Na zawsze w lodzie Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina - ebook
Na zawsze w lodzie Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina - ebook
Kiedy arktyczna przygoda zamienia się w koszmar…
Na zawsze w lodzie to pełna dramatyzmu opowieść o zorganizowanej w 1845 roku brytyjskiej ekspedycji pod dowództwem sir Johna Franklina. Jej celem było odkrycie Przejścia Północno-Zachodniego, czyli morskiej drogi z Europy do Azji, wiodącej przez ekstremalnie niegościnny Ocean Arktyczny. Oba statki podróżników, Terror i Erebus, zniknęły bez śladu, a cała wyprawa zakończyła się gehenną i śmiercią wszystkich jej uczestników. W ślad za nimi ruszyły misje ratunkowe, a wiele lat później kolejne ekspedycje mające odkryć losy marynarzy.
Czy tylko niesprzyjająca pogoda i głód doprowadziły do tragedii? Każda z ówczesnych ekspedycji borykała się przecież z podobnymi problemami. Przeprowadzona w latach osiemdziesiątych XX wieku ekshumacja trzech członków załogi Franklina, których ciała przez 138 lat spoczywały w wiecznej zmarzlinie, rzuciła nowe światło na jedną z największych zagadek wypraw morskich. Odnalezienie kilka lat temu wraków obu statków również umożliwiło udzielenie odpowiedzi na wiele pytań.
Na zawsze w lodzie to trzymająca w napięciu historia biurokratycznej pychy, heroicznego męstwa, przerażającego kanibalizmu i możliwości ówczesnej nauki.
„Saga o Franklinie była relacją kryjącą w sobie zagadkę, historią pełną domysłów i przypuszczeń, zbiorem pogłosek, legendą, heroiczną przygodą i hagiografią narodu. W książce Na zawsze w lodzie staje się powieścią detektywistyczną, tym bardziej trzymającą w napięciu, że prawdziwą”.
Z przedmowy Margaret Atwood
„Książka jest opowieścią o jeszcze jednym przykładzie złamania przez przyrodę aroganckiej buty człowieka ukształtowanego przez niezachwianą wiarę w postęp. Najnowocześniejsze w owym czasie sposoby konserwowania żywności, na których w dużej mierze oparto plany ekspedycji, stały się jedną z przyczyn katastrofy. Jest to również świetna ilustracja wykorzystania otwartego, interdyscyplinarnego podejścia badawczego do rozwiązywania zagadek przeszłości”.
Prof. dr hab. Krzysztof Kubiak, politolog, historyk wojskowości (Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach)
„Mrożąca krew w żyłach opowieść (…), gwarantująca czytelnikom lekturę do późna w nocy”.
„Chicago Tribune”
Owen Beattie – professor emeritus Uniwersytetu Alberty. Jako antropolog sądowy prowadził wiele badań w Kanadzie i uczestniczył w akcjach humanitarnych oraz służących obronie praw człowieka w Rwandzie, Somalii i na Cyprze.
John Geiger – pisarz i dziennikarz, dyrektor generalny Królewskiego Kanadyjskiego Towarzystwa Geograficznego (Royal Canadian Geographical Society), Senior Fellow w Massey College Uniwersytetu Toronto, uhonorowany Medalem Polarnym. Prowadzi cykle wykładów między innymi dla The Explorers Club i The National Arts Club. Jego książki przetłumaczono na 14 języków. W Polsce ukazały się bestsellery: Ten, który zawsze jest z tobą, Ten trzeci oraz Na zawsze w lodzie. Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-233-7219-6 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wczesną historię europejskiej eksploracji Arktyki zdominowało jedno dążenie: poszukiwanie Przejścia Północno-Zachodniego. Ci, którzy naśladowali rdzennych mieszkańców tych regionów – na przykład handlarze futer, tacy jak Alexander Mackenzie i Samuel Hearne – dokonywali wspaniałych odkryć. Ci, którzy działali po swojemu – na przykład oficerowie marynarki wojennej traktujący poszukiwanie północnej drogi morskiej z Atlantyku na Ocean Spokojny jako rodzaj niebezpiecznego sportu, w którym groźnym żywiołom przeciwstawiano brytyjską brawurę i hart ducha – przypłacali to zazwyczaj straszną śmiercią.
Sir John Franklin podczas swoich pierwszych eksploracji bezkresnych, jałowych terenów dystryktu Keewatin widział, jak radzili sobie w tych surowych warunkach Inuici, nie zdołał jednak najwidoczniej wykorzystać zdobytej wiedzy podczas dowodzonej przez siebie feralnej wyprawy arktycznej w 1845 roku. Umarł na pokładzie okrętu Erebus w czerwcu 1847 roku. Wiele lat później szczątki członków jego załogi odnaleziono daleko na południu, gdzie zginęli podczas marszu będącego walką o przetrwanie. Wciąż pozostawały na nich skórzane rzemienie, ponieważ zmarli, ciągnąc dębowe sanie z żelaznymi płozami. Sanie ważyły ponad sto kilogramów, wykonano je w Manchesterze i znajdowała się na nich płaskodenna łódź, a w niej rzeczy osobiste oficerów, w tym srebrna zastawa, a nawet egzemplarz książki Pleban z Wakefieldu – jednej z najpopularniejszych powieści wiktoriańskiej Anglii. Nieszczęśnicy jakimś cudem zakładali, że dadzą radę wlec cały ten majdan przez kilkaset kilometrów pokrytych lodem pustkowi i dotrzeć w końcu do cywilizacji.
Ze stu dwudziestu dziewięciu członków załogi, którzy w 1845 roku wyruszyli z Franklinem, nie wrócił żywy ani jeden. Była to największa tragedia w historii wypraw arktycznych, a nieznany los ekspedycji nie dawał spokoju kilku pokoleniom Brytyjczyków. Dopiero dzięki badaniom tak kapitalnie opisanym w tej znakomitej książce poznaliśmy wreszcie prawdę. Na zawsze w lodzie to opowieść o tajemnicy i przygodzie, opis morskiej pracy śledczej i odkrywania kolejnych elementów układanki godny pióra wielkiego wiktoriańskiego mistrza intrygi kryminalnej sir Arthura Conana Doyle’a. Podobnie jak wiele innych tragedii, także ta zaczęła się od morza pychy i zaślepiającej ludzi ambicji.
Poszukiwania szlaku do Azji prowadzącego przez rejony arktyczne (Przejścia Północno-Zachodniego), zainicjowane za panowania królowej Elżbiety I przez Martina Frobishera, Williama Baffina, Johna Davisa i Henry’ego Hudsona, na początku dziewiętnastego wieku przeobraziły się w heroiczny zamysł, misję pojmowaną jako wybawienie i przeznaczenie narodu żeglarzy, który wbrew wszystkim przeciwnościom wyszedł zwycięsko z wojen napoleońskich. W czasach pokoju jedyną szansą awansu i kariery dla młodych oficerów marynarki wojennej, takich jak John Franklin, John Ross i William Edward Parry, były eksploracje nieznanych jeszcze terenów.
W 1818 roku brytyjska Admiralicja wysłała w rejon Arktyki dwie ekspedycje. Franklin ruszył na północ jako kapitan jednego z dwóch okrętów w wyprawie kierowanej przez Davida Buchana, który otrzymał niemożliwy do wykonania rozkaz przecięcia bieguna północnego i dotarcia do Morza Beauforta. Ross i Parry ruszyli na zachód i wpłynęli do Zatoki Baffina, a potem do Cieśniny Lancastera, czyli miejsca, w którym zaczyna się Przejście. Żeglowali dopóty, dopóki Ross nie dostrzegł na horyzoncie pasma górskiego (inni członkowie załogi nie potwierdzali tej obserwacji) i nakazał odwrót. Przez tę bezsensowną decyzję po powrocie do Anglii stał się przedmiotem drwin i musiał oddać dowództwo Parry’emu, który w 1819 roku ruszył tym samym kursem co rok wcześniej Ross, i dotarł aż do Cieśniny Melville’a, przekraczając południk wyznaczający sto dziesięć stopni długości zachodniej, co dawało mu prawo ubiegania się o nagrodę w wysokości pięciu tysięcy funtów – niezłej fortuny jak na owe czasy. Ponieważ był to okres krótkotrwałego cofnięcia się arktycznego lodu, który miał się nie powtórzyć przez najbliższe kilkadziesiąt lat, wszyscy nabrali złudnego przekonania, że zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Od otwartych wód Morza Beauforta oddzielała Parry’ego jedynie skuta lodem Cieśnina McClure’a. Powodzenie wyprawy uśpiło czujność kolejnych śmiałków nieświadomych tego, na co się porywają, a jego sukces miał ostatecznie zwabić w śmiertelną pułapkę setki żeglarzy.
Gdy Parry przygotowywał się w 1819 roku do zimowania w lodzie, Franklin wyruszył z Zatoki Hudsona na wyprawę lądową mającą zbadać linię brzegową Oceanu Arktycznego. Zanim mógł zrealizować swoje zamierzenie, musiał najpierw nauczyć się chodzić w śniegu, co było dla niego całkowicie nowym doświadczeniem. Dotarcie do ujścia rzeki Coppermine zajęło mu trzy lata. Stracił już wówczas sporo ludzi, a pozostali byli na granicy śmierci, niezdolni do dalszego marszu. Tylko jeden z nich, nie wiadomo czemu, z każdym dniem odzyskiwał siły. Okazało się, że zabił dwóch swoich towarzyszy, a zamarznięte zwłoki zakopał w śniegu. Codziennie odcinał z nich kawałek mięsa, dzięki czemu miał się całkiem dobrze, podczas gdy reszta, w tym Franklin, traciła energię z powodu głodu i zimna. Gdy prawda wyszła na jaw, na mężczyźnie w trybie przyspieszonym wykonano wyrok śmierci.
Pod koniec swojej drugiej polarnej ekspedycji w 1827 roku Frank-lin przebył, lądem i wodą, tysiące kilometrów, w wyniku czego powstała mapa północnej linii brzegowej całego kontynentu. Było to niebywałe osiągnięcie, za które po powrocie do Londynu miał otrzymać tytuł szlachecki. Będąc bohaterem narodowym, poznał i poślubił Jane Griffin, która przeszła do historii jako Lady Jane. Była to kobieta dumna i niestrudzona w działaniu, która związała swój los z jego losem.
Przez prawie dekadę Franklin był gubernatorem Tasmanii i gdy wrócił do Anglii, miał pięćdziesiąt dziewięć lat. Rząd brytyjski organizował właśnie pierwszą od siedmiu lat ekspedycję polarną w poszukiwaniu przejścia przez lody Północy. Mimo wieku Franklinowi udało się przekonać Admiralicję do tego, by to właśnie jemu powierzono dowództwo wyprawy, która miała się stać ukoronowaniem jego wszystkich dotychczasowych osiągnięć. Okręty Erebus i Terror* poddano gruntownej modernizacji i wyposażono w urządzenia przygotowane specjalnie na potrzeby ekspedycji, w tym silniki parowe napędzające śruby, które miały być po raz pierwszy użyte podczas eksploracji Arktyki. Na członków ekspedycji Franklin wybrał kwiat brytyjskiej marynarki wojennej. Przygotowania do wyprawy trwały trzy lata, a każdy ich etap, każda techniczna innowacja, każda godzina szkolenia zwiększały oczekiwania i miały być gwarancją powodzenia całego przedsięwzięcia.
19 maja 1845 roku wypływającą z Londynu ekspedycję żegnały tysiące ludzi stojących wzdłuż brzegów Tamizy. Franklin przygotował załogę na szybki rejs z wiatrem przez Atlantyk, a potem, zgodnie z rozkazem, miał dotrzeć do miejsca, do którego dotarł Parry, i odnieść sukces tam, gdzie Parry’emu się nie powiodło. Oba okręty dotarły bez przeszkód do Cieśniny Lancastera, ale ponieważ dalszą drogę przez Cieśninę Barrowa blokował lód, ekspedycja skierowała się na północ, zbadała Kanał Wellingtona, po czym wzdłuż brzegów Wyspy Cornwallisa wróciła na południe, by ostatecznie zarzucić kotwicę na zimę przy brzegach Wyspy Beecheya.
Z nadejściem wiosny szlak na zachód dalej blokował lód, więc okręty wzięły kurs na południe, na niezbadane jeszcze wody wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy Somerset. Gdy zbliżali się do Wyspy Króla Williama otoczonej z obu stron wolną od lodu wodą, Franklin podjął fatalną w skutkach decyzję i kazał żeglować na południe wzdłuż zachodniego brzegu wyspy, gdzie zostali uwięzieni w lodzie niecałe dwadzieścia kilometrów od brzegu. Nastała długa, surowa zima i unieruchomione okręty oddalały się coraz bardziej od lądu. Członkowie załogi zaczęli chorować na gruźlicę, szkorbut i ołowicę powodującą zaburzenia psychiczne. Połowa konserw okazała się nie do użytku. Osłabieni z powodu niedostatecznej ilości jedzenia, zatruci prowiantem, który im pozostał, ludzie zaczęli padać jak muchy.
Wiosną kilka grup uczestników ekspedycji udało się saniami na wyspę i okazało się, że gdyby Franklin zdecydował się obejść ją od wschodu, nie ugrzęźliby w lodzie i niewykluczone, że dotarliby na otwarte wody Morza Beauforta, osiągając w ten sposób upragniony cel wyprawy. Kiedy przybici tym odkryciem marynarze powrócili na okręty, dowiedzieli się, że ich dowódca umiera. Sir John Franklin odszedł 11 czerwca 1847 roku i szczęśliwie nie dożył tego, co nastąpiło później – nieopisanej gehenny swoich ludzi i ich ostatecznego upadku moralnego.
Gdy nadeszła trzecia zima, a z nią ciemności, ci, którzy jeszcze pozostali przy życiu, wciąż byli uwięzieni w lodzie około dwudziestu czterech kilometrów od brzegu. Ponieważ lód ściskał kadłuby okrętów jak imadło i mógł je zgnieść w każdej chwili, nie było innego rozwiązania, niż zejść na ląd, gdy tylko wróci słońce. Jedyną nadzieją była wędrówka na południe, przejście przez Wyspę Króla Williama, a potem przedostanie się przez Cieśninę Simpsona na kontynent, gdzie – jeśli udałoby im się znaleźć ujście rzeki Back – musieliby nadludzkim wysiłkiem pokonać ponad sto kilometrów w górę rzeki do najbliższej forpoczty cywilizacji.
Wyruszyli 22 kwietnia 1848 roku, stu pięciu wycieńczonych i chorych na szkorbut mężczyzn, każdy z przydziałem stu kilogramów ekwipunku, który należało ciągnąć za sobą przez czterysta kilometrów. Wlokąc się na południe, karawana półżywych ludzi znaczyła ślad wędrówki tym, co zostawiali po drodze: apteczkami, namiotami, oskardami, łopatami, kocami i ciałami. Kilku przetrwało ten marsz śmierci i zdołało przepłynąć cieśninę. Spośród nich jeden lub dwóch pokonało być może niewielki odcinek drogi w głąb lądu. Ale na końcu i tak wszyscy zginęli.
Nieznany los wyprawy Franklina nie dawał spokoju brytyjskiej Admiralicji i rządowi, pobudzając równocześnie uczucia całego narodu złączonego trudnym do opisania, mistycznym poczuciem patriotyzmu. Lady Franklin, która miała kontakty na dworze królewskim, bezwstydnie korzystając z pomocy prasy, robiła wszystko, co w ludzkiej mocy, by rozpalić emocje opinii publicznej. Postępując w ten sposób, zdołała przeobrazić narrację dotyczącą wyprawy z relacji o niesłychanej klęsce w epicką sagę o przetrwaniu i nadziei. Jej zawdzięczamy to, że największym osiągnięciem jej męża miało się stać jego zaginięcie, gdyż okazało się, że poszukiwanie Johna Franklina stanowiło początek najwspanialszego okresu eksploracji Arktyki.
W przeciągu dziesięciu lat, które upłynęły od jego śmierci, z Wielkiej Brytanii na północ wyruszyło, lekko licząc, czterdzieści większych ekspedycji; część z nich finansował rząd, co najmniej cztery opłaciła sama Lady Franklin. Sześć skierowało się drogą lądową ku północnym brzegom Kanady, większość podążała drogą morską: albo przez Cieśninę Beringa, licząc na to, że Franklinowi udało się jednak przedostać na Morze Beauforta, albo przez Cieśninę Lancastera, przemierzając drogę wyznaczoną jego ostatnim znanym kursem. Każda wyprawa wysyłała na rekonesans ludzi ciągnących sanie na odległość nawet bez mała pięciuset kilometrów od macierzystego statku. Z każdą kolejną ekspedycją coraz lepiej poznawano Arktykę, oznaczano szlaki morskie, zapełniano białe plamy na mapie.
W miarę upływu miesięcy, a potem lat, gdy zgasła nadzieja na odnalezienie żywych uczestników wyprawy, zaczęto obsesyjnie poszukiwać jakichkolwiek śladów, by poznać jej losy, a szczątki członków załogi zabrać ze sobą, by wyprawić zmarłym godny pogrzeb w ojczyźnie.
Począwszy od 1850 roku, wracające z Arktyki statki zaczęły przywozić do Wielkiej Brytanii różne przedmioty związane z tragicznie zakończoną ekspedycją: konserwy i busole, chronometr, skrawki płótna, kilka Biblii. Prezentowane na wystawie jako „Pozostałości po wyprawie Franklina” nabrały statusu nieomal relikwii.
Gdy po jakimś czasie zawężono obszar poszukiwań, brytyjską opinię publiczną wprawiły w szok i niedowierzanie nowe, niepokojące informacje. W 1853 roku John Rae, posuwając się lądem z południa na północ w poszukiwaniu śladów po ekspedycji, spotkał Inuitów, którzy opowiedzieli mu, że zimą 1849 roku natknęli się na czterdziestu białych mężczyzn ciągnących sanie. Nie mieli co jeść, więc Inuici, w zamian za kilka kawałków metalu, oddali im młodą fokę. Trochę później tej samej zimy natknęli się na kontynencie na zwłoki trzydziestu ludzi, a na pobliskiej wyspie, niedaleko ujścia wielkiej rzeki, na ciała kolejnych pięciu. Zdobywszy te informacje, Rae powrócił do Anglii i otrzymał nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy funtów ufundowaną przez brytyjski parlament dla pierwszej osoby, która rozwiąże tajemnicę wyprawy Franklina. Przywiózł ze sobą także trudne do odparcia dowody bardziej mrocznej historii ostatnich dni wyprawy. Z opisów okaleczonych ciał i z tego, co znaleziono w kociołkach, wynikało jednoznacznie, że zdesperowani ludzie Franklina zjadali swoich zmarłych towarzyszy.
Ekspedycja poszukiwawcza zajęła dziesięć lat, a jej rezultat podważył kultywowane przez społeczeństwo wiktoriańskie przekonanie o własnej wyższości i niezłomności moralnej. Los samego Franklina i jego okrętów pozostawał jednak nadal nieznany. Chociaż uzyskana wiedza nie ostudziła zapału do dalszych poszukiwań, to uczynił to wybuch wojny krymskiej. Gdy tysiące młodych Brytyjczyków ginęło pod murami Sewastopola, coraz trudniej było wzbudzić sympatię opinii publicznej dla zaginionych od dziesięciu lat stu dwudziestu dziewięciu oficerów i członków załogi, zwłaszcza gdy wiadomo było, czego dopuścili się pod koniec życia, a co napełniło obrzydzeniem serca i umysły ich rodaków. W marcu 1854 roku Admiralicja oficjalnie uznała wszystkich członków ekspedycji Franklina za zmarłych i wykreśliła ich ze stanu osobowego marynarki Jej Królewskiej Mości. Słychać było tylko jeden głos sprzeciwu i był to głos Lady Jane Franklin.
W lipcu 1857 roku wdowa po Franklinie wysłała do Arktyki ostatnią ekspedycję pod dowództwem Francisa Leopolda M’Clintocka. Podobnie jak wiele wcześniejszych ekspedycji i ta została uwięziona w lodzie i wróciła po dwóch latach, przynosząc jeszcze bardziej przygnębiające wieści. Opowieści o ludzkich kościach leżących w różnych miejscach nad brzegiem morza, dwa ciała znalezione w łodzi obok dwudziestu kilogramów czekolady, nowe relacje Inuitów opowiadających o kanibalizmie i przypadkach obłędu. Nie były to dowody chwały imperium, lecz całkowitej degeneracji kulturowej i zdrady wartości prezentowanych przez ludzi, którzy twierdzili, że zawsze przynoszą ze sobą cały swój świat, a nie dostosowują się do świata autochtonów, tak jak to musieli zrobić w tamtej chwili, walcząc o przetrwanie.
Los okrętów Franklina pozostawał zagadką przez niemal dwieście lat. Jej magia była tak wielka, że chociaż okrętów nie odnaleziono, to i tak ich ewentualną lokalizację uznano z góry za miejsce kanadyjskiego dziedzictwa narodowego. Przez wiele lat było to jedyne na świecie miejsce katastrofy morskiej, którego nie sposób było odwiedzić, ponieważ stanowiło okrąg o promieniu stu osiemdziesięciu metrów, zaznaczony na mapie na zachód od Wyspy Króla Williama, w obrębie którego – jak sądzono – zatonęły. Podobnie jak początkowo samo Przejście Północno-Zachodnie, tak i okręty znajdowały się w krainie marzeń i wyobraźni.
A potem zdumiewające odkrycie – zidentyfikowane na płytkich wodach niewyraźne zarysy wraków, najpierw Erebusa, a potem Terrora, zakotwiczone, można powiedzieć, w rzeczywistości geopolitycznej. Ottawa domaga się, by miejsce spoczynku wraków okrętów wraz z otaczającymi je wodami uznać za jeden z obiektów światowego dziedzictwa UNESCO, chociażby po to, by jeszcze mocniej zaakcentować to, że Przejście Północno-Zachodnie to wody wewnętrzne Kanady, a nie – jak twierdzą Amerykanie i inne nacje – międzynarodowy szlak morski. Stawką jest suwerenność Arktyki, kontrola żeglugi na tym obszarze i prawo do posiadania ogromnych zasobów surowców, ropy naftowej i gazu wciąż czekających na odkrycie. Konsekwencje wydarzeń opisanych tak znakomicie w tej książce wykraczają zatem daleko poza dzień dzisiejszy. W sposób, którego nawet sobie nie wyobrażał, równe sto siedemdziesiąt lat po śmierci sir John Franklin pozostaje w Arktyce siłą, z którą trzeba się liczyć. Lady Franklin na pewno byłaby zadowolona.
Wade DavisPrzedmowa
na zawsze w lodzie to jedna z tych książek, które, zagościwszy w naszej wyobraźni, nie chcą jej opuścić. Kiedy mówiłam znajomym, że piszę wstęp do książki Na zawsze w lodzie, odpowiadały mi zdziwione spojrzenia. „To ta z zamrożonym ciałem Franklina na okładce” – dopowiadam. „A, ta! – słyszę odpowiedź. – Jasne, że czytałem!” I zaraz zaczyna się rozmowa na temat badania szczątków ludzkich w trudnych warunkach terenowych. Istotnie, książka Na zawsze w lodzie zyskała szeroki rozgłos, ponieważ przedstawiała zaskakujące wyniki badań doktora Owena Beattiego, wskazujące między innymi na wysokie prawdopodobieństwo tego, że jedną z przyczyn śmierci członków ekspedycji Johna Franklina mogła być ołowica.
Czytałam pierwsze wydanie książki. Przyglądałam się ilustracjom. Potem miałam koszmary. Wykorzystałam historię wyprawy oraz ilustracje jako kanwę i rozbudowaną metaforę w moim opowiadaniu Wiek ołowiu, które ukazało się w opublikowanym w 1991 roku zbiorze Wilderness Tips**. Dziewięć lat później podczas rejsu po Arktyce poznałam Johna Geigera, jednego z autorów Na zawsze w lodzie. Okazało się, że nie tylko ja czytałam jego książkę, ale i on czytał mój zbiór opowiadań, co skłoniło go dalszych przemyśleń na temat tego, jaką rolę odegrał ołów podczas eksploracji Północy i podczas naznaczonych problemami dziewiętnastowiecznych wypraw morskich w ogólności.
Jak mi powiedział Geiger, Franklin był jak kanarek w kopalni, aczkolwiek początkowo naukowcy nie zdawali sobie z tego sprawy. Aż do końca dziewiętnastego wieku załogi podczas długich wypraw morskich zapadały na ołowicę z powodu obecności ołowiu w konserwach. Wyniki tych dodatkowych badań zostały przez Geigera zamieszczone w obecnym rozszerzonym wydaniu książki. Istotnie – zauważył Geiger – dziewiętnasty wiek był w pełnym tego słowa znaczeniu „wiekiem ołowiu”. Tak oto splatają się nauka i sztuka.
wróćmy jednak do początku badań naukowców zajmujących się zmarłymi uczestnikami ekspedycji Franklina. Jesienią 1984 roku uwagę czytelników wielu gazet na całym świecie przykuła niezwykła fotografia przedstawiająca młodego mężczyznę, który nie wyglądał ani na żywego, ani na martwego. Był ubrany inaczej niż ludzie współcześni i spoczywał w bryle lodu. Białka jego rozchylonych w połowie oczu były brązowawe, czoło miał ciemnosine. Chociaż autorzy książki Na zawsze w lodzie opisywali go w łagodnych i pełnych szacunku słowach, widać było od razu, że to nie jakiś młodzian, który uciął sobie drzemkę. Wyglądał raczej jak skrzyżowanie kosmity ze Star Treka z ofiarą klątwy w horrorze klasy B. Nie chcielibyśmy mieć kogoś takiego za sąsiada, zwłaszcza podczas pełni księżyca.
Ilekroć uda się odnaleźć dobrze zachowane ciało kogoś, kto zmarł bardzo, bardzo dawno temu – egipską mumię, wysuszoną przez mróz ofiarę składaną bogom przez Inków, ludzi o pomarszczonej jak podeszwa skórze, pogrzebanych na torfowiskach w Skandynawii, kogoś takiego jak Ötzi – tylekroć owym odkryciom towarzyszy podobna fascynacja. Oto ktoś, kto oparł się słowom „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz”, kto niejednokrotnie zachował swoje jedyne, niepowtarzalne rysy twarzy i w kim można rozpoznać człowieka, chociaż ciała większości tych, którzy znali go za życia, rozłożyły się już na składniki gleby i zostały z nich co najwyżej kości. W średniowieczu wszystkie nienaturalne skutki domagały się wykraczających poza naturę przyczyn i dlatego, gdy odnajdywano takie ciało, czczono je jak relikwię lub przebijano serce osinowym kołkiem. W naszej epoce staramy się myśleć i postępować racjonalnie, ale gdzieś głęboko w nas pozostała wiara w to, co pokazują horrory: oto mumia chodzi, a wampir budzi się do życia. Tak trudno nam uwierzyć, że ktoś, kto wygląda nieomal na żywego, w rzeczywistości zupełnie nie jest nas świadomy. Mamy wrażenie, że ktoś taki to na pewno jakiś posłaniec, który przywędrował do nas przez czas, pokonując oddzielające nas wieki albo i tysiąclecia, by podzielić się z nami prawdą, której łakniemy.
mężczyzną na wspomnianym zdjęciu był John Torrington, jeden z trzech pierwszych nieszczęśników, którzy zginęli podczas tragicznej ekspedycji Johna Franklina w 1845 roku. Jej zamiarem było odkrycie Przejścia Północno-Zachodniego prowadzącego do Azji i zaanektowanie go dla Wielkiej Brytanii; skutkiem – śmierć wszystkich uczestników. Torrington został pochowany w starannie przygotowanym grobie wykopanym głęboko w wiecznej zmarzlinie na brzegu Wyspy Beecheya będącej bazą Franklina podczas pierwszej zimy spędzonej w Arktyce. W sąsiednich grobach pochowano dwóch towarzyszy Torringtona, Johna Hartnella i Williama Braine’a. Zwłoki wszystkich trzech mężczyzn zostały starannie ekshumowane przez antropologa Owena Beattiego i jego zespół, co umożliwiło zgłębienie niewyjaśnionej od dawna tajemnicy: dlaczego wyprawa Franklina musiała zakończyć się tak tragicznie?
Poszukiwania pozostałych śladów po wyprawie, dokładne zbadanie trzech grobów i późniejsze odkrycia – wszystko to złożyło się na film dokumentalny, a później – po trzech latach od opublikowania w prasie wspomnianej fotografii – na książkę, którą trzymasz w ręce, drogi Czytelniku. To, że opowieść o ekspedycji będzie wzbudzać tak powszechne zainteresowanie jeszcze sto czterdzieści lat po tym, jak kapitan John Franklin zaopatrzył się w słodką wodę w Stromness na Orkadach, nim pożeglował ku swemu przeznaczeniu, jest dowodem niezwykłej mocy jego legendy.
Przez wiele lat legendę tę podtrzymywały nieznane losy wyprawy. Zaczęło się od tego, że dwa okręty Franklina o złowieszczych nazwach Terror i Erebus*** jakby rozpłynęły się w nicości. Nie został po nich żaden ślad i nawet po odkryciu grobów Torringtona, Hartnella i Braine’a nie znaleziono niczego więcej po ekspedycji. Niepewność, czy ktoś żyje, czy umarł, nigdy nie daje spokoju ludziom interesującym się losem takiej osoby. Tego rodzaju sytuacja zaburza nasze poczucie przestrzeni. Przecież ktoś taki gdzieś musi być, ale gdzie? Starożytni Grecy wierzyli, że jeśli zmarłym nie można było wyprawić pogrzebu, nie dostaną się do Hadesu; tacy zmarli pozostawali w świecie żywych jako niespokojne duchy. Podobnie jest z ludźmi, których losu nie znamy – ciągle nas prześladują. W czasach wiktoriańskich tego rodzaju sposób myślenia nie należał do rzadkości, czego najlepszym świadectwem jest poemat Tennysona In Memoriam – sztandarowy dla tamtej epoki przykład hołdu złożonego człowiekowi, którego życie pochłonęło morze.
Atrakcyjności historii Franklina przydawała sama Arktyka, która wchłonęła jego samego, okręty i jego ludzi. Jeśli nie liczyć wielorybników, w dziewiętnastym wieku niewielu Europejczyków wyprawiało się tak daleko na Północ, która pozostawała częścią świata przyciągającą opinię publiczną wrażliwą na ducha romantyzmu – miejscem, gdzie bohater mógł stawić czoła przeciwnościom, cierpieć straszliwie i na tytaniczne wyzwania odpowiedzieć nadludzką siłą ducha. Tak pojmowana Arktyka była krainą posępną i pustą, gdzie człowiek był zdany całkowicie na siebie, podobną do smaganych wiatrem wrzosowisk i groźnych w swoim majestacie gór – ulubionych krajobrazów miłośników rzeczy wzniosłych. Arktyka była ponadto obdarzonym nieznaną mocą Światem Nieziemskim, będącym w wyobraźni ludzi piękną i pociągającą, ale potencjalnie zgubną rzeczywistością z baśni, miejscem władania Królowej Śniegu, gdzie można było ujrzeć zjawiska świetlne nie z tej ziemi, lśniące pałace z lodu, zwierzęta jak ze snu – narwale, niedźwiedzie polarne, morsy – i jej podobnych do gnomów mieszkańców ubranych w dziwne futra. Zachowały się liczne rysunki z tamtego okresu będące świadectwem fascynacji tym miejscem. Społeczeństwo wiktoriańskie przepadało za wszelkiego rodzaju wróżkami, duszkami i podobnymi im istotami; ludzie tamtej epoki rysowali je i malowali, pisali o nich opowiadania, a czasami posuwali się nawet do tego, że zaczynali w nie wierzyć. Znali jednak dobrze obowiązujące zasady: ten, kto udawał się do innego świata, narażał się na wielkie niebezpieczeństwo. Mogły go pojmać jakieś nieludzkie stwory. Mógł wpaść w pułapkę. Mógł pozostać tam na zawsze, bez możliwości ucieczki.
od czasu zniknięcia Franklina każde pokolenie tworzyło sobie jego obraz stosownie do własnych potrzeb. Jeszcze nim rozpoczęła się jego ekspedycja, był ktoś, kogo moglibyśmy nazwać „rzeczywistym” Franklinem, a może nawet Proto-Franklinem – człowiek, który w oczach współczesnych nie uchodził być może za twardziela, ale był solidnym i doświadczonym dowódcą, nawet jeśli to doświadczenie okupił nieumiejętnością właściwej oceny sytuacji (o czym świadczy jego wyprawa eksploracyjna z 1819 roku). Ten Franklin zdawał sobie sprawę, że jego kariera dobiega końca i w możliwości ewentualnego odkrycia Przejścia Północno-Zachodniego widział ostatnią szansę na wiekopomną sławę. Miał swoje lata, sporo kilogramów nadwagi i nie był ideałem romantycznego bohatera.
Po nim był „Franklin tymczasowy”, który narodził się, gdy pierwszy Franklin nie powrócił do ojczyzny, a jego rodacy zdali sobie sprawę, że musiało wydarzyć się coś strasznego. Ten Franklin nie był ani żywy, ani martwy, a realność obu tych możliwości nie dawała spokoju brytyjskiej opinii publicznej. W tym czasie zyskał przydomek „mężny”, tak jak gdyby wyruszył nie na wyprawę badawczą, lecz wojenną. Tym, którzy mogli go znaleźć, oferowano nagrody i wysyłano jego śladem ekspedycje poszukiwawcze. Niektóre z nich także przepadły bez śladu.
Kolejny Franklin to „Franklin w zaświatach”, który wyłonił się w powszechnej świadomości, gdy było już jasne, że rzeczywisty Franklin i wszyscy jego ludzie nie żyją. Nie tylko nie żyją, ale zginęli; nie tylko zginęli, ale zginęli straszną śmiercią. Lecz przecież wielu Europejczykom udało się przetrwać w Arktyce, i to nawet w bardziej niesprzyjających warunkach. Dlaczego zatem nie udało się to Franklinowi i jego ludziom, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że Terror i Erebus były najlepiej przygotowanymi do wyprawy arktycznej okrętami w tamtej epoce, wyposażonymi w najnowsze zdobycze techniki?
Tak sromotna porażka domagała się równie zdecydowanego nieprzyjmowania do wiadomości czegokolwiek, co kłóciło się z przyjętą perspektywą. Informacjom, z których wynikało, że kilku ludzi z załogi Franklina zjadło swoich towarzyszy, energicznie ukręcano łeb. Osoby informujące o tym – takie jak dzielny John Rae, którego historię opowiedział Ken McGoogan w wydanej w 2002 roku książce Fatal Passage (Fatalne przejście) – zajadle krytykowano w prasie. A Inuitów, którzy widzieli ponure dowody potwierdzające prawdziwość takich informacji, wyzywano od grzesznych dzikusów. Staraniom, by oczyścić Franklina i jego ludzi od takich zarzutów, przewodziła Lady Jane Franklin. Jej status społeczny cały czas pozostawał bowiem niejasny – być wdową po bohaterze to coś zupełnie innego, niż być wdową po kanibalu. Dzięki lobbingowi Lady Jane pozycja jej nieobecnego męża urosła do niebotycznych rozmiarów. Uznano go – nie bez wątpliwości – za odkrywcę Przejścia Północno-Zachodniego, wmurowano tablicę z jego imieniem w opactwie westminsterskim, a Tennyson napisał epitafium na jego cześć.
Taki napompowany balon zasług musiał spowodować reakcję zwrotną. W drugiej połowie dwudziestego wieku przez pewien czas mogliśmy poznać „Franklina Półgłówka”, człowieka tak nierozgarniętego, że ledwo umiał zawiązać sobie buty. Komandor Franklin padł w rzeczywistości ofiarą niesprzyjających warunków klimatycznych (lód na akwenie, którym płynął, w miesiącach letnich zazwyczaj się topił, lecz tamtego roku nie tylko się nie stopił, ale skuł morze na trzy lata), przy czym w obrazie Franklina Półgłówka ta informacja nie ma żadnego znaczenia. Cała ekspedycja była przedstawiana jako doskonały przykład europejskiej pychy wobec przyrody. Sir John Franklin był jeszcze jednym przykładem gamonia, który przyjeżdża do jakiegoś miejsca, a potem żałuje, że nie trzymał się zasad miejscowych i ich rad, z których pierwsza w wielu sytuacjach brzmi: „Nie łaź tam”.
Trzeba jednak pamiętać, że prawo reputacji jest jak skok na bungee: leci się w dół, potem elastyczna lina unosi skoczka trochę w górę, później znowu w dół i powoli jego pozycja się stabilizuje. W 1983 roku Sten Nadolny opublikował powieść Die Entdeckung der Langsamkeit****, która pokazała nam Franklina rozważnego, niekoniecznie bohatera, ale na pewno człowieka utalentowanego i w żadnym razie nie przestępcę. Franklin wychodził z czyśćca.
A potem nastąpiły odkrycia Owena Beattiego opisane w książce Na zawsze w lodzie. Teraz było już jasne, że Franklin nie był zadufanym w sobie idiotą. Zamiast tego okazał się w stu procentach ofiarą problemu, który zaczął dotykać ludzi dopiero w dwudziestym wieku: skutków niewłaściwego opakowywania żywności. Jego podkomendni zachorowali na ołowicę, ponieważ korzystali z konserw. Metalowe konserwy były w 1845 roku dość świeżym wynalazkiem i lutowano je byle jak ołowiem, który potem przedostawał się do ich zawartości. Co więcej, nikt wtedy nie wiedział jeszcze, co to ołowica, a jej objawy mylono z objawami szkorbutu. Trudno w takiej sytuacji winić Franklina za jakieś zaniedbania, a rewelacje Beattiego w pewnym sensie oczyściły go z zarzutów.
Jednak nie tylko Franklin został oczyszczony z zarzutów. Zespół Beattiego, poszukując śladów po wyprawie, doświadczył takich samych warunków fizycznych, z jakimi musieli się zmierzyć ci spośród załogi, którym początkowo udało się przeżyć. Nawet latem Wyspa Króla Williama to jedno z najbardziej odludnych i niegościnnych miejsc na ziemi. Nikomu nie udałoby się to, czego próbowali dokonać brytyjscy polarnicy – przewędrować lądem do cywilizacji. Osłabieni i otępiali, nie mogli mieć żadnej nadziei. Nie można ich winić za to, że im się nie udało.
I wreszcie najważniejsza być może z punktu widzenia sprawiedliwości historycznej rehabilitacja. Po starannych poszukiwaniach, w czasie których ludzie z zespołu Beattiego tracili z powodu mrozu czucie w palcach, odnaleziono kości z nacięciami od noża i czaszki pozbawione mięśni twarzy. Okazało się, że John Rae i Inuici niesprawiedliwie atakowani za swoje twierdzenia, że ostatni pozostali przy życiu członkowie ekspedycji Franklina praktykowali kanibalizm, mieli ostatecznie rację. Rozwiązano więc zasadniczą część zagadki ekspedycji.
pojawiła się jednak inna zagadka. Dlaczego Franklin stał się tak znaczącą postacią w historii Kanady? Z książki Geigera i Beattiego dowiadujemy się, że początkowo Kanadyjczycy nie poświęcali mu zbyt wiele uwagi: był Brytyjczykiem, Północ była daleko, a kanadyjską opinię publiczną bardziej interesowały wówczas takie dziwactwa natury jak słynny karzeł występujący pod pseudonimem Tomcio Paluch. Z czasem jednak, po upływie kilkudziesięciu lat, Kanadyjczycy uznali Franklina za swojego rodaka. Stał się bohaterem piosenek ludowych, takich jak tradycyjna i często śpiewana Ballada o sir Johnie Franklinie – niezbyt pamiętana w Anglii – czy dobrze znana piosenka muzyka folkowego Stana Rogersa Przejście Północno-Zachodnie. Potem swoje utwory poświęcili mu pisarze. Na początku lat sześćdziesiątych kanadyjskie radio nadało słuchowisko Gwendolyn MacEwen Terror and Erebus, postacią Franklina zafascynowany był poeta Al Purdy, a powieściopisarz i satyryk Mordecai Richler uznał, że najwyższy czas strącić go z piedestału i w swojej powieści Solomon Gursky Was Here (Solomon Gursky był tutaj) na okrętach Franklina umieścił skrzętnie schowaną damską odzież służącą do cross-dressingu. Czym tłumaczyć takie przywłaszczenie sobie brytyjskiego oficera? Czy to dlatego, że chcemy się identyfikować z niebędącymi geniuszami ludźmi, którzy mieli dobre intencje, ale skończyli tragicznie z powodu złej pogody i nieprzestrzegających norm jakościowych dostawców żywności? Może tak być. Może też być i tak, że – jak mówią sprzedawcy w sklepach z porcelaną – element asortymentu stłuczony przez klienta staje się jego własnością. Północ Kanady stłukła na miazgę marzenia Franklina i tym samym zyskaliśmy do niego jakiś rodzaj prawa własności.
To wielka przyjemność ujrzeć znowu na półkach księgarni nowe, poszerzone i poprawione wydanie książki Na zawsze w lodzie. Jeśli napiszę, że jej autorzy dokopali się do nieznanych wcześniej faktów, ktoś uzna, że to zamierzona gra słów, ale tak właśnie trzeba powiedzieć. Ta książka w ogromnym stopniu poszerzyła naszą wiedzę dotyczącą jednego z najbardziej znaczących wydarzeń w historii badań polarnych. Jest także hołdem złożonym trwałej sile przyciągania opowieści – w tym wypadku przyjmującej po drodze wszystkie możliwe formy tego typu narracji. Saga o Franklinie była relacją kryjącą w sobie zagadkę, historią pełną domysłów i przypuszczeń, zbiorem pogłosek, legendą, heroiczną przygodą i hagiografią narodu. W Na zawsze w lodzie staje się powieścią detektywistyczną, tym bardziej trzymającą w napięciu, że prawdziwą.
Margaret AtwoodCzęść I
Szkielety
Ach, Franklinie!
By iść twoim śladem, nie trzeba geografii,
A przynajmniej nie jej wyłącznie, lecz więcej tej
Instrumentalnej wiedzy, którą mają kości,
Ich granice, ich pomiary.
Oko stwarza horyzont,
Ucho wynajduje wiatr,
Ręka wysuwana z parki
Domaga się dotykiem,
By zaistniało to, czego dotyka.
Gwendolyn MacEwen, Terror i Erebus
Ech, żeby chociaż raz
Popłynąć Przejściem Północno-Zachodnim.
Odnaleźć dłoń Franklina
Wyciągniętą w stronę Morza Beauforta,
Kreślącą jedną ciepłą linię przez ziemie
Tak bezkresne i dzikie,
I dotrzeć Przejściem Północno-Zachodnim do morza.
Stan Rogers, Przejście Północno-Zachodnie1
Wyspa Króla Williama
29 czerwca 1981
wyspa króla williama to jedno z najbardziej odludnych miejsc na ziemi – pozbawiona wyrazu polarna półpustynia, błotnisty teren o podłożu z wapienia poprzecinany jeziorami z lodowato zimną wodą. Stanowi część należącego do Kanady Archipelagu Arktycznego i od kontynentu północnoamerykańskiego oddziela ją Cieśnina Simpsona. Wyspa jest duża (13 111 km2), jej najwyższe wzniesienie liczy zaledwie 137 metrów n.p.m. i nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jednakże jej monotonny krajobraz kontrastuje z dramatycznymi wydarzeniami, które rozegrały się na niej bez mała dwieście lat temu.
To właśnie tutaj, w 1848 roku, nastąpił tragiczny finał doskonale wyposażonej i świetnie wyszkolonej brytyjskiej ekspedycji arktycznej pod dowództwem sir Johna Franklina. Nikomu spośród jej stu dwudziestu dziewięciu uczestników nie udało się wydostać z Arktyki, by opowiedzieć o swoich dokonaniach lub gehennie; oba uczestniczące w niej okręty, Erebus i Terror, zaginęły bez wieści; nie zachowały się żadne spisane relacje z wyprawy. Brytyjscy i amerykańscy poszukiwacze starający się wyjaśnić, dlaczego tak się stało, gubili się w domysłach, próbując poskładać w całość garść informacji i kilka śladów po ekspedycji. Strzępy opowieści przekazywane przez Inuitów, jakieś przedmioty, ludzkie szczątki i jedna dramatyczna notatka odnaleziona jeszcze w dziewiętnastym wieku – to wszystko, na czym mogli się oprzeć historycy rekonstruujący tamte wydarzenia.
Pewnego mroźnego i wietrznego dnia pod koniec czerwca 1981 roku członkowie zespołu archeologicznego z Uniwersytetu Alberty przepatrywali piaszczysto-żwirowe brzegi mierzei niedaleko Booth Point, na południowym krańcu Wyspy Króla Williama, szukając pozostałości szkieletów. Mieli nadzieję, że odnajdą jakieś wskazówki dotyczące wydarzeń z ostatnich, najbardziej przejmujących dni ekspedycji. Wiedzieli, że jej pozostałym przy życiu członkom udało się przedostać stąd na kontynent, do miejsca nazwanego później Zatoką Śmierci Głodowej, gdzie nastąpił nieuchronny koniec tragedii. Badacze szli tropem jednego z pierwszych poszukiwaczy śladów po wyprawie Franklina, amerykańskiego eksploratora Charlesa Francisa Halla, który w 1869 roku zanotował relację Inuity dotyczącą grobu jednego z uczestników zaginionej ekspedycji.
Po pół godzinie drogi grupa zatrzymała się na długiej, niskiej mierzei zwanej przez miejscowych Kung-e-ark-le-ar-u. Tubylcy (…) „wiedzieli, że pochowano tam białego człowieka”, ale głównie z opowieści swoich pobratymców, i tylko jeden z nich widział grób. Wskazano to miejsce, lecz wszystko było przykryte śniegiem. Usypano kopiec z kamieni i (…) zanotowano dokładnie jego położenie.
Pierwszy dzień poszukiwań podjętych w 1981 roku okazał się bezowocny. Jednak następnego dnia, 29 czerwca rano, asystentka terenowa Karen Digby podeszła do antropologa sądowego Owena Beattiego i archeologa Jamesa Savelle’ego, ściskając w prawej ręce coś, co wyglądało jak fragment potłuczonego porcelanowego półmiska. „To chyba coś ważnego. Czy to szczątki ludzkie?” – spytała, wręczając Beattiemu białą kość będącą fragmentem czaszki.
Było to pierwsze istotne odkrycie podczas ich pracy terenowej, stanowiące punkt wyjścia badań Beattiego. Digby zaznaczyła wcześniej miejsce, w którym odnalazła kość, i zaprowadziła do niego resztę zespołu. W piaszczystej glebie wciąż widoczne było zagłębienie, gdzie spoczywał wcześniej fragment czaszki, i badacze, umieściwszy ją z powrotem tam, gdzie ją znaleziono, zaczęli skrupulatnie badać wąski cypel w poszukiwaniu innych szczątków.
Początkowo znaleziono tylko kilka fragmentów kości. Jednak po sześciu godzinach drobiazgowych poszukiwań, podczas których przetrząśnięto każdą piędź ziemi, badacze odnaleźli, sfotografowali, oznaczyli na planie, a następnie zebrali trzydzieści jeden fragmentów ludzkich kości. Większość z nich znajdowała się na powierzchni, inne były zakryte przez rzadką roślinność, jeszcze inne niemal całkowicie zasypane piaskiem.
Tekstura kości odzwierciedlała surowość klimatu Północy. Części wystawione na działanie czynników atmosferycznych wyblakły, a ich zewnętrzna powierzchnia była złuszczona i kruszyła się na proszek, gdy obchodzono się z nimi nie dość ostrożnie. Na tych eksponowanych powierzchniach zagnieździły się także niewielkie, jaskrawe skupiska mchów i porostów, które wczepiły się mocno w sterylną biel kości, jak gdyby przygotowując się z determinacją na kolejną surową zimę. I przeciwnie, białobrązowe wewnętrzne części kości, na które nigdy nie działały słońce, wiatr i woda, jak się okazało, były w bardzo dobrym stanie i zachowały się w nich wszystkie szczegóły anatomiczne. Badacze znaleźli także kilka przedmiotów, jakich powszechnie używano w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, w tym guzik z masy perłowej i gliniany cybuch, charakterystyczny dla fajek uczestników ekspedycji Franklina. Resztki szkieletu i wspomniane przedmioty znaleziono w prostokącie o rozmiarach dziesięć na piętnaście metrów, w środku którego znajdowały się pozostałości kręgu z kamieni przytrzymujących namiot.
Jedno z pierwszych i najważniejszych pytań, na które musi odpowiedzieć w trakcie badania szczątków ludzkich antropolog sądowy, brzmi: „Czy to pozostałości jednej osoby, czy większej liczby osób?”. Po dokładnym zbadaniu odnalezionych fragmentów kości Beattie ustalił, że ich fragmenty i cechy anatomiczne nie powtarzają się, a rozmiar oraz specyfika wspierają hipotezę, że były to kości jednej osoby.
Kształt kości czołowej czaszki oraz cechy oczodołu wskazywały, że zmarły był Europejczykiem. Wydatne łuki brwiowe i ślady przyczepów dobrze rozwiniętych mięśni na czaszce i kościach kończyn dowodziły, że był to szkielet mężczyzny. Wyraźnie widoczne szwy czaszkowe (zanikające z wiekiem połączenia między kośćmi czaszki) oznaczały, że w chwili śmierci mógł mieć dwadzieścia do dwudziestu pięciu lat.
Dla niewtajemniczonych resztki szkieletu jednego z członków ekspedycji byłyby jedynie smutną pamiątką tragedii z odległej przeszłości. Dla Beattiego odkrycie z Booth Point można było porównać do sytuacji, w której jeden z ostatnich pozostałych przy życiu członków załogi Franklina przywędrował w czasie, by odpowiedzieć na pytania antropologa. Porowate zmiany w stropach oczodołów były dowodem stresu metabolicznego sugerującego poważne problemy żywieniowe (takie zmiany powiązane są z różnymi formami anemii, w szczególności z anemią spowodowaną brakiem żelaza). Pojawiły się także pierwsze dowody fizyczne wspierające od dawna panujące wśród historyków przekonanie, że w ostatnich miesiącach życia uczestnicy wyprawy doświadczyli wyniszczających skutków szkorbutu. Płytkie wgłębienia i złuszczenia na zewnętrznych powierzchniach kości przypominały zmiany obserwowane w udokumentowanych przypadkach niedoboru witaminy C będącego przyczyną szkorbutu. Można było także łatwo dostrzec zmiany kostne spowodowane zapaleniem okostnej, cienkiej błony przypominającej pergamin, ściśle przylegającej do powierzchni żywych kości. Z kolei inne zmiany kostne wskazywały na skutki krwotoków między okostną a powierzchnią kości długiej. U osób chorych na szkorbut takie krwawienia podokostnowe i wynikające z nich zmiany formy kości mogą wystąpić nawet podczas wysiłku i napięcia fizycznego towarzyszących codziennym czynnościom.
Szkorbut zbierał śmiertelne żniwo przez większą część epoki wielkich morskich wypraw odkrywczych zapoczątkowanych przez Europejczyków w szesnastym stuleciu*****. W diecie uczestniczących w nich marynarzy brakowało przez długi czas świeżych warzyw oraz owoców, i dlatego byli oni szczególnie podatni na wyniszczające działanie tej choroby. W osiemnastym wieku Królewska Marynarka Wojenna straciła więcej marynarzy z powodu szkorbutu niż działań wojennych. Kiedy brytyjski komodor George Anson w latach czterdziestych osiemnastego wieku poprowadził eskadrę okrętów na Pacyfik, by łupić hiszpańskie statki handlowe, z dwóch tysięcy ludzi, którymi dowodził, tysiąc trzystu zmarło na szkorbut. Kapelan Richard Walter w swojej relacji z tej podróży przedstawia makabryczną wyliczankę objawów szkorbutu, takich jak wrzody, bóle oraz sztywnienie kończyn, samoistne krwawienia występujące prawie w każdej części ciała i wreszcie powodujący straszny odór przerost dziąseł, z których wcześniej wypadły już prawie wszystkie zęby. Walter zaobserwował także dziwny wpływ tej choroby na psychikę i zmysły. Dochodzący z brzegu zapach kwiatów lotosu powodował, że marynarze zwijali się z bólu, a u osób w zaawansowanym stadium choroby śmierć mógł spowodować odgłos strzału z muszkietu. Marynarze również płakali z byle powodu, tak że nie można ich było uspokoić, lub dopadała ich beznadziejna tęsknota.
Przyczyna szkorbutu pozostawała nieznana aż do 1917 roku. Dzisiaj wiemy, że jest powodowany niedoborem witaminy C i potrafimy likwidować jego skutki w ciągu dwudziestu czterech godzin, podając jej duże ilości chorym. W 1753 roku szkocki lekarz James Lind opublikował swą słynną pracę A Treatise on the Scurvy (Rozprawa o szkorbucie), w której wspierał takie rozwiązanie i na dowód jego sensowności przedstawił w formie eksperymentu przeciwszkorbutowe działanie soku z owoców cytrusowych. Początkowo jednak Królewska Marynarka Wojenna, którą później jeden z krytyków piętnował jako „hierarchię tak sztywną, mrożącą duszę i oporną na wszelkie zmiany jak kasta braminów”, nie podjęła żadnych działań mających zmienić zasady żywienia na okrętach, w rezultacie czego szkorbut dalej siał spustoszenie. Dopiero w 1795 roku dowództwo posłuchało rady, którą przedstawiano już od kilkudziesięciu lat, wprowadzając nakaz picia soku z limony (dlatego w niektórych krajach brytyjskich marynarzy, a później wszystkich Brytyjczyków, zaczęto nazywać „limey”******).
Podczas gdy sok z limy wprowadzano w Królewskiej Marynarce Wojennej z ociąganiem, późniejsza innowacja żywieniowa bardzo szybko zyskała akceptację Admiralicji przekonanej o potężnych właściwościach przeciwszkorbutowych nowego wynalazku. Chodziło o konserwy. Zanim w 1810 roku pojawiły się metalowe konserwy z mięsem i warzywami, wszystkie dotychczasowe wyprawy morskie były zdane na suchy prowiant, który można było przechowywać przez długi okres: soloną wołowinę i wieprzowinę, suchary, pemmikan******* i mąkę. Tylko że taka żywność nie dość, że nie chroniła przed szkorbutem, to szybko się psuła, do czego wydatnie przyczyniały się zalęgające się w niej owady oraz szczury.
Możliwość przechowywania żywności w hermetycznych, metalowych pojemnikach mogła być wybawieniem od takich niedogodności. Teoretycznie można było od tej pory planować znacznie dłuższe ekspedycje, wiedząc, że na pokładzie znajdzie się dostateczna ilość mięsa, warzyw i zup, które zachowają swoje wartości odżywcze przez cały czas trwania wyprawy. Właśnie ten prosty wynalazek w postaci mięsa i warzyw w puszkach oraz sukces rozwiązania, jakim było podawanie marynarzom soku z limy, przekonały brytyjską Admiralicję do tego, że możliwe są długie arktyczne wyprawy badawcze, takie jak wyprawa Franklina.
Konserwy zaczęły się także cieszyć powszechną opinią żywności chroniącej przed szkorbutem, tyle że wcale tego nie udowodniono i w rzeczywistości ich właściwości przeciwszkorbutowe były mocno przereklamowane. Proces przygotowywania konserw polegał wówczas na tym, że mięso poddawano działaniu solanki lub metalowe pojemniki zanurzano niemal całkowicie we wrzącej wodzie, eliminując z takiej żywności być może obecny w niej kwas askorbinowy, w rezultacie czego puszkowane mięso, warzywa, zupy, a nawet owoce, nie były w stanie zapobiegać szkorbutowi. Mimo to panowała opinia, że w czasie wypraw arktycznych marynarze mogą się uchronić przed szkorbutem, jeśli będą jeść dużo mięsa i warzyw z puszek i wypijać codziennie porcję soku z limy.
Szkielet znaleziony w 1981 roku przez badaczy z Uniwersytetu Alberty niedaleko Booth Point dowodził czegoś przeciwnego. Nie pozostawił wątpliwości co do tego, że w ostatnim roku ekspedycji Franklina (i prawdopodobnie wcześniej) pogarszający się stan zdrowia jej uczestników był wynikiem szkorbutu, i to szkorbut przyczynił się w dużej mierze do jej tragicznego finału.
Badaczy dręczyły również inne kwestie: dziwne nagromadzenie niektórych kości w pobliżu wejścia do kamiennego kręgu będącego pozostałością po namiocie, obecność jednych kości i brak innych, wreszcie odkrycie nacięć na prawej kości udowej szkieletu. Beattie zauważył także kanciastość fragmentów czaszki i dostrzegalną zbieżność linii pęknięć, co wskazywało, że czaszka została rozbita. Zaczął zastanawiać się nad znaleziskami, które miał przed sobą, i przemknęła mu myśl, że owego młodego marynarza spotkał znacznie straszniejszy koniec niż ten, który przekazali w swoich relacjach Inuici opowiadający, że ludzie Franklina, „idąc, padali i umierali”. Czy był to pierwszy fizyczny dowód wspierający inne twierdzenie Inuitów; że sytuacja, w jakiej znaleźli się pod koniec swych dni marynarze, doprowadziła ich do kanibalizmu?
Odkrycie resztek szkieletu niedaleko Booth Point sprawiło, że w ciągu następnych pięciu lat w arktyczne rejony Kanady wyruszyły trzy kolejne ekspedycje naukowe. Podczas każdej z nich podążano nowymi tropami i odnajdywano nowe ślady, a kulminacją poszukiwań były przeprowadzone w 1984 i 1986 roku ekshumacje trzech ciał marynarzy Franklina, które zachowały się na Wyspie Beecheya, co pozwoliło Beattiemu i jego kolegom zajrzeć po raz pierwszy w świat bardzo różny od naszego świata. Otworzywszy furtkę prowadzącą do przeszłości, jako pierwsi złożyli poprawnie w jedną całość wydarzenia, które doprowadziły do tragicznego końca największego przedsięwzięcia w historii wypraw arktycznych.