- W empik go
Nad Bugiem - ebook
Nad Bugiem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 467 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdzisław Kunicki podniósł się z krzesła i zbliżył do okna. Ciężko, jak drewniane, ciągnął nogi w zabłoconych butach. Z trudem unosił zaczerwienione powieki. Szeroka deska parapetu z kilkoma rowkami, w których gromadził się kurz, kusiła, aby się oparł, zdrzemnął i na chwilę przynajmniej oderwał od pracy.
Wydobył z kieszeni papierośnicę rzeźbioną w karelskiej brzozie. U dołu słońce szeroko rozrzucało promienie. U góry widniał napis ułożony z ozdobnych liter: Front północny, sierpień 1943 rok. A pod spodem: W. Worobiow.
Zdzisław uśmiechnął się. Przyjemnie jest oderwać się od cię żaru dnia dzisiejszego i cofnąć do wyszlifowanej przez wspomnienia przeszłości. Ciekawe, gdzie Wańka znajduje się teraz? Otworzył papierośnicę, wybrał papierosa i z zadowoleniem zaciągnął się mocnym dymem rzucając zapałkę przez okno. Leciała migocąc płomykiem, a potem przez ułamek sekundy ciągnęła za sobą nikłą smużkę dymu. Jak miniaturowa rakieta dająca hasło do ataku – pomyślał. Zapałka upadła na bruk.
Zdzisław paląc papierosa ślizgał się spojrzeniem po dachach domów. Zapadał zmierzch. Szyby w oknach błyszczały czerwienią. Różowiły się podziurawione odłamkami pocisków dachy domów. Daleko za miastem wił się przez łąki purpurowy o tej porze Bug, jakby kto rozwijał sztukę czerwonego płótna.
Kunicki przyglądał się Włodawie. Parterowe i jednopiętrowe domy były stare i odrapane. Z okna Zarządu widział kilka ulic: Niecałą, przy której mieścił się Zarząd, z prawej strony Sejmową, na której przed jednopiętrowym budynkiem RKU spacerował tam i z powrotem wartownik z przewieszonym przez ramię karabinem, z lewej strony ulicę 3 Maja, dalej Polną. Na wprost, przy ulicy Kościuszki, w jednopiętrowym, czerwieniejącym nie otynkowaną cegłą budynku mieścił się Komitet Powiatowy Polskiej Partii Robotniczej i Komenda Miasta. Przed Komitetem PPR powiewała na maszcie czerwona flaga. Na ścianie stojącego obok długiego, drewnianego baraku zwisał oderwany do połowy plakat z okresu referendum. Dalej widniało namalowane dużymi literami: „trzy X tak”. Tuż za barakiem, z jego lewej strony, spomiędzy drzew wychylała się zielonymi kopułami cerkiew.
Zapadający zmierzch zacierał ubóstwo parterowych domków. Niektóre w purpurze wieczornej zorzy wyglądały nawet ładnie.
Ulice były puste. Tylko od czasu do czasu ktoś przeszedł śpiesznie, potykając się o nierówne chodniki. Wolno szła para zajętych sobą ludzi. Z drugiej strony 3 Maja dwie młode kózki opierając się o scherlałe drzewko chciały się dostać do najniższych, obgryzionych już gałązek.
Zdzisław jednym spojrzeniem ogarnął tę część Włodawy, dwoje ludzi i kozy, i uśmiechnął się smutno. Była to niemal połowa miasteczka. Porównał je z tętniącą życiem Gdynią, z której niedawno przyjechał.
Ech, Włodawa – rozmyślał. – Małe, powiatowe miasteczko liczące cztery i pół tysiąca mieszkańców. Mieścina położona na krańcu powiatu, tuż nad Bugiem, stanowiącym polsko-radziecką granicę. Miasto posiadające rynek z czworobokiem walących się domów, na którym co czwartku odbywają się targi, kilkanaście uliczek, nieczynne kino i reprezentacyjny gmach gimnazjum ogólnokształcącego. Włodawa pod wieloma względami przypominała mu jego rodzinną miejscowość. Tam także był kościół, cerkiew dziurawe chodniki – i nuda, wielka, przytłaczająca wszystkich nuda.
W miasteczku rodzinnym wycierpiał wiele lat nędzy. Ojciec jego wiecznie szukał pracy, obchodząc niejednokrotnie pół Polski.
Zdzisław odgonił obraz przedwojennych koszmarnych lat. Wrócił myślami do Włodawy i pracy.
– Wypocząłem chyba i sen mnie odleciał – przekonywał siebie. – Trzeba się wziąć do roboty.
Przekręcił kontakt. Żółte światło zalało pokój. Zdzisław usiadł na krześle i kończył pisać sprawozdanie.
Światło żarówki to przygasało, to znowu się wzmagało rozjaśniając odrapane ściany pokoju. Zdzisław pochylił się nad biurkiem. Chciał jak najszybciej skończyć sprawozdanie, przejrzeć pisma i położyć się wcześniej spać. Co chwilę sięgał po notatki i sprawdzał w nich cyfry. W miarę jednak, jak rosła na biurku ilość zapisanych kartek, coraz częściej palił papierosy i odkładał ołówek. Wreszcie wstał i zaczął chodzić po pokoju. Wzrok jego zatrzymywał się na portretach działaczy ZWM i kierowników państwa, na hasłach referendum wiszących na ścianach. Jeszcze raz dokładnie, jakby po raz pierwszy przybył do Zarządu, przyjrzał się biurku, stolikowi ze stojącą na nim maszyną do pisania i oszklonej szafie pełnej skoroszytów i segregatorów. Sprzęty te stanowiły całe umeblowanie kancelarii. Obok znajdował się pokoik, w którym sypiał. Stał tu mały stolik, krzesło, drewniane łóżko i jedyna „ozdoba” mieszkania – niski, obity pluszem fotel. Na ścianach wisiało kilka barwnych plakatów i wysoko, pod samym sufitem, olejny portret Stalina. Na podłodze oparty o ścianę stał portret Lenina. Ten sam rozmiar płócien i kolor farb mówiły, że malowała je jedna, niezbyt wprawna ręka.
Kunicki przeszedł kilka razy kancelarię wzdłuż i wszerz, zaniknął drzwi od sąsiedniego pokoju, potem zatrzymał się przy biurku i w zamyśleniu gasił w popielniczce papierosa. Przyglądał się unoszącym się do góry smugom dymu, znowu zapalił i sięgnął po zapisane kartki, które zaczął uważnie przeglądać.
Sprawozdanie mówiło o ciężkiej sytuacji w powiecie. Większość kół ZWM została rozbita. Te, które istniały, pracowały słabo. Prawie cały powiat opanowały bandy „Jastrzębia”, „Maksyma”, „Uskoka”, „Młota” i inne. Wojsko i KBW w ostatnim tygodniu stoczyło z nimi kilka bitew.
Bandyci obrabowali wiele sklepów spółdzielczych i cztery urzędy gminne; zatrzymali kilkanaście samochodów, w których zamordowali wielu działaczy partyjnych, zetwuemowych oraz funkcjonariuszy UB i MO; rozbroili trzy posterunki milicji. Ostatniej nocy niebo zabarwiły znowu łuny pożarów. W ten sposób podziemie mściło się na mieszkańcach Mostów i Sosnówki za to, że oddali państwu podatek i zorganizowali Związek Samopomocy Chłopskiej. Wszelkie przejawy pomocy dla nowych władz bandy tłumiły krwawo, nie cofając się przed żadną zbrodnią. Ludzie, sterroryzowani, bali się pomagać wojsku i organom Bezpieczeństwa. W Parczewie niedawno aresztowano siostrę „Jastrzębia”. Znaleziono parzy niej listę agentów brata. Wśród nich widniały nazwiska ubowców i milicjantów oraz pracowników urzędów i spółdzielni. Aresztowano ich, lecz wielu innych dotychczas nie wykryto.
Na każdym kroku groziła tu śmierć. Kunicki się jej nie bał, ale kiedy myślał o trudnościach, jakie spotykał w terenie, obawiał się, że nie wystarczy mu sił i wiedzy, że nie podoła powierzonym zadaniom,
Do powiatu przybył z Gdyni, gdzie organizacją miała dobre warunki rozwoju i robotnicza młodzież sama, bez przekonywania, garnęła się do pracy. Tu, w powiecie wybitnie rolniczym, mało było młodzieży robotniczej. Chłopi natomiast często albo się bali grasujących band, albo sympatyzowali z nimi otumanieni reakcyjną propagandą. Zdzisław już dwukrotnie wyjeżdżał w teren i próbował we wsiach organizować zebrania. Poprzedni przewodniczący rozbił Związek służąc wiernie podziemiu. Zdzisław bał się, że wskutek jego nieudolności organizacja zamiast rozwijać się upadnie do reszty.
Przypomniał sobie rozmowę przeprowadzoną z sekretarzem Komitetu w dniu przybycia do Włodawy. Młody mężczyzna o ciemnych włosach przypatrywał mu się długo i uważnie. Wreszcie podniósł się żywo z krzesła i okrążył biurko. Podszedł do Zdzisława i mocno ściskał mu dłoń. W czarnych oczach błyszczało zadowolenie.
– Bardzo się cieszę, towarzyszu Kunicki – powiedział. – Bardzo się cieszę. Wierzę, że zdołacie postawić organizację na nogi. A trzeba, koniecznie trzeba,
Zdzisław poruszył się niespokojnie. Zaufała mu partia. Czy może więc spokojnie odejść? Towarzysz Tkacz mówił o wielkich przemianach. Czy ma stać na uboczu i przyglądać im się? Czy po to cierpiał nędzę przed wojną, a potem w partyzantce i w wojsku narażał życie, aby dzisiaj cofnąć się w połowie drogi? Jego udziałem dotychczas była walka. Czy może zrezygnować z niej teraz, przy zetknięciu z pierwszymi trudnościami? Słyszał kiedyś, że trudności są po to, aby je pokonywać i iść naprzód. Dotychczas starał się postępować według tej zasady. A teraz?
A jeśli zostanie, czy podoła wszystkiemu?
Podziemie jest silne, uprzedzenia młodzieży duże. Czy sam potrafi znaleźć drogę do młodych serc i umysłów i porwać je wizją dnia jutrzejszego?
Przez okno ujrzał oświetlony budynek Komitetu. Zastanawiał się chwilę. Wreszcie się zdecydował: Pójdę do partii i porozmawiam z sekretarzem.
Na dole usłyszał trzask zamykanych drzwi i szybkie kroki na schodach. Rozległo się energiczne pukanie.
– Proszę! – zawołał Zdzisław.
Drzwi otworzyły się i w progu stanął mężczyzna średniego wzrostu. Lat miał około trzydziestu pięciu. Ogniki ciemnych, przenikliwych oczu przebiegły szybko pokój i zatrzymały się na Zdzisławie. Przybyły podszedł do przewodniczącego i wyciągnął rękę.
– Ach, sekretarz – ucieszył się Zdzisław i mocno uścisnął dłoń Tkacza. – Dobrze, żeście przyszli.
– Czy się co stało? – spytał wesoło Tkacz. – Czy znowu członkowie któregoś koła poszli do lasu?
– Co to, to nie. Może już więcej takich kół jak tamto w gminie Hanna nie będzie. Chciałem mówić z wami o czym innym.
Umilkł.
– No? – Tkacz patrzył na niego z zaciekawieniem.
– Chciałem prosić o pomoc. – Zdzisław znowu urwał.
– Mówcie, proszę – nalegał Tkacz.
Usiedli. Zdzisław częstował sekretarza papierosami. Chciał zyskać na czasie. Długo milczał zaciągając się dymem. Tkacz czekał cierpliwie na jego słowa.
Kunicki dawno wyrobił w sobie postawę: w ludziach, których postawiono na odpowiedzialnych stanowiskach partyjnych, widział całą partię i ufał im bezgranicznie. Chciał być szczery, ale wstydził się słów, które miał za chwilę wypowiedzieć. Obawiał się przede wszystkim, że posądzą go o tchórzostwo i będą uważali, że ucieka z powiatu przed bandami.
– Widzicie, towarzyszu sekretarzu – zaczął nagle z pewną złością na siebie. – Do Włodawy przyjechałem kilka dni temu, ale… Wiecie, boję się, że nie dam rady.
Tkacz obserwował go w milczeniu. Oczy figlarnie mu błyszczały.
– Tak, praca jest nielekka – potwierdził.
– O, właśnie – podchwycił Zdzisław, który czekał na te słowa. – Tu trzeba dużo siły i doświadczenia. Kokoty spartaczyć nie można. Organizacja pracuje słabo. Poprzedni przewodniczący – starał się myśl tę specjalnie podkreślić – zawalił wszystko. Trzeba Związek wyciągnąć z tego bałaganu… Poradźcie, towarzyszu, co zrobić – mam zostać, czy prosić o zwolnienie?
Tkacz milczał. Zdzisław mówił szybko, jednym tchem i nagle się zaciął. Widać było, że część słów nie chce mu przejść przez usta. Sekretarz czekał, aż Kunicki wypowie wszystko.
– Byłem w terenie – ciągnął Zdzisław nie doczekawszy się odpowiedzi. – Rozmawiałem z młodzieżą, ale nie można jej nic wytłumaczyć. Naszych członków jest niewielu, pracują niemal w konspiracji. W powiecie pełno band, tyle ludzi ginie. Wiecie, ciężko jest, bardzo ciężko. Czy potrafimy coś zrobić?
– Boicie się band? – spytał Tkacz. Figlarny uśmiech w jego oczach rozżarzył się jeszcze bardziej.
– Nie – odpowiedział Zdzisław bez wahania.
– Brak wam wiary we własne siły?
– Tak – padła szybka odpowiedź. – Jak się człowiek nasłucha tego wszystkiego, brak mu sił. Bandy rosną, pomimo że wojsko depce im ciągle po piętach, i grasują coraz bezczelniej. Czasami do głowy przychodzi pytanie: kiedy nareszcie rozbijemy je i wytępimy?
Przed słowem „kiedy” zawahał się, jakby chciał zastąpić je innym.
– Słusznie zauważyliście, że bandy rosną. Ale mnie się wydaje, że to ostatni etap ich rozwoju. Niedawno skończyło się referendum. Wkrótce rozpoczną się wybory. Podziemie mobilizuje ostatnie siły.
Sekretarz zaciągnął się gwałtownie dymem.
– Towarzyszu sekretarzu, ale ja jestem tu sam. A sam człowiek nigdy nic nie zrobi.
– Mówiliście, że w terenie jest młodzież?
– Owszem…
– Jak wam się wydaje, czy ta młodzież pragnie żyć, pracować, być szczęśliwa? – znowu oczy zamigotały mu wesoło.
– Pokażcie takiego, kto n:e chce być szczęśliwy? – odpowiedział Zdzisław pytaniem.
– A gdzie można to szczęście znaleźć, u nich czy u nas? – Pewno, że u nas.
– To cóż, trzeba brać się do roboty, towarzyszu Kunicki – powiedział Tkacz. Oczy jego stały się poważne. – Trzeba pójść na wieś i pokazać młodzieży drogę do nas.
Poderwał się nagle z krzesła.
– Dacie radę, towarzyszu przewodniczący. Sami nie jesteście. W powiecie jest młodzież, w mieście kilku aktywistów. No i jest partia. Mówiłem wam, że pracować będzie ciężko, a niebezpieczeństwa na każdym kroku będą was odstraszać. Ale my jesteśmy na to, aby prowadzić trudną robotę. Łatwą zrobią inni. Nie byliście nigdy przewodniczącym, nie uczono was. kierować młodzieżą, to prawda. Łatwiej w wojsku być lektorem, sami to przyznacie. Tam obowiązywał rozkaz. A tutaj trzeba tak wychować ludzi, aby zrozumienie obowiązków członka stało się nieodwołalnym rozkazem. Tak, nielekka czeka was praca, a jakże. Nieraz wszystko chciałoby się w diabły rzucić. Przyjdźcie wtedy do Komitetu, jest niedaleko. Pomogę wam zawsze.
Zdzisław milczał. Sekretarz patrzył mu w twarz, w jego oczach znowu zapaliły się wesołe ogniki. Nagle zaśmiał się głośno i serdecznie, aż zwilgotniały mu oczy. Zdzisław skrzywił się, a potem sam parsknął śmiechem. Śmiali się tak głośno, aż ktoś na ulicy przystanął i popatrzył w oświetlone okna.
Uścisnęli sobie ręce.
– Są chwile, że człowieka rzeczywiście bierze cholera – powiedział z uśmiechem towarzysz Tkacz. – Ale nam nie wolno się temu poddawać. – Dopalającego się papierosa zgasił w popielniczce.
Usiedli za biurkiem obok siebie. Zdzisław wyjął z szuflady plany i wykazy, lecz sekretarz odsunął je ręką. Przewodniczący popatrzył pytająco. Upłynęło kilka chwil. Wreszcie Tkacz odezwał się zwracając w stronę Kunickiego:
– Opowiem wam o tym, jak w 1936 roku organizowałem w Hołownie komórkę Komunistycznego Związku Młodzieży.ROZDZIAŁ II
Do Hańska zbliżało się kilka samochodów zapchanych ludźmi przepisowo umundurowanymi. Daleko naprzód wyskoczył studebaker, na którego drzwiczkach jaśniał białą farbą glob ziemski i pod spodem napis: Społem. Na platformie, na bocznych ławeczkach, siedziało kilkunastu żołnierzy z automatami gotowymi do strzału. Znad szoferki żarłocznie w dal spoglądała ciemna lufa „deszeka”, na którego rączkach oparł się podoficer, mrużąc oczy nad celownikiem.
W środku kolumny willys wyrzucał spod kół sypki piasek zasłaniając kurzem resztę samochodów. „Jastrząb”, mężczyzna młody i piękny tą urodą, która przykuwa oczy kobiet, trzymał przed sobą mapę powiatu i wskazywał palcem czarny krążek z napisem: Włodawa. Szef sztabu oddziału kiwał ze zrozumieniem głową.
– Po rozbiciu Hańska pojedziemy do Włodawy – Jastrząb krzywił usta jak dumny, rozkapryszony dzieciak. – Wcześniej sprawdzić, czy kompanie piesze są już na miejscu. Na miasto uderzymy o zmroku. Zależy mi na rozbiciu Milicji, Bezpieczeństwa i Komitetu PPR. W bankach i na poczcie weźmiemy trochę pieniędzy.
– A jeśli napotkamy na silny opór?
– Mowy nie ma! – zaprzeczył żywo Jastrząb. – Bezpieczeństwo i milicję wezwano w teren rzekomymi telegramami z Lublina. W 51 pułku piechoty służą sami rekruci. Nim staną na alarm, będzie po wszystkim. Zresztą – niebieskie oczy zaświeciły pewnością siebie – mam tysiąc ludzi, a to maleńka armia.
– Noo tak! – przeciągnął szef sztabu. – Ale z Komitetem będziemy mieli kłopot. Zawsze czuwają i mają kilka karabinów maszynowych i broń automatyczną.
Jastrząb machnął lekceważąco ręką. Zapalił papierosa i trzymając go w wypielęgnowanych palcach rzucił od niechcenia:
– Był meldunek z Włodawy. „Rycerz” donosi, że przybył nawy przewodniczący ZWM, nazywa się Kunicki. Musimy z nim dzisiaj skończyć.
Szef sztabu zaśmiał się, jakby zapomniał o swoich poprzednich obawach.
– Rycerz wspaniale się urządził. Być członkiem egzekutywy Komitetu PPR! Szyszka, ufają mu.
– Tym gorzej dla nich: Mamy wszystkie wiadomości i prędzej ich wykończymy.
Znad Hańska nadleciał wojskowy samolot patrolowy. Zakrążył nad kolumną i skręcił w stronę Lublina. Piloci nie mogli się domyślić, że pod nimi porusza się swobodnie jego oddział, a oni planują napad na Włodawę.
Hania Bińska, pracowniczka urzędu pocztowego w Hańsku… siedziała za stołem i stemplowała listy. Urząd pocztowy mieścił się w małym pokoiku z zakratowanym oknem wychodzącym na drogę. Pokój przedzielała barierka biegnąca przez środek.
Hania miała osiemnaście lat i ładne, śmiejące się oczy. Janek Tomczyk, przewodniczący Koła w Hańsku, mówił, że Hania ma włosy jak pszenica, a oczy jak kwiatki lnu. Bińska miała na sobie białą bluzkę, podkreślającą wydatnie jej urodę, i szarą spódniczkę. Z rozmachem i przejęciem uderzała ciężkim stemplem w listy. Gdy skończyła pracę, zapatrzyła się w okno. Myślała o zebraniu Koła w Ujazdowie, którego była przewodniczącą. Chciała omówić z członkami sprawę przygotowywanych przez zetwuemowców dożynek.
Rozmyślania przerwały kroki w przedsionku. Serce zabiło jej żywiej. Czyżby Janek? Tak późno przychodził tylko on. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Felek Zabiegaj. Westchnęła nieznacznie, lecz była rada koledze z Dubeczna. Felek często do niej zaglądał, chociaż wiedział, że jest zakochana w Tomczyku. Jak zawsze, wymruczał niewyraźnie pozdrowienie, poczerwieniał i począł usprawiedliwiać swoje odwiedziny. Lubiła tego milczącego chłopca, który umiał godzinami słuchać jej wesołego opowiadania i ze wszystkim się z nią zgadzał. Hania opowiedziała mu o zebraniu Koła, o nowym żakiecie, który dzisiaj włożyła po raz pierwszy, i wyskarżyła się na upał. Zabiegaj uśmiechał się i kiwał potakująco głową. Kiedy skończyła, pożegnał się i wyszedł. Zawsze miał taki wyraz twarzy, jakby przyszedł z czymś bardzo ważnym, i nigdy nic nie mówił.
Po odejściu kolegi Hania kończyła stemplować listy. Znowu usłyszała kroki w przedsionku i z nadzieją spojrzała na drzwi. Do pokoju wszedł nieznajomy mężczyzna. Prawą rękę trzymał w kieszeni spodni.
– Dzień dobry! – poprawił jedynie czapkę na głowie. – Proszę połączyć mnie z Włodawą.
Hania ciekawie przyglądała się człowiekowi, którego nigdy dotychczas nie widziała. Uderzyło ją zdenerwowanie przybysza patrzącego bez przerwy w okno.
– Kogo mam prosić? – spytała przysuwając bliżej aparat.
Mężczyzna wymienił numer telefonu.
Hania przekręciła kilkakrotnie korbkę aparatu, lecz nie zdążyła podnieść słuchawki. Przed pocztą rozległy się głośne rozmowy, kroki i szczęk ładowanych automatów. Spojrzała w okno. Kilku ludzi w mundurach obstawiało budynek. W przedsionku dudniły podkute buty. Mężczyzna popatrzył z rozpaczą na jedyne drzwi pokoju, pod którymi stali żołnierze. Wyszarpnął z kieszeni pistolet i podał Hani. Ta przestraszyła się i cofnęła.
– Proszę schować, prędko! – usłyszała surowy głos. Chwyciła pistolet i rozejrzała się… bezradnie. Drzwi już się odmykały, wrzuciła go więc do kosza ze śmieciami i nakryła gazetą. Spojrzała na nieznajomego i zauważyła, że odetchnął z ulgą.
– Ręce do góry! – W drzwiach tłoczyło się kilku mężczyzn w mundurach i podoficer, który rzucił krótko:
– Zrewidować!
Dwóch żołnierzy podskoczyło do Hani. W kącie rewidowano nieznajomego. Podoficer z automatem przewieszonym przez pierś chodził ciężkim krokiem ekonoma i zaglądał do szuflad i szafek.
– Broni nie ma? – pytał.
– Nie – usłyszał odpowiedź z dwóch krańców pokoju.
– Dać im spokój! Zniszczyć aparat! Panienka możesz sobie ręce opuścić – burknął do Hani z uśmiechem, który odpychał.
Hania cofnęła się pod ścianę. Mocno zacisnęła pięści, aby nie drżeć.
– Pani tu pracuje? – pytał kapral „Ćwik” kpiącym głosem,
– Tak – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
– Interesant?
Podoficer zbliżył się do mężczyzny, który pochylił się naprzód, jakby chciał uderzyć bandytę.
Tymczasem ludzie kaprala Ćwika niszczyli przewody telefoniczne. Jeden z nich szperał po szufladach. Hania z przerażeniem czekała, że znajdzie jej zetwuemowską legitymację, lecz bandyta szukał tylko pieniędzy. Zgarnął do kieszeni kilka tysięcy złotych, a listy i gazety wyrzucił na podłogę. Krzesła leżały wywrócone, a po żakiecie Hani deptali bandyci.
– Skąd pan? – zwrócił się kapral Ćwik do nieznajomego.
– Z sąsiedniej gminy, z Uhruska.
– Aha, z Uhruska! – Ćwik zaśmiał się bezmyślnie. – Poproszę dokumenty.
Mężczyzna podał oficerowi zaświadczenie. Ten sprawdził je i zwrócił właścicielowi. Po czym rozejrzał się po pokoju. Nieznajomy często patrzył na uchylone drzwi, przez które widział w przedsionku uzbrojonego bandytę.
– No, wszystko? – zwrócił się podoficer do swoich podwładnych.
– Wszystko!
W tej chwili ujrzał na ścianie orła. Twarz mu się wykrzywiła.
– Zdjąć! – wrzasnął.
Jeden z bandytów wskoczył na stół i zdarł orła ze ściany. Ćwik deptał go.
– Ja wam powieszę komunistycznego orła! – z krzykiem rzucił się do Hani. – Ja wam powieszę!… – zachłysnął się własną wściekłością i tylko mruczał ordynarne przekleństwa. Hania dygocąc cofnęła się i wtuliła głową w ramiona.
Wzdłuż kręgosłupa przechodziły zimne dreszcze. W krzyżach uczuła ciepło, które obezwładniło nogi. Bała się jak nigdy dotąd.
Minęło kilka minut, nim kapral się uspokoił. Wtedy powiedział do bandytów:
– No, chłopcy, idziemy!
Wychodzili jeden za drugim. W pokoju pozostał tylko podoficer. Rozejrzał się, wywrócił ostatnie stojące krzesło i podniósł z podłogi żakiet Hani. Ujrzał na nim znaczek ZWM. Znowu twarz mu się wykrzywiła.
– Ach, ty komunistko! – wycedzić przez zęby. – ZWM! związek wolnej miłości! – zaśmiał się zjadliwie, zadowolony z dowcipu. – Czekaj, ja ci dam – uderzył dziewczynę w twarz, aż się zatoczyła i upadła z jękiem nastał. Nieznajomy drgnął i silnie zacisnął pięści, lecz pozostał w miejscu. Ćwik podskoczył do Hani. Jeszcze raz uderzył ją ciężką dłonią. Dziewczynie z dziąseł popłynęła krew. Zasłaniała się bezsilnie rękami.
– Ech, ty!… Masz się natychmiast wypisać z ZWM… Innym to powiedz. Inaczej wystrzelamy was jak psów. Komuniści!…
Ćwik miał brzydką żonę, którą zostawił w Radzyńskiem. Dawniej patrzał z bezsilną zawiścią na żony sąsiadów, teraz gdy poszedł do lasu, nie omijał żadnej okazji znęcania się, szczególnie nad ładnymi kobietami.
Nasyciwszy się biciem, resztę wściekłości wyładował na stojącym na stole aparacie telefonicznym, który uderzony kolbą z trzaskiem potoczył się na podłogę. Nie zabezpieczony automat wystrzelił serię w sufit. Do pokoju wpadli wszyscy bandyci, nawet ci, którzy przedtem stali na warcie.
Hania zasłoniła twarz rękami. Płakała bezgłośnie. Była pewna, że za chwilę ją zabiją.
– Co się stało? – rozległy się pytania.
– Nic. Automat mi wystrzelił – rzucił gniewnie Ćwik.
– Kogo ja widzę?! – wykrzyknął jeden z bandytów. Jednocześnie przy drzwiach powstało zamieszanie. To nieznajomy rzucił się do ucieczki, lecz ze wszystkich stron ujrzał skierowane na siebie automaty i zatrzymał się.
– Widzicie – mówił bandyta. – Ładne spotkanie! To kumpel z wojska, komunista i „bezpieczniak”. Rewidowaliście go?
– A jakże!
– Znaleźliście coś przy nim?
– Nic.
– E, psiakrew! Nie umiecie szukać.
Obszukał szczegółowo nieznajomego i znalazł przy nim legitymację UBP.
– A widzicie! – triumfował.
– Brać go! – zawołał ostro kapral Ćwik.
Ubowiec rzucił się na bandytów. Próbował odebrać jednemu automat. Chwycili go za ręce i pociągnęli do ogrodu. Po chwili za domem rozległ się strzał.
Hania dopiero po jakimś czasie, zdziwiona ciszą, oderwała dłonie od twarzy i rozejrzała się po pokoju. Uświadomiła sobie, że bandyci odeszli i z szaleńczą radością skoczyła do drzwi, aby zamknąć je na klucz. Potem podbiegła do okna i z drżeniem przylgnęła do krat. W głowie kołatała jedna myśl: wrócą i zabiją! Ujrzała, jak bandyci opowiadając coś z ożywieniem, wolno szli w stronę wsi.
Ze zgrozą pomyślała o tym, że za chwilę dotrą do wsi, zabiją sekretarza komórki partyjnej i Tomczyka. Podbiegła do kosza, wyjęła pistolet, załadowała go i zabezpieczyła. Wpadła do Bieleckiego mieszkającego przez drzwi. Zza szafy i łóżek wyglądały wystraszone twarze. Gospodarz ostrożnie wychylił głowę i spytał:
– Już poszli?
Hania poprosiła Bielecką o żakiet, a mężowi jej poleciła, aby poszedł za dom i ratował, jeśli to jest możliwe, funkcjonariusza Bezpieczeństwa. Nie czekając na odpowiedź Bieleckiego wsunęła do kieszeni żakietu pistolet i wybiegła. Gospodarz grzmiał przekleństwami na podziemie.
Przemykała do wsi ścieżką przez pola. Bandyci wracający z poczty doszli już do zakrętu drogi i pierwszych chat. Hania chciała przed nimi dobiec do środka wsi, gdzie mieszkali Wydorczuk i Tomczyk.
Z daleka ujrzała samochody stojące przed zarządem gminnym. Kręcili się przy nich ludzie w mundurach. Od strony szosy chełmskiej nadjeżdżał lekki samochód patrolowy. Na zakręcie drogi połyskiwały karabiny maszynowe. W polu ujrzała kilku ludzi – widocznie ubezpieczali wieś od drugiej strony. Bandyci, którzy wracali z poczty, zostali przez placówkę przepuszczeni.
Hania zwolniła kroku. Jankowi i Wodorczukowi już nie pomoże, bo wieś została opanowana przez bandę. Zrobiła jeszcze kilkanaście kroków i usiadła w bruździe. Napuchnięty policzek piekł ogniem. Ze wsi słychać było strzały karabinowe i krzyki: stój! Hania bezsilnie wyciągnęła nogi przed siebie i opuściła głowę. Więc Janek zginął…
Kiedy usłyszała warkot motorów samo diodowych, pracujących z wysiłkiem na piaszczystej drodze, nie od razu zrozumiała, że bandyci odjechali. Wreszcie wstała i poszła wolno w kierunku wsi. Dochodziła do pierwszych stodół, gdy zza jednej wybiegł Janek Tomczyk i pędził naprzeciw niej.
Janek kochany… Przystanęła, niezdolna z radości zrobić ani kroku.
– Biegnij z powrotem! – wołał Janek. – Musimy się połączyć z Włodawą.
Jasne włosy rozwiewały się przy każdym kroku. Usta zacisnął mocno, a oczy świeciły gorączkowym blaskiem. Zrównał się z Hanią i spostrzegł jej czerwony i napuchnięty policzek.
– Byli na poczcie?
Skinęła głową. Smutno jej było, że nie ujrzała w jego twarzy radości, że nie cieszył się, iż spotkał ją żywą i zdrową.
– A aparaty? – pytał pośpiesznie.
– Jeden ocalał, ale przewody są przerwane.
– To nic. Naprawimy! Musimy się połączyć z Włodawą!
– Co we wsi?
Janek ściągnął gwałtownie brwi i zacisnął pięści.
– Wzięli Szpaka. Wiedzieli, że należy do partii. Zginie chłopak… – głos mu się załamał. – Wydorczuk, chociaż strzelali za nim, uciekł. Zbili mu żonę i dzieci, a mieszkanie zdemolowali. Ja wypadłem z domu w ostatniej chwili i skryłem się w pokrzywach. – Teraz dopiero ujrzała na jego twarzy i odsłoniętych rękach duże bąble. Nie zauważył ich pewno i nie odczuwał bólu. – Widziałem Jastrzębia. Stał o kilka kroków ode mnie ze swoim sztabem i omawiał napad na Włodawę. Musimy ostrzec Bezpieczeństwo… Pobiegli przez pola.
– Byli u ciebie w domu?
– Tak – odpowiedział Janek zdławionym głosem. – Mamę i ojca skatowali. Wszystko w mieszkaniu przewrócili. Dranie!
– Dranie! – powtórzyła z nienawiścią Hania. – A gmina?
– Rozbili i obrabowali. Wójt uciekł. Pracowników zmaltretowali.
Na poczcie zastali kierownika i Bieleckiego, którzy zbierali rozrzucone po podłodze listy i układali na stole. Bielecki klął bandytów, a kierownik poczty, mały, ruchliwy człowieczek zaśmiał się na widok Hani, wysuwając naprzód dolną wargę.
– Co, partyzanci trochę strachu napędzili panience, prawda? Bielecki gniew swój obrócił przeciw kierownikowi:
– Partyzanci… Szlag by ich trafił, dziadów! Łaskawego chleba szukają. Czekajcie, psia wasza mać, mogiły sobie nie znajdziecie… Bandyci, dziady… Partyzanci… – nie mógł tego darować kierownikowi.
Janek odpowiedział gwałtownie:
– Ciekaw jestem, czy pan nie miałby stracha, gdyby spotkał ich oko w oko?
– Ja? A czemu? – mały człowieczek znowu się zaśmiał i wzruszył ramionami.
Janek z trudem się opanowując, zżuł w ustach przekleństwo i powiedział:
– Musimy natychmiast naprawić przewody telefoniczne. Trzeba ostrzec Włodawę przed napadem Jastrzębia.
Kierownik od razu spoważniał i popatrzył uważnie na Tomczyka.
– Człowieku! – zawołał. – Dlaczego się wtrącasz do nie swoich spraw? Chcesz, żeby cię spotkało to, co tego za ścianą? Zresztą – oni są od tego. Widać, że Hanka też się mieszała w nie swoje sprawy, bo ma ząpuchniętą twarz.
Janek nie umiał dłużej panować nad sobą. Purpurowy z gniewu podskoczył do kierownika.
– Kto broni bandytów, sam jest bandytą! – wybuchnął, a pal – ce zacisnęły mu się na pistolecie, który dostał przed chwilą od Hani.
Kierownik zbladł i cofnął się. Stał się jeszcze mniejszy i pokorny. Mówił szybko, z przymilnym uśmiechem:
– Ja nie bronię bandytów. Co znowu! A aparat? Nie… nie da się naprawić… Tak – opanował się. – Na pewno nie da się naprawić. Tu trzeba specjalistów – wyskandował mocno, i manifestacyjnie, ze złym błyskiem w oczach opuścił pokój.
Bielecki popatrzył za nim i pokiwał głową:
– Widocznie mu się te sukinsyny podobają…
Hania pracowała przy naprawie przewodów telefonicznych. Janek również gorączkowo łączył zerwane druty. Bielecki przyniósł mu młotek i obcęgi. Słońce zaszło i w pokoju osiadł mrok. Bielecki zapalił lampę. Nadszedł zmęczony Wydorczuk i natychmiast zaczął im pomagać. Nim połączyli przewody i zainstalowali aparat, zapadła noc.
– Dzwoń! – zawołał podniecony Janek, żyjąc w tej chwili tylko rozmową z Urzędem Bezpieczeństwa. Wszyscy zwartym kołem otoczyli Hanię. Ta pokręciła kilkakrotnie korbką aparatu i podniosła słuchawkę. Nikt nie odpowiedział. Zadzwoniła jeszcze raz. Pochylili się w naprężeniu nad nią i aparatem, lecz i tym razem nikt się nie odezwał. Hania nerwowo dzwoniła raz po raz, jednak odpowiedzią w słuchawce było milczenie.
– Łączność z Włodawą zerwana – powiedziała stłumionym głosem.
Janek nie wierzył. Próbował sam dzwonić, lecz bezskutecznie. Wtedy usiadł obok Hani i zapatrzył się w przestrzeń. Bielecki wyszedł z pokoju, za nim ostrożnie wysunął się sekretarz i zamknął drzwi. Zostali sami.
– Patrz – mówił drżącym głosem Janek. – Zajmą Włodawę, wybiją milicjantów i ubowców, zabiją nam przewodniczącego… Jak im pomóc, jak im pomóc?! – zawołał z bólem w głosie.
Długo żadne z nich nie zakłóciło milczenia.
– Janek – zwróciła się w pewnej chwili do niego Hania. – Powiedz, czy warto? Ciebie szukają, jeśli cię złapią, zginiesz. Mnie kazali się wypisać i namówić do tego innych. Grozili śmiercią… Tyle ludzi codziennie ginie. Oni są tacy silni. Damy im radę?
Janek odwrócił się gwałtownie.
– Hania! – zawołał. – I ty to mówisz? Ty? Nie spodziewałem się lego po tobie.
Ostatnie słowa powiedział z takim głębokim żalem, że Hani zrobiło się wstyd.
– Widzisz… – próbowała się bronić.
– Nic mi już nie mów – machnął ze złością ręką. – Rób, jak uważasz za stosowne. Ja pozostanę i będę pracował dalej.
Zapanowało długie, nieprzyjemne milczenie. Hani zrobiło się bardzo przykro. Szukała pośpiesznie sposobu, żeby zatrzeć wrażenie wywołane swoją wypowiedzią. Przypomniała sobie o zebraniu i zerwawszy się z krzesła zawołała dźwięcznym głosem, który tak bardzo podobał się Tomczykowi:
– Zupełnie wyleciało mi z głowy zebranie. Odprowadzisz mnie?
Skinął głową, nie od razu ocknąwszy się z zadumy.
– Jakie masz zebranie?
– Naszego Koła. Przygotowujemy przedstawienie na dożynki.
– Pójdę z tobą do wsi – popatrzył na nią, lecz nadal pozostał zamyślony.
Zgasili światło. Hania zamknęła pocztę na kłódkę i ująwszy Janka pod rękę przytuliła się mocno do niego. Poszli drogą do Ujazdowa.ROZDZIAŁ IV
Na niedzielę Kunicki zwołał zebranie Koła miejskiego. Rozumiał, że jeśli chce cokolwiek zrobić, musi oprzeć się na szerokim kolektywie, że jeśli Koło będzie dobrze pracowało, Zarząd posiądzie grupę aktywu. Tylko że Koło nie przejawiało żadnej działalności. Ignaś wywiesił w mieście kilka ogłoszeń i wysłał do każdego członka imienne zawiadomienie, które sporządził na podstawie starych kart ewidencyjnych wygrzebanych z archiwum. Ogłoszenia w nocy zerwano. Janicki przewidział to, wieczorem przygotował nowe, a o świcie powiesił je na miejscu zerwanych. W niedzielę punktualnie przyszedł tylko Waszkiewicz. Chociaż był w cywilnym ubraniu, przedstawiając się stuknął obcasami. Prowadził w Bezpieczeństwie piąty referat. Zdzisław ciekawie przyglądał się młodemu oficerowi, którego poznał w dniu napadu Jastrzębia. Surowa, choć młodzieńcza twarz o śmiejących się zielonych oczach, niedbale uczesane blond włosy – cała sylwetka budziła sympatię. Waszkiewicz z ubioru podobny był do każdego pracownika Bezpieczeństwa: szara koszula rozpięta pod szyją, wełniana marynarka bez żadnego znaczka w klapie, bryczesy i wysokie buty z cholewami. Do tego w ręku wiecznie wypchana, choć nie zawsze potrzebna, skórzana torba, a z prawej strony z tyłu groźnie zarysowujący się pod marynarką pistolet. Zdzisław wiedział, że ubiór ten jesienią dopełnia płaska czapka robociarska i długi płaszcz gumowy, pod którym także zarysowuje się pistolet. Waszkiewicz usiadł, torbę położył przed sobą i wyciągnął tytoń w przewleczonym sznurkiem woreczku zrobionym z pęcherza. Kręcił umiejętnie papierosa błyskając wesoło oczami. Na uwagę Zdzisława, że woreczek z pęcherza nie pasuje do jego wieku, uśmiechnął się:
– Ten woreczek dał mi ojciec, jak szedłem na front. Kradziono mi go kilkakrotnie, gubiłem go – ostatecznie znalazł się ze mną w lesie nad Odrą, gdzie leżałem dwa dni ranny. Smakował mi tytoń z niego jak nigdy, wydawało się, że dodaje sił; wytrzymałem i jak widzicie, wróciłem do Włodawy.
– Pochodzicie z Włodawy? W takim razie możecie pewno dużo ciekawego opowiedzieć o Jastrzębiu – ożywił się Zdzisław.
Waszkiewicz znał Taraszkiewiczów rzeczywiście od dawna. Byli postrachem wszystkich odpustów i jarmarków. Niejednego gospodarza zadźgali nożami i wielu robotników pobili. Policja miała ich ciągle na oku, często siedzieli w areszcie lub więzieniu. Raz robotnicy we Włodawie zastrajkowali, nie poszli też do pracy fornale okolicznych majątków hrabiego Zamojskiego. Wieczorem Taraszkiewicze pobili kilku strajkujących. W parę dni potem chłopi powiesili starego w lesie na lejcach. Trzy dni wiatr huśtał go na wysokiej, rozgałęzionej sośnie. Stary szczerzył z góry zęby w uśmiechu, spoglądał matowymi oczami wylazłymi na wierzch i straszył siną, obrzękłą twarzą. Policjant stojący na warcie pod sosną cieszył się tak jak i jego koledzy: spokojniejsze będą jarmarki. Wściekał się za to komisarz – stracił jednego z prowodyrów napadów na robotników.
Brat Leona zginął podczas okupacji. Zabili go Niemcy złapawszy na kradzieży. Leon kradł, współpracował trochę w celach politycznych – jak mawiał – z Niemcami, został także volksdeutschem, lecz w końcu machnął na to ręką i zorganizował oddział, który walczył o prawdziwą Polskę. Po wyzwoleniu Taraszkiewicz pozostał w lesie.
– Mały byłem – kończył Ignacy. – W domu panował głód. Leon, wyglądając przez płot, mówił do mnie: „Chcesz żyć? Chodź, nauczę cię rzemiosła. Prawda, trochę niebezpiecznie, ale nie trzeba pracować”.
Zdzisław kiwał w zamyśleniu głową.
Przyszedł Janicki. Wetknął w drzwi białą głowę, rozejrzał się po kancelarii i wszedł z wykrzywioną twarzą.
– Nikogo nie ma? – zapiszczał.
– Widzisz, jesteśmy we dwóch.
Janicki chciał zakląć, lecz uznał, że nie wypada, i tylko coś mruknął.
– Sądzę, że najlepiej zrobimy, jeśli zwołamy masówkę i zorganizujemy Koło od nowa. Wtedy aktyw wyrośnie nam za kilka miesięcy – powiedział Zdzisław.