- W empik go
Na wysokim niebie - ebook
Na wysokim niebie - ebook
Pamiętacie, jak w dzieciństwie wasza matka chciała trzymać was blisko siebie, zachowując się przy tym, jak kwoka? Przypominacie sobie chwile, gdy wasz ojciec chciał wiedzieć o was wszystko, a wy tak bardzo pragnęliście swobody i prywatności?
Poznajcie zatem Anię, dziewczynkę z "wolnego chowu", zmuszoną do uwicia własnego gniazda z książek, fantazji i trudów młodzieńczej codzienności. Czy życie wolne od nakazów i rodzicielskich uwag niesie ze sobą same przyjemności? Historia Ani stanowi wzruszającą odpowiedź na to pytanie, będącą jednocześnie opowiadaniem o zmaganiu się młodej osoby z wielką samotnością, problemami ludzi dorosłych, o odkrywaniu przyjaźni i znaczeniu autorytetów.
Powieść "Na wysokim niebie", to nie tylko historia pełna pasji i emocji, to także propozycja dla tych, którzy chcieliby oderwać się od ziemi i poszybować w stronę słońca zwanego nadzieją.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-82-4 |
Rozmiar pliku: | 932 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, dlaczego. Regularne sięganie po mydło i wodę stanowiło dla mnie czynność poniekąd zbędną. W naszym przytłaczającym, szarym domu, gdzie atmosfera wydawała się zawsze gęsta i mało przyjazna, dbanie o higienę, dbanie o samego siebie było zajęciem męczącym. Wiele można zwalić na biedę, stałą lokatorkę czterech ścian, w których spędziłam całe dzieciństwo i wiek dojrzewania. Bieda była wgryziona w moją skórę jak ten brud, który stał się moim drugim ja.
Dziecko grube i śmierdzące nie powinno się w ogóle rodzić. Nie będzie w stanie przetrwać lat młodzieńczych. Tak jak mały żółw, który ginie, zanim dotrze do brzegu oceanu. Po prostu jego szanse są znikome i w sumie nikt mu nie współczuje. A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. Zapach szkolnych korytarzy i smak upokorzenia. Skąd się biorą frustraci, samobójcy, może nawet mordercy? To najpewniej właśnie otyłe dzieci z podstawówki, które już na zawsze w niej pozostaną.
Życie nie jest łatwe, powiadają filozofowie bez dyplomu. Cóż, tą prawdą wybrukowana jest droga przez mękę. Jednak ludzki organizm i umysł potrafi znieść wiele. Granice stale się przesuwają, co tylko pogłębia poczucie nienawiści do samego siebie. Kiedy już myślisz, że dłużej nie wytrzymasz i może w końcu będziesz miał siłę, aby ze sobą skończyć, okazuje się, że jednak możesz iść dalej. Łykasz to, co podsuwa ci los, i po prostu brniesz przez bagno, aż do kolejnej bramy postojowej, przez którą i tak przejdziesz. Jeśli sięgnąć pamięcią do zacnej literatury, przypomina się stwierdzenie o syzyfowej pracy. W pewnym sensie zawsze byłam Syzyfem, wtaczałam swój głaz na górę cierpienia, by za chwilę znów spaść na samo dno. I tak w kółko.
Jako dziecko nie miałam aż tak głębokich przemyśleń. Byłam sam na sam z moimi demonami, które objawiały się i w szkole, i w domu. Nie można stwierdzić jednoznacznie, gdzie było gorzej. Szkoła zupełnie mnie przytłaczała, odzierała z godności, a dom nie dawał poczucia schronienia, nie był wymarzonym azylem.
Czy to już dramat? Patologia? A może użalanie się nad sobą…? Przecież każde dziecko w szkole miało ciężko i musiało się zmierzyć z rówieśnikami.
Bzdura. Co za cholerna bzdura! Tak mówi tylko ktoś, kto zaliczał się do klasowych gwiazd. Tych pięknych, pożądanych dziewcząt, które mogły wybierać, z kim chcą siedzieć w ławce i z kim będą bawić się na przerwie. Tacy jak ja byli dla nich po prostu niewidzialni. Dziewczyny podziwiane i wpływowe nie zniżały się do tego, aby komuś dopiec, im wystarczało wszechobecne uwielbienie ze strony kolegów i nauczycieli. Aura ignorancji i pogardy, jaką roztaczały wokół siebie, była i tak przytłaczająca.
Kiedy dzisiaj analizuję tamtą sytuację, dochodzę do wniosku, że mogło być gorzej. Mimo wszystko. Przecież wtedy nie było Facebooka, telefonów komórkowych i komputerów. W naszej małej mieścinie, liczącej sobie raptem cztery tysiące mieszkańców, elektronika ograniczała się póki co jedynie do telefonów stacjonarnych. Rodzice planowali kupno komputerów, ale dopiero w gimnazjum. Pojęcie Internetu było zaledwie zasłyszanym hasłem, które dla większości uczniów szkoły nic nie znaczyło. Zdarzały się za to konfrontacje twarzą w twarz, w obrębie pewnej grupy osób. A do tego można się było nawet przyzwyczaić, jeżeli znało się odpowiednie techniki, szlifowane przez długie lata.
•
Dzieci. Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje – żadnego zakłamania i obłudy. Wszystkie demony są na wierzchu, odkryte aż do momentu, kiedy pojawia się przekonanie, że warto założyć maskę. Cała naturalność dzieci opiera się jedynie na tym, że potrafią wprost ubliżać i bez cienia wstydu upokarzać innych. Czy zdają sobie sprawę, że zadają ból? Śmiem twierdzić, że tak, ale to nie ma znaczenia. Piętno i tak pozostanie, czasem uśpione, a czasem żywe i widoczne gołym okiem. Niekiedy znaczące całe dorosłe życie…
•
Moje piekło jako cuchnącego obywatela klasy B dopiero się rozpoczynało. Początkowo rówieśnicy nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Siedziałam sobie samotnie w ostatniej ławce, ze zgarbionymi ramionami i twarzą zakrytą zeszytem w linie. Nauczycielka już pierwszego dnia podeszła do mnie, prosząc, aby rodzic przyszedł do szkoły. No tak, chciała wyjaśnić, dlaczego śmierdzę i nie mam skompletowanych podręczników. Klasa spoglądała na mnie jak na egzotyczne zwierzę, z mieszanką obrzydzenia i ciekawości.
Mama nigdy się nie pojawiła u wychowawczyni, a ta postanowiła ignorować mój stan. W szkole byłam każdego dnia, więc nie mogła mi zarzucić niczego złego. Oczywiście poza smrodem i brakiem przyborów szkolnych. Istniałam, czy tego chciano, czy nie, więc moja obecność stała się czymś normalnym, choć równocześnie bardzo uciążliwym. Przynajmniej dla ciała pedagogicznego.
I tak trwałam, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Przepychana i popychana, dotarłam z trudem do piątej klasy szkoły podstawowej, mając już wówczas wyrobiony system na to, aby przetrwać. Przeczołgać się jakoś i móc egzystować, doznając możliwie jak najmniejszego uszczerbku.
•
Nie jeździłam na żadne wycieczki szkolne, nie dokładałam się do prezentu na dzień nauczyciela, nie kupowałam upominku na mikołajki. Nie miałam pieniędzy i było to sprawą oczywistą. Tak więc pewnego dnia nie zdziwiłam się aż tak bardzo, kiedy nasza wychowawczyni, pani Koźmińska, wezwała mnie po lekcji do siebie. Przy jej biurku stał niejaki Robert Mikulski z poważną, nieco zatroskaną miną. Nogi się pode mną ugięły, bo wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego.
– Aniu – powiedziała nieco gniewnie – Robert mówi, że z plecaka zniknęło mu siedem złotych. Podobno widział, jak je bierzesz. Czy to prawda…?
Stanęłam ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam złodziejką, choć nieraz mnie bardzo kusiło, by nią zostać.
– To nie ja, proszę pani – wybąkałam. A mówiłam wtedy nieskładnie, jąkałam się w stresujących sytuacjach. Moja dykcja wołała o pomstę do nieba.
– Ja widziałem! – odezwał się Robert, patrząc wprost na mnie.
Nastąpiła chwila krępującej ciszy. W końcu przemówiła wychowawczyni:
– W takim razie sprawa poczeka do jutra, bo ja muszę teraz iść na dyżur. Aniu, przemyśl wszystko. Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. – Po tych słowach pani Koźmińska wyszła z klasy, a za nią podążył Robert, by opowiedzieć kolegom, na jaki fajny pomysł wpadł przed chwilą.
Udałam się do domu, a w głowie brzmiały mi słowa: „Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz”. A więc wyrok już zapadł, pozostawało przejść swoją drogę krzyżową, prosto na Golgotę.
‹›Rozdział 2
Jako uczennica szkoły podstawowej żyjąca na tak zwanym marginesie nie miałam bladego pojęcia o wartości pieniądza. Nawet w piątej klasie, do której wówczas uczęszczałam, kwota siedmiu złotych wydawała mi się horrendalna. Nie wiedziałam, ile rzeczy można za to kupić, ale byłam pewna, że dużo. Inaczej chyba nie byłoby z tego takiej sprawy…?
To wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy większość dzieci otrzymywała już kieszonkowe od rodziców na drobne wydatki. Owe pieniądze każdego dnia były radośnie wydawane na chipsy, batoniki i oranżadę w butelkach. Dawało to poczucie słodkiej niezależności.
Ja, rzecz jasna, nie miałam pieniędzy. Jedzenie zabierałam z domu i ono musiało wystarczać. Oczywiście, że zazdrościłam innym, ale z dumą godziłam się na wszystko, co przynosił mi los. Szkoda, że Robert Mikulski postanowił zburzyć mój spokój.
•
Warto poświęcić Robertowi kilka słów, bo to postać, która w kolejnych latach odegrała w moim życiu znaczącą rolę.
Dzieci w szkole można podzielić na różne kategorie, czasem przenikające się wzajemnie. Istniały więc grupy bogatych i biednych. Bogaci najczęściej byli wpływowi. Funkcjonowały grupy chorowitych i nieśmiałych, a także przywódców stada. Samce alfa mogły być niebezpieczne. Na końcu ustawiała się grupa przeciętniaków – tych nie pamięta się zazwyczaj za dobrze, bo w ciągu wielu lat nie zdołali niczym się wyróżnić. Niby bezpieczni, niby neutralni – ostatecznie wpadają w otchłań niepamięci…
Robert Mikulski był równocześnie bogaty, wpływowy i wyrastał na przywódcę, który przecierał szlaki oraz wyznaczał trasę dla swojej watahy. Za nim podążali wszyscy chłopcy w klasie, dając mu mocne oparcie.
Od pierwszej klasy szkoły podstawowej Robert był również moim katem. Najpierw jedynie słownym, ale z roku na rok jego działania stawały się coraz śmielsze i bardziej odczuwalne, także na moim ciele. Nie ma to jak popchnąć raz czy dwa klasowego śmierdziela. A już najlepiej, jeżeli przez przypadek się potknie lub wpadnie na ścianę. To jak rzut za trzy: powód do dumy i namacalny dowód, że jest się samcem alfa.
Robert nie przebierał w środkach. Był agresywny, ale lubił także błyszczeć. To z jego żartów śmiała się cała klasa, to on był najlepiej ubrany, to on był najlepszym sportowcem, to on… mógł chyba wszystko. Kto mu się nie podporządkował, musiał liczyć się z karą. Kto popełnił błąd, musiał za niego zapłacić. System szkolny ma strukturę mafii, dosyć rozbudowaną, ale opartą na prawach krwi, szacunku i ściśle określonego kodeksu postępowania. Robert, jako najprawdziwszy herszt, był także przebiegły, potrafił planować i przewidywać. To czyniło z niego wybitnego łowcę, który zawsze dosięgał swej zwierzyny. Tak się składało, że to ja stanowiłam jego ulubiony cel. Wiele razy bawił się ze mną, pozwalając mi uciekać, biec przed siebie, by ostatecznie mnie dopaść i osaczyć. Nie, nie byłam jak gazela, wystarczająco zwinna i szybka, aby umknąć. Byłam ciężka i niezgrabna, jak byk na arenie, który miota się, krwawiąc, aż w końcu pada, zupełnie osłabiony.
Kiedy więc zostałam oskarżona o kradzież, zrozumiałam, że polowanie weszło na wyższy poziom. Wataha znudziła się zwykłym przedstawieniem, potrzebowała lepszego widowiska, w które można zaangażować także nauczycieli – niczego nieświadomych i jak zawsze zamkniętych na oczywisty problem.
•
Następnego dnia po rozmowie z Koźmińską, w trakcie tak zwanej godziny wychowawczej, nauczycielka poprosiła mnie, szanownego Roberta oraz trójkę klasową na korytarz. Przewodniczący, zastępca przewodniczącego i skarbnik wbili we mnie spojrzenia, przysłuchując się wywodowi wychowawczyni.
– Aniu, będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. Dlaczego ukradłaś te pieniądze? Powiedz teraz – zaczęła niecierpliwym tonem, bo chciała tę sprawę jak najszybciej zamknąć.
– To nie ja – odpowiedziałam, nie patrząc na nią, ale na posadzkę. W ustach miałam sucho. Nie potrafiłam podnieść głowy i spojrzeć nikomu w oczy. Pani Koźmińska nie była złą nauczycielką, ale za to fatalnym pedagogiem. Nie miała pojęcia o psychologii dziecka, dlatego nic jej nie powstrzymało przed stosowaniem obranej taktyki.
– Aniu – podjęła z cieniem groźby w głosie – jeżeli się nie przyznasz, będę zmuszona wezwać policję – oznajmiła.
Policję?! Poczułam, jak nogi wrastają mi w ziemię. W wyobraźni widziałam już błysk policyjnego koguta oraz salę sądową. Słyszałam w uszach wyrok i śmiech Roberta. Ta wizja przetoczyła się przez moją głowę z szybkością rozpędzonego pociągu. W tym momencie korytarzem przeszła pani od techniki. Nie za bardzo ją lubiłam.
– A co to za zgromadzenie? – wyskrzeczała.
– Ania ukradła koledze siedem złotych. Właśnie mam zamiar wezwać policję – odpowiedziała poważnym tonem wychowawczyni, a ja poczułam falę gorąca, uderzającą mi do głowy. Koźmińska podeszła na chwilę do koleżanki, zostawiając mnie samą w asyście rówieśników. Zapadła krępująca cisza, którą przerwał przewodniczący.
– Ty, słuchaj, ty się lepiej przyznaj, bo jak cię wsadzą, to nawet szkoły nie skończysz.
– Ale ja…
– Nawet jak nie ukradłaś, to się przyznaj. Mówię ci.
Gorączkowo myślałam nad jego słowami. Miał rację. Mogli mnie wsadzić, a przecież nikt nie będzie mi wierzył. Robert miał zamiar zeznawać przeciwko mnie, a on ładnie pachniał i miał markowe ubrania. Decyzja mogła więc być tylko jedna.
Kiedy Koźmińska podeszła do nas ponownie, wiedziałam już, co muszę zrobić.
– Więc jak, Aniu, przyznasz się w końcu?
– Tak – wyszeptałam, a z oczu natychmiast popłynęły mi łzy.
– A dlaczego to zrobiłaś? – Koźmińska była niewzruszona.
– Bo… – Szukałam w głowie pomysłu. To był początek grudnia, więc szybko znalazłam rozwiązanie. – Bo chciałam coś mamie kupić na święta.
– Aniu, tak się nie robi. Niech się mama stawi jutro w szkole. Koniecznie! A teraz marsz do klasy. – Wychowawczyni otworzyła drzwi i tym samym zakończyła swoje genialne wystąpienie, zwieńczone niewątpliwie sukcesem.
•
Od tego momentu stałam się klasową złodziejką. Za plecami słyszałam wyzwiska jeszcze gorsze od tych, którymi raczono mnie wcześniej. W szkolnej szatni z kieszeni kurtek znikały drobniaki i inne drobiazgi. Tak więc udręka nie miała końca, choć tym razem nikt nie zgłosił oficjalnie mojej kandydatury do zaszczytnego miana złodzieja z szatni.
•
Moja mama oczywiście nie zjawiła się w szkole. Nauczycielka z kolei szybko zrezygnowała z kolejnych prób zresocjalizowania mnie, każąc mi jednak oddać pieniądze. Nieco inną drogę wybrał Robert Mikulski, którego podłość i bezczelność nie znały granic.
Pewnego dnia, kiedy próbowałam w domu odrabiać lekcje (nigdy nie udała mi się ta sztuka), usłyszałam dzwonek. W drzwiach stał nie kto inny jak właśnie Robert wraz z klasową koleżanką Żanetą, która żywiła do mnie wyjątkowo zajadłą nienawiść. Słowem: dwie jaśniejące gwiazdy szkoły w moich skromnych progach.
– Kiedy oddasz mi kasę? – zapytał buntowniczo, unosząc wysoko głowę.
– Na razie nie mam. Odwal się ode mnie. – Bardzo się starałam, aby moje słowa zabrzmiały dziarsko.
– Tak? A mamusia już wie? – uniósł drwiąco głos. – Hej! Psze paaaaani! Pani córka ukradła mi kasę, kiedy odda?! – wrzasnął w przestrzeń pogrążonego w mroku korytarza.
– Ania, co tam się dzieje? – usłyszałam stłumiony głos matki.
– Spierdalaj stąd i nie wracaj! – warknęłam i zamknęłam tej przedziwnej parze drzwi przed nosem. Dyszałam ciężko, bo tak poważne naruszenie mojej „prywatności” było dla mnie szokiem. Zrozumiałam wtedy, że szkolne prześladowania mogą sięgnąć o wiele dalej, niż początkowo myślałam. Mogły zburzyć nawet tajemny świat, który pieczołowicie zbudowałam we własnej głowie.
‹›Rozdział 3
Moja matka była otyłą kobietą, o słabym sercu, po dwóch zawałach. Otrzymywała żenująco małą rentę. Żyła trochę we własnym świecie. Nawet nie trochę: bardzo. Pewne rzeczy robiła mechanicznie. Jej uwaga skupiała się na moich dwóch braciach, którzy chodzili do przedszkola. Musiała ich tam zaprowadzić, odebrać, dać im coś do jedzenia. Wszystkie te czynności wykonywała z pewnym ociąganiem, zaniedbując większą część obowiązków domowych. Mnie natomiast zostawiała zupełnie wolną rękę. Mogłam się nie myć (co też czyniłam), nie chodzić do szkoły, a może nawet wpaść w złe towarzystwo. Sama musiałam trzymać się w ryzach, choć wychodziło mi to kiepsko. Matka poza wykonywaniem podstawowych czynności spędzała większość czasu, gapiąc się w nasz stary, okropny telewizor, który nie miał nawet pilota. Kanały trzeba było zmieniać ręcznie. Cud, że w ogóle działał.
•
Kiedy stałam się dorosłą kobietą, świadomą swojej przeszłości, zapragnęłam dowiedzieć się czegoś więcej na temat matki, która – tak jak cała moja rodzina – pozostawała dla mnie raczej obcym człowiekiem. Dopytywałam, gdzie mogłam, ale i tak są to raczej strzępki informacji.
Matka pochodziła z ubogiej rodziny – myślę, że bardzo podobnej do naszej. Babcia, której nie znałam, była osobą dosyć chłodną, zdystansowaną. Znalazła pracę w sklepie spożywczym za marną pensję. Dziadek z kolei pracował ciężko w fabryce, na linii produkcyjnej, nie mam jednak pojęcia, co konkretnie robił. Co ciekawe – był po studiach. Ukończył bodajże filozofię, ale w małym miasteczku po takim kierunku nie miał szans na żadne sensowne zatrudnienie i ostatecznie zajął się pracą fizyczną. To zapewne stało się przyczyną silnej frustracji, która zaowocowała późniejszymi wydarzeniami.
Moją matkę od samego początku cechowała chorobliwa nieśmiałość. Problem potęgował fakt, że nie była ani ładna, ani zgrabna, więc domyślam się, że w szkole doświadczała takich samych problemów, jak ja. W każdym razie jako dziewczynka mało się odzywała, była apatyczna, miała problemy z nauką. Jedyną osobą, której udawało się wyrwać ją z tego dziwacznego letargu, był jej własny ojciec. Przy nim matka potrafiła się uśmiechnąć i na czymś skupić przez dłuższą chwilę. Jego poczucie humoru i energia sprawiały, że na jakiś czas wychodziła ze swej skorupy.
Zastanawiam się czasem ze zdumieniem, jak wiele czynników z przeszłości kształtuje pośrednio nasz los. Gdyby moja matka przebywała ze swoim ojcem często i chłonęła jego osobowość, być może i ja miałabym inne dzieciństwo. Albo w ogóle by mnie nie było…? W każdym razie los chciał inaczej.
Dziadek był prostym człowiekiem, ale wyróżniającym się z tłumu. W końcu odszedł do innej kobiety. Po ślubie z nią wyjechał za granicę i stracił kontakt z byłą żoną i córką. To bardzo wiele zmieniło. Babcia, wówczas kobieta w kwiecie wieku, z chłodnej i zdystansowanej stała się zgorzkniała i pełna niechęci. Swoje dziecko, ślamazarne i oderwane od rzeczywistości, traktowała zazwyczaj z góry. To był idealny obiekt na wyładowanie frustracji i gniewu, który wylewał się z tej kobiety falami. Czasem potrafiła zbić moją matkę na kwaśne jabłko, rzucać w nią przedmiotami czy po prostu wrzeszczeć, ile sił w płucach, że ma jej zejść z oczu.
W ich domu panowała bieda. Porzucona żona i średnio dobra matka stała się na dodatek osobą bezrobotną, a jedynym źródłem utrzymania były alimenty, przysyłane regularnie przez dziadka. Te niewielkie pieniądze ledwo starczały na chleb. Kiedy więc mama ukończyła szkołę podstawową, musiała iść do pracy. Pomagała w sklepie, zaraz po lekcjach w zawodówce. Nie była dobrym pracownikiem. Wszystko musiano jej dwa razy powtarzać, często coś wypadało jej z rąk, a czasem po prostu odpływała myślami tak daleko, że kierownik sklepu kilka razy z rzędu przywoływał ją do porządku.
Ciekawi mnie, jak psycholog zdiagnozowałby jej przypadłość. Ludzie uważali, że jest opóźniona umysłowo. Tak mówili wszyscy, którzy mieli nad nią władzę. Myślę, że moja matka była osobą straconą dla świata, chronicznie pogrążoną w depresji, której nikt nigdy nawet nie chciał leczyć.
Babcia była ogniwem zapalnym, miała wyniszczający wpływ na życie córki. Matka nie potrafiła jednak zrobić nic, aby odmienić swój los. Okazała się na to po prostu za słaba. Właściwie jedynym samodzielnym krokiem, jaki podjęła, był ślub z moim ojcem. Wiem, że poznali się właśnie w sklepie, gdzie on także dorabiał. Dla mamy ślub oznaczał wyprowadzkę z domu, dla taty również, i to musiało ich zmotywować do podjęcia decyzji. Nie dostrzegam w tym akcie ani cienia romantyzmu. Myślę, że po prostu byli ludźmi, którzy spotkali się i postanowili związać swe losy, aby uciec od problemów. Na ich miejsce weszły inne, ale to naturalna kolej rzeczy.
Mama szybko zaszła w ciążę. I tak się zaczęło życie, w którym pojawiłam się ja. Po urodzeniu mnie matka praktycznie nie wychodziła z domu, podupadła na zdrowiu. Wykonywała mechanicznie różne czynności, z trudem łapiąc kontakt z rzeczywistością.
Kilka miesięcy po urodzeniu młodszego z moich braci przeszła zawał. Jak się okazało – od zawsze miała problemy z sercem. Była otyłą kobietą, która zamykała się w czterech ścianach, więc choroba w końcu stała się realną groźbą. Po tym zdarzeniu przyznano jej niewielką rentę, przedłużaną co jakiś czas. Stanowiła ona jedyny regularny dochód w naszej rodzinie.
Mój ojciec z kolei był wysokim, chudym facetem, wiecznie z papierosem w ustach. Nie miał stałej pracy, imał się przeróżnych robót dorywczych, przynosząc do domu psie pieniądze.
Doprawdy, nigdy nie było nas na nic stać. Ubrania, kupowane na wagę w lumpeksach, musiały wystarczać na dosyć długo. Rzadko jadaliśmy mięso, o wiele częściej podroby, mielonkę i wszelkie inne substytuty prawdziwego, smacznego jedzenia. Mimo to nie chodziliśmy głodni. Jedzenie zawsze było dostępne, co z tego, że podłe. Zresztą, nie myślę o tym aspekcie w negatywny sposób. Są ludzie, którzy nie mają nawet suchej kromki chleba. Dlaczego więc miałabym gardzić mielonką tyrolską z musztardą? Życie uczy pokory, uczy doceniać rzeczy małe, ale kluczowe.
Ojciec bywał agresywny. Jeżeli czymś go rozjuszyliśmy, dostawaliśmy baty, ale nie powtarzało się to zbyt często. Poza tym po powrocie ze swoich zajęć siedział z matką i oglądał teleturnieje.
Trzeba jednak przyznać, że on także nie miał za sobą łatwej przeszłości. Dziadek pił na umór, więc w domu nie było spokoju. Królowała za to bieda, wieczne problemy i awantury. Kiepski wzorzec dla młodego chłopaka. Beznadziejność wyzierała z każdego kąta domu. Zapewne to sprawiło, że mój ojciec nie potrafił uporządkować pewnych spraw. Nie skończył szkoły zawodowej, nie był zdolny do tego, aby choć uczęszczać na lekcje. Pracy także nie potrafił znaleźć. Jeżeli się gdzieś zatrudniał – zazwyczaj na czarno – zajęcie albo szybko tracił, albo rzucał. W gronie kolegów bywał mocny w gębie. Dużo gadał, mało robił.
Początkowo mieszkał z moją matką w dosyć obskurnym mieszkaniu, wynajętym za marne grosze, ale tak się złożyło, że jego rodzice zmarli dosyć wcześnie. Dziadek w końcu się zapił – jego wątroba nie wytrzymała. Babcia z kolei chorowała na nowotwór i zmarła niedługo po mężu. Nie wiem, jak tata przyjął ich odejście, ale na pewno zyskał dzięki temu dom.
•
Śledząc losy tych ludzi, tragiczne, beznadziejne i w sumie z góry skazujące ich na porażkę, myślę sobie, że i tak mogłam gorzej skończyć. We wspomnieniach, po latach, nie winię rodziców za dom, jakiego nie stworzyli. Nikt ich tego nie nauczył, więc skąd mieli wziąć wzorce i siłę do działania? Tak to interpretuję i mogę pogodzić się z wieloma rzeczami. Dzięki temu mam świadomość, że ich obojętność nie wynikała z nienawiści. Była czymś, co wypływało z ich przeszłości, z ich własnych rodzinnych gniazd, które były ułomne i pozbawione uczuć.
•
Jak wspominałam, mieszkaliśmy w domu po dziadkach, ojciec się w nim wychował. Budynek był dosyć duży, co miało swoje plusy i minusy. Plusem było to, że na piętrze miałam swój pokój, w którym mogłam się zaszyć. Dom nie dawał mi poczucia bezpieczeństwa, ale przynajmniej stanowił miejsce odosobnienia. Minus stanowił fakt, że wydawał się wiecznie brudny (ciężko było posprzątać dokładnie parter i piętro), a w zimie panowała w nim szokująco niska temperatura, bo na węgiel zawsze brakowało pieniędzy. Być może dlatego chodziłam regularnie do szkoły: przynajmniej nie marzłam na kość.
W domu nigdy nie panowała serdeczna atmosfera. Matka żyła w swoim świecie, ojciec tylko coś burczał, moi bracia robili, co chcieli. To było miejsce raczej przygnębiające, choć może powinnam się cieszyć, że w ogóle istniało…
Cztery ściany, w których uwiłam swoje własne gniazdo, aby móc z niego wyskoczyć i szybować po wysokim niebie. Budynek, który przygarniał mnie na noc, gdzie mogłam się skulić, odpłynąć, udać, że mnie nie ma dla świata. Powierzchnia kilkuset metrów kwadratowych, w której żyłam, obok nieznanych mi ludzi. A jednak po latach wciąż nazywam ją domem, domem rodzinnym.
•
W dzieciństwie najbardziej na świecie ceniłam wszystko to, co było za darmo. Prawdziwym objawieniem dla mnie stała się więc biblioteka. Wspaniałe miejsce, do którego uciekałam kilka razy w tygodniu, starając się nie nadużywać gościnności pań bibliotekarek.
Dwie pracujące tam kobiety miały co do mnie mieszane uczucia. Na pewno nie podobał im się mój zapach. Z drugiej strony, zdumiewał je mój niespożyty apetyt na czytanie. Pochłaniałam lektury całymi stosami. Musiały nawet zwiększyć limit książek na moim koncie, bo trzy zdecydowanie nie wystarczały mi na dłuższe weekendy.
Lubiłam chodzić do biblioteki z jeszcze jednego powodu. Dyrektorka, pani Sabina, była chyba jedyną osobą na ziemi, które odnosiła się do mnie ze szczerą sympatią. Mój smród i stare ubrania zdawały się jej nie przeszkadzać. Zawsze, kiedy akurat miała dyżur, zapraszała mnie na herbatę owocową i rozmawiała o przeczytanych książkach, szkole i różnych życiowych sprawach. Uwielbiałam te nasze pogawędki. Czułam się ważna, wiedziałam też, że mogę zapytać o wszystko. To właśnie pani Sabina pomogła mi później uporać się z pierwszą miesiączką i innymi problemami, na które moja matka nie była w stanie mnie przygotować.
Pani Sabina podsuwała mi ciekawe książki. Kazała przeczytać Chatę wuja Toma, Pollyannę i Anię z Zielonego Wzgórza. Każda z poleconych przez nią książek zabierała mnie w całkiem nowy świat. Czasem cudowny, czasem przerażający, ale zawsze zupełnie inny od mojego.
Dyrektorka biblioteki zdawała sobie sprawę, że fatalnie się uczę i że nauczyciele z trudem przepychają mnie z klasy do klasy, jak zgniłe jajo, które nie może zawadzać dłużej, niż to konieczne. Nie starała się mnie na siłę zmieniać, a jedynie wskazywała kolejne lektury, kształtując we mnie najprawdziwszą miłość do literatury. Wiedziała, że wcześniej czy później wyda to plon, że wystarczy odrobina cierpliwości, której jej nie brakowało.
•
Do domu znosiłam tony książek, nie tylko młodzieżowych. Ponieważ telewizor był dla mnie praktycznie niedostępny, zamykałam się w pokoju na długie godziny i całkowicie zatracałam w fantastycznych krainach, pełnych magii i czarów. To był mój sprawdzony sposób na przetrwanie. Żaden psycholog ani pedagog nie zdołał zapewnić mi tak szczelnej ochrony, jak postacie z książek, towarzyszące mi w każdej chwili. Umiejętność czytania, która była przecież darmowa, uważałam za najdoskonalszy wynalazek na świecie. Książki stały się czymś o wiele lepszym niż filmy. Zupełnie odcinały mnie od rzeczywistości. Pamiętam, jak wielkim odkryciem był dla mnie Harry Potter. Świat wykreowany przez autorkę, odtworzony z tak wielką pieczołowitością, dawał mi złudną wiarę, że gdzieś tam istnieje może inny wymiar, w którym ja również mogłabym być kimś innym. Marzyłam w snach, że także do moich drzwi zapuka olbrzym i oświadczy, że jednak należę do szkoły magii i czarodziejstwa, do której powinnam się niezwłocznie udać. Chciałam mieć wiernych przyjaciół i móc dokonywać cudów za pomocą różdżki.
Książki były moim jedynym azylem już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Niestety, wiedza wyniesiona z setek przeczytanych powieści nie przekładała się w żadnym stopniu na oceny w szkole. Zaniedbywałam naukę totalnie, brzydziłam się nią, bo ona w żaden sposób nie pozwalała mi oderwać umysłu od przyziemnych spraw. Nużyły mnie przedmioty ścisłe i głupia historia, ja pragnęłam wyrazistych bohaterów i wspaniałej akcji. Tylko na to miałam miejsce w głowie i nie mogłam zaprzepaścić tej ostatniej deski ratunku, pozwalającej mi uchronić się przed apatią.
‹›Rozdział 4
Kiedy zamknęłam drzwi za Robertem i Żanetą, minęłam wynędzniały salon, gdzie siedzieli rodzice, i udałam się do pokoju z mocnym postanowieniem, że szybko zniknę w świecie o wiele przyjemniejszym niż ten, w którym musiałam przebywać na co dzień.
Moje przygnębienie potęgowała myśl, że mieliśmy dopiero początek grudnia, a więc chłodnego okresu, podczas którego nie mogłam do końca cieszyć się wolnością. Niełatwo było tak po prostu spędzać czas na zewnątrz, kiedy temperatura spadała poniżej zera. A czasem lubiłam wyrwać się z czterech ścian i poczytać w miejscach, które udało mi się wynaleźć w pobliskim parku. To były specjalne zakątki, bardzo rzadko uczęszczane, gdzie otaczał mnie błogi spokój. W wakacje potrafiłam spędzić tam cały dzień, zapominając zupełnie o upływie czasu. Dopiero głód przypominał mi o powrocie do domu, w którym raczej nikt nie martwił się moją nieobecnością.
Moim ulubionym miejscem była wnęka pod starym drzewem, tworząca coś w rodzaju przytulnej nory. W lecie nie docierały tam upalne promienie słoneczne, zaś na wiosnę miejsce było osłonięte od wiatru. Niestety – w grudniu nie mogłam pozwolić sobie na wycieczkę w ukochane miejsce.
•
Wchodząc po schodach na górę, martwiłam się również zbliżającymi się świętami. Szczerze nie znosiłam tego okresu, w którym wszyscy wydawali się podekscytowani i szczęśliwi. W naszym domu była to prawdziwa katorga.
Matka, wyrwana…
.
.
.
(fragment)