- W empik go
Na zdrowie! Jak trzeźwiałam w kulturze picia - ebook
Na zdrowie! Jak trzeźwiałam w kulturze picia - ebook
Żyjemy w społeczeństwie opętanym obsesją picia. Opijamy narodziny dziecka, osiągnięcia w pracy, pogrzeby i ukończenie studiów. Nikt nie kwestionuje tego dlaczego i ile pijemy. Tylko jeśli nie pijesz, usłyszysz skierowane w twoją stronę pytanie – dlaczego? Picie sprawia, że przynależysz do grupy. Jeśli wolisz pozostać trzeźwy, wylądujesz poza nią.
Kiedy autorka na kolejnym kacu postanowiła przestać pić, rozpoczęła nie tylko drogę w kierunku własnej trzeźwości, ale także odkryła jak podstępną rolę odgrywa alkohol w naszym społeczeństwie. Szczególnie w życiu każdej z nas. Nie mogła zignorować faktu, jak firmy alkoholowe dopasowują swoje marketingowe działania pod kobiety. Dokładnie tak, jak przemysł tytoniowy robił to pokolenie wcześniej. Zdała sobie również sprawę z tego, że obecny system powrotu do trzeźwości oparty jest na anachronicznym i patriarchalnym modelu, który nie jest skuteczny w przypadku pijących kobiet.
Jeżeli jesteś kobietą, która dotąd nie umiała skutecznie rzucić palenia, napadowego objadania się, lub kompulsywnych zakupów, nie dotrzymywała swoich postanowień i nade wszystko, jeżeli swoje problemy usiłujesz rozwiązywać alkoholem - ta książka jest dla ciebie.
Nie jest to zwykła książka do przeczytania. Jest zbiorem kompetentnych instrukcji, czymś w rodzaju mapy wyposażonej w klarowne drogowskazy, dzięki którym zdołasz bezpiecznie przejść przez najgorsze przeszkody i zasadzki, jakich zrobiło się pełno w twoim życiu.
Drogę wybierzesz sama - jeżeli zechcesz, to wypróbujesz jogę kundalini, medycynę funkcjonalną, pracę z cieniem, dwanaście kroków (albo tylko sześć czy osiem), dobierzesz sobie po drodze własną grupę wsparcia, w której poczujesz się naprawdę sobą i gdzie za to, kim jesteś, nie będziesz musiała nikogo przepraszać. Książka pomoże ci wydostać się ze świata, w którym być kobietą to służyć, ale nigdy sobie…
Takiej książki jeszcze nie czytałam, aby wyzwalanie się z uzależnienia było tak niesamowicie skoncentrowane na kobiecości. Pokonywanie nałogu, przypominające normalnie sport ekstremalny, dzięki tej książce stanie się bardziej przygodą niż męczarnią - niczym podróż międzyplanetarna w symulatorze. Zapnij pasy i w drogę.
Ewa Woydyłło-Osiatyńska, doktor psychologii i terapeuta uzależnień.
Bezwzględnie szczera historia o niszczycielskim wpływie alkoholu na kobiety i zarazem cudowna opowieść jednej z nich o tym , jak samodzielnie wyszła z nałogu. Ta książka zmieni twoje spojrzenie na alkohol. Możliwe że, zmieni też spojrzenie na całe twoje dotychczasowe życie.
Glennon Doyle, autorka bestselleru „New York Times'a" pt. Nieposkromiona.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958649-4-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kłamstwo
Nałóg zaczyna się od nadziei, że jakiś element zewnętrzny pomoże nam wypełnić wewnętrzną pustkę.
Jean Kilbourne
Ludzie są często zszokowani, kiedy mówię, że nałóg był najlepszą rzeczą, która mi się zdarzyła. Ale naprawdę tak było. Większość ludzi wiedzie monotonne, zwyczajne życie, wszystkie dni są do siebie podobne. Rodzimy się bez wrażeń, taka tabula rasa, przychodzimy na świat jako słodkie bobasy, na których otoczenie odciska swoje piętno, u których potęguje lęki i rozbudza zamiłowanie do konformizmu. Wmówiono nam, że trzeba wybierać bezpieczną ścieżkę, znaleźć dobrze opłacaną pracę, wybrać na męża obrotnego faceta, stać się zaradną kobietą, oszczędzać, kupować nieruchomości, rozmnażać się i umrzeć z najwyżej kilkoma zmarszczkami na twarzy. Sprzedają nam blagę, że jeśli będziemy robić rzeczy, które zapewnią nam bezpieczeństwo, wszystko będzie okej. Tak jakby to była sprawdzona formuła: 401(k) = bezpieczeństwo = szczęście.
Kiedy miałam czternaście lat, rodzice się rozwiedli. Mama cierpiała na wrodzoną dysplazję stawu biodrowego i zanim skończyłam gimnazjum, już jej wymieniono dwa stawy biodrowe – do dziś przeszła osiem takich zabiegów. Przez całe moje dzieciństwo była niepracującą matką, a z rozwodem rodziców zaczęła się niepewność finansowa – musiała wrócić do pracy i do szkoły. Nigdy nie pisnęła słowa, nigdy się nie skarżyła, a jednak byłam dostatecznie bystra, by zrozumieć, że ledwie sobie radzimy, a nowa sytuacja niszczy jej zdrowie i źle wpływa na stawy. Nienawidziłam myśli, że jesteśmy biedne, nienawidziłam faktu, że brak pieniędzy rządzi naszym życiem. Ale przede wszystkim nienawidziłam tego, że pierwszą moją myślą, kiedy mama cierpiała, nie było, czy poczuje się lepiej, tylko: Co się stanie, jeśli będzie musiała rzucić pracę? Co będzie, jak skończą się nam pieniądze?
Była tylko jedna rzecz, której się bałam, że dopadnie mnie w przyszłości: bieda.
Kiedy skończyłam trzynaście lat, obchodziliśmy Święto Dziękczynienia u mojej kuzynki Sarah w Pasadenie. Sarah była starsza ode mnie o dwadzieścia pięć lat, właśnie zdała egzamin CPA (międzynarodowa kwalifikacja z dziedziny rachunkowości) i dostała najwyższy tytuł w dziedzinie księgowości, wyszła za mąż za ważnego dyrektora z branży naftowej i kupiła dom w hiszpańskim stylu z czterema sypialniami blisko San Marino (najlepsze szkoły). Jeździła volvo i organizowała obiady, które mogłyby konkurować z obiadami Marthy Stewart. Była także typem kobiety, która trzyma trufle w spiżarni. Podczas tej wyprawy kupiła mi też pierwszą kawę w Starbucksie. Pamiętam, że chciałam być taka jak ona, kiedy dorosnę, dokładnie taka jak ona. Albo jak Amanda Woodward z Melrose Place. Lub obie naraz, bo miały to, co ja chciałam mieć.
Wkrótce po Święcie Dziękczynienia małżeństwo moich rodziców zaczęło się rozpadać, a raczej ukryte gejostwo ojca dojrzało do ujawnienia. Wyobrażam sobie, że zdesperowany tata wolałby nie mieć nic do ujawniania, a zdesperowana mama wolałaby nic nie wiedzieć o jego sekretach, oboje więc pomyśleli, że kilka weekendowych wypadów do niedrogich moteli na środkowym wybrzeżu Kalifornii zdziała cuda. To było lato tuż przed moim pierwszym rokiem w liceum, i ich chrześcijańska próba ratowania związku oznaczała, że moja szesnastoletnia siostra i ja, wtedy trzynastolatka, zostawałyśmy same w domu. Pierwszy raz upiłam się właśnie podczas takiego weekendu i pamiętam, że starałam się pić jak najszybciej. Wcale nie chciałam poczuć czegoś innego, jeśli już, to raczej chciałam być kimś innym. A może pragnęłam być tą złą.
Rodzice rozwiedli się ostatecznie w 1994 roku, a tata powiedział mi, że jest gejem pod koniec mojego pierwszego roku w liceum. Jeśli liceum wywarło na mnie jakiś wpływ, to przede wszystkim pozbawiło mnie potencjału. Przyszłam z wysoką średnią i marzeniami o studiach w Stanford, a skończyłam z anoreksją, codziennym paleniem trawki, balangami w każdy weekend i obciąganiem fiutów. Z ledwością dostałam świadectwo i wybrałam nadmorską publiczną szkołę policealną, która gwarantowała barwne życie towarzyskie zamiast świetlanej przyszłości.
Pewnej sobotniej nocy podczas pierwszego roku w college’u pijana i na haju po mecie (powiedzmy jednak po kokainie, bo to lepiej brzmi) szłam z chłopakiem mojej najlepszej przyjaciółki z jednej imprezy na drugą w San Luis Obispo i pocałowaliśmy się. Oszczędzę wam szczegółów, powiem tylko to, co istotne: nasze kółko przyjaciół uznało go za niewinnego, natomiast mnie – za wredną sukę. Odcięto mnie błyskawicznie od wszystkiego, o co dbałam, od wszystkich, na których mi zależało, pozbawiono także najmniejszej dawki szacunku do samej siebie, jaką mogłam mieć przed tym zdarzeniem. Wyjechałam z miasta bez krzty wiary we własne siły i przez kolejnych pięć lat ostrzegałam nowych znajomych, co zrobiłam, jak przestępca seksualny przeprowadzający się do nowej dzielnicy. Może dla was to banalna, nicnieznacząca historia, ale zniszczyła jakąś część mnie i zrobiła ze mnie kobietę, która uznaje za pewne, że każdy może odejść lub zwrócić się przeciwko niej, jeśli nie będzie dość ważna.
Wkrótce po tym pocałunku przeprowadziłam się znów do mamy, poprawiłam oceny i uporządkowałam moje życie. Skoro poczucia wartości nie zdołałam odzyskać poprzez życie towarzyskie (a starałam się, jak umiałam), mogłam zdobyć coś przez sukces. Dostałam się na Uniwersytet Kalifornijski w Santa Cruz i w wieku dwudziestu trzech lat skończyłam studia ze stopniem magistra w zarządzaniu biznesem. Po ukończeniu nauki – kiedy większość moich znajomych organizowała sadzenie drzew, szła na studia podyplomowe lub dalej wykonywała te same prace co na studiach za minimalną stawkę, ponieważ bańka technologiczna pękła, zawaliły się Bliźniacze Wieże, a my byliśmy w stanie wojny – otrzymałam pracę w firmie księgowej z Wielkiej Czwórki w Dolinie Krzemowej z pensją 52 tysięcy dolarów rocznie. Kiedy dostałam tę ofertę, pomyślałam: Teraz im wszystkim pokażę.
Ponieważ to książka o piciu, w tej części powinnam opisać, w jaki sposób alkohol pojawił się w moim życiu, odmalować portret kobiety, której przeznaczeniem było picie już od rana. A jednak w gruncie rzeczy moje picie nie było ani zauważalne, ani specyficzne, ani linearne, nigdy też nie myślałam o alkoholu w taki sposób, jak powiedzmy zrobiła to Caroline Knapp w swoich wspomnieniach Picie. Opowieść o miłości. To nigdy nie była historia miłości. To była historia mojego wiecznego niedowartościowania, poczucia, że jestem czarną owcą i daremnych usiłowań, aby nie czuć się jak bezwartościowy, nic nieznaczący śmieć, który nie potrafi nawet ogarnąć własnego życia. Alkohol stanowił część mojej historii i zmienił się tak, jak ja się zmieniłam. Przytoczę wystarczająco dużo opowieści, żeby przekonać was, jak normalne było moje picie, ale także takich, które zwiastowały mój problem z alkoholem.
W tamtych mrocznych czasach w liceum, kiedy zapomniałam, jak jeść i uczyć się do testów, nie tylko ja piłam – wcale nie miałam jakiejś wyjątkowej relacji z alkoholem – po prostu wszyscy piliśmy: na boisku po meczach piłki nożnej i na imprezach w domach, kiedy rodzice wyjeżdżali na weekend, na zmianę sypialiśmy na podłodze w łazience, a w poniedziałki wspominaliśmy weekendowe balangi. Lubiłam alkohol, bo zapewniał mi status, pomagał dopasować się do grupy i gwarantował bzykanko z zawodnikami piłki nożnej, a jednocześnie nienawidziłam picia, bo wiedziałam, jak wiele rzeczy mi odbiera. To nie było odosobnione zachowanie, tak właśnie dzieje się w liceum. Może dzięki temu dowiesz się, że w pewnych kręgach i przez niektórych rodziców byłam postrzegana jako dziwka i mająca zły wpływ balangowiczka, czyli rodzaj dziewczyny nadającej się do klipu Girls Gone Wild. Może uda się wam prześledzić wszystko od samego początku, jeśli powiem, że gdy przestałam jeść, jednocześnie nauczyłam się, jak wypić cały sześciopak i się nie porzygać.
Podczas pierwszych lat w college’u, kiedy uczyłam się, jak znowu jeść – ale także jak wymiotować – i gdzie dostałam pierwsze jedynki oraz całowałam się z facetem najlepszej przyjaciółki, picie ciągle nie było czymś, co tylko ja robiłam, wszyscy piliśmy. Uchlewaliśmy się w weekendy i czasem w ciągu tygodnia, a w weekendy szykowaliśmy się na imprezy, objadając się daniami na wynos, żeby uniknąć kaca. To było normalne, stereotypowe zachowanie licealistów. A może da ci do myślenia, jeśli powiem, że trafiłam do szpitala z zatruciem alkoholowym i że rozwaliłam samochód, prowadząc pod wpływem, i to nie raz, lecz cztery razy. A może inne wspomnienie pomoże ci zrozumieć, co się ze mną działo: pewnego razu byłam tak pijana, że dopiero po kilkunastu minutach zrozumiałam, że jestem ofiarą gwałtu. Pamiętam, jak pomyślałam, że gdyby ktoś mnie zabił albo porwał, ludziom byłoby trudno mówić: „jaka to strata”, i raczej nie mieliby nic więcej do powiedzenia niż: „lubiła imprezować, palić trawkę i kochała Kenny’ego z South Park”.
Kilka lat po tym, jak się całowałam z chłopakiem przyjaciółki i zyskałam miano puszczalskiej, coś nagle zaskoczyło. Nie chciałam być dłużej dziewczyną, która rozwala płoty po pijaku i pieprzy się z facetami, którzy noszą naszyjniki z koralików i bywają na koncertach rockowych Dave’a Matthewsa. Nie chciałam się zamartwiać o to, jak będzie brzmiała mowa na moim pogrzebie i absolutnie nie zamierzałam mieszkać z matką po skończeniu dwudziestu lat, ponieważ wywalili mnie z lokalnej szkoły pomaturalnej. Znowu miałam pragnienia trzynastolatki: chciałam mieć pieniądze, poczucie bezpieczeństwa, status społeczny, czystość, normalność i dom z płotkiem pomalowanym na biało. Tylko tym razem nie był to dom, lecz mieszkanie o wysokim standardzie w San Francisco, ponieważ oglądałam Piratów z Krzemowej Doliny (z Noahem Wyle’em w roli Steve’a Jobsa) i stwierdziłam, że Amanda Woodward jest dla mnie zbyt niskim celem – teraz chciałam być kimś w rodzaju Steve’a Jobsa.
Ponieważ tak bardzo zmieniłam się w ciągu czterech lat, zmieniło się także moje picie. Jako absolwentka college’u stałam się kobietą, która tę samą butelkę wina lub sześciopak piwa mogła trzymać w lodówce nawet przez tydzień, jeśli tylko chciała. Kobietą, która zachowywała picie do nieprzytomności na dziewczyńskie wypady w weekendy, wieczory panieńskie oraz sponsorowane przez pracę happy hours. No i mieszkałam w Kalifornii, a ponieważ moje wczesne dorosłe życie biegło w krainie wina, moje wczesne dorosłe picie było także nim naznaczone. Odbywałam regularne wycieczki po winnicach, odkąd tylko zdobyłam pierwszy fałszywy dowód, trzymałam w domu literaturę na temat win i enologii. Miałam także przyjaciół, którzy pracowali w winnicach lub byli ich właścicielami, bądź posiadali własne piwniczki. Gdzieś po drodze wino wpasowało się w moją koncepcję o tym, jak „to zrobić”. Jeśli idziecie do restauracji i zamawiacie butelkę Jordan Cab, już to świadczy o was; jeżeli wiecie, jakie wino kupić do obiadu, to też coś mówi; jeśli potraficie określić subtelną różnicę między Syrah a Shiraz, to też o was świadczy. A konkretnie: w pierwszych latach po dwudziestce miałam obsesję na punkcie wina, i wcale nie chodziło o to, że piłam dużo (co zresztą robiłam), a raczej o to, że wino zupełnie mnie zdominowało. Było symbolem statusu, czymś, co wypracowałam, tak jak mój gust do niezależnej muzyki czy też kolekcję szpilek w umiarkowanych cenach. I jeszcze jedna uwaga na temat mojego picia w pierwszej połowie moich dorosłych, lecz młodych lat: było ono prawie niezauważalne. Piłam i upijałam się. Byłam dupkiem w kwestii wina. To samo można powiedzieć o wszystkich moich znajomych.
W latach bezpośrednio po skończeniu szkoły czułam się w pracy jak ryba w wodzie. I wcale nie chodzi o to, że lubiłam to, co robiłam, tylko cieszyły mnie takie bonusy jak karta firmowa z napisem Deloitte & Touche, która świadczyła o tym, że potrafię robić ważne rzeczy, jak na przykład tworzenie harmonogramów przyrostów zysku. Zresztą to nieistotne, czy lubiłam pracę, czy naprawdę dzięki niej byłam szczęśliwa, najważniejsze, że dostawałam kasę, za którą mogłam prowadzić życie, które mnie uszczęśliwiało.
Tyle że nie do końca. Im więcej pracowałam i im lepsza byłam, tym bardziej nienawidziłam tego, co robię, widziałam, jak bardzo mnie to męczy i widziałam, że nie ma temu końca. Nie wiedziałam, jak się wycofać albo być mniej perfekcyjną w pracy, ani jak nie walczyć o pozycję najlepszej. Czułam się tak, jakbym kręciła się w kołowrotku jak chomik i od razu po szkole rozpoczęła życie z niekończącą się listą obowiązków do wykonania, debetami na kartach kredytowych, ciągnącymi się za mną od szkoły, które czasami przekraczały moje dochody. I nigdy nie czułam, że już wystarczy. Na początku nie byłam w stanie nadążyć za tym, kim chciałam być i, prawdę mówiąc, to uczucie nigdy nie minęło, nieważne, jak wspaniałe tytuły zdobywałam, ani jak dużo zarobiłam. W pewnym momencie nie trzymałam już butelki wina w lodówce przez tydzień, nie mogłam sobie także przypomnieć, kiedy ostatnio kończyłam dzień bez alkoholu.
Praca i kariera osaczały mnie, nie mogłam od nich uciec, a jednocześnie – paradoksalnie – stanowiły dla mnie ucieczkę. Praca była jedynym miejscem na ziemi, gdzie wiedziałam, jak stawać się wartościowszą, pełniejszą wersją siebie, a zatem była główną siłą w moim życiu. Kiedy skończyłam dwadzieścia lat, wiedziałam, jak na imprezach podpytywać ludzi, co robią, żeby się utrzymać i czekałam, aż oni spytają mnie o to samo. Stanowisko służbowe oraz rozmiar w talii XXS to jedyne naprawdę cenne dla mnie rzeczy, ponieważ tylko one miały wartość w życiu towarzyskim (jako waluta). Mogłam ciężko harować, mogłam się głodzić... Czyż nie każda chciałaby potrafić to pogodzić? Zorientowałam się, że parę kieliszków wina – czasem więcej niż parę, czasami nawet cała butelka – pomagało mi osiągnąć te dwie rzeczy naraz.
W 2009 roku, kiedy reszta ludzi dostawała wymówienia w następstwie kryzysu na rynku nieruchomości, ja otrzymałam pracę w start-upie związanym z opieką zdrowotną. Dwa lata wcześniej przeprowadziłam się do San Francisco i kiedy przepijałam większość nocy, jako że tak właśnie robią młodzi profesjonaliści w San Francisco, moje picie ciągle jeszcze nie było godne uwagi, choć czasem bywało niepokojące, ponieważ nie dawało mi spokoju, w jaki sposób zawsze mieć zaopatrzoną chłodziarkę na wino. Zdecydowałam się na pracę z nielimitowanymi godzinami, awansami i potencjałem, więc musiałam jeszcze bardziej poświęcać się karierze i jeszcze bardziej rezygnować z życia prywatnego. Kiedy zerwałam z facetem, który miał być tym jedynym, zabrałam wszystkie butelki z winem z naszej/jego kuchni, co było metaforą tego, jak przehandlowałam ostatnią szansę małżeństwa i dzieci za Pinot z Russian River Valley. Chodziłam do łóżka z laptopem i winem, zamiast z facetem, i wreszcie mogłam określić moje picie jako godne uwagi. Ostatecznie zaprzestałam starań, aby odnosić sukcesy na innym polu, a nie tylko w pracy, i poświęciłam się dbaniu o talię osy. I właśnie alkohol sprawił, że padałam wieczorem, a rano wstawałam. Alkohol także sprawił, że przestałam jeść.
W 2011 roku zostałam dyrektorką w firmie.
W 2011 prawie każdy wieczór kończyłam dwiema butelkami wina.
W 2011, kiedy moi przyjaciele kupowali domy i mieli dzieci, a mój Jedyny, który odszedł, pojawił się znowu i się zaręczył, kupowałam po pijaku pościel z monogramem, żeby zastąpić poplamioną winem pościel z monogramem, którą też kupiłam po pijaku, żeby dodać sobie choć trochę pewności, że wszystko ogarniam.
W życiu zawodowym robiłam wszystko, co do mnie należało. W życiu prywatnym byłam totalną porażką, musiałam pożyczać pieniądze od mamy, która miała stałe dochody, żeby przetrwać od jednej wysokiej wypłaty do drugiej, ponieważ zupełnie przestałam panować nad własnym życiem.
Podczas wyprawy do Kostaryki i Panamy w 2012 roku, dziewięć miesięcy po moim awansie, trzy miesiące przed moją pierwszą próbą odwyku i dziewięć miesięcy przed zupełnym zerwaniem z nałogiem, myślałam uporczywie, czy mogłabym tam zostać i wyjść za mąż za miejscowego chłopaka. Pewnego wieczoru w winiarni w Bocas del Toro wypytywałam młodą blondynę z Teksasu, która przyleciała na wyspę jako dwudziestolatka. Mieszkała teraz w chatce na plaży z gromadką dzieci i mężem. Powiedziałam jej wtedy, że chciałabym żyć tak jak ona.
I naprawdę chciałam. Chciałam z tym wszystkim zerwać, ale o ile wiedziałam, miałam tylko trzy możliwości: mogłam się zainstalować na wyspie tak jak ta dziewczyna z winiarni, mogłam wstąpić do Korpusu Pokoju albo poślubić milionera. Niestety, nie znalazłam miłości w Ameryce Środkowej, Korpus Pokoju nie spłaciłby sześciocyfrowego debetu na mojej karcie kredytowej (wiem, bo pytałam), a jedyny bogaty facet, jakiego znałam, aktualnie pieprzył się z moją przyjaciółką.
Chodzi o to, że zbudowałam życie takie, jakie mi wmówili („oni” to, używając słów bell hooks, „Imperialistyczny, głoszący wyższość białej rasy, kapitalistyczny patriarchat”, choć tego określenia jeszcze wtedy nie znałam, więc powiedzmy: każdy chłamowaty spot i reklama, które chłonęłam uszami i oczami, odkąd dorosłam), i mogłam jedynie wykombinować coś, żeby uciec od takiego życia.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby po prostu powiedzieć: dość, zatrzymać się i wyskoczyć z tej karuzeli dla chomika, że w każdej chwili mogę odejść, przestać tak szaleńczo i desperacko uganiać się za przyszłością, którą sobie wymodliłam, bo miała mnie zbawić. Natomiast doszłam do wniosku, że w niczym nie przypominam zwykłych osób, które pewnie potrafią robić to, czego ja nie umiem, i nie schrzanią wszystkiego, czego się dotkną. Gdybym znała modlitwę w tamtych latach (a nie znałam, bo żaden Bóg nie potrafiłby stworzyć tak kosmicznego bajzlu, jakim było moje życie), pewnie zaczynałaby się od słów: Dlaczego nie mogę być taka jak wszyscy inni?
I to wcale nie znaczy, że nie starałam się naprawić albo wyzdrowieć, albo żyć, tak jak każdy stara się żyć. Przez dziesięć lat uprawiałam jogę. Jadłam jarmuż, zanim stał się kultową zieleniną. Przeprowadziłam oczyszczającą dietę lemoniadową (cytrynową), a także inne diety oczyszczające. Byłam wegetarianką. Byłam w Esalen – tam, dokąd w finałowym sezonie Mad Men, Don Draper jedzie, żeby odnaleźć siebie i płacze w kręgu białych bogatych ludzi, którzy na zmianę noszą biznesowe mundurki i habity. Miałam całą kolekcję książek Thích Nhất Hạnh. Miałam doradcę do spraw długów i kartę na siłownię. Kilka razy w tygodniu biegałam i przez większość weekendów tworzyłam nieprawdopodobne harmonogramy na nadchodzący tydzień, żeby w końcu ustawić własne życie. Wbiłam sobie do głowy, że jeśli będę zdrowiej jadła, więcej ćwiczyła, mniej piła i mniej paliła, stracę więcej kilogramów, zarobię więcej pieniędzy, przestanę rozlewać wino w mojej adamaszkowej zdobionej monogramami pościeli – gdybym tylko mogła być bardziej zdyscyplinowana albo bardziej idealna – i wtedy wszystko się uda. Wszystko jak w puzzlach wpasuje się gdzie trzeba i ja także trafię na swoje miejsce.
Im bardziej starałam się być perfekcyjna – im więcej oczyszczających diet przeprowadzałam, im więcej motywujących książek kupowałam, budżetów tworzyłam, im więcej gadżetów kupowałam, żeby ukryć i zamaskować bałagan, jakim było moje życie – tym trudniej było mi to wszystko ogarnąć. Próby postawienia siebie do pionu wywoływały tylko więcej chaosu. Chaos sprawiał jeszcze większy ból. Wtedy piłam więcej wina. I paliłam więcej trawki. I papierosów. I kupowałam więcej jedzenia. I więcej ubrań. Byłam potworem, który nie potrafił powstrzymać się przed konsumpcją. Myślałam, że dzięki temu stanę się bardziej ludzka.
Póki pewnego ranka, jakieś trzy miesiące po mojej wyprawie do Kostaryki, coś nagle nie pękło. A raczej – ja pękłam. Obudziłam się w moim apartamencie o regulowanym czynszu po jednej z popijaw, kolejnej nieudanej próbie ucieczki. Łóżko było bez pościeli. Materac – poplamiony jedzeniem, piciem i wymiocinami. Komputer włączony, telewizor też, torby ze śmieciami i kartony z resztkami jedzenia, puste butelki po piwie porozrzucane po całym mieszkaniu. Bolało mnie gardło od rzygania i głowa od kaca. Jeszcze byłam pijana. Szklankę z jamesonem ciągle trzymałam w ręce. Nie pierwszy raz obudziłam się w takiej scenerii, ale po raz pierwszy nie potrafiłam udawać, że ze mną jest wszystko w porządku i że to normalny trzydziestokilkuletni pierdolnik, z którego wyrosłam.
Właśnie wtedy padłam na podłogę i zaczęłam błagać Boga o pomoc.
Właśnie wtedy przestałam biec.
Właśnie wtedy ponownie nawiązałam kontakt wzrokowy ze sobą w lustrze.
Właśnie wtedy w końcu usłyszałam tę część siebie, którą starałam się uciszyć karierą, ciuchami, statusem, jedzeniem, piciem i narkotykami, tę część mnie, która krzyczała, że nie potrafi się ustatkować i nie da rady wytrwać w tej paranoi ani chwili dłużej.
Takie jest życie większości ludzi, ale jest także inne, które ukrywamy w głębi nas, życie, jakie powinniśmy przeżyć. Do tamtej chwili, kiedy leżałam na podłodze mieszkania, życie, jakie powinnam przeżyć, wymykało mi się tak bardzo, że rozwaliło mnie na tysiące drobniutkich kawałków, które ledwie mogłam posklejać dżinsami Paige, czystą whiskey i tytułem kierowniczym w firmie. Ale w tym momencie coś się skończyło. Nie mogłam już dłużej trzymać tego w całości. Kiedy tamtego październikowego dnia patrzyłam na pobojowisko w moim salonie, wreszcie do mnie dotarło, że nie mam wyboru, muszę zaryzykować utratę wszystkiego, co zdobyłam, żeby odzyskać życie, które się kryło we mnie. Życie, w którym marzyłam o ucieczce na wyspę, pełne zwykłego szczęścia, takie, jakie mam teraz. Koniec zabiegania o życie, do którego zmuszałam się ze wszystkich stron z wyjątkiem jednej, która kazała spojrzeć na siebie w lustro i spytać gapiącą się stamtąd dziewczynę, kim jest i czego tak naprawdę chce od życia.
Dziewczyna w lustrze nie marudziła. Wiedziała, że chlanie musi pójść na pierwszy ogień.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------