- W empik go
Na wschód od Arbatu - ebook
Na wschód od Arbatu - ebook
Hanna Krall, jako korepsondentka "Polityki", napisała na przełomie lat 60. i 70. serię reportaży ze Związku Radzieckiego. W czasach peerelowskiej cenzury, reportaże te zostały uznane przez recenzentów za wydarzenie. Od kolegów z tygodnika reporterka usłyszała: "Na zebraniach redakcyjnych pani teksty, koleżanko, są wysoko oceniane”. Te reportaże są przeciwieństwem ówczesnych propagadnowych tekstów o ZSRR. Książka była hitem, czytelnicy wyrywali ją sobie książkę z rąk: między wierszami tropili urkyte przez Krall znaczenia.
Mariusz Szczygieł: "Na wschód od Arbatu" nie należy dziś czytać jako książki o Związku Radzieckim, ale jako książkę o sposobie pisania o Związku Radzieckim.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941461-5-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Spełniło się moje marzenie: czterdzieści dwa lata po pierwszym wydaniu i trzydzieści jeden lat po wydaniu ostatnim ponownie ukazuje się Na wschód od Arbatu.
To książka, która przypomina, że Hanna Krall była przemytniczką. Do tego przemytniczką ze Związku Radzieckiego!
Nie ma bowiem lepszego określenia na jej metodę reporterską niż „przemyt”.
2.
Oto jesteśmy w czasach, kiedy największym przyjacielem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej jest Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Można pisać o nim albo dobrze, albo wcale. Wizerunek sojusznika w polskich mediach, literaturze i filmie jest kontrolowany, cenzurowany i limitowany. Czuwają nad tym dwie instytucje: Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, zwany urzędem cenzury. (Jak mawiała Teresa Torańska, bez zgody cenzury nie można było wydrukować nawet metki do majtek).
Wyobraźmy sobie, że po wydaniu w 1960 roku dwóch pierwszych tomów Słownika języka polskiego jego autor – jeden z najwybitniejszych polskich humanistów – profesor Witold Doroszewski wraz ze współpracownikami stanął przed Komisją Kultury KC PZPR. Władza zarzuciła dwóm tomom słownika klerykalizm i antyradzieckość. Klerykalizm przejawiał się na przykład w haśle „bronić”, bo zawierało przykład związku wyrazowego „broń Boże”, a hasło „dać” – „nie daj Boże”. Antyradzieckość ujawniła się za to w haśle „gość”. Autorzy przytoczyli bowiem przysłowie: „gość nie w porę gorszy Tatarzyna”. Usłyszeli, że może się za to obrazić Tatarska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka.
Przy haśle „cud” przedstawiciele najwyższych władz zarzucili słownikowi klerykalizm i antyradzieckość zarazem. Urzędników zdenerwował cytat: „Panno Święta, co jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie, dziecko, do życia przywróciłaś cudem (…)”, bo „cud musiałby mieć miejsce na terenie ZSRR, a to jest niedopuszczalne”.
Witold Doroszewski, autor Podstaw gramatyki polskiej, od 1930 roku profesor uniwersytecki, musiał z całą powagą polemizować z zarzutami partyjnych funkcjonariuszy. Ponoć profesor był człowiekiem wyjątkowo opanowanym, a głos mu drżał. Pierwotny planowany nakład słownika – dwadzieścia tysięcy egzemplarzy – za karę zmniejszono do czternastu tysięcy.
Pochodzące zza wschodniej granicy słowo „leninizm” miało swojego osobistego ochroniarza: asystent pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki czuwał nad tym, żeby „leninizm” nie miał w słowniku mniej wierszy niż „lemur” i „lenno”. (Miał wierszy siedemnaście, po 1989 roku już tylko sześć).
Z takim oto przeczuleniem władzy na temat Związku Radzieckiego musiała poradzić sobie trzydziestoletnia wówczas reporterka, która postanowiła opisać życie w tym kraju.
Pisząc o ZSRR w tamtych czasach, można było narazić się dwojako. Pisząc prawdę – narazić się władzy, a tekst i tak nie zostałby wydrukowany. Pisząc nieprawdę, czyli to, co życzyła sobie władza, narazić się na śmieszność, często niechęć czytelników, a nawet opinię sługusa Moskwy.
3.
Zagadka dla młodych czytelników.
Oto zdanie o możliwościach dojazdu do miejscowości Wierszyna na Syberii: „Autobus jeździ codziennie z wyjątkiem dni, kiedy pada deszcz, kiedy są zaspy, kiedy jest wiosenne i jesienne błoto i kiedy są na drodze wyboje – po deszczu, błocie i zaspach”.
Zdanie to krytycy wskazywali jako przykład mistrzowskiego stylu Krall oraz jako genialnie skonstruowaną informację. Co w nim jest niezwykłego?
Otóż Krall pisze, że autobus do Wierszyny jeździ codziennie, ale jednocześnie pisze w zawoalowany sposób, że autobus do syberyjskiej wioski nie jeździ prawie nigdy. Nie mówi tego wprost, bo Związek Radziecki ma być wzorcem szczęśliwości, w którym wszystko skazane jest na sukces.
Małgorzata Szejnert nazywa tę metodę myleniem pogoni.
4.
Krall z mężem, dziennikarzem „Życia Warszawy” Jerzym Szperkowiczem, wyjechała do ZSRR w 1966 roku. Pracowali tam trzy lata.
– Sekretarzem redakcji „Życia Warszawy” był wtedy Leopold Unger, późniejszy publicysta „Kultury” paryskiej – opowiada Hanna Krall. – Był świadkiem na naszym ślubie i wpadł na pomysł, żeby nas wysłać do Związku Radzieckiego. Jurek dobrze znał rosyjski, bo urodził się w Wilnie i – jak mawia – Związek Radziecki sam do niego przyszedł. Nie pracowałam jeszcze w „Polityce”, ale poszłam do kierownika działu zagranicznego Henryka Zdanowskiego i zaproponowałam, że skoro jadę z mężem, to może bym stamtąd też coś pisała dla „Polityki” właśnie. Był średnio zachwycony. Nie mógł mi przecież powiedzieć, że pisanie stamtąd to będzie straszna nuda. Powiedział: niech pani spróbuje. Jako pierwszy przysłałam z Moskwy reportaż Wieczór poezji, potem jeszcze kilka i po jakimś czasie przyjechałam na chwilę do Warszawy. Kiedy przyszłam do Zdanowskiego, to on już inaczej się zachowywał. „Na zebraniach redakcyjnych pani teksty, koleżanko, są wysoko oceniane”. Czytelnicy też zauważyli te reportaże. Powtarzano mi, że takich tekstów stamtąd jeszcze nie było. Zaskoczyło mnie to bardzo, bo pisałam je, jak umiałam.
5.
Na wschód od Arbatu (Arbat to historyczna ulica w centrum Moskwy) nie należy dziś czytać jako książki o Związku Radzieckim, ale jako książkę o sposobie pisania o Związku Radzieckim. Na temat prawdziwej natury sowieckiego imperium powstała później literatura, która nie była już spętana cenzurą. Natomiast Arbat (jak się w skrócie mówiło o tym tytule) jest pisany w sposób nowy i specyficzny. Sposób, który pozwalał cenzorowi (najczęściej inteligentnemu i wiedzącemu, o co naprawdę autorce chodzi) na zaakceptowanie tekstu do druku, czytelnikowi pozwalał na poczucie, że nie jest oszukiwany, zaś autorce, że nie wygłupia się pisaniem słusznych tekstów.
Owo mylenie pogoni, typowe dla wielu reporterów, a zwłaszcza reporterek lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (szczególnie dla Łopieńskiej, Szejnert i Szymańskiej), zostało zapoczątkowane właśnie pod koniec lat sześćdziesiątych przez „radzieckie reportaże” Krall.
„Reporterka – pisze Wiesław Kot w szkicu Hanna Krall (Poznań 2000) – stroni od formułowania diagnoz w skali makro, zaskakując drobnymi obrazkami obyczajowymi. Domyślności czytelnika pozostawia fakt, iż w błahych i marginalnych z pozoru zdarzeniach kryje się istotna diagnoza. Innym elementem gry z polskim czytelnikiem jest oddawanie głosu, gdzie to tylko możliwe, rozmówcom stamtąd, których autorka cytuje rzekomo w najlepszej wierze, a tak naprawdę głównie po to, aby uzyskać efekt autokompromitacji”.
„Wyobraźcie sobie, że w całej Odessie nie ma czerwonych wstęg – mówi mama Diaczenko, ale natychmiast uprzytamnia sobie, że rozmawia z korespondentem zagranicznym, który mógłby źle pomyśleć o Odessie, więc dodaje szybko – i nic dziwnego, że zabrakło wstęg. Dużo nowych obiektów oddano ostatnio do użytku”.
Rozmówcy Krall są czujni, dlatego reporterka często sygnalizuje, że jest traktowana jako osoba z zewnątrz. Wprowadza w tym celu figurę „korespondenta zagranicznego”, którym jest ona sama. Korespondentowi należy jak najlepiej mówić o swoim kraju i panującym w nim ustroju, bo już w niedalekiej przyszłości wszystkim jego beneficjentom przyniesie on szczęście. Jednak obywatelom, których spotyka korespondent, nie zawsze uda się ukryć jakąś przykrą prawdę o codziennym życiu. Oto fragment, w którym autorka dekonstruuje taką wypowiedź:
„Aleksandra Pawłowna, gdy miała trzydzieści dwa lata, została głównym inżynierem fabryki zatrudniającej sześć tysięcy osób. Ma męża inżyniera i córkę. Ma moskwicza czterysta osiem, którym jeździ w niedzielę za miasto. Ma mieszkanie, a w mieszkaniu dwa komplety mebli: czeski i rumuński. – W dziedzinie mebli nasz przemysł jeszcze nie jest na należytym poziomie – mówi Aleksandra Pawłowna i w tym kunsztownym zdaniu udaje jej się pomieścić i krytykę, i poczucie proporcji (że w innych dziedzinach przemysł pracuje dobrze), i świadomość (w słowie »jeszcze«), że wszystko zmierza ku lepszemu”.
6.
Czytając Arbat, warto pamiętać, że nie ma w tej książce przypadkowych słów.
W reportażu Fizycy, który jest reportersko-socjologicznym portretem fizyków, elitarnej wtedy grupy zawodowej, pojawia się na przykład słowo „rozważni”:
„Pamiętają wojnę, powojenny głód, lata stalinizmu, sens XX Zjazdu… Są dorośli. Są rozważni. Wiedzą, że ich praca pozwala zajrzeć do tajemnic jądra atomu, a przy tym jest to praca pewna, stabilna, potrzebna. I będzie potrzebna zawsze. Wiadomo, jaka jest rola fizyki w dzisiejszym świecie. To znaczy – ich rola. Nie są lekkomyślni zatem. Unikają efektownych gestów. W ogóle nie dają się wziąć na gesty, zwłaszcza gdy wiedzą, że nie są skuteczne”.
„Rozważni” oznacza w 1967 roku coś więcej niż dla nas w roku 2014. Rozwaga jest dla obywateli radzieckich strategią polityczną i życiową. Człowiek rozważny nie narazi się świadomie na gniew władzy i płynące z niego kary czy represje. – W rozwadze chodziło o to – mówi dziś Krall – żeby robić swoje, żeby się nie narazić, żeby się nie ześwinić, żeby przejść suchą nogą, przedryfować.
I dodaje: – Dzisiaj tamte słowa znaczą o wiele mniej, są bardziej dosłowne. Słowa w ogóle znaczą coraz mniej.
A więc w Na wschód od Arbatu są słowa, od których czytelnik lat siedemdziesiątych oczekiwał znacznie więcej, niż my oczekujemy. Czytając tę książkę, warto je wytropić.
7.
Z ówczesnej prasy wynika, że książka, którą Krall ułożyła ze swoich najlepszych reportaży (napisała ich o wiele więcej), została rozkupiona błyskawicznie. Nakład dziesięciu tysięcy w 1972 roku okazał się niewystarczający.
Pamiętajmy, że Związek Radziecki nie cieszył się zbytnim zainteresowaniem, raczej wzbudzał niechęć większości społeczeństwa. Nie łudźmy się: nikt w Polsce lat siedemdziesiątych nie liczył, że przeczyta w oficjalnie wydanej prasie czy książce prawdę o ZSRR. Żeby więc zrozumieć popularność Arbatu, warto zacytować recenzje, jakie ukazały się na jego temat w roku pierwszego wydania:
„Jest to książka doskonała i warto się zastanowić dlaczego – pisał K.I. w „Widnokręgach”. – Hanna Krall posiadła trudną sztukę pytań, gdy inni zaczynają od odpowiedzi”.
Recenzent zachwyca się jej reportażem Cztery miliony szachistów. O tym, że mieszkańcy tego kraju są mistrzami szachownicy, wiedziano powszechnie, ale dopiero Krall w swojej książce udaje się znaleźć prawdziwe źródło masowej pasji. Najlepiej wyjaśnia ten problem szachowy mistrz świata Borys Spasski: „W szachach można znaleźć wszystko. Jeśli ktoś lubi wygrywać, a w życiu nie ma na to szans, nareszcie może zostać zwycięzcą (…)”. Inny bohater mówi: „Szachy dają nam swobodę decyzji”. I tak temat radzieckich szachistów pod piórem Krall staje się esejem o delegowaniu swojej wolności. W kraju zniewolenia wolni możemy być w szachach.
O wolności w ówczesnym Związku Radzieckim wiele mówi fakt, że obywatele nie mogli swobodnie podróżować. Do 1974 roku część mieszkańców kraju miała obowiązek posiadania paszportów wewnętrznych i bez tych paszportów nie mogła oddalić się od swojej miejscowości. Milionom ludzi zakazano takich paszportów i praktycznie byli przywiązani do miejsca zamieszkania. Mieszkańcy wsi mogli opuszczać ją wyłącznie na podstawie czasowego pozwolenia udzielanego pisemnie przez lokalne władze. Chłopom pozwolenia na wyjazd wydawano przeważnie tylko na miesiąc.
Wracając do recenzji, podkreślano wiarę reporterki w inteligencję polskiego czytelnika. „Pozostawia swoim czytelnikom szczelinę na namysł – pisał J.Ż. w „Dzienniku Ludowym” – na samodzielne myślenie, nie prowadzi za rękę do pointy. W efekcie mówi więcej, niż można wyrazić słowami. To traktowanie nas poważnie brzmi bardzo sympatycznie w zalewie książek nachalnie publicystycznych, walących w nas z ideologicznych armat tam, gdzie należałoby po prostu postawić kropkę”.
Rzecz jasna recenzje też były cenzurowane i krytyk nie mógł napisać dokładnie, o czym „więcej” mówi Krall.
– Chyba nikt nie liczył na to, że dostanie uczciwą książkę o ZSRR – mówię autorce – a tu taka niespodzianka.
– Zastanawiam się, czy słowo „uczciwa” nie jest za dużym słowem – odpowiada. – Słowo „uczciwość” musimy traktować względnie. Jedyny tekst, w którym udało mi się przemycić wypadki z 1937 roku, to Kawałek chleba o Polakach z polskiej wsi Wierszyna.
Reporterka ma na myśli eksterminację Polaków w ZSRR w 1937 roku. Z polecenia Stalina, na rozkaz ówczesnego szefa NKWD Nikołaja Jeżowa, zwanego ze względu na niski wzrost Krwawym Karłem, dokonano egzekucji stu jedenastu tysięcy Polaków strzałem w tył głowy. Podczas tej akcji zginęło o wiele więcej Polaków niż w Katyniu. (Łącznie w latach 1937-1939 dokonano w ZSRR eksterminacji ośmiuset tysięcy przedstawicieli innych narodowości niż rosyjska).
Przed odjazdem z Wierszyny – zauważył Wiesław Kot – gospodyni przygotowuje zdumionej dziennikarce kawałek chleba, pouczając: „Trzeba wziąć. Trzeba zawsze kawałek chleba mieć na drogę…”, co jest wymownym świadectwem głęboko tu zakorzenionej obawy przed głodem, o której oczywiście nikt otwarcie nie wspomina.
Przeglądając recenzje Arbatu, odnotowałem, że wiele z nich, mimo że są obszerne, nie jest podpisanych nazwiskami. Redakcje podają tylko inicjały recenzentów. Tak robi się najczęściej przy bardzo krótkich informacjach prasowych, ale nie przy większych analizach literackich. Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć jak tylko obawą recenzentów, że chwalą książkę, z której nie wiadomo, co wyniknie. To książka lisia, trudno więc przewidzieć, co może spotkać autorkę i co w przyszłości może spotkać recenzentów.
8.
Do obecnego wydania Hanna Krall dodała jeden nowy tekst. Reportaż Mężczyzna i kobieta z początku lat dziewięćdziesiątych, a więc napisany dwadzieścia lat po pierwszym wydaniu, już po zmianach ustrojowych w naszym kraju. Co tym chciała powiedzieć?
– Jest pisany inną ręką – tłumaczy. – Tak powinien być pisany Arbat, gdybym wtedy mogła i gdybym umiała tak pisać. I gdyby mogły się pojawić słowa, które wcześniej nie mogły się pojawić. Ba, cały ten tekst wcześniej nie mógłby się pojawić.
I tak nowe wydanie Na wschód od Arbatu staje się dowodem, że styl pisania może wynikać nie tylko z rozwoju osobowości pisarskiej, ale że mogą kształtować go okoliczności.
Mariusz SzczygiełKAWAŁEK CHLEBA
Jechali z Polski trzy tygodnie.
Najpierw zatrzymali się tam, gdzie teraz osiedle Czeremchowo. Rozejrzeli się – jedziemy dalej. Przyjechali do Tichonowki. Był tam gęsty brzozowy las i rosły truskawki. Najedli się truskawek za darmo i do syta, rozejrzeli się, jedziemy dalej. Przyjechali do Wierszyny. Rozejrzeli się… Chcieli jechać dalej, ale dalej była tylko tajga, więc zostali w Wierszynie na zawsze.
Droga do Wierszyny
Autobus jeździ codziennie z wyjątkiem dni, kiedy pada deszcz, kiedy są zaspy, kiedy jest wiosenne i jesienne błoto i kiedy są na drodze wyboje – po deszczu, błocie i zaspach.
Tego dnia nie było deszczu, błota ani zasp i kierowca powiedział, że pewnie dojedziemy.
Wyjechaliśmy z Irkucka o piątej. O szóstej zaczął padać deszcz. O siódmej droga zamieniła się w wąwóz pełen tłustej i gęstej gliny. Autobus stanął. Kierowca wysiadł i uważnie oglądał bryłę, w której buksowały koła. Wiedzieliśmy: obmyśla taktykę. Skinął głową (uśmiechnęliśmy się do siebie: już wie!) i siadł za kierownicą. Po piętnastu minutach autobus wyczołgał się z gliny. Przejechaliśmy dwieście metrów. Autobus stanął…