Na wschód od Breslau - ebook
Na wschód od Breslau - ebook
W 1941 roku młoda dziedziczka fortuny, Dina Neugebauer, otrzymuje od ojca rzeźbę greckiej bogini przeznaczenia Ananke. To wydarzenie staje się początkiem problemów. Niedługo potem Dina dowiaduje się o tragicznej śmierci ojca, jego sekretach i ogromnych długach, które wykluczają rodzinę Neugebauerów z kręgów breslauskiej elity.
Jednocześnie do miasta przybywa Aleksander von Lichnovsky, działający pod fałszywym nazwiskiem polski szpieg, który zdobywa informacje o zbrodniarzach wojennych, by następnie przekazać je polskiemu podziemiu. Drogi Diny i Aleksandra przetną się w najmniej oczekiwanym momencie.
PORUSZAJĄCA HISTORIA O MIŁOŚCI, POSZUKIWANIU PRAWDY, NIEUCHRONNEJ MOCY PRZEZNACZENIA I GORZKIM SMAKU PORAŻKI.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-797-4 |
Rozmiar pliku: | 1 011 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miłoszyce, październik 2001 r.
Mgła ścieliła się gęsto, zasłaniając mlecznym obłokiem niemal wszystko wokół. Dwóch mężczyzn, zapobiegawczo ubranych w ciuchy koloru moro, przemierzało ściernisko, stąpając po grząskim gruncie.
Ciszę wokół nich przerywało jedynie miarowe pikanie czujki wykrywacza metali, któremu wtórowały mlaśnięcia traperów odrywanych od piaszczysto-glinianej ziemi. Stały rytm kroków tłumił podniecenie piechurów. Para wydobywająca się z ich ust nikła we mgle niezauważona, a oni tego poranka mieli wrażenie, że przyroda, okrywając ich ciała wilgotnym, atłasowym obłokiem, stała się ich sprzymierzeńcem na wrogim terenie. Pierwszy raz od wielu dni czuli się chronieni.
Szli powoli, skupiając wzrok na wąskim, przejrzystym odcinku poszycia, które uchronione od mgły, zdawało się należeć do innej, przyprószonej przymrozkiem krainy. Czuli już w nogach ból przebytych kilometrów, a zwilgotniałe kapoty ciążyły im na ramionach. Wiedzieli jednak, że został im do sprawdzenia ostatni kawałek pola, na którym mogliby coś znaleźć, i że lada moment miną granicę dawnego ogrodzenia, a wtedy nie będzie już czego szukać. Wtedy będą musieli wyłączyć detektory.
Teraz jednak te kilka ostatnich metrów jeszcze wzmagało w nich łowcze instynkty. Byli już tak blisko końca swoich poszukiwań… I nagle, gdy prawie przy granicy, przytłoczyła ich świadomość bezcelowości tej wyprawy, a nadzieja na odkrycie czegokolwiek zaczęła umierać, detektor się rozdzwonił. Czysty, wysoki ton wskazywał na ukryty w ziemi kolorowy metal. Może nawet złoto.
Jeden z mężczyzn zamaszyście odrzucił od siebie przyrząd, klęknął i zaczął delikatnie naruszać szpadlem płaskie warstwy ziemi. Była mokra i ciężka, świeżo zaorana. Spracowane dłonie zagłębiły się w bryłki, pieszcząc je jak najpiękniejszą kobietę, która czekała na pierwsze zbliżenie, na dotyk pełen poszanowania i podziwu. Mężczyzna sapnął cicho przez nos, by zapanować nad wrzącym w jego żyłach podnieceniem. Odgarnął ręką kolejną partię ziemi, rozkruszył ją w dłoni, a następnie roztarł w palcach. W tej ziemi było coś dziwnego. Złowrogiego. Jakby to, co właśnie odkopywał, miało się stać jego potępieniem. Kolejny raz zatopił dłoń w rozgrzebanym dołku. Tym razem pod cienką warstwą wyczuł coś twardego i chropowatego. Coś, czego nigdy nie chciał odkryć ani on, ani żaden inny znany mu poszukiwacz skarbów. Takiego znaleziska nie mógłby ani spieniężyć, ani postawić w gablocie wśród innych trofeów. Ono co najwyżej mogłoby nawiedzać go nocami.
Mimo że rozum podpowiadał mu, aby się cofnąć, palce nadal błądziły po chropowatej powierzchni, jakby nie dopuszczając do świadomości tego, co pojawiło się właśnie przed jego oczami. Jeszcze przez chwilę dotykał. Jeszcze sunął delikatnie samym opuszkiem wzdłuż nierównej szarej bryły, aż w końcu wzdrygnął się, odsunął rękę, jakby nagle doznał poparzenia, i zaklął cicho.
– Co jest? – spytał jego młodszy kompan.
– Truchło.
– Co? Jak? Przecież był sygnał.
Towarzysz przysunął swój detektor w miejsce rozkopu. Miarowy i czysty dźwięk przybrał na sile. Chłopak spojrzał na kolegę spode łba, a w jego oczach pojawił się błysk podniecenia. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, jak gdyby nie mogąc zdecydować, co dalej robić, a ton detektora bił w ich uszy. Wiedzieli, że poza kośćmi jest w tym miejscu coś jeszcze. Coś, czego obaj od dawna poszukiwali, a teraz nagle poczuli, że nie powinni tego ruszać.
W młodym w końcu coś pękło. Sława i wizja dostatku przesłoniły mu realizm sytuacji. Spuścił wzrok i nie czekając na aprobatę starszego kolegi, rzucił się na kolana. Gwałtownie i chaotycznie zaczął wymachiwać swoją łopatką, odrzucając na bok bryłki ziemi. Ewidentnie nie miał za grosz szacunku wobec historii. Nie podchodził do tego zadania tak jak poprzednik. Szybko rozkopywał ziemię, omijając kawałek twardej, chropowatej kości, wypełnionej w środku czymś na wzór gąbki do kąpieli, usilnie starając się wgapiać w czarnoziem, choć wzrokiem nadal zbaczał na szczątki.
Kość była długa i cienka. Przez ułamek sekundy przeszło mu przez myśl, że może pochodzić z przedramienia lub że to piszczel. Miała dobre kilkanaście centymetrów długości i była chyba pęknięta na końcu. A na pewno zniszczona i pogruchotana. Jakby nie była częścią człowieka albo zwierzyny, lecz złamaną w pół gałęzią, na której jakiś łobuz testował swoje mięśnie.
W gęstej mgle zaczął rozchodzić się stłumiony odgłos silnika. Warczenie narastało, lecz było trudne do zlokalizowania.
Mężczyźni rzucili sobie nerwowe spojrzenia. Wiedzieli, że dróżka znajduje się daleko, a kierujący samochodem czy traktorem w tej bieli nie powinien ich dostrzec. Postanowili się jednak pospieszyć. Odrzucili od siebie łopatki i klęcząc nad nowym znaleziskiem, zaczęli czym prędzej rozgrzebywać ziemię dłońmi. Ich ruchy stawały się coraz bardziej nerwowe. Na skroniach obu, mimo otępiającego chłodu, zaczęły pojawiać się strużki potu. Z każdą sekundą hałas silnika wzbierał na sile, aż w końcu zdawał się otaczać ich z każdej strony.
– Młody, zostaw. Wrócimy później.
– Jeszcze chwila. Już prawie mam.
Stary obejrzał się przez ramię. Światła pojazdu przedzierały się przez mgłę. Spojrzał na ziemię. Wyglądała jak wybebeszona sarna, którą napadły wilki i rozszarpały jej ciało.
– Zostaw to, do jasnej cholery! – warknął stary i szarpnął młodego, pchając go na bok, a następnie szybko zamiótł ręką dół i położył na nagiej kości spory kamień.
– Hej! Spieprzać mi stąd! – zagrzmiał w przestrzeni obcy głos, przedzierając się przez warkot silnika.
Mężczyźni szybko chwycili detektory.
– Wypierdalać! – krzyknął znów obcy, a po chwili rozległ się wystrzał wiatrówki.
Poszukiwacze rzucili się biegiem w stronę lasu; stary czuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Przedzierali się przez chaszcze, przeskakiwali wystające korzenie i omijali porośnięte jeżynami leje po bombach. Nie obracali się za siebie, choć warkot silnika zdawał się ich gonić. Biegli, niszcząc podeszwami traperów pokryte igłami i gałązkami runo leśne, co rusz prześcigając się, choć zmęczone stopy odmawiały posłuszeństwa. Wiedzieli, że muszą przedrzeć się przez las. Muszą wyjść na oświetloną drogę. Jeszcze chwila… Jeszcze moment…
W końcu znaleźli się w pobliżu swoich domów. Stanęli na drżących z wysiłku nogach; zgięci wpół, oddychali ciężko, na zmianę kaszląc i haustami nabierając powietrza.
– Co to, kurwa, było? – zagadnął po chwili młody.
– Na pewno nic dobrego.
Starszy mężczyzna mocnym szarpnięciem rozpiął ciężką kapotę i zrzucił ze swoich pleców, choć czuł, że twardy materiał klei się do spoconego ciała. Złapał dwoma palcami koszulkę i szybko się nią powachlował, chłodząc rozgrzany tors. Nerwowo rozejrzał się wokoło.
Na ulicy panowała cisza. Mgła zdawała się przerzedzać, lecz aura nadal była posępna. W końcu wzrok starego padł na wznoszący się po lewej stronie poniemiecki dom. Przetarł dłońmi zmęczone z niewyspania oczy, a gdy je otworzył, ujrzał sąsiadkę. Siedziała pod ścianą, przy oknie, i przekładała w palcach paciorki różańca. Jej wpatrzone w niego oczy oraz poruszające się w modlitwie usta przeraziły go do tego stopnia, że poczuł dziwne gniecenie w dołku i nieuzasadniony strach.
„Niemra” – pomyślał z niechęcią, jak czyniło to wielu mieszkańców wsi, a następnie odwrócił wzrok od jej szpetnej twarzy.
W myślach jednak nadal ją widział, jakby rzuciła na niego złowrogie zaklęcie. Stale też czuł, że na niego patrzy, że czeka, aż znów na nią spojrzy. Obrócił się instynktownie przez ramię. Nadal tam była i rzeczywiście wlepiała w niego swoje stare, niemal czarne ślepia. Patrzyła tak, jakby wiedziała o tym, co odkryli. O tym, że duchy przeszłości znów zaczynają wychodzić na powierzchnię…CZĘŚĆ I – BRESLAU
Listopad 1941 r.
Starożytni Grecy wierzyli, że losem rządzi pewna siła, która ustala bieg życia każdego człowieka. Wyznacza kierunek zdarzeń, łączy pokrewne dusze i zsyła niedolę.
Ananke. Była odpowiedzią na każde przewinienie i konsekwencją każdego działania. Owiana złą sławą, wszechmocna, nieomylna, nadawała sens istnienia każdej, nawet najmniejszej cząstki wszechświata. Ananke – bogini przeznaczenia, w obliczu której drżał każdy człowiek.
Drżała też Dina Margareta Neugebauer, choć zdawać się mogło, że nie miała ku temu żadnych powodów. Wiodła dostatnie życie w jednej z bogatych breslauskich rodzin, a jednak od kilku tygodni trwała w przekonaniu, że wszystko, co ją otacza, za chwilę się zawali.
Podświadomie zrzucała to na karb nietrafionego prezentu urodzinowego od ojca, miłośnika sztuki, który postanowił podarować jej rzeźbę Ananke. Herman Neugebauer, wręczając figurkę, rozwodził się nad tym, jak bardzo przypomina mu ona jego pierworodną, zupełnie jakby nie znał mitu o bogini. Dina pamiętała go jednak dobrze i od dnia dziewiętnastych urodzin czuła w sobie dziwną moc: jak gdyby nagle wszechświat tchnął w nią elektryzujący magnetyzm. Siłę zwiastującą zmiany i sączącą do jej głowy niepokorne myśli.
Już kilka dni po felernej niespodziance zauważyła, że zaczyna ją drażnić propaganda roztaczana przed Niemcami, wskazująca nową wizję świata, a gdy słyszała zachwyty nad wodzem, czuła nieprzyjemne mrowienie pod skórą. Z początku traktowała te emocje pobłażliwie, starając się nie analizować ich zanadto. Była przecież jedną z tych Aryjek, z których brało się przykład. Wzorowa postawa, czyste pochodzenie i ojciec wkupiający się w łaski Hitlera – przez to wszystko musiała zachowywać się tak, jak tego od niej oczekiwano. Mimo to jednak z każdym dniem coraz wyraźniej dostrzegała wszelkie barwy wojny. Nie tylko te zwycięskie.
Tuż po swoich dziewiętnastych urodzinach, kiedy wiek pozwolił jej wyjść spod skrzydeł nadopiekuńczej matki i świadomie poszukiwać kanałów prawdy, zaczęła dostrzegać coraz więcej nieprawidłowości i uchybień w świecie, który ją otaczał. Prasa, jeszcze nie tak dawno szyjąca swoje artykuły grubymi nićmi poparcia dla Führera, zaczynała rozluźniać ścieg, przemycając między wierszami bolesną prawdę, którą wychwytywali tylko nieliczni, a Dina zdawała się wyjątkowo na nią wyczulona. Coraz częściej też zauważała w artykułach fałsz i obłudę systemu wartości narzuconego Niemcom przez Hitlera, w którym sama przez ostatnie lata się taplała. Docierały do niej komunikaty, dotąd niedostępne dla jej uszu, o nienaprawialnej krzywdzie, jakiej doznawali Żydzi przez działania Aryjczyków, niewidzących ludzkiej krzywdy i niepotrafiących wzniecić w sobie empatii. I to sprawiało, że zaczęły budzić się w niej wyrzuty sumienia.
Uświadomiwszy sobie, że budowane w Aryjczykach poczucie wyższości i niemal boskie pochodzenie rasy zostały wymyślone na potrzeby nazistowskiej polityki rasowej Hitlera, Dina czuła się brudna i destrukcyjna. Współwinna złu, które rozlało się na Europę.
– Spóźniłaś się. – Laura zgromiła ją wzrokiem, gdy pogrążona w rozmyślaniach Dina weszła do salonu.
Dziewczyna zbyła matkę milczeniem. Szybko odsunęła krzesło, odłożyła na stół powieść Lwa Tołstoja o pięknym tytule Anna Karenina i rozłożyła sobie na kolanach serwetkę. Przesunąwszy książkę na bezpieczną odległość, żeby nie ubrudzić jej tłuszczem tryskającym z frankfurterek, których zapach rozchodził się nad stołem, nałożyła sobie na talerz świeżo upieczoną bułkę i skinęła na służącą, by nalała jej do filiżanki kawy.
Chciała jak najszybciej zjeść śniadanie i znów zatopić się w lekturze na swoim bujanym fotelu w oranżerii. Wiedziała, że dziś znów będzie czytać o balu, na którym Anna i Wroński mają okazję bliżej się poznać. To była jej ulubiona scena, której lektura za każdym razem budziła w dziewczynie przyjemne łaskotanie w brzuchu.
– Mówiłam ci, żebyś tego nie czytała. – Laura Neugebauer w złości rzuciła sztućce na talerz.
Ich brzdęk wyrwał Dinę z zamyślenia. Dziewczyna przez chwilę mierzyła matkę wzrokiem, a później parsknęła i pokręciła przecząco głową.
– Bo autor nie jest Niemcem? – rzuciła ironicznie.
Odkąd Rzesza ruszyła z natarciem na Rosję, Laura Neugebauer pacyfikowała wszystko, co rosyjskie, i według Diny to zachowanie matki było co najmniej niedorzeczne. Nie rozumiała, jak Laura mogła tak jawnie zerwać ze swoimi przekonaniami tylko dlatego, że rozhisteryzowany kanclerz nakazał swoim rodakom nienawidzić obywateli kolejnego narodu.
Dobrze pamiętała, jak jeszcze niedawno obie zaczytywały się w książkach Tołstoja. A kilka lat wcześniej za namową Laury wybrały się razem z przyjaciółką Diny, Marie, i jej matką do kina na ekranizację książki. Odegrana przez Gretę Garbo rola Anny sprawiła, że Dina również zapragnęła przeżyć tak władcze miłosne uniesienie, dlatego z coraz to nową pasją wracała do lektury.
– Bo to nie jest literatura dla ciebie – powiedziała stanowczo Laura.
– Niegdyś na to nie baczyłaś. Teraz mam już dziewiętnaście lat i mogę czytać, co zechcę.
– Tak? Skoro jesteś taka dorosła, to może nastała pora, żebyś się usamodzielniła? Ja w twoim wieku byłam już mężatką.
Dina przewróciła oczami.
– Ależ mamo, wtedy były inne czasy. Mężczyźni wrócili z wojny i jedyne, o czym myśleli, to o spłodzeniu potomka. Więc daruj sobie te moralizujące paplaniny, bo gdybyś miała wtedy wybór, nie wyszłabyś za ojca!
– Jak śmiesz! – Matka uderzyła dłonią w stół.
– Jak śmiem? Tak samo jak ty, wpędzając mnie w małżeństwo dla jakiejś wydumanej idei.
– Nie kłóćcie się! – pisnęła siedząca naprzeciw Diny Rita.
Laura i Dina spojrzały na dziewczynkę. Patrzyła na nie dużymi, wystraszonymi oczami, usta miała wygięte w podkówkę, a na bladą twarz wypełzł wstydliwy rumieniec kontrastujący z bielą jej atłasowej sukienki.
Dina odetchnęła z trudem, próbując opanować buzującą w niej złość. Wiedziała, że nie powinna podnosić głosu na matkę, a już zwłaszcza w obecności małej Rity, która stała się szczególnie wrażliwa, odkąd kilka tygodni temu ich ojciec wyjechał na Wschód i odwlekał powrót do domu.
Ten dzień byłby pierwszym, który mieli spędzić we czworo, jednak poprzedniego wieczoru Herman zatelefonował, że kolejny raz musi przełożyć przyjazd.
„Sprawy Rzeszy są priorytetem” – mówił, lecz dla Rity te słowa nie miały żadnego znaczenia. Pragnęła tak jak Dina czuć się bezpiecznie, a tylko ojciec potrafił stworzyć w tych murach poczucie stabilności i tchnąć w nie wiarę w dobrą przyszłość.
– Rozumiem, kochanie. Już się nie kłócimy – powiedziała Dina, uśmiechając się do Rity. – Może zrobimy tak, że teraz zjesz szybko śniadanie, a później poczytam ci książkę? Co ty na to?
– Ale nie tę, której mama nie pozwala – zastrzegła Rita drżącym głosem, jakby w obawie przed gniewem siedzącej obok matki.
– Nie, kochanie. Wybierzemy coś dla ciebie.
Matka milczała wyniośle, patrząc na Dinę i Ritę.
Od zawsze piętnowała wszystkie pomysły swojej starszej córki, żądając od niej pełnego podporządkowania się temu, co sama zarządziła. W dzieciństwie Dina rzeczywiście była posłuszna, rzecz jasna kosztem własnych emocji. Kiedy jednak zaczęła dojrzewać, despotyzm matki stawał się coraz bardziej uciążliwy. Wszelkie przejawy buntu Diny od razu tłumiono w zarodku, a dziewczyna, nie mogąc zdecydować, co jest dla niej najlepsze i czego w rzeczywistości pragnie, z utęsknieniem czekała na swoje dziewiętnaste urodziny, uznawszy ów moment za odpowiedni czas, by przeciwstawić się Laurze.
A teraz, gdy od niespełna dwóch miesięcy była dziewiętnastolatką, nie czuła się na tyle silna, by zrezygnować z narzuconych jej przez rodzinę zasad. Miała jednak nadzieję, że to wyłącznie kwestia czasu i że już wkrótce zdobędzie się na odwagę.
– Skończyłam. – Rita z zadowoleniem odsunęła od siebie talerzyk.
Dina uśmiechnęła się do niej przyjacielsko.
– Zmykaj do swojego pokoju. Zaraz przyjdę ci poczytać.
Rita spojrzała na matkę pytającym wzrokiem.
– Możesz odejść – fuknęła Laura bez uśmiechu i wykonała przywołujący gest dłonią, na co stojąca w drzwiach służąca w mgnieniu oka zjawiła się przy jej prawicy. – Zrób mi, proszę, naparu z mięty. Od tych nerwów rozbolał mnie żołądek – mówiąc to, obrzuciła Dinę karcącym spojrzeniem.
Rita cicho wstała od stołu, zerkając jeszcze na matkę, ta jednak zajęła się rozłożoną na stole gazetą.
Dina patrzyła, jak młodsza siostra idzie do swojego pokoju zgarbiona i pozbawiona energii. Nie wyglądała na beztroskie dziecko, raczej na wytresowane, smutne zwierzątko. Dina westchnęła, po czym zdjęła z kolan serwetkę i odłożyła ją obok talerza, a następnie wstała, pozostawiając niezjedzone śniadanie i nadzieję na spędzenie samotnego popołudnia z książką.
– Wybierz na dziś wieczór coś ładnego. Idziemy do Hochenfeldów na przyjęcie – usłyszała za plecami głos matki.
Obróciła się gwałtownie.
– A czy ktokolwiek mnie zapytał, czy w ogóle mam ochotę iść?
– Gdybyś była pokorna, być może rozważyłabym kompromis. Jednak twoje naganne zachowanie wyklucza jakąkolwiek dyskusję. Dopóki ojciec nie wróci, to ja decyduję o tym, co robisz i gdzie przebywasz. I poskrom język. Nie możemy pozwolić, by przez twoją zuchwałość została zszargana nasza reputacja. Zwłaszcza teraz, gdy ojciec zaszedł tak daleko.
Dziewczyna patrzyła na matkę z niedowierzaniem.
– Jesteś chora – wycedziła przez zęby.
Laura odłożyła filiżankę na spodek i spiorunowała córkę wzrokiem.
– Zawsze możesz przejść przez te drzwi i żyć tak jak chcesz. – Wskazała ręką odrzwia. – Tylko pamiętaj, że od nas na podróż nie dostaniesz nawet jednej marki.
Dina zmrużyła oczy ze złości. Nieraz była już bliska podjęcia decyzji pozostawienia za zamkniętymi drzwiami toksycznych relacji z rodzicami. Powstrzymywał ją strach o to, jak poradzi sobie w mieście. Wiele razy wyobrażała sobie chwilę rozpoczęcia życia na własną rękę. Widziała twarz matki, zaskoczonej decyzją córki; to, jak rodzicielka z niedowierzaniem otwiera usta i krzyczy na służącą, by przyniosła jej zioła na uspokojenie. Dina oczyma wyobraźni widziała też siebie, błąkającą się ulicami, pukającą do różnych drzwi i samotną noc pod gwiazdami po tym, jak po wielokroć odmówiono jej noclegu. Wyobrażenie zawsze kończyło się w tym samym momencie. Stała pośrodku Zwingerplatz, czując, że drży ze strachu…
Dina z mocno bijącym sercem obróciła się na pięcie i ruszyła do pokoju Rity. Miała nadzieję, że uda jej się sprawić, by siostra nie wspominała kiedyś dzieciństwa tak smutno jak ona.
* * *
Kilka godzin później Dina stała naprzeciw lustra, ubrana w strojną suknię z jedwabiu i marzyła o tym, by ta noc szybko się skończyła. Zatopiła dłoń w dużej szkatułce i wyciągnęła z niej biżuterię – brylantowe kolczyki, zwieńczone dorodnym rubinem. W drzwiach stanęła Rita, odziana w koszulę nocną. Spojrzała na Dinę wzrokiem przepełnionym smutkiem.
– Co się stało, księżniczko? Dlaczego jeszcze nie śpisz? – Dina klękła przed siostrzyczką.
– Smutno mi, bo muszę być Kopciuszkiem.
– Kopciuszkiem? – Dina uśmiechnęła się miękko. – Dlaczego tak mówisz? Przecież jesteś małą księżniczką. Wszyscy w Breslau to wiedzą. – Uszczypnęła troskliwie pulchny dziewczęcy policzek.
– Nieprawda. Gdybym była księżniczką, poszłabym na bal, ale nie idę. Tak jak Kopciuszek.
– Przecież zanim Kopciuszek poszedł na bal, był biedną dziewczyną pracującą dla złej macochy. Ty nie musisz pracować, mój skarbeczku, więc pójście na bal to tylko kwestia czasu. Troszkę podrośniesz i będziesz mogła bawić się na przyjęciach do białego rana.
– Ech, dlaczego muszę być taka mała? – burknęła Rita. – To niesprawiedliwe. Nie chcę zostawać w domu.
Rzuciła się na łóżko, wyraźnie niezadowolona z wizji wieczoru w towarzystwie niani.
– Nie marudź, tylko zbieraj siły na jutro, bo zabiorę cię na lody.
– Naprawdę?
– A czy kiedykolwiek cię okłamałam?
Rita pokręciła głową.
– To migiem do spania! – odparła ze śmiechem Dina, po czym wzięła siostrę na ręce i zaniosła do jej sypialni.
Przekraczając próg willi Hochenfeldów, Dina miała wrażenie, że wkracza na bal rodem z baśni o Kopciuszku. Wystrój długiego na kilkadziesiąt metrów salonu był zadziwiająco podobny do tego, o którym jeszcze godzinę wcześniej czytała siostrze na dobranoc. Stała, uśmiechając się do swojego wspomnienia, gdy podeszła do niej Laura.
– Nie stój tak – zganiła córkę. – Idź, pokaż się. Niech cię zobaczą.
Dina spojrzała na matkę z dezaprobatą, jednak ta już tego nie widziała. Posyłała bowiem zalotne spojrzenia grupce esesmanów, którzy byli już wyraźnie wstawieni, choć wieczór jeszcze na dobre się nie rozpoczął.
Dina westchnęła, żałując, że nie uparła się przy pozostaniu w willi.
To, że rodzice chcieli wydać ją za mąż, nie było dla dziewczyny niczym nowym, choć ona opierała się tym działaniom. Czuła, że na jej drodze jeszcze nie pojawił się mężczyzna, przed którym chciałaby otworzyć serce. Nigdy zresztą nie planowała robić tego tak szybko. Marzyła, by nadal się kształcić. Chciała wyjechać gdzieś daleko na studia architektoniczne. Odciąć się od życia, jakie znała, i zatopić w innej kulturze. Wahała się między Paryżem a Londynem, jednak jej plany pokrzyżował wybuch wojny. Siedziała więc zamknięta w willi w Breslau, odpierając przytyki matki i uczęszczając na zajęcia na uniwersytecie medycznym, który jako jeden z niewielu przyjmował w swoje progi kobiety.
Czasem myślała, żeby odpuścić i wyjść za mąż, byleby tylko nie musieć walczyć z matką. Problem polegał na tym, że chciała poznać kogoś, kto nie będzie w niej upatrywał możliwości polepszenia swojego statusu majątkowego ani nie zamknie jej w sztywnych ramach, ale pozwoli oddawać się pasji kształcenia. Chciała czuć się spełniona, doceniana i ważna. I to nie dzięki posagowi ani pozycji społecznej.
Od czterech lat, gdy dziewczyna zaczęła pojawiać się na salonach, rodzice próbowali zeswatać ją z różnymi mężczyznami. Pierwszym był szanowany w breslauskich kręgach bankier, który idealnie pasowałby do niej statusem społecznym. W końcu Herman też wywodził się z rodziny, która swoje małe imperium zbudowała na lichwiarskich pożyczkach. Jednak wybrany kandydat ani myślał wżeniać się w rodzinę Neugebauerów i gdy tylko zorientował się w sytuacji, przestał pojawiać się tam, gdzie oni, a niespełna rok później okazało się, że poślubił inną. Historia powtarzała się kilka razy, a mniej lub bardziej zainteresowani kandydaci z czasem rozpływali się w powietrzu. Choć Dina udawała, że przejmuje się porażkami towarzyskimi, w gruncie rzeczy była z nich zadowolona. Nie chciała wychodzić za mąż za kogoś, kogo wybiorą jej rodzice, ponieważ towarzyszyło jej wrażenie, że ojciec i matka wcale nie dbają o jej dobro, ale o dobro swojego dziedzictwa, jego rozwój i o to, by trafiło do odpowiednich rąk. Teraz, kiedy Herman od kilku miesięcy przebywał na wschodzie, działając w projekcie „Die neue Deutsche Stadt Warschau”, pałeczkę w kwestii poszukiwań przyszłego zięcia przejęła Laura.
Dziewczyna westchnęła kilka razy. Powinna nastawić się na dobrą zabawę. Co też nie było trudne, patrząc na przepych otoczenia i znajome twarze.
Sala była pełna kobiet, które kokietowały raptem kilku mężczyzn odzianych w nazistowskie mundury. Mężczyźni dumnie unosili głowy, gdy w salonie pojawiała się nowa panna. Tak było i teraz: Dina dostrzegła, jak z wianuszka dziewcząt wychylają się głowy o blond ulizanych fryzurach. Naziści byli niczym koguty próbujące zwabić kolejną kwokę. Jednak Dina nie była nimi zainteresowana. Rozglądała się dookoła w poszukiwaniu przyjaciół.
Wypastowana podłoga lśniła od światła spływającego z oprawionych w kryształy żyrandoli; prócz cichych rozmów sala wypełniona była melodią fortepianu i lekkim głosem Marie, która śpiewała. Na widok dziewczyny Dina uśmiechnęła się szeroko.
Matka, widząc zadowolenie na twarzy córki, spiorunowała ją wzrokiem, lecz Dina nic sobie z tego nie robiła; machnęła jej tylko na pożegnanie i pobiegła w stronę swojej przyjaciółki Marie Morgen. Gdy ta skończyła śpiewać, uściskały się na powitanie, jak gdyby nie widziały się od kilku lat, a przecież w miniony weekend również bawiły się na przyjęciu w jednej z wytwornych willi na przedmieściach Breslau.
– Panienka życzy sobie szampana? – zapytała Marie, parodiując lokaja.
Dina zaśmiała się i z gracją skinęła głową, po czym od razu zamoczyła usta.
– Brakuje mi służby – skwitowała ze smutkiem Marie.
– Wiem coś na ten temat. My też odprawiliśmy niedawno lokaja. Ale cóż… W takich czasach głupotą jest oczekiwać od ludzi lojalności.
– Dobrze, że chociaż kucharki zostały. – Marie wskazała głową tace na stole. – Miodowe pierniczki wyborne, choć wiadomo, bez odpowiedniej ilości cukru trochę mdłe, ale i tak o niebo lepsze niż te, które sprzedają u Schultza. Za to mięsne przystawki… – Pokręciła głową i wykrzywiła twarz w zabawnym grymasie, na co Dina parsknęła śmiechem.
– Wypijesz jeszcze trochę szampana, to wszystko będzie ci smakowało.
– O, szampan… – Marie uniosła kieliszek na wysokość oczu i przez chwilę studiowała napój. – Baronowa też jakiś z dolnej półki podała. Śmierdzi siarką jak wino dla plebsu.
– Och, Marie, jesteś dziś wyjątkowo przewrażliwiona.
– Matka wciąż napiera na ślub… – Dziewczyna spojrzała smutno na przyjaciółkę, a później jednym haustem opróżniła kieliszek.
– Co one mają z tymi ślubami? – Dina spojrzała na Laurę, która stojąc w grupce matron, popędzała ją wzrokiem, by podeszła do jednego z obleganych żołnierzy. Momentalnie obróciła się do matki plecami.
– Nie wiem. – Marie wzruszyła ramionami. – Może boją się, że największe szychy polegną na wojnie i nie zostaną nam żadni porządni kandydaci.
Dina wyciągnęła z torebki papierośnicę z grubymi, idealnie okrągłymi papierosami Juno. Nie lubiła ich zbytnio, ale ostatnimi czasy coraz trudniej było w mieście o dobre, pełnowartościowe produkty. Z westchnieniem odpaliła jednego, krzywiąc się na duszący dym, i wyciągnęła papierośnicę w kierunku przyjaciółki. Przez krótki czas raczyły się papierosami w milczeniu.
– Kogo tym razem ci zaproponowała? – odezwała się w końcu Dina.
– Jakiegoś Sturmbannführera – odparła z pogardą Marie.
– O, zeszła stopniem.
– Musiała pogodzić się z tym, że nie mam zamiaru wychodzić za mąż za starucha tylko dlatego, że jest Obersturmbannführerem albo Standartenführerem.
Dina usiłowała sobie przypomnieć poprzednich kandydatów.
– Daj spokój, nie każdy był stary – stwierdziła.
– A co, nagle stajesz w ich obronie? Jakoś nie widziałam, żebyś śliniła się na ich widok. Poza tym, o ile pamięć mnie nie myli, też masz ten problem z matką.
– Och, wiesz, co mam na myśli – odpowiedziała smutno Dina.
Marie zgasiła papierosa w popielniczce i sięgnęła po kolejny kieliszek szampana. Przytknąwszy go do ust, przechyliła jednak szkło bez rozwagi i strużka alkoholu wypłynęła z kącika warg, co nie umknęło uwadze jej matki. Wraz z Laurą i kilkoma innymi kobietami w średnim wieku spiorunowały ją wzrokiem. Dina i Marie poczuły się osaczone. Wzrok matek był natarczywy, a one wiedziały, że narażają się na ostrzał spojrzeń tylko dlatego, że jako jedyne nie kokietowały mężczyzn. Wyszły na taras i choć noc przenikliwym zimnem kładła się na wszystkim, wolały marznąć niż narażać się na krzywe spojrzenia.
– Tak, mazgaj nie był stary, przyznaję. – Marie obróciła się tyłem do salonu i spojrzała na pogrążony w ciemności Breslau.
– Nie lubię, jak go tak nazywasz. Przecież nie zrobił nic złego.
– A jednocześnie nie zdobył się na żaden gest, którym udowodniłby swoją siłę.
– Wiesz, osobiście wolałabym za męża mieć dobrego człowieka, a nie takiego, który będzie epatował swoimi mięśniami czy siłą charakteru.
– Dlatego nie szukam u ciebie poparcia w chwilach, gdy matka wskazuje mi kolejnego kandydata.
Marie mlasnęła z niezadowoleniem i uniosła brwi. Dina była zaskoczona uszczypliwością przyjaciółki. Ostatnimi czasy podobne, lekceważące jej osobę frazy ulewały się Marie coraz częściej. W takich chwilach Dina czuła się mniejsza, słabsza, a może nawet gorsza od przyjaciółki.
– Nie rozumiem cię, Marie. Naprawdę – powiedziała powoli, spoglądając przez ramię na rozchichotany tłumek dziewcząt. – Przyczepiłaś się do tej siły, jakby to miał być jedyny warunek, dla którego wyszłabyś za mąż.
– Bo tak jest. Nie mam zamiaru być żoną jakiegoś chuderlaka. Facet ma stanowić dla mnie oparcie.
– A nie pomyślałaś o tym, że ta jego siła z czasem może obrócić się przeciwko tobie?
Marie zmrużyła oczy ze złości.
– Coś insynuujesz?
– Nie.
– Na pewno?
Dziewczyna uniosła wysoko podbródek i ruszyła z powrotem do sali, a Dina za nią. Marie spojrzała wyniośle na zebranych; Dina ugryzła się w język, ponieważ dotarło do niej, że przyjaciółka mogła odebrać tę uwagę jako przejaw agresji.
– Marie, nie miałam nic złego na myśli. – Dotknęła ramienia przyjaciółki, ta jednak stała obrażona, zdając się nie zwracać na nią uwagi.
Dina nie pierwszy raz pomyślała, że nie powinna w tak bezpośredni sposób zwracać się do Marie. To, że były przyjaciółkami, w żadnym stopniu nie uprawniało jej do wydawania pouczających osądów. Zwłaszcza że każdy wiedział, jak porywczy bywał Hans Morgen, ojciec Marie, a Dina jako jej przyjaciółka nie powinna tego wyciągać na wierzch. Nie w chwili, gdy miały właśnie złapać oddech, z dala od wieści z frontu, od lęku o bliskich i od biedy, która coraz głębiej wgryzała się w miasto jak arktyczny mróz.
Dina znów czuła się winna i miała wrażenie, że wszystko, co robi, sprowadza się do tego, by sprawiać innym przykrość.
– Naprawdę nie chciałam cię urazić. Ja… po prostu nie chcę, żebyś cierpiała.
– Jak moja matka? – wyrzuciła z siebie Marie ze złością.
Dina westchnęła przeciągle.
– Co? Nagle brakło ci języka w gębie i nie wiesz, co powiedzieć? Dobrze wiem, co miałaś na myśli. Nie chcesz, żebym sobie znalazła faceta, który będzie bił mnie tak samo mocno jak ojciec moją matkę.
Dina poczuła się przygnieciona ciężarem tych słów. Marie można było zarzucić wiele, ale nie to, że była nieszczera.
– To naturalne, że jako twoja przyjaciółka chciałabym, abyś była szczęśliwa. – Spuściła ramiona, błądząc wzrokiem po podłodze.
– Doprawdy? A ja mam wrażenie, że chcesz mnie zmusić, bym dokonała wyboru, który w przyszłości będzie skazywał mnie na biedę.
– Marie! Co ty mówisz?
– A co? Mylę się? Przecież wiadomo, że mężczyzna bez polotu i władzy nie przyniesie żonie kolii z diamentami! Zrobi to tylko taki, który dzięki sile charakteru będzie umiał posiąść oraz utrzymać bogactwo.
Dina skrzywiła się na te słowa, zastanawiając się, co takiego wydarzyło się w życiu Marie, że nagle tak zaborczo zaczęła bronić cech, które jeszcze niedawno uznawała za negatywne.
– Szczęścia nie mierzy się wielkością majątku – powiedziała. – Poza tym myślałam, że tym, czego chcesz, jest być szczęśliwą. Przecież o pieniądze nie musisz się martwić. Z waszą pozycją nie zabraknie ich nawet dla twoich wnuków.
Marie zaśmiała się szyderczo.
– Myślałaś… Jeżeli masz tylko takie myśli, to bardzo ci współczuję, bo to znaczy, że twój ojciec budował imperium na darmo i niebawem nic z tego nie zostanie. – Marie wypiła do końca szampana i odstawiła kieliszek. – Szczęście… – Prychnęła. – Szczęściem się nie najesz ani nie zapewnisz swoim dzieciom dostatniego życia.
Dina otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz Marie śmiałym krokiem przeszła przez parkiet i zdecydowanie zbyt głośno zawołała na stojącego w kącie żołnierza. Nie bacząc na konwenanse, wyciągnęła do niego dłoń obleczoną w aksamitną rękawiczkę, przedstawiła się i uśmiechnęła czarująco. Po chwili wirowali już na parkiecie w takt walca, śledzeni przez zazdrosne spojrzenia grupki dziewcząt, które chwilę wcześniej otaczały mężczyznę.
Dina trzymała się na uboczu. W milczeniu popijała szampana i zastanawiała się nad tym, dlaczego ostatnimi czasy wszystkie relacje, które uważała za bliskie, zaczęły ją tłamsić, umniejszać jej wartość oraz sprawiać wręcz namacalny ból. Nie rozumiała, kiedy i w jaki sposób zerwała się nić porozumienia między nią a jej bliskimi. Czy nagle wszyscy prócz niej zaczęli patrzeć na świat inaczej? A może niedawne wkroczenie w dorosłość sprawiło, że to Dina zaczęła dostrzegać rzeczywistość w złowrogich barwach?
Bo przecież jej dotąd spokojne życie nagle zaczęło przypominać ring, w którym boksowała się na słowa z każdą bliską osobą. Zrodził się w niej młodzieńczy bunt, który w czasach niedorzeczności i niemoralności przebijał się przez mur konwenansów. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że za każdym razem Dina przegrywała tę walkę. Więc może nie było sensu walczyć?
Od zawsze uważała Marie za swoją najlepszą przyjaciółkę. Ich rodziny przyjaźniły się, odkąd sięgała pamięcią, a one spędzały ze sobą tyle czasu, że jeszcze niedawno traktowały się jak siostry. Jednak teraz coraz częściej Marie Morgen boleśnie atakowała Dinę za każdym razem, gdy ta zrobiła lub powiedziała coś nie po jej myśli.
Widząc obojętność Marie, Dina znów miała to nieprzyjemne uczucie porażki i zawstydzenia, a dławiące poczucie winy sprawiało, że odtwarzała w myślach ich rozmowę, próbując znaleźć drogę do porozumienia. Jednak, by mogło do niego dojść, zgodę powinny chcieć zawrzeć obie strony, a Marie traktowała Dinę jak powietrze. Podczas tańca raz po raz obracała się w stronę drzwi na taras, lecz nigdy jej wzrok nie zawiesił się na niej. Ta oziębłość bolała Dinę najbardziej. Znała Marie i wiedziała, że z tej sytuacji są dwa wyjścia: albo dostosuje się do Marie, przeprosi i przyzna jej rację, albo będzie skazana na samotny wieczór. Nieraz już Morgenówna testowała w ten sposób przyjaciółkę, a Dina zawsze ulegała, lecz tym razem nie zamierzała tego robić. Jej troska nie zasługiwała na karanie milczeniem!
Upiła duży łyk szampana; alkohol wprowadzał ją w kołyszący myślami błogostan. Nie mogła jednak stracić nad sobą kontroli.
Czując, że matka stale piorunuje ją wzrokiem, dołączyła do grupki dziewcząt, które z ust jednego z żołnierzy spijały nowinki z frontu. Celowo stanęła tyłem do Laury i od razu wychyliła kolejny kieliszek szampana. Wiedziała, że przy najbliższej okazji matka wygarnie jej pijaństwo, jednak dziewczyna na trzeźwo nie była w stanie słuchać o tym, co dzieje się na polu walki. Każda informacja, nawet ta na temat zwycięstw Rzeszy, niosła za sobą nazwiska poległych, coraz częściej należące do osób z otoczenia Diny. Teraz, gdy właśnie rozpoczęło się natarcie Niemców na Moskwę, nie mówiło się o niczym innym, jak o zdobyciu tego miasta za wszelką cenę. Mężczyzna w mundurze upajał się wizją wygranej wojny. Na widok nowej panny wypiął pierś, eksponując odznaczenia na mundurze, i dumnie zaczął prawić o swoich dokonaniach podczas zajęcia Kijowa, podczas którego do niewoli schwytano sześćset sześćdziesiąt pięć tysięcy sowieckich żołnierzy. Dina czuła, jak z każdym, wypełnionym krwawymi szczegółami zdaniem robi jej się coraz bardziej niedobrze. W jej głowie wyświetlały się niekończące się nekrologi młodych chłopaków, które jeszcze rano widziała w gazecie codziennej. Chwyciła kolejny kieliszek z alkoholem. Kątem oka widziała, jak Marie wiruje na parkiecie w ramionach nieznanego mężczyzny; pożałowała, że wdała się z nią w drażliwą dyskusję. Utrzymująca się ostentacyjna obojętność przyjaciółki była dla Diny najgorszą możliwą karą.
* * *
Choć na drzewach pozostało już mało liści, to pogrążony w ciemności ogród był dla mężczyzny idealnym kamuflażem. Tu, za wysokim parkanem, nikt nie zwracał na niego uwagi. I dobrze. Nie mógł sobie jeszcze pozwolić na to, by wyjść z cienia. By ujawnić swą obecność.
Breslau był dla niego obcym miejscem, choć mieszkał tu już od dwóch tygodni. Normalnie w takich okolicznościach randkowałby z kolejną panną z wyższych sfer i niuchałby intrygi, którymi żyła okolica. Teraz jednak musiał stać na straży swoich obowiązków. Po ostatniej wpadce w Monachium zachowywał się ostrożniej. Niewiele brakowało, wpadłby w ręce gestapo, a szajka szpiegowska, której przewodził od niespełna roku, zostałaby rozbita.
Kiedy przyjechał do Breslau, przyświecał mu ten sam cel, co dotychczas, jednak zdawało mu się, że po ostatnich wydarzeniach opuściły go odwaga i wigor. Bardzo dobrze wiedział, co powinien robić i od czego zacząć, a jednak odwlekał działanie. Bał się, że w pośpiechu znów popełni te same błędy lub co gorsza – że gestapo nadal depcze mu po piętach i tylko czeka, aż sam się im podłoży. Ryzyko, które dotąd chętnie podejmował, teraz sprawiało, że był jak otumaniony, a umysł nie pracował tak sprawnie jak zwykle.
Obrócił się plecami do olbrzymiego budynku i upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, odpalił papierosa. Wiedział, że trwający za jego plecami bankiet w wilii Hochenfeldów jest idealną okazją do działania. Wiedział też, że musi je podjąć, bo czas parł naprzód na równi z wojskami wroga, które zalewały Europę ze wszystkich stron. Przełożeni czekali na informacje od niego. Sztab ludzi był już gotowy do walki. On musiał tylko poznać cel, a przez narastającą nerwowość nie mógł zwęszyć żadnego tropu. Paraliżowały go myśli, że w każdej chwili może zostać rozpracowany. Zwłaszcza teraz, gdy tak wielu wrogów wiedziało o nim niepokojąco dużo. Za dużo.
Mimo obaw podjął ryzyko. Już dobre kilka godzin wcześniej włożył garnitur i przyszedł pod willę Hochenfeldów. Przecież to nie było takie trudne. Niezliczoną ilość razy podrywał Aryjki z bogatych domów. Uwodził je i rozkochiwał w sobie, a później wyciągał od nich informacje na temat wysoko postawionych wojskowych.
Kobiety z łatwością wpadały w jego sidła. Były jak owoce morza – należało się do nich odpowiednio zabrać. A on w przeciwieństwie do Niemców był smakoszem i uwielbiał delektować się jedzeniem. Zabiegał o względy dobrze urodzonych panien w niezwykle szarmancki sposób i zazwyczaj to wystarczało, by zdobyć cel. W odróżnieniu od innych agentów, on nie musiał nawet wyjmować portfela, żeby zdobyć ich zaufanie i nakłonić do mówienia. Wystarczyło, że traktował je z czcią. Z niemal boskim szacunkiem.
Zawsze, gdy zaczynał polowanie na nową ofiarę, przypominał sobie wszystkie rady babci Leokadii. To ona wpoiła mu szacunek do kobiet, choć gdyby wiedziała, do jakich celów wnuk wykorzystuje to teraz, pewnie wstałaby z grobu, żeby zdzielić go laską.
Odkąd pamiętał, babcia była mu bliższa niż rodzice, którzy ochoczo korzystając z uroków spokojnych lat dwudziestych, wpadli w wir życia towarzyskiego i nie spostrzegli, kiedy ich pierworodny wyrósł na mężczyznę. Nienawidził ich za to, że nie byli obecni w jego życiu. A teraz nic nie gorszyło go tak bardzo jak bywanie na salonach.
Każdy bankiet był dla niego powrotem do bolesnych wspomnień. Nawet jeśli bardzo się starał, nie potrafił cieszyć się przyjemnościami salonów. Dlatego skupiał się na zadaniu. I dlatego też był szpiegiem idealnym.
Zegar na wieży kościelnej wybił dziesięć razy. Mężczyzna wzdrygnął się i odetchnął kilka razy głęboko, by dodać sobie odwagi. Spojrzał jeszcze raz w okna rezydencji. Blask bijący z okien salonu padał na rosnące nieopodal drzewa i krzewy. Suknie kobiet połyskiwały w jasnym świetle. Widział ich odkryte ramiona i gustownie zaczesane włosy. Błądził po nich wzrokiem, by znaleźć idealną ofiarę jego intryg, jednak panny obrócone były bokiem lub tyłem. Coś absorbowało ich ciekawość. Domyślał się, że mógł to być któryś z oficerów Wehrmachtu. W ciągu dnia sporo kręciło się ich po mieście.
Nagle do okna podeszła dziewczyna. Jej smukła szyja przyozdobiona była błyszczącą kolią, która spływała aż do piersi, a z uszu zwisały długie kolczyki. Dziewczyna sunęła palcem po łańcuszku, wodząc nim coraz niżej i zmysłowo zagłębiając się pod materiał, z którego po chwili wyciągnęła błyszczący kamień. Spoglądała przy tym bezwiednie w mrok. Miał wrażenie, że patrzy wprost na niego, choć przecież nie mogła go dostrzec w tej pokrytej ciemnością gęstwinie. Jednak zdawało mu się, że jej wzrok miękko osiada na jego ciele. Obserwował ją, czując, jak zasycha mu w gardle. Dziewczyna uniosła kieliszek i upiła łyk jasnego trunku. Jej alabastrowa cera kontrastowała z prostą, choć mieniącą się sukienką.
Nie mógł się na nią napatrzeć. Była młoda i zadziwiająco piękna. I choć jej odzienie zdradzało dobry gust, to w postawie było coś, co podpowiedziało mu, że jest skromna, smukła, naturalna. Inna niż wszystkie kobiety, które do tej pory poznał. Zdawała się nie należeć do tego świata. Jakby ktoś wrzucił ją w tę sytuację, tak samo jak jego. W jej oczach odbijało się jego osamotnienie i zagubienie. A w tej ciemnej jak sadza nocy zdawali się pojednani swoją samotnością.
* * *
W chłodne listopadowe południe Dina obudziła się z okropnym bólem głowy. Założyła na siebie ciepły szlafrok i zeszła na parter. Z salonu dobiegały odgłosy krzątaniny; ruszyła w tamtym kierunku, mijając po drodze oranżerię i pokój muz.
Za każdym razem, gdy przechodziła przez pokój muz, który był wypełniony marmurowymi posągami starożytnych bogiń, czuła na sobie wzrok Ananke. Na próżno starała się odsuwać te absurdalne myśli. Ananke zdawała się przeszywać Dinę na wskroś. Zawsze zwrócona do niej przodem, patrzyła tak, jakby chciała powiedzieć, że nadeszły czasy sądu. Czasy, których Dina powinna się bać.
Dziewczyna ganiła się za te niedorzeczne uczucia. Nikt nie miał przecież takiej mocy, by zniszczyć imperium zbudowane przez jej ojca i dziadka. Lecz gdy kolejny raz musiała przejść obok znienawidzonego posągu, spojrzała w okno na rozciągający się za nim ogród. Nie chciała psuć sobie humoru emocjami, jakie wywoływało w niej patrzenie na Ananke, lecz myśli, mącone magnetyzmem figury, błądziły ku jej smukłym palcom, delikatnym dłoniom, półnagiemu, wątłemu ciału o widocznych żebrach i krągłych piersiach…
Dina była już w drzwiach jadalni, kiedy jej wzrok powędrował ku Ananke. Musiała sobie udowodnić, że panuje nad myślami pełnymi niepokoju; że ona jest silna, a Ananke to tylko pozbawiona życia bryła. Z tego miejsca posąg wydał jej się bardzo duży, o wiele większy niż reszta posągów. Dziewczyna poczuła własną małość i bezsilność. Krótkie, delikatnie falowane włosy Ananke spływały na policzki, otulając owalną twarz z prostym nosem, wydatnymi ustami i oczami pozbawionymi źrenic.
Dina weszła do jadalni, czując na plecach spojrzenie posągu. Przy długim mahoniowym stole siedziała matka. Dina zajęła miejsce i poprosiła służącą o kawę z mlekiem. Laura upiła herbaty i wróciła do przeglądania „Schlesische Illustrierte Zeitung”.
– Księżniczka dopiero wstała? – odezwała się z niesmakiem po chwili.
Dina schowała twarz w dłoniach.
– Głowa mi pęka – jęknęła, na co matka cmoknęła z dezaprobatą.
Siedziały w ciszy, którą przecinał szelest przekładanych w gazecie kartek. Po dłuższej chwili Elena postawiła przed Diną filiżankę aromatycznej czarnej kawy. Dziewczyna zaciągnęła się intensywnym zapachem, lecz zamiast przyjemności poczuła nasilające się torsje. Zmuszając się do uśmiechu, skinęła głową w podziękowaniu.
– A mnie pęka serce – odezwała się matka, jakby dopiero co przetrawiła słowa Diny.
Złożyła gazetę i przesunęła ją w stronę córki. Cienki papier zaszeleścił i Dina skrzywiła się boleśnie. Spojrzała na nagłówek: wielkie litery krzyczały o wizycie Larsa Wolfa w mieście. Dziewczyna w milczeniu przesunęła wzrokiem po tekście, który opiewał dokonania Wolfa na froncie wschodnim.
Z gazety dowiedziała się też, że niespełna czterdziestoletni mężczyzna szturmem zdobywał nie tylko serca kobiet, ale również kolejne szczeble kariery wojskowej. Dziennikarz chwalił go przede wszystkim za zaangażowanie w sprawy żydowskie. Podobno Wolf wykazywał się niebywałą pomysłowością, a dzięki jego działaniom teren Rzeszy mógł szybko stać się wyśnionym miejscem dla czystych etnicznie Aryjczyków. Rzekoma pomysłowość, którą Dina słusznie zinterpretowała jako akty terroru względem Żydów, już niebawem miała zagwarantować Larsowi kolejny awans. Na koniec autor artykułu rozpływał się nad faktem, że berlińczyk postanowił spędzić urlop właśnie w Breslau. Dina rozłożyła gazetę; fotografia przedstawiała Larsa obejmującego uśmiechniętą kobietę, stojącą profilem do fotografa. Zdjęcie było podpisane: „Standartenführer Lars Wolf w towarzystwie pięknej Marie Morgen”.
Dina westchnęła przeciągle. Marie ewidentnie pakowała się w kłopoty.
Lars Wolf z pewnością miał silną osobowość, lecz Dina wzdrygała się na myśl o jej ciemnej stronie. Miała nadzieję, że Marie postanowiła się tylko zabawić.
Niezgrabnie chwyciła uszko filiżanki i upiła łyk kawy. Napój był mocny. Taki jak lubi.
– Nie jest ci wstyd? – Matka zgromiła ją wzrokiem.
Dina popatrzyła na Laurę z konsternacją. Walcząc z narastającym bólem, próbowała wznieść się na wyżyny swoich możliwości intelektualnych i przypomnieć sobie przebieg wczorajszego balu, ale nie przychodziło jej do głowy nic, za co matka mogłaby być na nią zła. Usiłowała wyłuskać ze wspomnień jakieś zdarzenie, które byłoby nieodpowiednie, jednak po chwili stwierdziła, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Czas na przyjęciu upłynął jej na posyłaniu sztucznych uśmiechów, delektowaniu się smakiem szampana i obserwowaniu, jak Marie zawłaszcza parkiet w objęciach Larsa.
– Taką okazję zmarnować! – Matka wstała od stołu, nie bacząc na głośne szurnięcie krzesła. – Taki kandydat…
Dina nie miała ochoty tego wysłuchiwać, więc zrobiła to, co zwykle w takich chwilach: wyobraziła sobie, że przebywa właśnie w jakimś spokojnym miejscu i patrzy na rozpościerającą się przed nią kwietną łąkę albo morze. Tak, morze. Szum fal byłby dla niej idealnym ukojeniem i nadzieją na odzyskanie wewnętrznej równowagi. Stanu, który z każdym kolejnym miesiącem coraz bardziej się od niej oddalał.
Schowała twarz w dłoniach, podczas gdy wylewająca się z Laury fala goryczy oblewała jej myśli i serce. Próbowała odciąć się od dźwięku oskarżycielskich słów, jednak te atakowały ją ze wszystkich stron. Poczuła, jak robi jej się duszno i słabo. Jej myśli zmierzały w niebezpieczną stronę; była coraz bliżej miejsca, w którym wpadnie albo w histerię, albo w melancholię. Wybrała to drugie, ponieważ wymagało od niej mniejszego zaangażowania. Nie musiała wstawać, wymyślać celnych ripost ani spinać ciała w konfrontacji z matką. Mogła trwać przy stole, delikatnie masując skronie, i godzić się, by smutek głaskał ją po plecach.
Matka uderzyła pięścią w stół.
– Patrz na mnie, jak do ciebie mówię!
Dina nie zamierzała podnosić wzroku. Skuliła się w sobie, wiedząc, że brak odpowiedzi sprawi, iż matka odpuści sobie monolog. Wiedziała, że Laura jeszcze przez chwilę poględzi, a później w gniewie odpali papierosa, rzucając córce rozwścieczone spojrzenia. Potem sapnie, rozpłacze się, a gdy się uspokoi, przeprosi Dinę za swoje zachowanie.
Głos matki zaczął znów przedzierać się do świadomości Diny. Dziewczyna słyszała, że Laura mówi już ciszej, tonem pełnym nadziei na to, że Marie jednak nie zdołała usidlić Larsa i Dina będzie jeszcze miała okazję, by go oczarować.
Laura odpaliła papierosa. Patrząc na sączący się ku górze dymek, fantazjowała o tym, jak dobrze by było, gdyby Dina swoim wdziękiem zachwyciła berlińczyka. Ona jednak nie miała takich zamiarów. Może i była rozchwiana emocjonalnie. Raz cicha, przygaszona i nieco mimozowata, a raz impulsywna i drażliwa. Wiedziała jednak, że nie nadaje się na żonę. A już na pewno nie na taką, która wychodzi za mąż z rozsądku, i to za mężczyznę zepsutego do szpiku kości. Pragnęła poczuć płonącą namiętność, zatopić się w świecie miłosnych barw. Wierzyła, że tylko u boku odpowiedniego partnera uda jej się wskrzesić w sobie to, co było w niej najlepsze.
– Na twoim miejscu odbiłabym Wolfa Marie – podsumowała swój wywód matka.
Dina spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Na szczęście nie jesteś na moim miejscu.
– Koleżanki dziś są, jutro ich nie ma. Taka dobra partia nie trafia się codziennie w tym mieście złudnych nadziei.
Dina sapnęła, pokręciła głową i wstała od stołu.
Może i była pełna sprzeczności, słaba i anemiczna, ale o jej sile stanowiły stateczność i lojalność. Nigdy nie mogłaby odbić przyjaciółce chłopaka. Takie zachowanie nie mieściło się w granicach jej moralności. Nawet w czasach, gdy była to ostatnia z cnót, jakie cenił jej naród.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Nowe niemieckie miasto Warszawa (niem.) – projekt pod kierownictwem Friedricha Pabsta, zakładający zburzenie większości zabudowy Warszawy i wybudowanie w tym miejscu ośrodka dla niemieckich elit.
major (niem.)
podpułkownik (niem.)
pułkownik (niem.)
Ilustrowany dodatek do weekendowego numeru gazety „Schlesische Zeitung”, wydawanej w Breslau od 1742 roku i uznawanej za najważniejszy i najstarszy miejski dziennik domu wydawniczego Kornów.