- W empik go
Nad-Bużne. Tom 3: obrazy i powiastki Leona Kunickiego. - ebook
Nad-Bużne. Tom 3: obrazy i powiastki Leona Kunickiego. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obrazy i Powiastki przez
Leona Kunickiego.
Tom III.
Warszawa.
Nakładem Aleksandra Nowoleckiego Księgarza przy bogu ulicy Krakowskie-Przedmieście i Senatorskiej wprost kolumny Zygmunta.
N. 457.
1857.
Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa d. 18 Lutego/1 Marca 1856 r.
Starszy Cenzor, F. Sobieszczański.
w Drukarni J. Jaworskiego.
USTRONIE RODZINNEI.
Świeżo z zagranicy przybyły, młody Karol Mełski, starożytnego imienia potomek, dziedzic kilku pięknych folwarków, a wsi kilkunastu, był celem powszechnej ciekawości, rozmów i uwagi całej okolicy.
Mało go znano w sąsiedztwie, bo pan Karol do dojścia pełnoletności, to jest do chwili przybycia w te strony, po większey części przebył za granicą, lecz że był młody, że podróżował, a co najważniejsza, że posiadał dość rozległą i czystą majętność, musiał to być młodzieniec bardzo a bardzo przyzwoity.
To też po okolicznych dworach, od czasu jego przybycia, rozmawiano tylko o nim, i jakkolwiek jeszcze nie okazywał swego obliczana horyzoncie tamtejszych salonów, z pochwytywanych wiadomości od tych, którzy go już odwiedzili, wyprowadzono wnioski najpochlebniejsze o jego sposobie życia, turniurze, ułożeniu i znalezieniu się w towarzystwie.
Ojcowie imamunie słodką w duch u cieszyli się nadzieją, spoglądając na swe hoże i rumiane córeczki, nuż która zrobi konkietę, nuż która mu się podoba i pójdzie za niego, zwłaszcza że roznosiciele nowin okolicznych, próżniacy, rezydenci, których kilka każda niemal posiada okolica, oświadczyli że pan Karol ma zamiar, ożenić się wkrótce i stale osiąść w kraju. Młode panienki przygotowywały na niego powłóczyste spojrzenia i uśmieszek miły, nęcący, młodzież męzka, która zagranicą nie była, przypatrywała mu się z daleka uważnie, starając się naśladować w powierzchownych chociaż drobiazgach, tego ze wszech miar przyzwoitego młodzieńca, a to wszystko dla tego, że pan Karol był zagranicą, a nadto, że posiadał kilka dobrych i czystych folwarków i wiosek kilkanaście. Istotnie był to młodzian lat dwudziestu kilku, twarzy delikatnej bladawej, pańskiej, pozbawionej wszelkiego wyrazu, oczu niebieskich, dużych lecz zamglonych i bez życia, z wąsikami błąd starannie podwiniętemi i takąż bródką, z krótko obciętemi włosami. Szczupły i wcięty ubierał się starannie i z elegancyą, negliżowy jego ubiór w domu, był pełen gustu i wyszukania, nóżki jego małe i zgrabne, jeżeli nie były nadziane w świecące i lakierowane buciki, to się nurzały w misternie haftowane pantofelki; na wskazującym palcu prawej ręki, jaśniał sygnet z wyrżniętym herbem. W całej jego postaci i ruchach widać było jakąś ociężałość przyzwyczajenie do wygód i lekceważenie, a w twarzy, w oczach, na czole, na próżnobyś szukał jakiej myśli, oprócz rozlanego wyrazu przesytu i znudzenia. I nie dziw, Karol był synem jednego z najmajętniejszych obywateli w tej okolicy, którego tytułowano posłem, i chociaż nikomu nie było wiadomo na jakich i kiedy sejmach posłował, wszelako pan tak obszernych włości, nie podobna ażeby się obszedł bez jakiegokolwiek tytułu, którymby go bracia szlachta ustnie i na kopertach zaszczycać mogli. Pan poseł zatem był to człowiek dość rubasznych manier, poczciwego serca i ograniczonego umysłu, którego celem życia było zbieranie grosza i ciągłe powiększanie i tak już znacznych posiadłości.
Owdowiały nie długo po przyjściu na świat Karola, nie szczędził kosztów na danie jedynakowi porządnej jak utrzymywał edukacyi. Gromady Anglików, Niemców, Francuzów, kształciły niby umysł Karola, wszczepiając w duszę i serce złe zasady, któremi pospolicie ci awanturnicy zróżnych stron świata, przesiąknięci bywają. W młodym wieku Karol już był dojrzałym, dojrzałym umysłem i wiadomościami świata, jego brudów i intryg, był synem bez przywiązania do ojca. W 16 roku życia Karola, umarł pan poseł, zostawiając ogromne dobra jedynakowi, który do czasu dojścia pełnoletności przebywał na przemiany, w Galicyi u majętnej swej ciotki, to zagranicą; dobrami tymczasem administrował godny i sumienny krewny nieboszczyka.
Za granicą styrał Karol kosztem zdrowia i sumienia najpiękniejszą porę młodocianą, używając przed czasem wszystkiego, zcierającz czoła tę naiwność i zapał młodzieńczy, rugując z serca wszystko oprócz dumy z posiadania znacznego majątku, oprócz egoizmu i lekceważenia wszystkich i wszystkiego. Żadna z myśli głębszych nie zajmowała jego umysłu, żadne z uczuć wyższych szlachetnych, nie zagościło w jego sercu; oddany zupełnie światu, pnąc się do wyższych koteryi, nie uważał innych krępujących go zasad nad powierzchowne i czcze formuły ostatniej mody i etykiety salonowej, nie znał innej przyzwoitości nad reguły, jakie mu wskazywało dobre znalezienie się w dobranem i wyższem towarzystwie. Paryż, którego zasadami życia się przejął, szczególniej wpłynął na rozwinięcie w nim powierzchownych zalet i znajomości wielkiego świata. Francuzkim językiem władał jeżeli nie lepiej nawet, to tak jak własnym, potrafił, gdy chciał przybierać tę lekkość i giętkość francuzką w rozmowie i ruchach, prowadzić rozmowę o jednem nic, utrzymując ją przez czas długi, lub zręcznie z jednego do drugiego przechodzić przedmiotu: słowem u nas zachwycićby mógł nie jedno damskie towarzystwo, służyć za wzór dobrze wychowanej młodzieży i zjednać sobie nazwę: d' un jeune homme parfaitement comme il fant. Ależ w sercu tem nie było nic, w głowie oprócz umiejętnie rozsegregowanych i zastosowanych zręcznie do okoliczności wiadomości, nie było żadnego wyższego i głębszego sądu, żadnej gruntownej, specyalnej znajomości jakiejkolwiek nauki. Cóż więc dziwnego, że pan Karol młodzieniec latami a starzec użyciem i doświadczeniem, przywiózł z sobą do kraju to znudzenie wszystkiem, niewiarę i pogardę nawet dla swojskości, wraz z porządnym zasobem szyderstwa. Trzebiniec wieś duża i zamożna była jego rezydencya, po powrocie z zagranicy. Odświeżono stary, obszerny, dawnej struktury z łamanym dachem dwór, przybudowano po dwóch jego bokach dwie białe i świeże oficynki, które dziwnie odbijały przy barwie szarej starego dworu, wydając się jak dzieci prowadzące starca za ręce. W tych to oficynkach urządzonych z dziwną elegancyą i świeżością, pośród mnóstwa kanapek, kozetek i sofek, dywanów i firanek, w braku gustownego odpowiedniego pałacyku który wkrótce na miejscu starego i pełnego pamiątek miał stanąć dworu, rozlokował się pan Karol otoczony gronem służalców rozmaicie uliberjowanych i psów różnego gatunku. Nieodstępną jego osoby figurą, jego attache był Mosieur Michard, Francuz wysoki, średniego wieku, suchy, śniady, z wąsami i bródką koźlą, który poznawszy w Paryżu Karola ujął go dowcipem, pochlebstwy, a co więcej wyuzdanem iniegodziwem zepsuciem; człowiek życiu awanturniczemu oddany, którego zasadą było, że tam ojczyzna, gdzie dobrze jeść dają. Pod pozorem więc przyjaźni, a istotnie widząc sposobność życia wygodnego i próżniackiego, przyjechał z nim aż do Trzebieniec.
Drugą figurą, która często przesiadywała w Trzebieńcach, był pan Hulankowski opasły, lat 40 kilka mężczyzna z obwisłemi irumiannemi policzkami, z dużemi blond wąsami i łysą głową, w stroju niedbałym, w tabaczkowym surducie wytartym i zatłuszczonym, dźwigający przed sobą ogromny brzuszek, który był celem życia i całą wiarą życia Hulankowskiego. Był to rezydent, ale rezydent nie jednego lecz kilku domów w okolicy gdzie przesiadywał stosownie do tego jak mu dobrze było, gdzie się mógł dobrym pokarmem zaopatrzyać, rezydent tegoczesny, w niczem do dawnych rezydentów niepodobny, którego ogniwem przywiązania do domu, były: mniej więcej dobry obiad, i mniejsze lub większe korzyści.
Posiadał on wprawdzie gdzieś podobno koloniję i chatę którą zwał domem, wszakże bardzo rzadkim był on w tym domu gościem; bryczka połówka, para chudych koni i Hryć furman, płaszcz wytarty od słoty, kaszkiet z dużym rydlowym daszkiem odwieczny, i strój który zwykle nosił, to było wszystko na co mógł powiedzieć " omnia mea me cum porto". Był to jeden z tych pasożytów towarzyskich w których wszelkie uczucia szlachetne dawnojuż wygasły, który wprawdzie podłości i brudnych czynów się niedopuszczał, ale którego cel życia głównie się zasadzał na zaspokojeniu zwyczajnych potrzeb materyalnych, na spędzeniu czasu o ile można przyjemnie i bezczynnie, i na użyciu o ile to być mogło tych małych wygódek i przyjemnostek, w których próżniacze usposobienie i umysł ociężały niezmiernie się lubowały. A nieraz choćby się wypadło upokorzyć, zniżyć, niegrzeczność usłyszeć, wszystko to poświęcał dla podobnego życia. Rozmowny, głośno śmiejący się, i facecjonista, potrafił tak się zastosować do każdego domu, do każdego charakteru, że go nietylko nieunikano, ale owszem z ochotą nawet przyjmowano. Pannom prawił komplementa; mamuniom stosownie do wieku i usposobienia pochlebiał, radził, projektował, obiecywał pomoc w wyswataniu córek, z ojcami gawędził, kłamał, gospodarował, o polityce prawił, nawet niektóre niniejszej wagi interesa w miasteczku dopełnił, wszakże wszystko robił z rachubą, i tam bardziej swój talent rozwijał, gdzie wiedział że dłużej posiedzieć będzie można, bo mu tam dobrze, a czasem tak potrafił doskonale w tętno usposobienia gospodarza lub gospodyni uderzyć, tak otumanić obiecując być pomocnym w ważnych interesach w nadziei będących, że nie rzadko pewne datki, podarki, prezenciki odbierał.Śmiano się z pana Hulankowskiego, gardzono nim w duchu po części, a jednakże chętnie słuchano plotek jakie roznosił, mile przyjmowano pochlebstwa i gawędzono z nim ochotnie. Dodać tu jeszcze potrzeba że żadne imieniny, żaden wieczorek tańcujący, zacząwszy od balów pałacowych panów, aż do prostych zabaw w oflcjalistowskich dwórkach, nie obeszły się bez jego bytności: tam wówczas spijał wina ile mógł najwięcej, jadł za trzech, a ciasta i cukierki których skonsumować nie był wstanie chował do kieszeni. Gdy się o przyjeździe Karola dowiedział, na zasadzie znajomości jego ojca, w kwatero wał się, do Trzebiniec i tam starał go się ująć swemi facecjami, pochlebstwy i obmową dworów, w których przesiadywał.
Te więc dwa indiwidua były prawie nie odstępnemi pana Karola, który po dwóch miesiącach bytności w Trzebienicach, już się nudzić zaczynał, jakkolwiek gry na wielkie summy w karty, polowania i ustawiczne biesiady z kilkoma młodemi okolicznemi hrabiątkami, bezustannie miewały miejsce.II.
O kilka mil od Trzebiniec na rozległej równinie, pod ścianą czarnego sosnowego lasu, leżała wieś duża z szarych chat i stodółek złożona z kościółkiem starym i z obszernym gajem dachowym łączącym się z pańskim ogrodem, którego massy drzew zasłaniały od gościńca widok na zabudowania dworskie i sam dwór, nieco odewsi oddalone. Nazwisko tej wsi Olszyn zapewne od nowego gaju olch wzięło początek. Smutne jakieś uczucie rodził widok tej wioski, tych chat walących się, opuszczonych, w ziemię zapadłych, a dowolnie bez żadnej symetryi ustawionych, płotów chróścianych powyłamywanych i wydartych, tych chwastów i traw porastających zwykle wyższe miejsca ulicy, wiecznem po środku pokrytej błotem. I fizjonomia dworu i dziedzińca nie wiele przemawiały za porządkiem, gustem i czystością.
Był to dwór dość obszerny, lecz stary, tak stary, że tylna jego część od drogi niewidzialna, podpartą była kilkoma grubemi łatami., gdyż ściana z szarych krokwi, a z tynku miejscami opadła, zupełnie była spaczoną i nachylała się nieco ku ogrodowi. Dach poczerniały z gontów, grubym aksamitnym mchem porosły, miał na sobie mnóstwo patyków, liści i suchych gałęzi, które nań wiatry z poblizkich grusz starych naniosły. Dwa ogromne kominy wyszczerbione i okopcone, poważnie wznosiły się nad nim.
Z przodu od strony ganku jeszcze jaką taką była powierzchowność tego dworu, a przynajmniej starano się, aby przednią część jego zachować od rażących oznak ruiny, jakoż więcej i grubiej był otynkowany, a jakkolwiek słupki ganku nie zupełnie pionowo stały do ziemi i okna nie w równoległej linii po jednej i po drugiej stronie od podmurowania leżały, wszakże nie było to jeszcze tak widocznem, ale od strony ogrodu zarosłego zwykle i zapuszczonego, rujnacya przed – stawiała się w całej nagości. Spruchniał drabina wsparta na dachu, drugim brzegiem opierała się o słup krzywy w ziemię wbity i spruchniały drzwi niegdyś szklanne na ogród, teraz deskami w miejsce szyb osłonione były. Kawałki opadłego cynku bielały zwykle obficie wśród pokrzyw i bodjaków, bujnie latem po pod ścianą porastających. Z tej to strony na rachunek ustronnego miejsca od drogi niewidzialnego, suszyła się zwyczajnie bielizna na sznurach do grusz przywiązywanych a na słońcu bieliło się płótno. Dziedziniec nie wielki otoczony był budowlami gospodarskiemi, podobnież jak dwór staremi pochyłemi popodpieranemi i łatanemi. Kuchenka pod słomą, czarna, okopcona, stała o kilkanaście kroków od dworu: na słomianych dachach stodół, liczne bocianie gniazda się strzępiły; brama wjazdowa z daszkiem, pochylona w jedną, stronę, omszała w dziwnem była poróżnienia z chróścianym płotem który opatrywał część dziedzińca i oddalał go od ogrodu.
Po tak nieobiecującej powierzchowności owego dworu; można się było spodziewać, że wnętrze jego nie było zbyt wyszukanie i gustownie urządzonem. Jakoż istotnie było tam kilkanaście pokoików, z których jeden zwany salą, mieścił w sobie proste jesionowe meble, z drelichowem pokryciem; zegar stary na kominku, kilka sztychów odwiecznych w ramkach, i fortepianik mocno zużyty. Inne pokoiki podobnież lecz jeszcze prościej były umeblowane, i składały się z pokoju sypialnego pani, garderóbki, pokoju panien, za temi jegomościn przezwany także kancelaryą i jeszcze kilku na przyjęcie gości przeznaczonych. A we wszystkich tych pokojach tchnął duch starości i czasu, odbijając się w kolorze sprzętów, ich połysku, lub spaczeniu, każdy jednak z tych pokoi w języku domowym miał osobną nazwę, jak; sala, pokój pani, kancellarya, panniny, gabinecik, gościnne i t… d.
Posiadaczem Olszyna z dawien dawna był pan Seweryn Bławatko, człowiek poczciwy, cichy, zgodny z żoną w pożyciu, starej daty gospodarz, skromny w ubiorze, nie wystawny w prowadzeniu domu, grzeczny, przyjacielski dla równych, uniżony dla wyższych, ktory dla swej rubaszności nie wielkiego rozumu i zbytniej prostoty, do rzędu poczciwej szlachty przez możnych okolicy był zaliczonym. Być może że pod względem moralnym pan Seweryn mógł należeć do tych, którzy jak to mówią, prochu nie wynajdą, bo ukończył wprawdzie szkoły u Pijarów w Lublinie, potem wziął się zaraz do gospodarki, a czytać nie lubił; za granicą nie był i zamknięte życie przed i po ożenieniu się prowadził; ale co mu było nie do darowania to to, że siedząc na groszach i nie na małych groszach, i co rok Olszyn jakkolwiek: po staremu gospodarowany, i w większej połowie i z nieużytków złożony, przynosił także dochód który składając się, z czasem musiał już na porządną wyróść sumkę, a mając zapasy, w tak nie pozornym siedział dworze, tak ciche prowadził życie, w szaraczkowej z potrzebami chodził czamarze, i jeździł parą, chudych koni, bryczką połówką i chłopem. O stanie jego majątku wszakże nie wiedziano stanowczo, bo się z tym nie pokazywał, uśmiechał się niby tylko i przeczył gdy i mu było o tem mówić i przypuszczenia robić względem karbowańców i skórek baranich, których część niezawodnie w kuferku szczelnie obitym, przy jego łóżku spoczywała, część zaś co – rocznie wiozła się do Warszawy i na bank składała.
Niepozornie przedstawiał się pan Seweryn, średniego wzrostu, o dużej łysej głowie, twarzy czerwonej, i siwych wąsach, chociaż piąty dopiero krzyżyk poczynał; w szaraczkowej jak zwykle z potrzebami czamarce, kłaniający się, grzeczny, potulny, wszakże nie miał w sobie nic takiego, coby zdradzało chytrość lub udanie; owszem w burych oczach, głośnem śmiechu, i głośnych wyrazach, przebijała się poczciwość, szczerota i dobroduszność. A jednakże Bławatkowie skoligaceni byli, z kilku domami zamożnemi, i wystawnemi w okolicy, do których chętnie przyznawał się pan Seweryn, a które przeciwnie nie wiele widziały zaszczytu w tem pokrewieństwie z rodziną Bławatków.
Jeszcze jednym rysem charakteru na korzyść pana Seweryna była gościnność która dziwnie odbijała przy oszczędności w jego życiu. Gdy się gość zjawił do jego dworku, wówczas całem sercem go przyjmował, ściskał, całował; karmił czem miał najlepszem, nie puszczał.
Pani Sewerynowa była to kobieta cicha, delikatnych rysów, bladej twarzy, szczupła, modląca się ustawicznie, i chorowita, ciągle to na zęby, to na reumatyzm cierpiąca, narzekająca na brak zdrowia, które ją czyniło niezdatną, do zajmowania się domem, kobiecem gospodarstwem; mogła też mieć i miała wyręczenie z dwóch córek już dorosłych, Misi i Krysi, i z Teofili, siostry rodzonej, a starej panny która przy nich mieszkała.
Panna Teofila głównie zajmowała się domem, pamiętała o kuchni, o folwarku, o przyjęciu gości, słowem na jej głowie spoczywały wszystkie, do gospodyni domu należące obowiązki. Widząc obie siostry rodzone, nie powiedziałbyś ażeby ich tak ścisły krwi węzeł łączył. Panna Teofila jakkolwiek z pełnych rysów twarzy podobna była do siostry, wszakże zupełnie odrębnem usposobieniem fizycznem i moralnem od niej się różniła. – O ile bowiem tamta była jak powiedzieliśmy chorowitą, bladą, powolną, i jakby upadającą na duchu, o tyle ta zdrową, ruchawą, odważną gadatliwą. Lat przeszło 50, wywiędła, ale zdrowej cery, oczu żywych jeszcze, szyję miała suchą, i pomarszczoną, włosy siwawe, i zębów na przodzie brak kilku, jednakże prostując się o ile mogła, sznurówką i życiem w całej postaci umniejszała sobie latek o wiele. A jeden z lubych nałogów młodej dziewczyny, przechowała panna Teofila aż do dziś dnia, to jest ten, że lubiła się stroić dość wykwintnie, o ile jej szczupły dochód od kuzynki dozwalał! I spojrzawszy nie raz w lustro, ożywiała ją jeszcze myśl: "nie jestem jeszcze tak stara i brzydka. " A jak dobrą byłaby gospodynią w domu dla męża którego jej los odmówił, o tem przekonywało jej zamiłowanie z jakiem zajęcia w domu krewnych dopełniała. Siostrze w jej słabościach dodawała otuchy, perswadując że to wszystko bagatele, radziła skuteczne leki, przyrządzała ziółka, a jej gospodarstwo szło jak w zegarku, pomimo to, znalazł się czas i na kabałę i na gawędkę, i na ulubiony ubiór.
Misia (Michalina) i Krysia (Krystyna), zwane przez skrócenie, były to dziewczątka świeże, rumiane, z tą cerą zdrową, nieco opaloną, jaka tylko na wsi znaleźć się daje. Podobne były bardzo do siebie z pierwszego rzutu oka, i wzrostem i twarzą, jednakże Misia 19-letnia panienka o rok od siostry starsza, wpatrzywszy się; była o wiele ładniejszą; zgrabniejszą, a jak rodzice utrzymywali i sam tem bardziej, mędrszą. Misi twarzyczka była okrąglejszą, oczy czarne strzelały przebiegłością i życiem; – brunetka, żywa, giętka i zgrabna, usta miała małe, koralowe, wydatne, śmiejące się, i ząbki białe; słowem była ładną dziewczyną i widać było że wiedziała o tem. Młodsza Krysia podobnież rumiana i brunetka, ale mniej w niej życia w twarzy i ruchach, więcej zadumy, melancholii na ładnem czole i w oczach; glos jej nie był tak donośnym, wyrazy nie tak energicznie i szybko wyrywały się z buzi jak u Misi, usta nie były tak pochopne do śmiechu i ząbki do pokazania. Ubierały się jednakowo, jednakże w stroju Misi zawsze dostrzegłeś latem, czy to jaki kwiatek z pretensyą i do twarzy zatknięty, czy to jakiś drobny dodatek jak np. broszkę, klamerkę, kołnierzyk, które ją od siostry odróżniały. Przy podobieństwie powierzchownem tych dwóch siostr ich usposobienia były wcale a wcale różne.
Misia żywa jak już powiedzieliśmy, zajmowała się drobnemi robótkami, na strój własny, na u – łożeniu włosów, dużo czasu trawiła, dłużej w lustrze siedziała, zresztą na fortepianiku rozstrojonem grała i śpiewała; czytała romanse francuzkie pożyczone od sąsiadek, lubiła błyszczącą jakąś myślą z książek wyjętą a sentymentalną, wystrzelić dla popisania się, odpowiedzieć rodzicom trochę za ostro, czasem za złośliwie się wyrazie o rówienniczkach, lub o kimś w sąsiedztwie, lubiła taniec namiętnie, wzdychała do zgiełku miasta o którem miała wyobrażenie naprzód z pobliskiego miasteczka a potem z Warszawy gdzie z rodzicami kiedyś jeździła. Krysia istotnie mniej ładna, i więcej powolna, wszakże w tej ostatniej więcej dowcipu, więcej było głowy. Ta zajmowała się kobiecem gospodarstwem, pomagając cioci, chodziła z kluczykami, pamiętała o kuchni, dysponowała wraz z ciocią obiady, do czego wszystkiego Misia oczywisty wstręt czuła. Grała także na fortepianie, ale z większem czuciem, łagodną była ze sługami, dla rodziców wylaną, chociaż ci, jak to bywa najczęściej, więcej okazywali oznak miłości dla pięknej i mądrej Misi. I nie raz Misia korzystając z tej wyższości, upokarzała biedną siostrzyczkę, chociaż nie można powiedzieć aby jej nie kochała; często dotkliwie nawet dawała jej poznać swą wyższość moralną i powierzchowną, kiedy Krysia w pełnej naiwności prostej choć tkliwej duszy, objawiła jej jakie zdanie; a jednakże poczciwa Krysia więcej żyła uczuciem, bardziej pojmowała piękną stronę świata, większy w swem sercu zasób poezyi chowała; ją, więcej wzruszały proste widoki z okien olszyńskiego dworu, wieczór z harmoniją żab i derkaczy, na pobliskich błotach, szura olch i drzew ogrodu, widok cichej miesięcznej nocy!…..
Takim był skład rodziny olszyńskiego dworu, gdzie jej życie chodziło zwykle spokojnie na właściwych każdemu usposobieniu zajęciach. I tak pan Seweryn przepędzał czas w polu lub na ganku, to w swej kancellaryi rachując, summując, odciągając. – Pani Sewerynowa w swoim pokoju kwękała i modliła się: panna Teofila z Krysią krzątały się to do kuchni, to do spiżarni, to przy pani Sewerynowej lub w sali robótkę jaką robiły. Misia prawie cały dzień w sali przy oknie siedziała, czytała, to naprzemian robótką jakąś, to znów graniem zajęta.
To życie jednakie przeplatanem było wyjeżdżaniem w sąsiedztwa cioci i panienek, do kościoła i przyjmowaniem gości różnego rodzaju, których gościnność gospodarza i ładne twarzyczki młodych panien zwabiały.
Szczególniej też często od pewnego czasu nawiedzał Olszyn pan Benedykt Sawicki sąsiad niedaleki, młodzieniec około lat 28, przystojny, wąsaty, wesoły, silnie zbudowany, z wyrazem twarzy szczerym i poczciwym; gospodarz zawołany, nie wiele w prawdzie posiadający nauki, ale mający zdrowy sąd o rzeczach, umiejący się dosyć znaleść w salonie, a nadewszystko posiadający zdrowie, humor, wieś czystą dziedziczną i dwór ładny, ładniejszy od olszyńskiego.
Oczywiście zajęty Misia bywał coraz częściej coraz więcej jej białe cmoktał rączki, robił jej siurpryzy i prezenciki, a Misia nie wiem czy w sercu swem odpowiadała płomiennym jego afektom, to tylko pewna, że go mile przy sobie widziała, rada z nim rozmawiała i śmiała się, a gdy rodzice, ciocia i sąsiedzi oczywisty skutek wkrótce prorokowali, tych coraz częstszych jego odwiedzin, w oświadczynach, do których istotnie się podobno przygotowywał, Misia przyznała naprzód, że ma wieś dużą, i czystą, dwór ładny, że jest przyjemny, przystojny, że jej się dosyć podoba, i że gotowa pójść za niego – wprawdzie marzyła ona może o ważniejszej dla siebie partyi, ale rok 20 zacząć miała i postanowiła pójść pierwej od Krysi za mąż, zresztą któż wie, może go i kochała…III.
Na początku stycznia, gdy mocne śniegi upadły i pokryły i ubieliły zarówno dachy dworów, dworków i chat wieśniaczych, w poobiedniej godzinie w saloniku olszyńskim zebrane siedziało towarzystwo. Misia w zgrabnej pod szyję czarnej sukience z niebieską wstążką u szyi, z niobami harmonijnie odstającemi po obu stronach zdrowej i ładnej twarzyczki, siedziała robótką zajęta przy jednem oknie; przy niej bujając się na krzesełku z kaszkiecikiem w ręku pan Benedykt Sawicki, z miłością i pewnym żalem spoglądający na spuszczoną główkę swej ukochanej, a przy zwyczajnem jego wesołem usposobieniu, znać było że go tęschne jakieś myśli w owej chwili napadły: nieco dalej na kanapie siedziała Krysia podobnież ubrana i robótką zajęta, lecz u jej szyi nie było niebieskiej wstążki, a w twarzy tego wesela i tej figlarnej minki, jaką tchnęła twarzyczka jej siostry, gdy ją od robótki podniosła; obok niej ciocia wysznurowana i zajęta robotą pończoszki.
Na kominku buzował się ogień; zniżające się czerwone, zimowe słońce, zaglądało w okna, rzucając na ściany i część podłogi żóltawo-purpurowy odblask; na dworze barwą brylantów jasniał śnieg, połyskiwały grube sople ugarnirowanej kuchenki, z której czarnego komina słup dymu wznosił się prostopadle; szumiały topole i olchy ogrodu i czasem zadzwonił dzwonek od zgrabnych sanek stojących przed gankiem, gdy rosłe i wysmukłe kasztanki do nich zaprzężone, niecierpliwem grzebały kopytem, i parskały; zziębnięty na koźle w piaskowej liberyi furman, z obielonemi od mrozu wąsami i włosami, smagał ich biczem za niecierpliwość. Chwilka milczenia między temi osobami, pochodziła zapewne z urwania rozmowy, lecz nie długo trwała, pobudził ją znów odgłos dzwonka a pan Benedykt westchnąwszy, bujając się ciągle, ozwał się.
– Przypominają mi moje koniki, że czas w drogę…..
– Żal mi pana doprawdy, jak mamę kocham! wyciągając nitkę i podniosłszy ładną swą główkę rzekła Misia, a następnie patrząc w dziedzieniec; – w taki mróz! czyż dziś koniecznie i czy zaraz?!
– Ah panno Michalino! wiele ten robi co musi…. zapewne że z ochotą nie jadę na Wołyń, o! i z przykrością – z przyciskiem wymówił to słowo, – ale jak państwu mówiłem, słabość stryja i ważny jeden interes..
– Mróz to bagatela dla pana Sawickiego, zresztą może i zwolni jutro, ale kiedy tak ważne powody, to naturalnie… – w trąciła ciocia.
– Na cóż pańskie koniki mają tak marznąć tymczasem, to takie ładne koniki – patrząc w okno mówiła Misia – eh! niech pan każe jeszcze do stajni, papcio się pewno tym czasem obudzi.
– Seweryn nie sypia dłużej nad godzinę, a gdyby był wiedział; że pan Benedykt zaraz po o – biedzie wyjedzie, toby się pewnie nie kładł – melodyjnym tonem wymówiła ciocia.
– Widzi pan! papcio myślał że pan tak zaraz nie pojedzie – i Misia zwróciła z łagodnym wyrzutem swe oczki na p. Benedykta.
– A więc moja w tem wina i czekać będę aż się przebudzi, chociaż zaręczam pani, że o ile radbym…. aby godny ojciec pani spał jak najdłużej…. o ile dłużej pragnął bym pozostać w miejscu tyle dla mnie miłem……o tyle śpieszyć mi się i jechać wypada.
Jąkał się trochę pan Benedykt, i znać było, że ta alluzyjno-miłosua mowa, nie była u niego w zwyczaju, jako przywykłego do otwartego i głośnego wyrażania swych myśli, jednakże zadowolenie wybiło na twarzy Misi; jeszcze czulej jak przedtem nań spojrzała i rzekła:
– Ależ pan niedługo do nas powróci"?
– To jest cała myśl moja z którą odjeżdzam. Przez ten czas Krysia nie podnosiła główki od robótki i słowa nie wyrzekła, a czasem westchnienie tajemne wzdymało jej piersi,
– Czy pan będzie jechał przez Trzebińce? po chwili zapytała Misia.
– Będę pani, a co pani rozkaże?
– O! nic, tylko się tak pytam, bo tam przecież mieszka teraz pan Karol, który z zagranicy powrócił, o którym tyle słychać, tyle mówią… musi to być dardzo miły człowiek!
– Słyszałem o niem, ale go nieznam, dla czegóż pani tak sądzi?
– Bom o nim wiele słyszała. Zosia Sulicka tak go wychwalała; (dodała z ironją,) bardzo się jej podobał, chociaż wątpię czy ona mu się podobała.
– Powiadają że bardzo jest dobrze, wtrąciła ciocia,
– Nie umiem paniom powiedzieć – to tylko wiem że w naszej okolicy o nikiem nie mówią tylko o nim, a mało go kto zna podobno, panie szczególniej są nim zajęte.
Uśmiechnęła się pokręcając głową Misia.
– Krysiu! coś ty taka dziś smutna? – trząsając łokciem siedząca obok, zapytała ciocia.
Rumieniec oblał twarz Krysi i główkę podniosła.
– Istotnie panna Krystyna tak dziś smutna! miałem ją o to zapytać….
– Ja zawsze taka jestem, moja ciociu…
W tem, mocne i przeciągłe poziewanie dało się słyczeć w pobliskim pokoju i nucąc basem jakąś piosnkę, wszedł pan Seweryn w włóczkowej czerwonej czapeczce, która dobrze odbijała przy jego czerwonej trwarzy i białych wąsach; ubrany był w zwyczajny szaraczkowy surdut, z tą rónicą że silnie podwatowany, oczy miał mocno zaspane aż łzawe, a w ustach fajkę. Wyszedłszy do sali, spojrzawszy na towarzystwo a potem w okno wykrzyknął.
Ależ pfe! tego ten, c o to tam znowu, i kręcąc palcem w powietrzu, – terefere panie Benedykcie, już chcesz uciekać?
– Tak jest panie dobrodzieju, muszę, jak Boga kocham, mówiłem już panu, że mam pilny interes i czekałem na pana chcąc się pożegnać, powstając rzekł pan Benedykt.
– Ale tego ten łaskawco zmiłuj się, na moim barometrze tego ten 15 stopni zimna.