- W empik go
Nad brzegiem morza Ciemności - ebook
Nad brzegiem morza Ciemności - ebook
Andrew Peterson opowiada niesamowicie wciągającą historię dla czytelników w każdym wieku.
Trójka rodzeństwa, Janner, Tink i Leeli, oraz ich wierny pies, Nugget, uciekają przed podłymi Fangami z ziemi Dang, którzy poszukują zaginionych klejnotów Anniery.
Oryginalne postacie i ich zadziwiający świat – od brzegów Morza Ciemności, przez przerażający las Glipwood i jeszcze dalej – stanowią tło wydarzeń dla ich bohaterskich przygód, w których pojawią się także:
- oryginalne pieśni i zwariowane wierszyki,
- dziadek, były pirat,zębate krowy i prawdziwe,
- morskie smoki,wycieczki do dworu Anklejelly i drzewnego domku Peeta Skarpeciarza,
- wciągające legendy i fascynujące przesłania mądrości,
- jedyny w swoim rodzaju przepis na pieczeń z larwami,
- autentyczne, ręcznie rysowane mapy.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8247-030-7 |
Rozmiar pliku: | 21 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Uwielbiam te wszystkie przygody i szaloną pomysłowość, ale przede wszystkim pasję, jaką Andrew włożył w swe książki. Jest poetą i mistrzem opowiadania. Chcę przeczytać wszystko, co napisze”.
– Sally Lloyd Jones, autorka bestsellerów
„New York Timesa”w kategorii książek dla dzieci
„Tego doświadczenia wasza rodzina nigdy nie zapomni! Polecam te książki z całego serca!”
– Sarah MacKenzie, autorka The Read-Aloud Family,
założycielka i gospodyni podcastów Read-Aloud Revival
„Saga rodu Wingfeatherów jest dowcipna oraz pełna pasji i wyobraźni. Polecam ją gorąco młodszym nastolatkom, którzy przeczytali już wszystkie części Narnii i szukają kolejnej wspaniałej serii”.
– Anne Bogel, założycielka bloga Modern Mrs Darcy
i gospodyni podcastu What Should I Read Next?
„Niesamowicie pomysłowa i cudownie zuchwała epopeja, błyszcząca dowcipem i mądrością – zawiera rewelacyjne porady, jak radzić sobie z pluskaczami, Fangami, a nawet z zębatą krową”.
– Allan Heinberg, twórca i producent współwykonawczy
serialu stacji ABC Chirurdzy i współtwórca komiksu
Marvela Young Avengers
„Głęboko inteligentna!”
– Phil Vischer, twórca VeggieTaleMojemu bratu
KRÓTKIE WPROWADZENIE DO ŚWIATA AERWIAR
Jak głosi legenda, gdy pierwszy człowiek obudził się pierwszego ranka w świecie, w którym toczy się nasza opowieść, ziewnął, przeciągnął się i rzekł do pierwszej rzeczy, jaką zobaczył: „Oto jesteśmy”1. Miał na imię Dwayne, a pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, była skała. Obok niej zaś leżała kobieta, Gladys, z którą później nauczył się świetnie dogadywać. W kolejnych stuleciach to właśnie zdanie przekazywano dzieciom, dzieciom ich dzieci, kuzynom rodziców ich dzieci i tak dalej, aż –
zupełnie przez przypadek – wszelkie istoty umiejące mówić zaczęły nazywać otaczający ich świat „Aerwiar”.
Aerwiar leżał na dwóch kontynentach, rozdzielonych przez ocean zwany Morzem Ciemności. Pod koniec Czwartej Epoki ziemie na wschód od morza zaczęto nazywać Dang, co nie ma związku z naszą opowieścią (no chyba że chodzi o Wielkie Zło, które się tam zagnieździło i toczyło Wielką Wojnę praktycznie ze wszystkimi).
To Zło nie miało imienia, więc zaczęto go nazywać się Gnag Bezimienny. Władał on ze szczytów gór Killridge z zamku Throg. Głęboko gardził wszystkimi, którzy zamieszkiwali Aerwiar, a najbardziej nienawidził Wielkiego Króla Wingfeathera z wyspy Anniera. Z nikomu nieznanych powodów Gnag i jego podłe hordy przemaszerowali na zachód i zajęli Świetlistą Wyspę – Annierę, na której polegli dobry król, jego ród i jego dostojnicy.
Nienasycony Bezimienny Zły zbudował flotę, która przetransportowała jego potworną armię na zachód poprzez Morze Ciemności aż na kontynent Skree. Gnag pustoszył bezkresne ziemie Skree przez dziewięć długich lat, aż do momentu, w którym zaczyna się nasza historia.NIECO DŁUŻSZE WPROWADZENIE DO KRAINY SKREE
Cała kraina Skree była płaska i zielona – z wyjątkiem Gór Kamiennych na północy, które nie były płaskie ani trochę. Ani zielone. Były raczej białe od pokrywającego je śniegu, choć pewnie gdyby się roztopił, to coś zielonego może by na nich wyrosło.
Idźmy dalej na południe. Pozostałe ziemie krainy Skree pokrywały falujące (i zdecydowanie zielone) pastwiska równiny Palen Jabh-J. Z wyjątkiem – ma się rozumieć – lasu Glipwood. Na południe od równin ostatnim punktem na wszelkich mapach były lasy Linnard – no chyba że były to mapy mieszkańców tamtych odległych, lesistych krain.
Ludzie, osiedleni na równinach, na skraju lasu, wysoko w górach i nad wielką rzeką Blapp, cieszyli się powszechnym i trwałym pokojem – poza okresem wspomnianej Wielkiej Wojny, którą dość żałośnie przegrali i która całkowicie zrujnowała ich dotychczasowe życie.
Dziewięć lat po tym, jak król Skree i wszyscy jego możni – tak naprawdę to wszyscy z prawem do tronu – zostali wybici do nogi, lud Skree nauczył się żyć pod okupacją Fangów z ziemi Dang. Fangowie poruszali się jak istoty ludzkie i nawet wyglądali dokładnie jak ludzie, z tą różnicą, że ich ciała pokrywały zielonkawe łuski, a z ich warczących jaszczurzych paszcz wystawały dwa długie, jadowite kły. Mieli także ogony. Odkąd Gnag Bezimienny podbił wolną krainę Skree, Fangowie okupowali wszystkie miasta, ściągali podatki i uprzykrzali życie wolnych Skreańczyków. Mieszkańcy Skree, owszem, cieszyli się wolnością, ale pod warunkiem, że byli w domu przed północą, nie nosili broni i nie narzekali, gdy innych Skreańczyków wywożono za morze i słuch o nich przepadał. Poza okrucieństwem Fangów i ciągłym widmem śmierci i tortur w Skree natomiast nie było się czego obawiać. W Górach Kamiennych włochate nublorożce z długimi zębami i głodnymi brzuchami pełzały po ziemi i po zamarzniętych wodach Lodowych Prerii. Na preriach nieliczni mieszkańcy codziennie walczyli z sępołowami. Dalej na południe równiny Palen Jabh-J były piękne i bezpieczne, jeżeli nie liczyć borszczurów, prześlizgujących się wśród wysokich traw (rolnik z Torrboro Południowego twierdził, że widział jednego wielkości młodego miauka; te rozmiarem dorównują dorodnym czaplinom, a znów one są przecież równie okazałe jak wiotczaki).
Źródlanoczysta rzeka Blapp płynęła szerokim i spokojnym nurtem i spadała z głośnym rykiem do wodospadu Fingap. Pływające w niej ryby były pyszne w smaku i łagodne, oprócz tych licznych gatunków, które były trujące w dotyku, czy sztyletników znanych z tego, że wskakiwały do łodzi i przebijały na wylot ciało nawet najpotężniejszego rybaka.WPROWADZENIE DO RODZINY IGIBYCH (BARDZO KRÓTKIE)
Nieopodal miasteczka Glipwood, na krawędzi klifu biegnącego nad Morzem Ciemności, znajdowała się mała chatka, zamieszkana przez rodzinę Igibych. Chata była raczej prosta, lecz bardzo wygodna, ładnie zbudowana i zaskakująco schludna, jak na dom zamieszkany przez trójkę dzieci. Od chaty Igibych biło światło miłości niczym blask kominka z ich okien wieczorową porą.
A sami mieszkańcy?
Przesiadywali do późna przy palenisku, gdzie opowiadali sobie historie, śpiewali w ogrodzie w czasie zbiorów, a dziadek Podo Helmer zasiadał na ganku z fajką i wydmuchiwał kółka z dymu. Mimo tych wszystkich ciepłych rzeczy, które wypełniały ich dni niczym kufel cydru w zimowy wieczór, byli jednak dość nieszczęśliwi. Naprawdę nieszczęśliwi w krainie, w której grasowali Fangowie z ziemi Dang.1 NADJEŻDŻA POWÓZ, CZARNY POWÓZ
Janner Igiby leżał w łóżku z zaciśniętymi powiekami i z drżeniem wsłuchiwał się w przerażający turkot Czarnego Powozu, który przejeżdżał po drodze w bladym świetle księżyca. Jego młodszy brat Tink chrapał nad nim na łóżku piętrowym, a sądząc po oddechu, jego młodsza siostra Leeli również spała. W przypływie odwagi Janner otworzył oczy i spojrzał na księżyc, blady niczym trupia czaszka szczerząca się zza okna. Chociaż Janner bardzo starał się o tym nie myśleć, w jego głowie rozbrzmiewał wierszyk z dzieciństwa, którym od lat straszono dzieci w krainie Skree. Leżąc w sinej poświacie księżyca, Janner cicho szeptał pod nosem jego strofy:
Powóz przekracza rzekę Blapp
Mrokiem wypełnia się ulica
To Czarny Powóz – wiezie strach
Ciemny prowadzi go woźnica
Dziecię, gdy powóz zbliża się
Słyszysz pod domem tętent koni
Módl się, by Stwórca dał ci sen
Co przed porwaniem cię uchroni
Inaczej powóz cię wywiezie,
Będziesz rozpaczał w swej niedoli
Za morzem, gdzie lodowa twierdza
Gnag Bezimienny cię zniewoli
Na zamku Throg, w głębokim lochu
Daleko od najbliższych twoich
Nikt nie usłyszy twego szlochu
Nikt twej rozpaczy nie ukoi
Powóz przekracza rzekę Blapp
Mroczne obłoki mkną po niebie
To Czarny Powóz – wiezie strach
Módl się, by dziś nie zabrał ciebie.
Nic dziwnego, że Janner nie mógł zasnąć, odkąd tylko usłyszał nadbiegający z oddali cichy tętent kopyt i brzęk łańcuchów. W wyobraźni zobaczył wrony krążące nad powozem i siadające na jego dachu; słyszał ich krakanie i trzepot czarnych skrzydeł. Wmawiał sobie, że te dźwięki to tylko jego złudzenie, ale wiedział, że tej nocy gdzieś w miasteczku Czarny Powóz zatrzyma się przed domem jakiegoś nieszczęśnika i na zawsze zabierze jego dzieci.
Zaledwie tydzień wcześniej przypadkiem podsłuchał, jak matka z płaczem opowiadała o porwaniu pewnej dziewczynki z Torrboro. Sara Cobbler była w wieku Jannera. Spotkał ją tylko raz, gdy jej
rodzina przejeżdżała przez Glipwood. Teraz odeszła na zawsze. Pewnej nocy leżała w łóżku, tak jak on w tym momencie. Pewnie pocałowała rodziców na dobranoc, zmówiła wieczorną modlitwę i przyjechał po nią Czarny Powóz.
Czy była wtedy przytomna?
Czy słyszała parskanie czarnych rumaków zza okna? Czy widziała kłęby pary buchające z ich nozdrzy?
Czy Fangowie z Dang ją związali?
Czy wyrywała się, kiedy zanosili ją do powozu i wrzucali do jego wnętrza, niczym pokarm do paszczy potwora?
Cokolwiek by robiła, i tak by jej to nie pomogło. Została wydarta rodzinie i to był koniec. Rodzice Sary zorganizowali po jej utracie czuwanie pogrzebowe, gdyż porwanie przez Czarny Powóz oznaczało tyle, co śmierć. Mogło przydarzyć się każdemu, w każdej chwili, i nijak nie można było się przed nim uchronić. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że gdy powóz pojawi się na czyjejś ulicy, to minie jego dom i pojedzie dalej.
Metaliczny tętent kopyt roznosił się echem w ciemnościach. Czy Czarny Powóz się zbliża? Czy skręci w ścieżkę do chaty Igibych? Janner modlił się do Stwórcy, by tak się nie stało.
Nugget, pies Leeli, śpiący przy jej łóżku, uniósł głowę i zawarczał w kierunku ciemnego okna. Janner ujrzał na tle księżyca wronę siedzącą na nagiej gałęzi. Zadrżał i mocniej podciągnął kołdrę pod brodę. Ptak przekrzywił głowę i chłopak odniósł wrażenie, że wpatruje się prosto w jego okno i śmieje się szyderczo z chłopca, w którego szeroko otwartych oczach odbija się światło księżyca. Janner leżał w przerażeniu i marzył o tym, by zapaść się w łóżko tak głęboko, by wronie oczy nie zdołały go dojrzeć, lecz ta zerwała się i odleciała z łopotem skrzydeł. Księżyc zakryły chmury, a tętent kopyt i stukot powozu milkły coraz bardziej. W końcu zapadła cisza.
Janner zdał sobie sprawę, że od dłuższej chwili wstrzymuje oddech, więc powoli wypuścił powietrze. Usłyszał, jak Nugget uderza ogonem o ścianę, i poczuł się mniej samotny, wiedząc, że piesek czuwa tak jak on. Wkrótce zapadł w głęboki sen, zakłócany przez niespokojne koszmary.2 MŁOTKI, ZIEMNIADORY I BRYŁKI
Z nastaniem poranka sny odpłynęły.
Słońce świeciło, a poranny chłód powoli przemieniał się w gorący, letni żar. Janner wyobrażał sobie, że umie latać. Obserwował unoszące się nad pastwiskiem ważki i próbował wczuć się w ich umysły, widzieć i odczuwać to samo co one. Wyobrażał sobie, jak dzięki delikatnym ruchom skrzydeł przesuwa się nad łąką, jak szybuje w lewo i w prawo, jak unosi się z wiatrem nad wierzchołkami drzew i opada za urwiskiem, prosto nad Morze Ciemności. Pomyślał, że gdyby był ważką, to uśmiechałby się w locie (chociaż nie był pewien, czy one potrafią się uśmiechać), gdyż nie musiałby się obawiać, że potknie się, chodząc po ziemi. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Janner miał wrażenie, że zupełnie stracił kontrolę nad swoimi kończynami – jego palce się wydłużyły, stopy urosły, a matka niedawno powiedziała mu, że jest patykowaty.
Chłopak rozejrzał się dookoła, by upewnić się, że nikt nie patrzy, po czym sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej złożoną kartkę. W jego żołądku coś zatrzepotało, zupełnie jak wtedy, gdy tydzień wcześniej znalazł ją, zamiatając sypialnię matki. Rozłożył ją i uważnie przyglądał się rysunkowi chłopca stojącego na dziobie niewielkiej żaglówki. Chłopiec, ze swoimi ciemnymi włosami i patykowatą sylwetką, był uderzająco podobny do Jannera. Na niebie nad nim jaśniały ogromne, kłębiaste chmury, a mokre fale rozbijające się z szerokim rozbryzgiem o kadłub wyglądały tak realistycznie, że Janner bał się dotknąć rysunku, by go nie rozmazać. Poniżej widniał napis: „Moje dwunaste urodziny. Dwie godziny samotności na otwartym morzu. Jak dotąd najlepszy dzień mojego życia”.
Na dziele nie było żadnego imienia, ale w głębi serca Janner był pewien, że tym chłopcem był jego ojciec.
Nikt nigdy nie wspominał o nim – ani matka, ani dziadek. Janner wiedział o nim bardzo niewiele. Patrząc na rysunek, czuł, że gdzieś na dnie jego duszy otwiera się jakieś ciemne miejsce i umacnia go w podejrzeniu, że w życiu chodzi o coś więcej niż tylko o to, by żyć i umrzeć w miasteczku Glipwood. Janner nigdy nie widział z bliska żadnej łodzi. Obserwował je tylko z klifów, małe punkciki przecinające powierzchnię fal leniwymi wstęgami, kierowane przez załogę w podróż ku przygodom lub innym celom. Wyobrażał sobie, jak stoi na pokładzie własnego statku i że tak jak chłopca z rysunku, owiewa go wiatr i zrasza kropelkami morskiej wody…
Wyrwany gwałtownie ze swoich marzeń, Janner zdał sobie sprawę, że stoi po kolana w szorstkim sianie i opiera się o widły. I że zamiast oceanicznej bryzy w jego twarz buchają tumany kurzu i plew, wzbijane w powietrze przez konia. Danny, ich koń pociągowy, stał zaprzęgnięty do wozu wypełnionego do połowy sianem i czekał niecierpliwie, aż zwiezie je z pola do stodoły. Janner pracował od wschodu słońca, zwiózł już trzy pełne wozy i nie mógł się doczekać końca tej roboty.
Tego dnia wypadał festyn z okazji Święta Smoków. Był to jedyny dzień w roku, gdy Janner cieszył się, że mieszka w cichym miasteczku Glipwood.
Ich wioska cały rok czekała na Święto Smoków. Cała kraina Skree ściągała wówczas do Glipwood na różne rozgrywki, zabawy i biesiady. Z dalekich miast przyjeżdżali dziwni przybysze, a z Morza Ciemności wyłaniały się smoki.
Jak sięgał pamięcią, w ciągu dwunastu lat swego życia Janner nigdy nie wyjechał z Glipwood. Festyn był więc dla niego jedyną okazją, by zobaczyć kawałek innego świata – i dobrym powodem, by szybko uporać się ze zwózką siana. Otarł pot z czoła, rzucił tęskne spojrzenie odlatującej ważce, po czym burcząc pod nosem, wbił widły w siano i zarzucił je na wóz. W tym momencie jego stopa poślizgnęła się na ukrytym kamieniu. Runął do przodu i zanurzył się twarzą w stercie świeżutkich bryłek końskiego łajna.
Zerwał się na równe nogi, plując i wycierając twarz garściami siana. Danny spojrzał na niego, parsknął i ugryzł kępę trawy, a Janner poleciał prędko, niczym ważka, do koryta z wodą, by obmyć twarz.
Na drugim krańcu pola, za płotem, brat Jannera Tink (który miał na imię Kalmar) siedział okrakiem na dachu chaty z dwoma gwoździami w zębach i młotkiem w ręku. Próbował przybić obluzowany gont, ale szło mu opornie, gdyż trząsł się jak osika. Kiedy był młodszy, już samo noszenie w ramionach dziadka wzbudzało w nim strach, i chociaż się śmiał, to w oczach zawsze miał przerażenie, dopóki nie postawiono go bezpiecznie na ziemi.
Jego dziadek Podo zawsze wyznaczał go do naprawy dachu, bo uważał, że dobrze będzie, jak zmierzy się ze swoim strachem. Tink, już jedenastoletni, bał się jednak tak samo jak zawsze. Drżąc jak liść na wietrze, wyjął gwóźdź spomiędzy zębów i zaczął przybijać go do dachu tak strachliwie, jakby walił młotkiem we własną twarz. Spojrzał w dal przez pole, zobaczył, jak Janner nurkuje głową w korycie z wodą, i zamarzył o tym, by skończyć swoją robotę i zagrać w zebzę2 ze starszym bratem na festynie z okazji Święta Smoków.
Tink na dachu był do niczego, za to na twardej ziemi potrafił biegać jak rączy rumak.
Już przy pierwszym uderzeniu młotkiem gwóźdź wypadł Tinkowi z rąk. Próbował go złapać, lecz nie zdążył i zamiast tego przywarł płasko do rozgrzanego dachu, trzymając się go obiema rękami. Gwóźdź i młotek zsunęły się z szelestem w przeciwnych kierunkach i spadły na ziemię. Tink jęknął, gdyż zrozumiał, że będzie musiał powolutku zjechać do krawędzi dachu i zejść po drabinie, a to oznaczało jeszcze więcej czasu przy robocie, zanim pojadą do miasteczka na festyn.
– Nie zgubiłeś czegoś?
Strach Tinka przerodził się w burczenie.
– Po prostu rzuć mi go z powrotem, dobrze?
Chłopak usłyszał śmiech i zobaczył, jak jego młotek leci do góry, robi salto w powietrzu i ląduje metr od niego. Zebrał się na odwagę, sięgnął ku krawędzi dachu i chwycił go drżącą ręką, zanim ten zdążył spaść z powrotem.
– Dzięki, Leeli! – zawołał nieco spokojniejszym tonem.
Dziewczyna usiadła z powrotem na tylnych schodach chaty i obierała ziemniadory, nucąc pod nosem. Nugget położył się w wygodnym cieniu u jej stóp, machał ogonem i dyszał. Po jakimś czasie Leeli wstała, oparła się o małą, drewnianą kulę, strzepała obierki z sukienki i pokuśtykała z wiadrem do domu, a pies podążył za nią.
Jej prawa noga tuż pod kolanem skręcała się do wewnątrz pod nienaturalnym kątem, a palcami chorej stopy szurała delikatnie po drewnianej podłodze. Gdy była jeszcze mała, nauczyła się chodzić z niewielką kulą pod pachą i co roku dziadek sprawiał jej większą. Każda kolejna była solidniejsza i bardziej ozdobna od poprzedniej.
Tę obecną wykonał z drewna cisowego i na całej długości ozdobił fioletowymi kwiatuszkami.
Leeli postawiła na stole z chlupotem wiadro obranych ziemniadorów. Nia, jej matka, siedziała odwrócona do niej plecami i wrzucała składniki do wielkiego kotła z gulaszem.
– Dzięki, skarbie. – Nia wytarła ręce w fartuch i zawinęła niesforne kosmyki za ucho. Była wysoka i zgrabna; Leeli uważała, że jej matka jest tak piękna, iż jej prosta sukienka leży na niej jak królewska szata. Ręce Nii były krzepkie i pełne odcisków od wielu lat ciężkiej pracy, ale też wystarczająco łagodne, by zaplatać włosy córki czy głaskać buzie synów, gdy całowała ich na dobranoc.
– Przyprowadzisz mi dziadka do domu? – spytała. – Od godziny zrywa zioła w ogrodzie, co oznacza tylko jedno.
Leeli się roześmiała.
– Znowu pluskacze?
– Obawiam się, że tak – odparła Nia, odwracając się z powrotem do kotła.
Nad głową usłyszała kolejny brzęk. Podążając za dźwiękiem, przesunęła wzrokiem po suficie aż do okna, gdzie ona i Leeli ujrzały, jak młotek Tinka spada na trawę. Z dachu dało się słyszeć zduszony jęk.
– Podniosę mu go. – Leeli wyszła, utykając, przez tylne drzwi i ponownie odrzuciła Tinkowi młotek.
Janner wpadł dzikim susem do chaty, przemoczony do suchej nitki od pasa w górę. Wniósł ze sobą obrzydliwy smród i chmarę tłustych, zielonkawych much brzęczących mu wokół głowy.
Idąc do ogrodu po dziadka, Leeli słyszała, jak matka wrzeszczy przeraźliwie i wygania Jannera z domu i jak po chwili spada mu na głowę młotek.