- W empik go
Na wulkanie: powieść na tle rozgłośnych wypadków w Królestwie Polskiem - ebook
Na wulkanie: powieść na tle rozgłośnych wypadków w Królestwie Polskiem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 527 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po przez ciężkie portyery i delikatne firanki prześlizgiwały się łagodne promienie słońca jesiennego rozświetlając wykwintnie umeblowany buduar pani generałowej Czerniejew.
Generałowa przy pomocy pokojowej kończyła toaletę wizytową i z wielką uwagą badała szczegóły swego stroju i postaci.
Przypatrując się swej twarzy trochę już zwiędłej, ze zmarszczkami w kącikach ócz i około ust, westchnęła nie bez żalu za minioną młodością. Ręką białą, wypieszczoną, ozdobioną obrączką ślubną i pierścionkiem brylantowym, migocącym iskrami, poprawiła włosy czarne, zakrywając starannie dobywające się natrętnie pasemka srebrnawe, i znów westchnęła.
Pokojowa układając fałdy sukni orzechowej z odblaskiem złotym, w odpowiedzi na te westchnienia odezwała się cicho z łagodnym uśmiechem w łamanym rosyjskim języku:
– Jaśnie pani prześlicznie wygląda – i swoim oczom starała się nadać wyraz zachwytu.
Pani uśmiechnęła się melancholijnie i obracając się profilem do lustra ściennego w bogatych ramach, rzekła:
– Co ty wiesz… Nie znałaś mnie… Popraw koronki… Jeszcze kontrafałdy…
W przyległym pokoju dały się słyszeć stłumione kroki, portyery u drzwi rozchyliły się i w progu stanął »dieńszczyk«, żołnierz przeznaczony do prywatnej służby generała.
– Jaśnie pani dzwoniła?
– Nie… Pewno młody pan… Idź, zobacz… Jeśli jest, poproś go do mnie.
– Słucham.
Po chwili wszedł do pokoju młody, szczupły brunet i z uśmiechem na twarzy:
– Więcej tu zapachu, aniżeli kwiatów.
Matka spojrzała dość surowo i zwracając się do służącej:
– Możesz odejść – powiedziała po polsku, a do syna po rosyjsku – usiądź Kola, chcę pomówić z tobą.
– Wpierw okno otworzę, dobrze?
Nie czekając na zezwolenie, szeroko roztwarł okno i usiadł na zgrabnem, fantazyjnem krześle, patrząc badawczo w twarz matki, która ostrożnie usiadła na kozetce, pokrytej różowawym jedwabiem. Po krótkiem milczeniu przemówiła z wyrzutem w głosie:
– Nie byłeś na obiedzie… To drażni ojca… Z trudem udało mi się uspokoić go i proszę cię, zastosuj się do jego wymagań.
– Spotkałem kolegów, i… zapomniałem o obiedzie.
– To żadna wymówka – zaczęła surowym tonem –
wiesz, jak zmartwiłeś go swojem wystąpieniem z akademii wojskowej, a teraz zamiast uległości, posłuszeństwa, zastosowania się do jego woli, nieustanny opór, prawie lekceważenie. Opamiętaj się Kola, to przecież ojciec.
Słuchał chmurny, zapatrzony w kąt pokoju, i spytał chłodnym tonem:
– Czy już wszystko?
– Kola, co tobie? – zawołała z żalem – wiesz, jak bardzo cię kocham, przecież ty jedyny syn u mnie, ale ty naprawdę nadużywasz cierpliwości ojca. Złamałeś sobie karyerę wojskową, a on tak liczył na ciebie, taki był dumny, tak się cieszył…
– Ależ, moja mamo, na co to wywlekanie dawnych spraw. To minęło i już nie wróci…
– Otóż właśnie wróci… Nie smakowała ci służba wojskowa, cóż robić, sam kiedyś pożałujesz tego – westchnęła – ale jest jeszcze przed tobą karyera cywilna… I właśnie dziś wspomniał ojciec, że czyni starania o posadę dla ciebie w cywilnym zarządzie kraju…
– Nie przyjmę żadnego urzędu – rzekł twardym tonem.
– Ale dlaczego?
– Nie znoszę żadnej obróży… Chcę być człowiekiem…
– Ty Kola zawsze swoje w kółko, ale zrozumiej wreszcie, że ojciec nie jest wieczny, że póki on żyje i ma wpływowe stosunki, ty powinieneś korzystać z tego – a widząc ironiczny uśmiech syna – chcesz być człowiekiem, a gdzież posada? urząd? pensya? Czyż twój ojciec i nasi znajomi to nie ludzie? Każdy z nich taki człowiek, jak i ty!
Zadowolona ze swego argumentu, spojrzała na syna z odcieniem tryumfu.
– Ach mamo – zaśmiał się – nie zapominaj przysłowia: »nie wywołuj wilka z lasu«.
– Cóż to ma znaczyć?
– Ano, rzecz prosta… Człowiek, to znaczy taki, który jest wolny, ma swe przekonania, swoją wolę, taki, który jest sobą… a ojciec i ci wasi znajomi, kto z nich może śmiało powiedzieć: jestem człowiekiem! Nie było ukazu – uśmiechnął się – nie napisano w »zwodzie zakonow«, nie rozstrzygnęła wyższa władza… i oni czekają na rozkaz… Czy tak postępuje człowiek?
– Nie mam czasu na głupie dysputy… Jak bieda zajrzy ci w oczy, będziesz inny… Teraz słuchaj ojca i nie drażnij go… Możebyś poszedł ze mną na five o'clock, chodź, ucieszysz ojca.
– Nie mogę… Jestem zajęty…
– Nie marudź… Poznasz tam całą śmietankę towarzystwa, a takie znajomości zawsze się przydadzą.
– Ta wasza śmietanka – uśmiechnął się z goryczą – jest szumowiną społeczną i nie chcę mieć z nią nic wspólnego.
Wstał z krzesła, a zbliżywszy się do matki, mówił miękkim głosem:
– Nie gniewaj się mamo, bo i tak mi ciężko i smutno.
– Kola!… Ty może chory? Co tobie? Czego chcesz?
No, powiedz mi mój drogi, wyznaj mi wszystko.., Może długi? Mów.
– Jestem zdrów, nic mi nie brakuje, tylko pozwólcie mi iść własną drogą… Rozstańmy się zgodnie.
– Ty wiesz Kola, że to niemożliwe, ojciec wyprze się ciebie… A ja chyba umrę z żalu… Ty nie zrobisz tego Kola, ja cię tak kocham!
– Kiedyś zawsze rozstać się musimy.
– Ale nie w ten sposób, nie z przekleństwem, zmiłuj się nademną Kola – wstała i pochwyciła jego ręce – o to jedno, jedyne cię proszę, nie porzucaj nas. Przyrzeknij mi…
Ta prośba matki, którą szczerze kochał, wzruszyła go i miękkim głosem:
– Ty dobra, mamo… Zostanę, kiedy wymagasz – westchnął.
– Już nie wzdychaj, nie żałuj… Zobaczysz, wszystko się ułoży dobrze, już ja wpłynę na ojca i będzie zgoda.
– Dobrze, mamo – rzucił obojętnie – idę już… Czekają mnie…
– Ale, ale Kola… Byłabym zapomniała… Zdaje się, że ojciec zostanie wojennym naczelnikiem miasta. Wezwano go do generał-gubernatora. Przy kolacyi wspomnij coś o tem, powinszuj mu odznaczenia i tego dowodu zaufania.
– Ojciec został? Ojciec? – a w głosie czuć było przykre zdziwienie.
– Tak, Kola – uśmiechnęła się – ludzie szanują i cenią twego ojca. Od jutra on jest panem miasta, panem życia i śmierci.
– Jeszcze i ta ohyda – mruknął przez zęby, a głośniej – nie ciesz się mamo, to niebezpieczny zaszczyt.
– Mówiliśmy o tem, – powiedziała tonem pewności – i nie widzimy nic w tem niebezpiecznego, bo ta hołota rewolucyjna nie ośmieli się tknąć naczelnika, a następnie ojciec mi przyrzekł, że bez asysty wojskowej nie wyjdzie na miasto. Czy cię to uspokoiło?
– No, tak, zapewne… Ale nie zapominaj mamo, że nie takich już sprzątnęli.
– Tak… w Rosyi, lecz nie tutaj w Polsce. Tu wystarczy czapka mundurowa i wszystko ucieka lub kłania się pokornie. Sam wiesz o tem.
– Teraz inne czasy… Czy nie widzisz mamo, że tu wszystko wre, kipi, burzy się, a czapka mundurowa może zlecieć razem z głową…
– To tylko w twej wyobraźni. Manifestowali przecież, krzyczeli, grozili i jedna sotnia kozaków uspokoiła ich. Nie bój się Kola, ani ojcu, ani żadnemu z naszych, tu, w tym kraju, nic złego się nie stanie.
– Może i tak – spojrzał na zegarek – do widzenia, mamo.
– Podwiozę cię, zaczekaj…
– Dziękuję… idę w przeciwną stronę…
– Kola, bądź na kolacyi – zawołała za odchodzącym.
– Nie będę w domu… Interesa.
Z ulicy Wiejskiej, przy której mieszkał generał Czer – niejew, szedł Kola pospiesznie krokiem elastycznym, a jego garnitur nienagannie skrojony, jego młodość i piękne, marzące, czarne oczy, odziedziczone po matce, zwracały uwagę nietylko kobiet, ale i mężczyzn. W twarzy, w ruchach, w mijaniu spotkanych znać było, że zatopiony w myślach nie widzi nikogo. Na rogu Nowego Świata, gdy mijał cukiernię, zbliżył się do niego młody szatyn, również starannie ubrany, i kładąc mu rękę na ramieniu, zawołał wesoło:
– Stój! Kola!
Wstrzymany drgnął, jak człowiek nagle przebudzony, zaczerwienił się, co nadało jego smagłej twarzy tony gorące, i po krótkiej chwili uścisnął podaną rękę.
– O czem myślałeś? Szedłeś jak zahypnotyzowany – uśmiechnął się, równając się z nim w kroku.
– Masz słuszność, hypnotyzuje mnie dzisiejsze posiedzenie – odparł Kola po polsku z akcentem rosyjskim ledwie dostrzegalnym i wyjmując zegarek: – nie spóźnimy się? Może pojedziemy?
Zegarek wskazywał kwadrans na siódmą, co sprawdziwszy, rzekł towarzysz:
– Dosyć czasu, za pół godziny zajdziemy pieszo na Zjazd… Ależ ruch dzisiaj na ulicach – i wskazał ruchem głowy na przesuwające się tłumy publiczności.
– Słuchaj, Bal – przemówił Kola, skracając nazwisko Balkowski do jednej sylaby – gdyby można jednem tchnieniem, jednym ruchem, natchnąć tych wszystkich pragnieniem wolności! Wiarą w swe siły!… Zwyciężylibyśmy – i w oczach zabłysły mu iskry zapału.
– Tych ludzi porwie tylko czyn. W ich duszach drzemie wolność, a obudzi ją czyn.
Kola spojrzał trochę drwiąco na towarzysza:
– Gdybyś Balu zajrzał w serca tych burżujów, ujrzałbyś najpierw strach, a wolność nie drzemie u nich… nie śpi, lecz daje nurka przy każdej sposobności.
– Frazes, Kola… Nie rozumiesz i nie znasz tych ludzi. Sądzisz z pozorów i w tem się mylisz.
– Z pozorów? – zaśmiał się – tyle lat byłem tu, chodziłem do szkół, z wami żyłem i nie znam was?
– Nie z nami być trzeba, ale w nas – odpowiedział suchym tonem.
– A, to nowa nuta u ciebie Balu, skądże się wzięła?
– Być może, że nastroił mnie tak wiec robotników. Ale, ale, patrz; jedzie patrol kozacki… Widzisz, jak ten przy chodniku przeraża kobiety i dzieci…
Nowym Światem posuwał się stępa patrol kozacki. Na małych, kudłatych koniach siedzieli młodzi jeźdzcy, a ich ciemne, opalone twarze wyrażały jakąś dziką radość. W oczach malowała się złośliwość, żądza i dumna pewność siebie. Jeden z kozaków, wachmistrz prowadzący patrol, jechał tuż przy chodniku i od czasu do czasu śmignął nahajem w powietrzu. Koń, kozak i świst nahaja przestraszał idących, którzy szybko usuwali się pod mury kamienic, zwłaszcza kobiety i dzieci z przyciszonym głosem trwogi chroniły się, przylegając niemal do murów, lub chowały się w otwarte drzwi sklepowe. Te oznaki obawy widocznie cieszyły wachmistrza, gdyż coraz częściej świstał nahaj i koń zbliżał się do chodnika; dopiero nadejście kilku wyższych oficerów i ich surowe spojrzenia powstrzymały wybryki wesołości kozaka.
Kola patrząc na zachowanie się patrolu, syknął przez zęby:
– A, sukinsyny!
Bal szedł spokojnym krokiem, tylko lekko pobladł „ a w oczach migotały złość i oburzenie. Po dobrej chwili odezwał się Bal:
– Widziałeś spojrzenia tych napastowanych?
– Była nienawiść, dlaczegoż tak zgasła? Patrz, już idą uśmiechnięci, weseli, bez troski.
– Bo są bezbronni i w niewoli.
– A my, czyż jesteśmy w lepszych warunkach? – zawołał podniecony – ale przyjdzie czas porachunku… Chodźmy prędzej… Może już czekają?
– Nie chybimy i minuty; mamy czas..
– Ależ ty spokojny – rzekł Kola z ironią -–- a przecież to wysoka gra. Jeśli nastąpi porozumienie, zacznie się czyn.
– Kto jest z Petersburga?
– Mój dobry znajomy, Aleksander Konstantynowicz Potiszew, zwany wśród towarzyszy Wara… Chłodny polityk, ale zawzięty socyalista.
– Tem lepiej, liczę więcej na rozum, aniżeli na uczucie. A tego z Moskwy znasz?
– Mikołaja Antonowicza Hałagańskiego spotkałem kilka razy na posiedzeniach studenckich… Szczera, ruska natura, tylko zapalony, jak wasz Wicher.
Nagle, tuż przy nich, zawołał groźnie stójkowy, policyant pilnujący porządku na ulicy:
– Na bok! Na bok!
Dorożki i powozy prywatne odsuwały się pospiesznie na strony, a środkiem Krakowskiego Przedmieścia od Zamku, pędził powóz, zaprzężony rosyjską modą. Gruby kuczer, owinięty tułubem, w niskim, ceratowym kapeluszu, w dwu wyciągniętych rękach trzymał wyprężone lejce. Z obu boków powozu i za nim, biegło wyciągniętym kłusem pięciu dragonów z karabinami przewieszonemi.
W powozie, dumnie rozparty siedział generał, a lewa pierś jego zasiana była orderami. Krótkie bokobrody i wąsy w górę podkręcone nadawały jego spokojnej, nieruchomej twarzy wyraz surowości bezwzględnej, a oczy zimne z obojętną pogardą patrzyły na rojącą się publiczność.
Kola drgnął i przybladł, odruchowo zdjął kapelusz do ukłonu.
Generał zmierzył go surowym wzrokiem, ledwie skinął głową, i powóz uniósł go dalej.
– Mówią, że ten nowy naczelnik miasta zaprzysiągł nam zgubę – uśmiechnął się Bal lekceważąco – czy to prawda Kola, bo przecież znasz go.
– Może i prawda – odmruknął.
– Zatem walka… Cóż ty na to, Kola?
– Nie męcz mnie… Czy to moja wina, że urodziłem się jego synem? – kończył z wyrzutem w głosie.
– Któż mówi że twoja wina; ale nazwisko musisz oczyścić…
– I zrobię to – mruknął przez zaciśnięte zęby. Zbliżali się do kościoła Bernardynów i Bal przemówił:
– Idziemy Maryensztadem do Figury, czy Zjazdem? Figurą nazywano inżyniera Stanisława Posępskiego, w którego mieszkaniu miało się dzisiaj odbyć posiedzenie delegatów socyalistycznych.
– Chodźmy Zjazdem… bliżej.
Zaledwie zrobili kilka kroków, gdy tuż z zakrętu przed nimi wyszła młoda, elegancko ubrana panna i wyciągając rękę zawołała uradowana:
– To wy, Kola Michajłowicz!
Skłonił się, uścisnął podaną rękę, i mówił po rosyjsku:
– Bardzom rad ze spotkania, Wiera Pawłowiczówna – i witał następnie dwie starsze panie.
Bal wyminął stojącą grupę spojrzawszy bystro na ładną Rosyankę i mruknął:
– Ten Kola ma szczęście.
Kola czuł się jednak bardzo skrępowany spotkaniem; panie, a zwłaszcza Wiera, nalegały grzecznie aby im towarzyszył. Udało mu się wreszcie pożegnać, dopędził Bala i rzekł z grymasem niezadowolenia:
– Nareszcie uwolniłem się… I chyba już nikogo nie spotkam.
Zagadnięty spojrzał na twarz Koli badawczo, i z uśmiechem niedowierzania:
– Nie ciesz się, bo i jutro dzień, i jutro spotkanie.
– Co innego mam do roboty… Sentymentalni mogą gruchać, ale nie my.
– Nie zarzekaj się, bo pożałujesz – zaśmiał się – oto i nasza forteca.
Stanęli przed domem, który od Zjazdu miał trzy piętra, ponieważ jednak parter jego leżał na poziomie ulicy Garbarskiej, więc niższa część kamienicy miała również trzy piętra i liczne wejścia od ulic przyległych. Ta właściwość kamienicy czyniła ją bardzo sposobną do wszelkich poufnych a niedozwolonych zebrań. Kilka bram wejściowych, liczne krzyżujące się schody, wielka ilość mieszkań i lokatorów, bardzo uczęszczany Zjazd i targowisko na dole od strony Maryensztadu zabezpieczało tajne zebrania od niespodziewanego najścia i nagłej rewizyi.
Bal znający dobrze kamienicę był przewodnikiem, a zastukawszy w umówiony sposób, weszli obydwaj do oświetlonego przedpokoju, gdzie ich powitał gospodarz, blondyn lat przeszło trzydziestu.
W obszernym pokoju, jasno oświetlonym wiszącą lampą, umeblowanym skromnie lecz dostatnio, siedziały przy okrągłym stole trzy osoby, które umilkły przy wejściu gości.
Jeden ze siedzących mężczyzn, szczupły, wysoki, z twarzą bladą, z ciemnym zarostem, wstał pospiesznie i podając rękę Koli, rzekł po rosyjsku:
– Nie spodziewałem się was spotkać tutaj… Macie prawo?
– Wczoraj otrzymałem depeszę. Cóż u was Wara nowego?
– Stare dzieje. Tropią nas, więżą, wysyłają, ale w szeregach nie czuć ubytku, i byle razem, a przy nas zwycięstwo.
– A gdzie Procz? – spytał Kola o wysłannika z Moskwy.
– Tylko co go nie widać… Zaraz przyjdzie – spojrzał na ścienny zegar, wskazujący siódmą za dwie minuty.
Obaj wszczęli rozmowę o znajomych, a w tymże czasie gospodarz, Bal i Wichurski, młody blondyn, z delikatnemi, niemal kobiecemi rysami twarzy, rozmawiali przy stole o sprawach partyjnych, zwracając się często do siedzącej, młodej kobiety. Nie była ona piękna w znaczeniu klasycznem, lecz miała niezmiernie dużo wdzięku i słodyczy w twarzy wrażliwej, a oczy jej ciemno – błękitne przy dziecięcej prostocie i szczerości wyrażały głęboką powagę i spokój. Nazywała się Ogniewska, ale w partyi z powodu swej krytyki otrzymała przezwisko: »Logika«, i pod tą nazwą była ogólnie znana.
– Wiecie co o Helenie? – spytała dźwięcznym głosem obok stojącego Wichurskiego.
– Zawsze jeszcze w ratuszu, siedzi z ulicznicami i złodziejkami.
– Biedna – szepnęła ze współczuciem.
– Matka chciała jej posłać bieliznę, obiady… Nie pozwolono, a nawet zagrożono aresztowaniem.
– Ależ ona niewinna, nic nie znaleziono i już trzeci tydzień bez śledztwa, to ohydne – oburzała się.
– Czyż oni pytają o winę? Wystarczy cień, jakiś list, bilet… i
– Dziś w nocy była rewizya u Suma, były nasze proklamacye, zabrano go – odezwał się gospodarz.
– Że też nie zniszczył… on taki ostrożny – zauważył Bal.
– Wpierw zniszczył papiery, które mogłyby dużo złego narobić, i nie starczyło czasu na proklamacye – usprawiedliwiał Suma gospodarz – a u ciebie Wicher, cicho?
– Jak przed burzą – uśmiechnął się.
Rozległo się umówione stukanie, po chwili wszedł do pokoju niski, krępy mężczyzna, z twarzą szczerą, uśmiechniętą, z czarnym, krótkim zarostem. Oczy jego ciemne, przenikliwe, zwracały najpierw uwagę, malowała się w nich siła woli i stanowczość surowa, kłócąca się pozornie z jego łagodną twarzą. Znany był pod nazwiskiem Porwa, a jako inżynier fabryczny, miał wielki mir wśród robotników, którzy go niemal na oślep słuchali.
Przywitał się swobodnie ze zgromadzonymi, a zbliżywszy się do Logiki, rzekł:
– W Żyrardowie była rewizya, ośmiu przywieźli, a na miejscu zatrzymano pięć robotnic towarzyszek.
– Nie wiecie Porwa, czy Marta wzięta? – spytała pospiesznie.
– Marta? – szukał w pamięci, a po chwili dodał – czy ona nie Gwoździkowa?
– Tak jest.
– Za kratą.
– Jadę jutro do Żyrardowa. Macie jakie polecenie?
– Wy nie potrzebujecie zleceń i nauk – uśmiechnął się – od tego wy Logiką.
Na mgnienie oka zabłysły jej oczy z zadowolenia i powiedziała spokojnie:
– Dam wam znać.
– Pojutrze rano czekam.
Odezwał się przeciągły, trzykrotny dzwonek, gospodarz drgnął, spojrzał po gościach, którzy umilkli i z pewnem zaniepokojeniem wpatrywali się w twarz Figury.
– Idźcie do stołowego pokoju – rzekł przyciszonym głosem – siadajcie i bawcie się. Wy, prezydujecie Logiko, jako moja krewna.
Natychmiast przeszli do jadalnego, a gdy Figura posłyszał szczęk nożów i widelców, otworzył drzwi do przedpokoju i ostro spytał:
– Kto tam?
– To ja, stróż… Piotr.
– Czego?
– Panie Posępski – przemówił ktoś głębokim głosem po rosyjsku – otwórzcie, to ja, Procz z Moskwy.
Gospodarz odsunął zatrzask i do przedpokoju wszedł wysoki, barczysty mężczyzna, w niezgrabnie leżącym garniturze marynarkowym, a rozjaśniając w uśmiechu wielką swą twarz, przemówił po rosyjsku:
– Czort nie kamienica. Nu, adres wyraźny, chodzę, łażę i ani rusz znaleźć. Aż trafił ot na człowieka i zaprowadził.
– Dobrze, że nie pukaliście przy nim – zrobił uwagę gospodarz.
– Nu, znamy się natem, stróż dobry człowiek, a ostrożność nie zawadzi, alboż u nas inaczej?… A nasi są?
– Wszyscy prócz z Bundu.
– Tak i zaczekać trzeba.
Weszli do pierwszego pokoju, a Procz, nie widząc nikogo, spytał:
– A gdzież oni?
Gospodarz otworzył drzwi do jadalnego, a Procz widząc ich przy stole, zaśmiał się głośno:
– Nu, wy bracia towarzysze pięknie zaczynacie, karmicie ciało, to i dusza i rozum sił nabiera. Pozwólcież i mnie – usiadł na krześle – głodnym, jak pies.
Gospodarz podsuwał mu zimne przekąski i herbatę, a Wara rzekł z wymówką:
– Spóźniliście się, Procz… a gdyby sekunda rozstrzygała…
– Czortaż ja się spóźnił, to winien ten labirynt, nie kamienica… a wy Wara nie bójcie się, gdyby szło o bombę, byłbym pierwszy, ręczę wam za to.
W czasie, gdy Procz się posilał, trwała poufna rozmowa, wreszcie Porwa odezwał się:
– Szkoda czasu marnować… Do roboty towarzysze.
Przeszli do pierwszego pokoju i właśnie Wara gotował się do przemówienia, gdy odezwały się umówione pukania do drzwi i po chwili wszedł do pokoju delegat bundu, Dawid Szulkin, zwany w partyi Jonaszem. Z wielką pewnością siebie skłonił się lekko zgromadzonym, usiadł wygodnie na krześle i ocierając spocone czoło, przemówił po rosyjsku:
– Miałem szpicla na piętach, trzeba było zatrzeć moje kroki, dlatego spóźniłem się. Spodziewam się, że nie zaczęliście sprawy, bo jakże radzić o rewolucyi bezemnie, to jest bez Bundu. Czy nie tak?
– Właśnie zaczynamy. Wara mówcie – zachęcał gospodarz.
Wezwany, spokojnem okiem powiódł po zgromadzonych i trąc zwolna ręce oparte o stół, przemówił miarowo:
– Ostatni Zjazd naszych delegatów w marcu, uchwalił zasadę wspólnego działania wszystkich partyj socyalistycznych stosownie do wskazówek komitetu centralnego. Tymczasem pewne partye, wbrew umowie, nie stosowały się ściśle do rozporządzeń komitetu, związek się rozluźnił, a dzisiejsze posiedzenie ma stworzyć nowy kit, pożądany przez wszystkie partye i komitet centralny, albo też określić jasno wzajemny stosunek. Jako delegat komitetu centralnego stawiam żądanie, aby wszystkie trzy partye polskie: socyaldemokraci, polska partya socyalistyczna i Bund zastosowywały się bezwzględnie do rozporządzeń komitetu. W jedności nasza siła i potęga, a zjednoczony rząd despotyczny tylko Zjednoczonemi siłami zwalczymy.
Wśród chwilowej ciszy potem przemówieniu, polscy delegaci spojrzeli na Porwę, który przesunąwszy ręką po czole, zaczął uprzejmym tonem, zwracając się do delegatów rosyjskich:
– Wprawdzie dobrze rozumiem wasz język, ale trudno mi się wysłowić, a w tem położeniu jestem nietylko ja w tem towarzystwie… dlatego pozwólcie mi mówić w moim języku, ile naturalnie rozumiecie.
– Wybór komitetu padł na mnie – odpowiedział Wara – gdyż znam język polski. Urodziłem się na Litwie, w młodości gadało się po polsku, i jak wy
Porwa, rozumieć rozumiem, ale mówić mi ciężko. Co do mnie, proszę, mówcie po polsku.
– Nie obcy mi wasz język – dodał Procz – chociaż w Polsce nie bywałem, ale żyło się z Polakami i człowiek się poduczył. Tak, mówcie wy po polsku, a ja po rosyjsku, na jedno wyjdzie.
Już Porwa gotował się do przemówienia, gdy Jonasz, przedstawiciel Bundu, siedzący trochę w cieniu, odezwał się po rosyjsku:
– Jeśli idzie o zasadę, sprzeciwiam się prowadzeniu dyskusyi po polsku, bo w takim razie każdy z nas musiałby umieć po litewsku, żmudzku, fińsku, tatarsku, i co byłoby z tego? – uśmiechnął się złośliwie.
– Ależ towarzyszu, liczmy się z tem co jest, a nie co byłoby było – powiedziała Logika.
– O ile rozumiem, a rozumiem bardzo niewiele, towarzyszka oponuje. Jeśli wy chcecie po polsku… ja chcę po żydowsku… my mamy jeśli nie większe prawa, to równe z Polakami, bo my mamy siłę, bo nas jest tysiące.
– Towarzyszu – zwrócił się do Jonasza gospodarz – nie wszczynajcie sporów, szkoda czasu.
– Idzie o zasadę – upierał się – wam Polakom zawsze zachciewa się przywilejów. Dyskusya powinna być po rosyjsku, bo to język panujący.
– Ot puste gadanie – zawołał zniecierpliwiony Procz – wy mówcie po polsku, a my po rosyjsku, już my się rozumiemy… a chce towarzysz z Bundu objaśniać nas po żydowsku… ano, niech gada do woli.
Na twarzach zjawił się uśmiech, a Jonasz przysunąwszy się do stołu, zaczął bębnić lekko palcami i rzekł:
– Wy, towarzyszu Procz, żartobliwy człowiek, tu chodzi o zasadę. Ja z Białostoku, i ja rozumiem po polsku, ale jak równość, to równość; no, i dlaczego im wolno mówić po polsku, a innym niewolno po swojemu? Czy to równość?
– Głupstwo! – zaśmiał się Procz – teraz nie o to idzie. Do roboty towarzysze. Mówcie Porwa.
– Towarzysz Wara wspomniał o rozluźnieniu organizacyi, nastąpiło to nie z naszej winy. Kresy państwa są w nieustannym ogniu, a samo centrum milczy. Nie wchodzę w to, czy taka taktyka jest dobra, czy zła, ale co do Polski muszę zaznaczyć, że nasze siły wyczerpują się, mnóstwo ludzi ubywa, bo uwięzienia, wysyłki, kary śmierci są codziennym chlebem, a nowi nie garną się do nas; brakuje też nam środków pieniężnych, bo zapał dla sprawy socyalistycznej gaśnie. Dziś trzeba nam nowych haseł, jeśli mamy obudzić ruch w kraju. Zniesienie ustroju kapitalistycznego, własności prywatnej, oddanie ziemi wszystkim, a warsztatów robotnikom, co przeprowadzi przyszła konstytuanta Rosyi, nie poruszy u nas masy. To ideały niepochwytne dla tłumów, my musimy mieć coś realnego.
– O cóż wam idzie? – spytał Wara.
– My, Polacy, jesteśmy odrębnym organizmem, wcielonym przemocą do Rosyi, i my tę odrębność chcemy zachować. Inna kultura, inna cywilizacya, inne drogi dziejowe, to nas różni, a łączy pragnienie wolności zniszczenia despotyzmu. Jeśli komitet ogłosi, że poza ogólną formą państwową, nie naruszy naszej odrębności i tylko my sami będziemy decydowali o naszych stosunkach społecznoekonomicznych, partya nasza oddaje się kierownictwu komitetu.
– Czy to nie separatyzm? – zaśmiał się Jonasz – wy chcecie szlacheckiej Polski, chcecie ciemiężyć robotnika i chłopa, stanowić wyjątkowe prawa dla żydów. Czy nie tak?
Wara, nie zwracając uwagi na Jonasza, mówił spokojnie:
– Poruszyliście Porwa sprawę zasadniczą, chcecie zmiany taktyki, a to niemożliwe. Jeśli głosimy wolność, to dla wszystkich jednakową, czy to Rosyanin, Polak, Fin, Mordwin, czy inny. Jedna tylko jest wolność i jeden ustrój socyalistyczny, który może się tu i owdzie opóźnić, ale tylko opóźnić, nie wyodrębnić. Co do mnie, odrzucam wasz wniosek, a wy Procz?
– Ot dziwno mi, aby taki towarzysz jak Porwanie rozumiał abecadła naszego. Toć bracie wolność, i cóż ona znaczy? Ustrój kapitalistyczny zły, to precz z nim; biurokracya zła, precz z nią; mierzi cię religia, precz z nią; chcesz być Polakiem, to i dobrze; a nie chcesz, niech i tak będzie, to precz z narodowością… A ty towarzyszu, w naszem państwie przyszłem chcesz być zadrą w żywem ciele, i ono ma ropieć przez ciebie? Nie, to nie uchodzi! Mówisz, ludzi nam brak, szukajcie, a znajdziecie; i pieniędzy wam brak, a od czegóż rządowe kasy? Ach, jacy wy niezaradni! Ty bracie nas posłuchaj, poddaj się komitetowi, już on wie, co robi, a gdy on da znak, i zacznie się robota, zobaczysz, jaki grzmot wstrząśnie Rosyą od Cichego oceanu aż po Niemcy, od Północnego bieguna po Śródziemne morze, jeszcze żaden wulkan na świecie nie zagrzmiał tak, jak nasza rewolucya.
Procz z twarzą rozjaśnioną, z błyszczącemi zapałem oczyma, ze swemi szerokiemi ruchami rąk, był w tej chwili mimo pospolitości rysów piękny, i umiał porwać słuchaczy.
Kola i gospodarz, którzy należeli do socyalnych demokratów, wyrazili swą zgodność z delegatami rosyjskimi, a Jonasz patrząc drwiąco na Porwę, rzekł:
– Otóż taka jest Polska, ona zawsze osobno, zawsze uprzywilejowana, zawsze niezgodna. Wy, nie rozumiecie Polacy, co to wolność, wy chcecie panować, no już się z tem skończy. Bund zgadza się z delegatem komitetu, ale to zastrzeżenie musi być umieszczone, że my żydzi mamy pełne prawo do używania naszego języka, że my mamy nasze szkoły, naszą religię, że sprawy naszego wyznania, my sami rozstrzygamy. Jeśli delegat w imieniu komitetu przyjmie ten warunek na przyszłość, a komitet się zobowiąże, że w razie pogromów będzie nas bronił i nam pomagał, to Bund idzie pod rozkazy komitetu. Czy moje warunki są ciężkie? Czy nie są słuszne? Czy ja mówię o prawach historycznych? Czy chcę odrębności?
Na twarzy Wary zjawił się ledwie dostrzegalny uśmiech przy słuchaniu delegata Bundu, lecz w tejże chwili spoważniał i odpowiedział:
– W sprawie pomocy i obrony przy możliwych pogromach, jestem upoważniony upewnić was, że komitet będzie was bronił i wam pomagał. Co zaś do praw języka i wiary, komitet centralny przyrzeka poparcie, ale nie może decydować o szczegółach. Z chwilą ogłoszenia swobody osobistej i wyznaniowej, tem samem wy rozstrzygacie sami w tych sprawach.
– Ja przyjmuję waszą warunkową zgodę – powiedział Jonasz z odcieniem goryczy – bo nie chcę rozłamu, ale i wy przyjmiecie nasz warunek, że socyalni demokraci poprą Bund gdy tego zażąda, i niema uchwały bez delegata Bundu. Czy to wiele?
– Do wzajemnej pomocy jesteśmy obowiązani, tak moralnie, jak i materyalnie. Wasze warunki przyjmuję, ale zobowiązujecie się iść ręka w rękę z komitetem.
– Niech i tak będzie – westchnął Jonasz – my z Bundu zgodni ludzie. Czy nie tak?
– A wy towarzyszu Porwa – zaczął Procz – nie chmurzcie się, otwórzcie wasze serce, toż my swoi, jakoś uładzimy.
Bal spojrzał z pewnem zaniepokojeniem na milczącego Porwę, a towarzyszka głosem równym i dźwięcznym zaczęła:
– Logicznie rzecz biorąc, towarzysze Wara i Procz mają racyę. Zważcie Porwa, że w tej walce nie idzie b szczęście tej lub owej dzielnicy, narodu, czy państwa… To walka dwóch ustrojów społecznych. Kapitalistycznego złączonego z despotyzmem i przesądami urodzenia, religii i narodowości, a z drugiej strony ustrój socyalistyczny, dający jak najszerszą swobodę jednostce, zapewniający jej wszechstronny rozwój, usuwający niesprawiedliwość i przesądy. Czy można się wahać w wy – borze? Tu słońce, szczęście, spokój, a wy żądacie zatrzymania starych form, przeżytków i narośli chorobliwych. I ja jestem Polką, a gdy mam do wyboru bezmiar światła i wolności, nie mogę zrozumieć, że ktoś chce dobrowolnie zamknąć się w klatce.
– Ot dzielna towarzyszka – zawołał Procz – nu, z takiemi dobrze pracować, dobrze i zginąć.
Na wyrazistej twarzy Porwy zjawił się uśmiech wyrozumiałości, gdy przemawiała towarzyszka, widząc jednak drwiące oczy Jonasza na siebie zwrócone, wyprostował się w krześle i rzekł:
– Jeśli sądzicie, że są mi obce marzenia i ideały socyalistyczne, to się mylicie, a pragnąc je w życie wprowadzić, muszę trzymać się rzeczywistości. Komitet centralny, a jeśli chcecie, socyaliści rosyjscy, prowadzą z nami świadomie, czy nieświadomie nieszczerą grę.
Mimowolnie wszyscy spojrzeli naWarę, który popatrzył ostro w oczy Porwy i rzekł tonem surowym:
– Na gołosłowne zarzuty nie odpowiadam. Porwa, nie zwracając uwagi na te słowa, mówił dalej:
– Spytajcie się kogokolwiek z nich, jak wyobraża sobie ów ustrój socyalistyczny, a odpowie, że na obszarze Rosyi siedzą w ładnych chatach chłopi rosyjscy szczęśliwi i dostatni; robotnicy rosyjscy pracują w miarę chęci i potrzeby; biurokracya rosyjska zniknęła; wszędzie są szkoły rosyjskie, kwitnie przemysł i rolnictwo, a wszystko w ramach ducha, języka, ideałów narodu rosyjskiego, jako jednostki. I w ten sam szablon chcą wepchnąć drugą jednostkę, naród polski. Ale co pomaga do rozwoju jednej indywidualności, może zabić drugą indywidualność. My mamy inną kulturę, inną cywilizacyę, szliśmy po innych szczeblach rozwoju i nasza indywidualność wymaga innych warunków, dlatego żądam odrębności i prawa rządzenia u siebie.
– No, no, czegóż więcej wam się zachciewa? – zadrwił Jonasz.
– Cała Polska, to jedno więzienie duszne i zatęchłe, o czem wy, w Rosyi, nie macie pojęcia. Język nasz zdeptano i wykluczono z użycia; sądzą i rządzą u nas, jeśli nie wrogi, to obcy; znikczemniają młodzież przez zakłady rusyfikacyjne; nie dopuszczają nas do żadnych urzędów; trwonią majątki publiczne; okradają z pamiątek; duszą każdą myśl, każdy szlachetniejszy poryw.
– To rząd, nie my! – zawołał Procz.
– Jeśli więc ja, jako socyalista chcę znaleźć oddźwięk w moim narodzie, muszę mu powiedzieć to, czego on pragnie i o co walczy od stu lat: będziecie wolni, samodzielni, sami będziecie się rządzili, sami ustanowicie prawa waszego życia; na waszej ziemi wy zostaniecie panami. A chcąc ich przekonać o prawdzie słów moich, muszę walkę rozpocząć tu, na miejscu, z rosyjską władzą i jej przedstawicielami. I jako Polak, i jako socyalista radzę wam liczyć się z rzeczywistością, użyć tych haseł, przyjąć je za swoje, poprzeć nas, a wówczas nietylko nas socyalistów będziecie mieli za sobą, ale cały naród.
– Im zawsze zachciewa się Polski – zadrwił Jonasz i spojrzał po zgromadzonych, w nadziei uznania słów swoich, a spotkał się z milczącem niezadowoleniem.
Wara, bawiąc się ołówkiem, mówił zwolna a dobitnie:
– My socyaliści idziemy zawsze drogą prawdy, i dążymy nietylko do zmiany rządu, ale i stosunków społecznych. Na równi z wami nienawidzimy rządu i jego przedstawicieli, ale w miejsce usuniętych, nie wprowadzimy innych, bo zmienimy cały ustrój społeczny. Z tego powodu waszej propozycyi, towarzyszu Porwa, przyjąć nie możemy. Nasze sympatye są po waszej stronie, bo nasz wróg wspólny, możemy wam pomagać przygodnie, ale różnica zasad pozostanie.
– Tak zrozumiejcie Porwa – zawołał Procz – wy chcecie tylko politycznej wolności, a my wam dajemy wolność szeroką i głęboką jak morze.
– Ależ towarzysze – rzekł zniecierpliwiony Porwa – jeśli dusi mnie stryczek, to przedewszystkiem chcę się oderwać od stryczka… Jeśli nie mogę oddychać, chcę przedewszystkiem powietrza, a czy kiedyś będę miał raj na ziemi, to sprawa drugorzędna. Najpierw muszę mieć warunki dożycia tej chwili wolności szerokiej i głębokiej jak morze. Już wam powiedziałem, że nie znajdę odgłosu w moim narodzie, a nie chcemy i moja partya i ja zostać osamotnieni i wszczynać walkę bratobójczą, póki wspólnie dźwigamy pęta ohydnej niewoli.
– Jak nie, to nie – wzruszył ramionami Wara – teraz naradzić nam się trzeba nad taktyką naszych stronnictw. Projekt Bułygina oburzył większość narodu, łatwo go zwalić i zbojkotować.
Nagle rozległ się ostry głos dzwonka, gospodarz wstał z krzesła i przyciszonym tonem:
To niezwykły gość… Szybko karty na stoliki, do gry… Część w jadalni… – I szedł ku drzwiom przed – pokoju, gdyż Procz dzwonka dały się słyszeć pukania do drzwi wejściowych.
– A co ja zrobię? – zawołał przerażony Jonasz, chwytając rękę gospodarza – oni po mnie przyszli.
– Puśćcie mnie – szarpnął się Figura – Porwa, zajmijcie się nim.
Wezwany wziął go za ramię, posadził na krześle przy stoliku do gry, na którym rozłożył karty.
Zaledwie Kola, Porwa i Jonasz usiedli przy stoliku, gdy do pokoju weszło dwóch żołnierzy pułku piechoty z karabinami w ręku i ustawili się przy drzwiach, a w przedpokoju słychać było rozkaz zrewidowania gospodarza.
Po krótkiej chwili wszedł, dzwoniąc szablą, oficer i zawołał:
– »Ruki w wierch«!
Wszyscy trzej, siedzący przy grze, wstali, wznieśli obie ręce w górę, a podoficer na skinienie dowódzcy obszukał stojących, czy nie mają przy sobie broni. Nie znalazłszy, odstąpił i meldował oficerowi. Ten zbliżył się do stolika z uśmiechem drwiącym:
– Karty rozłożyli pewno dla niepoznaki… Ale to ze mną sprawa. Wasze nazwiska?
Kolejno wymieniali, a gdy oficer posłyszał nazwisko Koli, kazał mu powtórzyć, patrząc z niedowierzaniem na niego.
– Mikołaj Michajłowicz Czerniejew.
– Wy krewny naszego generała?
– Syn.
– Ot dziwnie… I co wy robicie tutaj?
– Przyszedłem do przyjaciela – wskazał na gospodarza – zagrać w karty.
– Nu, karty kartami… Ale tu jest zebranie socyalnych rewolucyonistów. W tem cała sprawa.
– Nic o tem nie wiem – wzruszył ramionami i usiadł. Z drugiego pokoju dolatywał, mimo przymkniętych drzwi, dźwięk talerzy i kieliszków, urwane słowa głośnej rozmowy.
– A tam kto? – spytał oficer gospodarza.
– Znajomi… Przy kolacyi.
– No, zobaczymy.
Podoficer otworzył drzwi szeroko, na progu stanął oficer i zawołał głosem komendy:
– »Ruki w wierch«!
I znów obszukano, i znów meldował podoficer, że nic nie znaleziono, a wtem krzyknął Procz:
– Wańka, to ty? Ot miła niespodzianka! – i szedł wprost do oficera z ręką wyciągniętą.
Twarz oficera rozjaśniła się, uścisnął gorąco podaną rękę, mówiąc:
– Ot Hałagan! Bracie, jakiż czort przyniósł cię tutaj?
– Interesa, druhu. Do fabryki naszej trzeba maszynistów i ot przyjechał po nich do inżyniera Posępskiego.
Hm… a któż tamci? – wskazał oficer na Logikę, Warę i Bala.
To mój kolega, mechanik, Aleksander Konstantynowicz Potiszew. a nazwisk tamtych zapomniałem, bo dopiero się poznajomiłem z nimi.
– No, no, ktoby się spodziewał? Ot kazali zrobić rewizyę za socyalistami, i to nie byle jakimi, sami przywódcy… a tu syn generała i mój druh i przyjaciel, jakimże sposobem wy socyaliści?
– Ale czortaż ja socyalista! – zaśmiał się Procz – dokuczyli mi oni więcej, niż tobie, bo i co masz za kłopot, pensyą zabierzesz, a nie zaboli cię głowa, skąd wziąć pieniędzy… Ale ja? Śmiech mnie bierze, ja miałbym być socyalistą? Ja?…
– No, ja ci wierzę… ale coś w tem jest, kiedy nakazali rewizyę całego domu i szukają tych przeklętych – zaklął oficer dosadnie.
– Hm… Jak ci kazali nas brać, to bierz bracie, służba i koniec… Ale przedtem nie zaszkodzi wypić kieliszek i przegryźć… Wszak pozwolicie, panie gospodarzu.
– Ależ proszę, serdecznie proszę – i wyjął ze szafy świeże butelki.
– Nu, jak wypić, to wypić – uśmiechnął się oficer – zawsze będzie czas oddać was naczalstwu.
Zdjął czapkę, odpiął szablę i zostawiwszy dwóch żołnierzy z podoficerem w przedpokoju ze surowym rozkazem niewypuszczenia nikogo z mieszkania, sam siadł przy stole w jadalnym pokoju.
Przypił Procz, przypili i inni do oficera, który narzekał:
– Psia służba teraz, dziś na dyżurze w policyi stoi pół pułku naszego. A miałem właśnie dziś rendez-vous, nie rumieńcie się madame – skłonił się Logice – to nie ze znajomą damą, chociaż tu cudo piękne kobiety, ale z towarzyszami.
– To dziwna rzecz, że teraz wojsko pełni służbę policyi – uśmiechnął się Wara – nie bywało tego dawniej.
– Ot wam robota socyalistów – westchnął oficer – policya tchórzy, to wzięli nas. I powiem wam, że pewno będzie gorzej, bo Czerniejew ostry i zawzięty. A gdzież syn jego? – patrzał po obecnych.
– Syn?… Kola gra w karty – objaśnił gospodarz – hej, Kola! A przyjdź na chwilę, wypij kieliszek. Wszedł zawołany, elegancki, uśmiechnięty, i biorąc kieliszek od wina, napełnił go wódką:
– Za zdrowie naszej sławnej armii! W wasze ręce poruczniku!
– Tak wypić się godzi, chociaż już mam dosyć – przyjął oficer pełny kieliszek.
Po chwili rzekł gospodarz:
– Pozwoli pan porucznik wypić żołnierzom? Nudzą się.
– O nie! Służba, nie wolno! – ale po krótkim namyśle dodał – ech! służba służbą, pomęczeni, no… po kieliszku.
Gospodarz wyniósł butelkę do przedpokoju, a gdy wracał, usłyszał mówiącego oficera:
– Ot, za was, madame, dałbym słowo oficerskie, że wy nie socyalistka. Znałem ja ich, te przeklęte studentki, nasienie czorta. Każda obcięte włosy, a śmiałe one, bo brzydkie; krzykliwe, bo kobiety, palą, piją, rozbijają się… a wy madame, zaraz poznać szlachciankę… u was kultura, ta cywilizacya europejska… znam się natem, jako człowiek wykształcony… czy nie tak Hałagan?
– Prawda, czysta prawda… ty zawsze byłeś ciekawy do nauki.
–- I takim zostałem.
Do uszu siedzących doleciał brzęk szyby.
– A tam co? – spytał oficer.
Gospodarz szybko przeszedł do pierwszego pokoju i ujrzał przerażonego Jonasza przy oknie.
Wysłannik Bundu, bojąc się aresztowania, wbrew radom Porwy i Koli, postanowił zbadać, czy nie uda mu się uciec oknem. Otworzył jedno skrzydło okna, dojrzał żołnierzy stojących na dole i z przerażenia zbyt mocno zatrzasnął okno.
– Siadaj przy kartach i nie rusz się – szepnął gniewnie gospodarz – a wracając do jadalni – za gorąco im przy kartach, otwierali okno.
– Hej, zagrałbym i ja w karty – zawołał podniecony oficer – cóż, gdy ta psia służba.
Procz i Wara znów zaczęli pić z oficerem, zachęcając i innych. Coraz głośniej i weselej było w jadalni, a w tem wszedł podoficer i meldował:
– Wasza wielmożność, rewizya domu skończona.
– Złapali socyalistów?
– Aresztowano dziesięciu… Stoją na dole pod konwojem.
– No, chwała Panu Bogu, że powiodło się naszym – zaśmiał się zadowolony – idź, powiedz, że zaraz przyjdę. Ot, nasz kapitan chwat, słyszeliście, dziesięciu złowił.
– Ani się spodziewałem, aby w tym domu ta swołocz socyalistyczna zebrała się – oburzał się Procz.
– A jednak byli i znaleźliśmy – wyprostował się z dumą oficer.
– Kiedyż się zobaczymy, Wańka? – rozczulał się Procz.
– Jutro bracie. Przyjdź na moją kwaterę, – podyktował adres, – ot, smutno rozstać się z wami i wódka jest i przekąski… i tęskno mi będzie za wami, madame – skłonił się – no, trudno, służba.
Znowu wszedł podoficer.
– Wasza Wielmożność, czy ściągnąć wartę z tego mieszkania?
– Ach, ty durniu – zaśmiał się oficer dobrodusznie – jak już złapali socyalistów, to czortaż pilnować tego mieszkania.
– Tak jest, wasza wielmożność–-i zrobił obrót w tył. Wypili jeszcze po kieliszku, wreszcie oficer wyszedł. Nasłuchiwali czas jakiś w milczeniu, czy nie wrócą po nich żołnierze z rozkazu kapitana, lecz przez uchylone okno posłyszeli miarowe kroki oddalających się żołnierzy.
– Ja już idę – zawołał Jonasz po polsku i szybko podszedł do drzwi.
– Zaczekajcie, towarzyszu, umówimy się o jutrzejszą schadzkę – wstrzymał go gospodarz.
– Dobrze, tylko prędko… Oni mogą wrócić, i co będzie?
Narada trwała dość krótko. Jonasz pierwszy zniknął za drzwiami, a gdy się żegnali, rzekł Procz zadowolony:
– Na razie udało się… I to dobre.