- W empik go
Na zwłokach zwierzęcia - ebook
Na zwłokach zwierzęcia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 178 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ceres ich nauczyła syć z gruntów uprawy.
Virgil, Georg.
Syn pana Jana Nepomucena Kobiałkiewicza nie dostał jednego roku promocji z trzeciej klasy. Cenzura szesnastoletniego Wicusia małp sprawiała trudu temu/kto ją pisał, a na odczytanie też tego dokumentu nie potrzeba było wiele czasu; ojciec rzucił tylko wzrokiem i ujrzał wszystkie przedmioty szkolne zakreślone klamrą, co się w matematyce nawiasem zowie, a za klamrą wypisano dużymi literami – mały. Na ten widok stary chwycił zapalczywie wyrostka za ucho, zaprowadził go do izby, gdzie przy drzwiach wisiała kropielniczka ze święconą wodą, a nad nią na haku klucze od spichlerza oraz bat z twardego rzemienia, i tutaj batem tym wyliczył mu tyle plag, ile tylko mógł, dopóki bijąca ręka nie osłabła. Potem wyręczał się… pan Jan synem przy gospodarstwie, a kiedy nadszedł koniec ferii nie posłał już chłopaka do szkoły, lecz go zatrzymał przy sobie w domu. Wicusiowi w to graj! Dozorował w stodole i na niwie, woził snopki, stawiał brodła, orał, pławił w rzece konie, był parobkiem, karbownikiem, polowym. W takiej szkole twardej uczył się z większym powodzeniem aniżeli w gimnazjum i został też twardym rolnikiem. Po śmierci ojca odziedziczył pięciowłókowy folwark Dziobaków, gdzie jak dzień długi bardzo ciężko pracował. Był to człowiek szorstki, którego głos miał donośność trąby, a fizjonomia nosiła piętno surowości. Przyjemności jego życiowe ograniczały się do używania wierzchowej jazdy na narownych koniach i do chowu rosłych a bardzo złośliwych psów. Pan Wincenty przez jakiś czas miał się ku żeniaczce, gdyż potrzebował w Dzio – bakowie gospodyni, ale go nie chciała żadna panna w okolicy podobno z tego powodu, iż był zawsze tak przejęty końskim potem, że niepodobieństwem było przydłuższe z nim obcowanie. Żył przeto i umarł w celibacie. W roku 1859 dziedzic Dziobakowa liczył pięćdziesiąt lat życia i był bardzo krzepki; chował on w on czas siedem psów, z których trzy najenergiczniejsze kazał więzić na łańcuchach; miał dwa wierzchowce, lecz prawdziwą słabość czuł do kasztana. Koń ten nieustannie i jakoś nerwowo kręcił krótkim ogonem, a łbem ciągle kiwał, przy tym wierzgał, kwiczał, umiał wyciąć w górę szczupaka wszystkimi czterema nogami, sadzić hopki itd. biodra miał sterczące, bokami robił silnie, do biegu rwał się namiętnie, wyglądał jak podkasany. Pan Kobiałkiewicz zaręczał, że nie ma na świecie drugiego konia równie zwinnego jak jego kasztan.
Było to w czerwcu po południu, dziedzic Dziobakowa, ubrany w ciężkie buty z cholewami za kolana, w krótką szarą kurtę i w granatowy wypłowiały kaszkiet z lakierowanym daszkiem, wziął z kąta izby kij sękaty, wyszedł na ganek swego dworku i przeciągle gwizdnął. Wiadomo każdemu, iż psy przyzywa się w taki sposób.
Na ten sygnał z kilku bud ustawionych około spichlerza wyjrzały psie głowy i żywo a z zaciekawieniem spoglądały ku białemu dworkowi, gdzie stał był Kobiałkiewicz. Widocznie atoli gwizdnięcie nie stosowało się do psów na łańcuchach uwięzionych, a nawet psy owe zdawały się rozumieć tę prostą logikę, że skoro je przywiązano, to dlatego chyba, aby leżały w budach. Sygnał zwrócony był do jakichś innych psów, chodzących sobie swobodnie; ale z tych żaden jakoś nie stawił się na wezwanie. Pan dziedzic gwizdnął drugi raz, jeszcze silniej, co wszakże było także bezskuteczne. Począł się tedy uważnie rozpatrywać dookoła, gwizdnął raz jeszcze, a nareszcie donośnym głosem jął nawoływać:
– Zagraj!… Na tu, na tu!… Płatek, Druhna!… Tu, tu, tu! Na tu pieski!…
Ani żywy duch się nie pokazał. Tylko łańcuchowe psy z bud powyłaziły, poczęły otwierać gęby, ziewać przeciągle, skomlić, wyć, merdać ogonami, łańcuchami potrząsać rwąc się z ciasnych obroży. Zgiełk ten pobudził przede wszystkim puszącego się na dziedzińcu indyka, który począł teraz straszliwie bełkotać, jakby psom na przekorę. Gdzieś w oddaleniu odezwał się paw na strzesze. Porwały się czym prędzej w górę płochliwe gołębie i klapiąc skrzydłami zataczały obszerne koła. Kury, spokojnie dotąd wygrzebujące barłóg, z kogutem na czele, zagdakały uchodząc na wszystkie strony i rzucając się na płoty a przykopy. Wreszcie najcierpliwsze ze wszystkiego drobiu gęsi pojęły snadź także, iż musiała zajść jakaś katastrofa, skoro cały świat zwierzęcy pełen jest wzruszającego niepokoju. Przestrach ścisnął tedy gęsie serca i zwierzęta one wyciągnęły najprzód swe długie szyje, zadarły się krótkim urywanym głosem trwogi, następnie rozwinęły skrzydła, a lecąc tuż nad ziemią odbyły podróż do pobliskiej kałuży. Kiedy zaś tam zapadły, narobiły gęganiem rozgłośnym dużo gwaru, jakby się cieszyły dzielnością swego lotu. Awanturnicze ukazanie się gęsi było niespodzianką dla kaczek, które w kałuży wzorowo pracowały; niektóre z nich wystawiwszy ku górze kupry badały stan rzeczy pod powierzchnią wody; inne będąc widocznie w pożądanym żołądkowym dobrostanie spokojnie zasypiały na brzegu. Jedne i drugie na widok wzburzonych gęsich umysłów porzuciły pracę i oddały się bezcelowym rozruchom.
Kobiałkiewicza podrażnił mocno taki nieporządek, niejako brak karności we własnej jego armii; nie tylko psy nie stawiły się na wezwanie, ale wszystko inne uciekło przed nim po dziurach nie pojmując porządnej komendy. Za takie rzeczy we wszelkim kolektywnym życiu ktoś musi być odpowiedzialny przecie. Więc też teraz nie nawoływał on już psów, nie gwizdał na nie, jeno natężywszy głos huknął tak, aż mu się oczy zaczerwieniły i policzki nabrzmiały:
– Kaśka!… Do kroćset tysięcy diabłów!… Kaśka!…
I to nie pomogło, nikt się nie ukazał. Tylko psy na nowo zawyły przy budach, tylko gołębie jeszcze klapały skrzydłami zastanawiając się, czy nie pora już usiąść gdzie bądź na dachu.
Jedynie dotrzymujący placu, choć nie uwiązany, indyk sierdził i jurzył się przedrzeźniając wołanie pana:
– Glau-blau!…. Gul-gul!….
– A bodajżeś pękł, parszywcze! – mruczał Kobiałkiewicz pod nosem.
I znowu krzyknął donośnie:
– Kaśka! Hej, psia noga, Kaśka! Bywaj!…
Indyk zuchwale zerknął na dziedzica spod swoich fioletowych brwi, potrząsnął długim zbakierowanym nosem, zaorał po ziemi tęgimi skrzydłami i z całej siły znowu naklął gburowato panu Wincentemu: Teraz dopiero wylazła z kuchni jakaś kwadratowa baba ubrana, jak to mówią, z waszecia, bo miała końce od chustki na głowie w tył puszczone i na sobie kraciastą barchanową jupkę; trzymała ona w ręku olbrzymią warzęchę i od progu odezwała się basem:
– Na kogóż znowu jegumość tak straszecznie swarzy? Dyć wszystko z domu pouciekało!…
– Jak to ja nie mam swarzyć? Tyle pysków żywię przy sobie, a psiego ogona nie mam pod ręką, kiedy mi trzeba posłużyć!