu puszczoną z górki: wystarczy dobrze uformować początek i lekko popchnąć. I o to chodziło. Nie dość, że goście odwalali za niego całą robotę, to jeszcze — zgodnie z jego założeniem i wbrew oczekiwaniom publiczności — inteligent przegrywa z kobietą, która do Sejmu trafiła wprost z wybiegu dla modelek. Wszyscy, którzy znali Sylwię lepiej, wiedzieli, że miejsce w parlamencie to prezent ślubny od teścia. Golczyński senior pochodził ze starej czerwonej gwardii i był głęboko rozczarowany swoim jedynym synem, który z oficjalną polityką nie chciał mieć nic wspólnego. „Musi być zadowolony z synowej" — pomyślał redaktor.
— Wyczerpały mi się argumenty logiczne, którymi nie udało mi się do pani trafić. Dlatego przyniosłem obrazki — powiedział spokojnie Sawicki, sięgając do szczupłej teczki, do tej pory leżącej przed nim na szklanym stole.
W reżyserce umieszczonej nad telewizyjnym studiem, z którego na żywo emitowany był program, zawrzało. Ekipa miała wprawę i intuicyjnie wyczuwała nadciągającą burzę.
— Maciuś, daj mi posła na dwójce. Zrób zbliżenie na to, co wyjmuje z teczki. — Realizator wiedział, że nie ma chwili do stracenia.
— Jezu — jęknęła stojąca obok niego praktykantka.
Powiększone zdjęcie, które trzymał w rękach poseł, pojawiło się na telebimie, by zgromadzona w studiu publiczność mogła je zobaczyć.
— Nasza cywilizacja staje się cywilizacją obrazkową. Słowa nie przemawiają do nas tak jak obraz. Dlatego, pani Sylwio, przyniosłem kilka zdjęć.
Sylwia patrzyła na telebim z obrzydzeniem na twarzy.
— Opowiem państwu, co widać na obrazku — ciągnął Sawicki. — To ludzka dłoń. Dłoń abortera, który właśnie dokonał zabiegu usunięcia zlepku komórek, jak to pani, pani Sylwio, wcześniej nazwała. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, w tej krwawej masie zobaczymy maleńką nóżkę. I rączkę. I pozostałości główki.
— To obrzydliwe — rzuciła Sylwia, czując nagle, że przegrywa.
— Michał, zbliżenie na jej twarz, szybko. Wyrównaj. Biorę. — W reżyserce realizator prawie krzyczał do mikrofonu. Praktykantka wybiegła na korytarz.
— Panie pośle, to nie jest zdjęcie, które należy pokazywać publicznie. — Nachalski wiedział, że nie uda mu się uratować sytuacji. I że oglądalność pobije tę sprzed roku, kiedy dwaj utajeni geje ze świata kultury wyszli z ukrycia i zaręczyli się na wizji. Cóż, najwyraźniej nie docenił przeciwnika. Sawicki wykorzystywał ostatnie kluczowe minuty programu. Ciekawe, kto mu to podpowiedział.
— Proszę, niech pan mi jeszcze przez moment nie przerywa — walczył o swoje Sawicki. — W naszym kraju chlubimy się przywilejem wolności słowa. To zdjęcie mówi za mnie. A reakcja pani poseł i pana redaktora, i państwa, którzy teraz to oglądają, uświadamia mi, że mówi naprawdę wiele. Zgadzam się — to jest obrzydliwe. Tak jak obrzydliwe były zbrodnie dokonywane przez hitlerowców, którzy mordowali niewinne kobiety i dzieci. Zbrodnia jest rzeczą obrzydliwą. A projekt ustawy, który przygotowało pani ugrupowanie, właśnie taką obrzydliwość zamierza uczynić zgodną z prawem i ogólnie dostępną.
Sylwia otwarła usta, by odeprzeć atak, ale sekundnik wielkiego zegara w reżyserce przesuwał się nieubłaganie.
— Trzy, dwa, jeden, schodzimy — zarządził realizator.
Widzowie siedzący przed telewizorami jeszcze nie wiedzieli, że czeka ich długa seria reklam piwa i środków przeciwbólowych, a po nich — mdły film sensacyjny sprzed pięciu lat. Realizator zaczerpnął powietrza jak człowiek, który za długo przebywał pod wodą, wstał z krzesła i wychylił się, by przez oszkloną ścianę popatrzeć, czy Golczyńska poda rękę Sawickiemu.
Nie podała.
***
Sylwia była wściekła.
Łapała już za klamkę sprowadzonej osobiście przez ugrzecznionego Nachalskiego taksówki, kiedy ktoś chwycił ją za ramię.
— Proszę mnie nie dotykać — powiedziała, nie odwracając się. Była pewna, że na jej ramieniu spoczywa jedyna dłoń, której nie uścisnęła po programie.
Sawicki zabrał rękę, nachylił się do taksówkarza i podał mu banknot stuzłotowy.
— Ta pani nigdzie nie jedzie — powiedział.
Taksówkarz nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał takiej okazji.
— Miłego wieczoru państwu życzę — rzucił i, łapiąc banknot, odjechał z piskiem opon. A nuż rozwścieczona ślicznotka zmieni zdanie. Wożenie takich nie należało do przyjemności. Często robił kursy spod telewizji — wśród dziennikarzy miał opinię dyskretnego. Po wszystkich monologach swoich wysoko postawionych pasażerów czuł głębokie obrzydzenie do mediów i polityki.
— Czego pan ode mnie chce? — zapytała Sylwia. Sawickiemu wydawało się, że zaraz zacznie prychać jak rozzłoszczona kotka.
— Sylwio, niech pani się na mnie nie gniewa. Odłóżmy na bok politykę, jesteśmy po pracy. Znam świetne miejsce, w którym podają najlepsze w Warszawie pierogi z kapustą i grzybami.
„Skąd on wie o pierogach?" — przemknęło Sylwii przez głowę. Z miłością do pierożków kryła się, jak mogła. Zanim została modelką, mogła je jeść o każdej porze dnia i nocy, później musiała z nich zrezygnować, żeby trzymać linię i nie wylecieć z pracy. Potem wyszła za mąż za człowieka na szczycie i nie wypadało wcinać pierogów, kiedy inni konsumowali filet z soli albo polędwiczki w sosie truflowym.
W tyle głowy zawyła jej malutka syrena alarmowa. „On cię podrywa, kretynko! Najlepsze ciacho w całym Sejmie poleciało na ciebie!"
Uspokoiła się od razu. Wchodził na jej teren. Jeszcze mu pokaże.
— Skąd wiesz, że lubię pierogi? — zapytała.
Marcin, który z całych sił starał się nie patrzeć na jej nogi, zauważył przejście na ty i zobaczył przed sobą szansę.
— Wiem nie tylko to — odparł. Zaintrygować. Tajemnice działają na kobiety jak magnes.
Uśmiechnął się i machnął na przejeżdżającą taksówkę.
***
— Gdzie się podziałaś po programie? Zaszyłaś się gdzieś, żeby przecierpieć porażkę? — zapytała Irmina, wygrzebując z papierowej torebki kolejny orzeszek.
Jej bezpośredniość była denerwująca. Sylwia przeklinała w duchu pomysły przyjaciółki. Karmienie wiewiórek w parku Łazienkowskim przy lodowatym wietrze i w ohydnej listopadowej mżawce naprawdę nie należało do przyjemności. „Raczej do wymyślnych tortur" — pomyślała, kuląc się w cienkim płaszczyku. Nie powiedziała jednak ani słowa; są rzeczy, z którymi się nie walczy, trzeba po prostu przeczekać, a to była właśnie jedna z nich. Przychodziły tu we dwie po każdej nieudanej randce Irminy. Czyli — średnio dwa razy w miesiącu. W zimie było najgorzej.
— Musiałaś być nieźle wkurzona, skoro nawet nie odbierałaś telefonu — ciągnęła Irmina opatulona w szkarłatny wełniany szal. Uparcie rzucała orzeszki na trawnik, chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnej nierozsądnej wiewiórki chcącej umrzeć na zapalenie płuc. Sylwia przyglądała się jej bez entuzjazmu. Szczegółowe omawianie cudzych problemów, by zagłuszyć bolesne randkowe wspomnienia, też należało do rytuału.
— Byłam zajęta. Jadłam pierogi — wyjaśniła.
— Z kim?
— Z Sawickim.
— Z TYM Sawickim? Tym samym, który kwadrans wcześniej zbił wszystkie twoje argumenty i spuścił cię po brzytwie na wizji w porze największej oglądalności?
— Z tym samym — spokojnie przyznała posłanka.
— Nie poznaję cię. — Irmina wrzuciła pustą torebkę do kosza i ruszyła w stronę łazienkowskiej kawiarenki. — Chodźmy. Opowiesz mi, jak uległaś urokowi twojego sejmowego ciasteczka.
Kilka minut później obrażona na cały świat kelnerka, wyglądająca jak relikt nie tak dawno minionej epoki, z rozmachem postawiła przed nimi dwie filiżanki brązowawego płynu. Irmina z rezygnacją zamieszała łyżeczką w swojej filiżance.
— To nie wygląda na cappuccino.
Sylwia ostrożnie powąchała płyn, rozejrzała się dookoła i sprawnym ruchem wylała zawartość filiżanki do stojącej w pobliżu doniczki z wielką palmą.
— Ciacho okazało się orzechem, i to trudnym do zgryzienia — rzuciła w przestrzeń, przyglądając się, jak dwoje angielskich turystów próbuje wytłumaczyć kelnerce, że nie zamawiali omletu, tylko sernik.
Irmina spojrzała na nią badawczo.
— Zabrał mnie do małej przyjemnej pierogarni. Jedzenie było super. Pogadaliśmy, wiesz, zupełnie niezobowiązująco. A potem wezwał dla mnie taksówkę, podał kierowcy mój prywatny adres, pocałował mnie w rękę i znikł.
— Nie zabrał cię do siebie?
— Nie.
— Nie zaproponował, że cię odprowadzi?
— Nie.
— Naprawdę z nim nie spałaś?
Sylwia westchnęła.
— Naprawdę.
— Podsumujmy. Wiedział o pierogach. Znał twój prywatny adres. Gapił się na ciebie w studiu z zachwytem, nawet jak się wydawało, że przegrywa dyskusję. Zabrał cię na kolację, i to w dość jednoznaczny sposób… I dalej nic?... On musi być gejem. I to była randka przykrywka, bo prawicowcy zjedliby go na przekąskę, gdyby się tylko dowiedzieli.
— Nie jest gejem — powiedziała wojowniczo Sylwia.
— Nie wiesz tego.
— Nie jest. Pewne rzeczy się czuje. Ja czuję. Poleciał na mnie.
Turyści, zrezygnowani, zabrali się do konsumpcji zimnych omletów. Nie były smaczne, sądząc z ich min. Sylwia westchnęła i popatrzyła na zniecierpliwioną przyjaciółkę.
— Jak twoja randka? — odbiła piłeczkę, łamiąc zasady. Nie mówiło się o nieudanych randkach Irminy, dopóki ona sama nie zaczynała o tym opowiadać.
— Jak zwykle. Ona jest jednak hetero. Była z lekka przerażona, kiedy zaproponowałam jej… Nieważne. Nie zmieniaj tematu. Ty na niego lecisz.