- W empik go
Nad Czeremoszem: nowelle z życia ludu huculskiego - ebook
Nad Czeremoszem: nowelle z życia ludu huculskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 320 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAD CZEREMOSZEM.
–-
NOWELLE
Z ŻYCIA HUCULSKIEGO.
W KRAKOWIE,
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. K. ŻUPAŃSKIEGO & K. J. HEUMANNA.
.
W KRAKOWIE, W DRUKARNI „CZASU” FR. KLUCZYCKIEGO I SP.
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
TROFYM OŁENYN.
(Z życia ludu huculskiego po nad Czeremoszem).
I.
Krzyk i tartas był we wsi –- i zawodzenie kobiet. Zewsząd zbiegali się ludzie przestraszeni; chata jedna – chata biednej wdowy była w płomieniach.
Ludzie stali z załamanemi rękoma. Tymczasem zaś z jam okien, z sieni ziejącej, by paszcza smocza, wydobywał się dym czarny, zgęszczony, kłębiąc się w górę. Chłopy stali w niemej nieporadności, kobiety lamentowały w niebogłosy.
Zrozpaczoną zaś kobietę wstrzymywały litościwsze sąsiadki, żeby nie rwała się napowrót do chaty, gdzie w sieni pozostawiła uwiązaną krowinę swoją, jedyną drobnej jej dziatwy karmicielkę.
Kobieta była w rozpaczy.
Żaden ze starszych chłopów iść tam nie chciał, bojąc się, iżby belek który nie upadł zwęglony, lub człowieka nie zadławił.
Kobiecina, słysząc ryczącą rozpaczliwie krówkę, wyrywała się z rąk kobiet ku chacie swojej; wołając z błaganiem; by kto się zmiłował i biegł ratować jedyny jej jeszcze dobytek. Dzieci wrzeszczały w niebogłosy.
Naraz niedorostek jeden, wyrwawszy się z pośród innych, a poglądnąwszy na starszych i silniejszych, co stali, jakby niemi, zrzucił czemprędzey z siebie sierak, kazał zlać się cały wodą – i tak zmoczony wskoczył śmiało w gorejącą otchłań, niknąc wśród kłębów czarnego dymu.
– Ho! ho! – zewsząd wołano, przepadnie już Ołenyn.
– Durnia szcze hołowa!… Ta ot!… Ta naj jemu…
Niektórzy mieli minę, jakby żałowali parobczaka, inni zaś obojętnie jeno czekali, czyli on ztamtąd wyjdzie. Ale złośliwie patrzał na to stary Kuryło, odezwawszy się z szyderstwem:
– Ta naj… fa, kto go będzie żałował – tego znajdy?…
Najbardziej nawet parobczakowi niechętni, spojrzeli teraz krzywo na Kuryłę… który był bratem zmarłej matki tamtego.
Krokwie zaczęły już się usuwać – łaty zaś na nich, pękając, roziskrzonym żarem czerwonym padały – ogień trzaskał, jak z bicza.
Wtem, z otchłani tej ognia, wydobywał się człowiek, czarny od czadu i kopcia, z osmaloną głową, wołając gwałtownie pomocy. Mimo to nie puszczał z rąk ciągnionego za rogi bydlęcia, które mu się z straszliwym rykiem wyrywało.
Gdy ujrzano młodego Trofyma w tej rozpaczliwej walce, przyskoczyli doń inni – i wyciągnęli za rogi krowinę, do której kobieta przybiegła, płacząc łzami radości i tuląc, nito donie swoją.
Trofym zaś odskoczył na bok, chwiejąc się na nogach na obie strony, jak gdyby pijany.
Z ciężącą jakoby ołowiem głową, z rozwartemi usty – popieczony tu i ówdzie, z boiu omdlewający, chwiał się chłopak… Bo się o niego krokiew spadająca mocno otarła, a ranę okrwawiona zapiekł zaraz ogień. Czadem cały odurzony, miał minę sennego: ziewał, otwierając szeroko usta, a głowa mu się raz wraz zawracała, na której włos jego; przedtem lśniący, teraz się kędzierzawił w drobne zwoje, osmalony, cuchnący spalenizna.
Mimo to, gdy przyszedł do siebie, spojrzał zadowolony, że spełnił przecież obowiązek człowieka.
Byli, co chwalili odwagę Trofyma, lecz Kuryło zaraz się odezwał:
– Ouwa! ta, co miał do stracenia?… Może nań czekał grunt jaki… albo może stado owiec?… On to zrobił dla nagrody.
A Trofym spojrzał nań tylko – i zabolało go w sercu. Westchnął.
Trofym był sierotą. Ojca nie znał nigdy, nawet o nim nigdy nie słyszał; matce zaś wcześnie sie zmarło.
Byli, co pamiętali, gdy się Trofym rodził. Nie w chacie przyszedł na świat, ciepłej – czysto bielonej, ni na miękkiem łóżu, wyścielonem. Przy szedł na świat na skoszonej łące – wśród skwaru sierpniowego, przy gromadzeniu siana.
Miasto kolebki, położono go wtedy na ziemi, podrzuciwszy nieco siana. Kto tam miał dbać wówczas o niego?… Przybył nie wołany, na hańbę matce, na nieszczęście tylko siołu.
Nieszczęsna leżała, stękając, na szczypcie porzuconego jej „ mokrego jeszcze siana. Miała oblicze zbolałe i przestraszone – czuła bowiem swoją winę. A niemowlę, choć krzyczało, gdy je wiatr chwilami owiał ostrzejszy, nikt jednak na nie nie zważał; musiano przecież spieszyć się ze zbiorem paszy na zimę, jedynego prawie bogactwa hucułów, nie mających zboża, ni łanów szerokich. A tu jeden jeszcze zrodził się zjadacz chleba bożego!
– O! niedoczekanie jemu! – mawiali ludzie. Niechaj go teraz sama karmi!
Mały Trofym wychowywał się, nie wiedzieć jakim sposobem – nie chlebem karmiony, bo tego tam nigdy nie było. Chodził nago, bo go nikt nie przyodział. Bosy z rozwianym na wiatr włosem, w podartej koszulinie, z otwartą piersią, chodził po śniegu, trzęsąc się z zimna i głodu. Nareszcie się przyzwyczaił, że mu zimno już nie było zimnem, ani głód głodem.
Matce się wkrótce zmarło… bo czyliż mogło być inaczej?… Kto nie ma chaty, ani dobytku – temu żyć nie ma, jak i po co… Borykała się, jak mogła z dola swoją twardą, ale ta ją nareszcie przemogła i złożyła do ziemi. Na mogiłce nie dano żadnego krzyżyka, bo nacóż tam znaku, gdzie niepotrzebna żadna pamięć: każdy może o złożonej już w ziemi zapomnieć. Na drugi też dzień zaraz zapomniano – jakby jej nigdy nie było na świecie.
Mały Trofym sam jeden pozostał. Z początku zawodził, wrzeszcząc rozgłośnie – nie chciał nic brać do ust, wołając raz po raz matki: lecz na to nikt nie odpowiadał, gdy na płacze i lamenty jego nie zwracano żadnej uwagi, musiał połknąć łzy i strawić ból w sobie. A gdy głód zaczął naprawdę dokuczać, gdy chwyciła w swe ramiona nuda samotności i opuszczenia: powstał mimowolnie i szedł między innych.
Jakim żył tu sposobem, i jakiem prawem przedzierał się przez dni, jakby nie swoje – nie obchodziło to nikogo; dość, że żył jakoś, nie kradnąc, ani rozbijając, choć drudzy przepowiadali, że to będzie tylko złodziej albo opryszek – na wstyd a nieszczęście siołu całemu.
i
O tem najbardziej przekonywał wszystkich rudy Kuryło, gdy wskazywał na chłopca, który okiem swojem zapadłem jakoś ponuro patrzał na świat i tylko zamknięty sam w sobie – we v sn veli dumach – koso spoglądał na innych.
Kuryło, będąc bratem Ołeny, pierwszy na nia rzucił kamieniem, iż ona tyle hańby im przyniosła; na małego zaś Trofyma ani patrzeć nie chciał – klnąc tylko dziecięciu, że rosło drugim na niedolę.
Do tego jeszcze miał później człowiek ten złość nie mala do niedorostka, gdy bywało spotykali się obaj na zrębach lasowych. Trofym choć jeszcze nie wiele miał siły, mimo to cały zadyszany, piersią ciężko robiący, czerwony wysileniem ponad wiek swój, uderzał w drzewo siekierą, by módz starszym dorównać robotnikom, co nań tylko krzywo pozierali, a szczególnie Kuryło, który bardziej będąc leniwym, innych jeszcze do tego podjudzał na chłopca, mawiając, że ten znajda drugim zarobek tylko odbiera, zwłaszcza gdy parobczak, co tylko wziął na siebie, to wykonywał z upartą jakąś wytrwałością, nie jedząc, nie pijąc, ani dosypiając.
II.
Ponieważ Trofym mało się zabawiał z innymi parobczakami, gdy ci nie uważali go za swojego, chodząc też często samopas, dnia jednego zaszedłszy w las gęściejszy, w jakieś jarugi dzikie, nie wiedział już na prawTdę, gdzie się znajduje… Wiedział tylko, że wychodził na jakieś zbocze kamieniste, gdzieniegdzie złomami głazów najeżone. Szedł wprawdzie jakąś ścieżyną, lecz nie wiedział, gdzie się znajduje; ścieżka Wijąca, się dziwnie wśród gęstwiny lasowej, gubiła się w gąszczy paproci i olbrzymich łopachówT.
Mrok już wieczorny zapadał. Droga kręciła się nad jakimś potoczkiem, który z hukiem i łoskotem z góry spadał po kamieniach…
Aż tu nagle nadszedł go z góry niespodzianie zwierz ogromny… Trofym, przeraziwszy się, stanął nie wiedząc, co z soba zrobić, i nie zeszedł z drogi. Mysio zaś spojrzał zezem i zamiirkotiw (zamruczał)… potem chwyciwszy chłopca za pierś łapą swoją ciężką, na bok odrzucił, że ten aż w potok poleciał – potłuczony. Tak leżał czas niejaki, bez pamięci, nie wiedząc co sie z nim działo.
Nareszcie podniósłszy zwolna głowę, uczuł chłód wody i mokrych domacał się kamieni. Woda potoku ściekała mu z włosów, gdyż na wznak leżał w korycie. Gdyby był upadł twarzą, byłaby mu woda oddech zatamowała: lecz tak, otrzeźwiła go tylko, że mogł powoli zupełną odzyskać przytomność.
Zaczął się też rozglądać, gdzie się znajduje i przypominać sobie, co się stało. Uczuł ból w boku, w nodze jednej, to drugiej; pokaleczony bvł, i krew ściekała z miejsc, tu i owdzie zranionych. Patrzał tak dokoła, nareszcie zwolna przypomni i sobie całą przygodę ze zwierzem.., i uczuł wstyd w sobie.
– Tot to toj staryj tak mene pprawyw? – pomruknął. Jak dniiyw czołowikom, to ai w zwir polet iw?… Ado ja pes?
I tu parobczaka rozgniewało, iż mysio nie uważał go nawet za źadnego zapaśnika, żeby mu choćby kość zechciał złamać, lub zedrzeć skórę z głowy… lecz tak, po prostu, jakby rzecz jaką z drogi na bok odrzucił człowieka – i poszed sobie swoją drogą.
– Ab o ja pes. sobaka nezdamyj… ie by wizo mnojii łąk sa obijszow?
Uczuł zatem mocno zadaną sobie od mysi… zniewagę. Przemyśliwał teraz, jakby to się nad be styą zemścić. Ą
Wiedział, że odtąd będzie już wielkim nie przyjacielem nudiwiedziego narodu. On musi ro począć teraz z niemi walkę na zabój.
Po niejakim czasie wylizał się z tego prz) padku, ale odtąd jedynem jego było pragnienier nauczyć się strzelać, by módz oddać za swoj krzywdę pięknem za nadobne. Marzeniem jeg odtąd było największem, stanąć gdzie do pomoc jakiemu pobereżnikowi.
Kiedy tylko, bywało, usłyszał gdzie huk w) strzału, trząsł się jak w febrze… krew w nim ro; budzona grała, i czemprędzej biegł, choć zdał przypatrzeć się temu.
Rudy Kuryło, spostrzegłszy to, zwracał uwag innych, że ten parobczak będzie kiedyś zbójem, b go jak wilka ciągnie do lasu.
– Mówcie, co chcecie, prawił, a taki on b( dzie opryszkiem. Żali go nie ciągnie, gdy słysz tylko gdzie strzelaninę jaką?
Po niejakim czasie udało się Trofymowi, i widział, jak jeden z pobereźników przy nim strzelb nabijał, czemu się chłopak z pewnem przygląda nabożeństwem… a zaraz potem wypadł strzał do jastrzębia. Ptak zatrzepotał skrzydłami – i z wielkim szelestem, włażąc się, to wyżej, to niżej, bijąc z wysileniem skrzydłami, zapadł gdzieś w krzaki – lecz jeszcze raz za zbliżeniem się człowieka podleciał do góry – a potem już bliżej ziemi spuszczając się, z ostatkiem sił – zapadł gdzieś wśród sapów, zkąd nie łatwo było go wydostać pobereż-nikowi…
Tu Trofym przyskoczył z uśmiechem usłużności, i zaraz wlazł w sam środek trzęsawiska… a wkrótce zabłocony po sam pas, obmazany czarną posoką, przyniósł uradowany trupa ptasiego.
Pobereźnik go pochwalił, bo mogł potem jastrzębia na żerdce rozkrzyżować, na postrach innym ptasim rabusiom, czatującym na drób domowy.
Trofym nareszcie nauczył się strzelać – i gdy pierwszy raz sam wystrzelił, był cały rozmarzony i czerwony z wielkiej uciechy.
Największem jego odtąd było marzeniem przyjść samemu do takiej puszki, jaką ma pobereźnik.
Chłopak zasypiał z ta myślą i budził się z nia. Nieraz mu się nawet śniło, że już doszedł do upragnionego skarbu, że trzymał w ręku narzędzie sobie tak drogie; wtedy śmiał się z radości; atoli gdy się ocknął, ledwo mu się na płacz nie zebrało, że to było tylko we śnie.
Pracował odtąd w dwójnasób, odmawiał sobie kawałka małaja, kawałka placka owsianego, a skradał, co mogł… z lichego swego zarobku.
Wreszcie sprzedał chłopcu któryś z pobereż-ników stara jakąś, dobrze już sznurkami poobwiązywaną strzelbinę. Mimo, że to była starowina, pokiereszowana, o zardzewiałym zamku, często niedopisującym, i Trofym ciągle koło niej majstrować musiał, według instrukcyi lepszych strzelców – tak ją przecież miłował, że się z nia nawet we śnie nie rozłączał. Spał z nia wraz, by mu gdzie nie uciekła. I wyuczył się powoli na dobre już trafiać. Z początku zapuszczał się daleko, to z jednym, to z drugim z pobereżników, którzy byli mu radzi, bo chłopak przerywał samotność ich nużącą i był nader pomocnym przy ubiciu jakiego zwierza.
Kuryło wszakże nie spuszczał zeń uwagi swojej, i gdzie mogł, szkodził młodemu. Poduszczał nań gajowych. Mimo to, wkrótce nauczył się Trofym celniej trafiać od swych instruktorów – a szczególniejszą miał pasyę do rodu niedźwiedziego, którego ślady z kocim tropił uporem. Gdyby wówczas, przed laty jeszcze, więcej miał był mysio rozumu, a mniej buty niedźwiedziej, gdyby nie był z takiem lekceważeniem odtrącił niedorostka człowieczego: nie przyniósłby dziś tyle szkody braciom swoim niedźwiedziom, zbudziwszy takiego dla nich wroga.
Trofym stanął potem przy pobereżniku, zdala od rodzinnej wsi, w głębokich lasach nad górnym Czeremoszem.
– Naj bade sława Hospodu Buhn, ie czort wziaw łoho znajda z itaszoho scia I wołał wujko Kuryło i dodawał zaraz: Uwydite dobry i lade, ie lviii tam pcrekine sia zu opryszka na tych werchowynach…
Trofym tymczasem, tropiąc za niedźwiedziami po jarach, wertepach, poznał głębie najdziksze borów nieschodzonych – i nie mało z ręki jego zwierza padło.
Choć nikt mu nie okazywał wdzięczności, jednak tępiąc niedźwiedzie i wilki, prawdziwym był dobrodziejem dla połonin, chroniąc liczne trzody bydła i owiec.
Ciągle tropił i ciągle się borykał, jakby chciał ziemię swoją od dzikich uwolnić potworów.
III.
Zajęty zawsze tropieniem zwierza, doszedł Trofym do lat, w których rówieśnicy jego mieli swoje krasawice; on zaś wobec dziewcząt był jakoś nieśmiały, zdawał się nawet obojętnem na nie poglądać okiem. One też tak samo nań patrzały – obojętnie albo z nieufnością.
Trofym sam sobie wystarczał zupełnie, zadowolony życiem swojem po rozworach i wertepach lasowych, uganiając za zwierzem; – i sądził, że tak będzie wiecznie.
Ale nagle zaszła zmiana w życiu jego. – Był bowiem teraz w wieku, w którym musiał
Turczyiiski. – Nowolle. 3
się stawiać do poboru wojskowego. A że był chłop silny, dobrze zbudowany i do miary – wzięto go odrazu… i na znak, iż należy odtąd do pułku, ob-strzyźono rekruta. Parobczak płakał, gdy ujrzał włos swój długi, gęsty, spadający pod ostrzem nożyc. Wiedział, że odtąd stracił z nim również i swobodę swoją: porzucić teraz musi swoje bory ukochane… Dziś pognają go wraz z innymi kędyś w obce strony, do miast dalekich, gdzie zamiast świerków zielonych, zamiast buków rozłożystych, białe tylko beda domy i bezdrzewne ulice.
Rudy Kuryło teraz dopiero zacierał ręce, gdy się dowiedział, że między innymi Trofym został zaasenterowany.
– Sława Boli u naj bu de!… Dajłe teper na słuibu boiu, Inde…
Potem dodał jeszcze:
– Za pały t szviczku, ieby win tam pohybaw.
Trofym jednak przyzwyczajony był od dzieciństwa przyjmować wszystko, co los nań nakładał, bez szemrania. Wiedział dobrze, że nie jest stworzony dla pragnień serca swego, lecz musi się poddawać wyższej woli.
Gdy nań włożono nowe ubranie – obcisłe, foremne, poznał, że z tem nowy nań włożono obowiązek. Przyjął to z poddaniem się doli swojej. Westchnął – ale nigdy nie opierał się losowi bez-celowem narzekaniem. Od dawnych lat przyuczył się znosić wszystkie przeciwności dni swoich, a zatem i dziś nie upadał pod nowym ciężarem.
Obowiązek nie był dla Trofyma igraszką. Że zaś był zręcznym przy mustrze, do tego celnym strzelcem i pilnym w wypełnianiu rozkazów, prędko się tez wyuczył, czego potrzeba żołnierzowi.
Chwalono go za to, że brał się ochoczo do roboty i żadnej się nie lękał, nieraz też w koszarach za dwóch pracował. I dlaczegóż nie miał pracować, skoro mu Bóg dał większa, niżeli drugim, siłe? Trofym wyrósł wśród gór i lasów, oddychając zdrowem powietrzem, a chociaż wzrostu wcale nie był wysokiego, mimo to miał siłę za trzech. Kto go teraz widział, nie domyśliłby się, że chłop ten w dzieciństwie nie wychował się natem, co tuczy i daje wzrost a siłę – lecz przeciwnie, co wprawdzie chroni człowieka od głodowej śmierci, ale się nie pozwala rozwijać kościom, ni mięśniom, jeno daje piersi ważkie, żółtą skórę i krótki oddech.
W wojsku przyzwyczaił się do posłuchu i regularnego rozkładu czasu. Miasto dawnej swobody i kierowania się instynktem, musiał dziś trzymać się szablonu naznaczonego z góry, jednostajnego, jak wybijanie zegara, tego samego dziś, co i wczoraj, każdego dnia, o każdej godzinie. Godzina jedna i druga miała tu swoje przeznaczenie, od czego na włos nie wolno było odstąpić. Trofym dziś nie zasypiał, kiedy mu się oczy kleiły, jeno wówczas, gdy dano znak trąbieniem, że w tej chwili wszystko się kładzie do spoczynku. A choćby spał w najlepsze, na znak rannej trąby, żołnierz wstaje, drżący jeszcze ze snu i chłodu rannego, pomimo, że za murami koszar wszystko w głębokim jeszcze śnie pogrążone. 1
Maszynerya niezmienna i szablon odmieniają tu naturę całą chłopa, przyzwyczajonego dawniej do trybu życia nieregularnego. Zmiana taka czyni z nich piony równe dla szeregów: wola pojedynczego i wszelka ustaje tu indywidualność. I Trofym uległ tej zmianie; nie potrzebował już teraz borykać się z losem, ani natężać myśli swojej, czem się wyżywi dnia następnego, w co się przyodzieje: tu wszystko nań spływało, bez jego zabiegów, bez jego pomocy. Czynności mózgowe zaczęły się teraz odbywać według pewnej normy, podobnie jak u innych żołnierzy. Wszystko to daje inną już cechę, człowiekowi. Trofym stał się niepodobnym do dawnego z gór parobczaka.
Ponieważ zaś hart duszy, energia woli silniejszą była u niego, niżeli u innych, toż kiedy został żołnierzem, przymioty te innym już celom służyć musiały, ale z ta sama żelazna wytrwałością – z tem samem zaparciem się siebie samego.
Trofym też, stojąc dziś na warcie długiemi godzinami, chociażby w mróz największy, uważał zawsze za niegodne siebie, żeby choć raz miał zadzwonić zębami… Niechaj wiatr ostry praży i siecze szczypiąc, niech burza ze śnieżną zawieją bije w oczy: on stoi jednako z nieodwróconem obliczem… W największy zaś skwar letni maszerując, gdy drudzy z trudnością dźwigali ciężar własny, Trofym szedł, wyprostowany, równym krokiem, z okiem spokojnem, jako w pierwszej chwili, kiedy marsz się dopiero rozpoczynał. I gdyby mu kazano z cetnarowym ciężarem biedź w upał sierpniowy czwałem do góry, biegłby bez wypoczynku tak długo, pókiby nie zawołano, żeby stanął… AV zimie pod lód skoczyłby i pozostałby w wodzie łamiącej kości, tak długo, pókiby rozkazu nie odwołano.
Był to heroizm swojego rodzaju, wymagający nielada hartu duszy!
IV.
Nastała wojna krótkotrwała, lecz straszna środkami swojemi i liczbą. Stanęły naprzeciw siebie dwie armie pierwszorzędne, najdzielniej wymusztrowane – zbrojne w działa o potwornej sile – straszliwe, mordercze, druzgocące granitowe mury – kładnące na ziemię całe plutony dzielnie wyćwiczonych. Naprzeciw siebie stanęły szeregi, ciągnące się milami, straszne, ruchome, obracające się w liniach prostych – geometrycznych – dobrze wykreślonych – wystrzałami przerzedzające szeregi przeciwników.
Huk się rozchodził, jakby sto gromów naraz waliło – mgły się wznosiły gęste, czarne – przedzierane raz po raz błyskawicami krzyżujących sie Ofifni,
Ciała padały druzgotane na miazgę – bez śpiewów głoszących sławę walecznych – bez żalu pozostałych.;l
Malo tylko chwil przypadło walce pojedynkowej – podjazdowej; wtedy tylko, gdy jaka wedeta zetknęła się z wedetą, gdy podjazd kawaleryi został gdzie obskoczony, lub się wyprawiano tu i ówdzie dla dostania języka.
Po trudach ogromnych – po marszach bez wypoczynku – powrócili żołnierze do domów swoich – przerzedzeni w szeregach – pokaleczeni – zostawiwszy zdrowie młodości w tych dniach kilkunastu… m i I Trofym wyszedł z walki morderczej, nie do życia już i dalszej żołnierki, lecz do szpitala – wliczony pomiędzy tych, którzy nie mają wrócić do szeregów, ale podążyć przy głuchym odgłosie bębnów i ponurym takcie maszerujących, tam, gdzie leżeć beda aż do trąby archanioła. J Atoli żywotność naszego chłopa musiała być większą, niżeli sztuka i wiedza lekarzy, gdy wbrew ich orzeczeniu wyszedł ze szpitala – i stanął znowu w szeregach na nowe rozkazy i nowe wysiłki… j
V.
I tak przebył Trofym cały czas służby wojskowej w jednakowej zawsze wytrwałości – z je-dnakowem poczuciem obowiązków.
Kiedy odbył już swoje lata, a poznano się na jego zdolnościach, na wierności niczem niezachwianej: przyjęto go do korpusu żandarmeryi. Będąc bowiem ciekawym, przy swojej usilnej chęci nauczył się był od jednego ze swoich kolegów czytać, czego koniecznie od żandarma wymagano.
Teraz rozpoczął nowe życie – nowe nań czekały już trudy.
Jako celny strzelec, a – z młodości obeznany ze wszystkiemi jarami i wertepami po nad Czeremoszem, jako nieustraszony niegdyś wychowaniec gór i okolic dzikich, zapadłych, został przeznaczony dla tych właśnie okolic, swoich rodzinnych.
Jak dawniej tropił zwierza leśnego po rozworach zapadłych – po bezdrożach leśnych – niestrudzony: tak samo dzisiaj tropić miał przekradających się od strony węgierskiej przemytników tytoniu, szajki koniokradów i inny gmin złodziejski. Nie łatwa to rzecz była, gdyż tu miał do czynienia z ludźmi, którzy nic nie mieli do stracenia, u których kulka w łeb trafić strażnika publicznego bezpieczeństwa, lub samemu na śmierć się narazić, rzecz była nie rzadka. Bywały nieraz wypadki, iż współtowarzysza w tych stronach zabłąkanego wśród zamieci śnieżnych wilki pożarły, pozostawiwszy tylko czako, którego zgryść niemogły, karabin i buty poszarpane, w których jeszcze tkwiły niedogryzione nogi żandarma. Częściej jeszcze gorszy i sprytniejszy od zwierza leśnego, zaczajał się człowiek na strażników bezpieczeństwa. Atoli wszystko to wcale nie odstraszało Trofyma. Postanowił nie żałować siebie i zachodzić w najdziksze ostępy, czy słońce prażyło sierpniowe, czy łamał kości mróz trzaskający.
Z początku w tym nowym zawodzie nie szło mu jeszcze tak gładko. Nad tropiącym po lasach strażnikiem przeważał jeszcze żołnierz, przyzwyczajony stąpać po bitej drodze, wedle szablonu przepisanego.
I tak, gdy miał się zbudzić o północy, goniąc za jakim przemytnikiem, obudził się według normy koszarowej o godzinie, w której rozpoczynają wprawdzie swoje czynności żołnierze, ale nie ludzie przekradający się z tytoniem.
Nieraz tropiąc złodzieja zapomniał się tak dalece, iż mierzonym krokiem maszerował, równa drogą ubitą, jakby tamten miał również w prostej linii uchodzić – dopiero zmiarkowawszy zboczył w ustronne wertepy, jednak przychodziło mu to zrazu nie łatwo: nie wiedział chwilami, jak iść i którędy. Zdało mu się, jakby zboczył z bitej drogi obowiązku.
Różne miał jeszcze dawniejsze nawyknienia. Pedantyzm koszarowy zdawał się przytłumiać samodzielność człowieka, pozostawionego teraz własnemu rozumowi. Z przyzwyczajenia bowiem oczekiwał nieraz, jakby rozkazu z góry; tu zaś miał do czynienia z ludźmi, co się żadnej normy w uporządkowaniu swoich czynności nie trzymali, którzy spali we dnie, a w nocy po księżycu, częściej zaś w czasie największej pluty i zawieruchy swoje załatwiali sprawy. Trofym zaś, choćby i trzech nocy nie spał… w dzień się przez to nie położył; gdyż to nie była jego godzina.
Jednakże działo się to tylko z początku, w pierwszym roku – w dalszych zaś miesiącach coraz już rzadziej. Po niejakim czasie przyszedł do zupełnego rozpoznania nowych swych obowiązków, i spełni ii je z odwaga żołnierza, sprytem tropiącego złoczyńców agenta policyjnego, zręcznością górskiego strzelca, a wytrwałością w ponoszeniu trudów naszego wieśniaka.
Potrzeba zaś wtedy było nie małego poświęcenia i nie małych trudów, by w tych lasach nieschodzonych wytropić złodziei końskich, uciekają-( veli to na Bukowinę, to na przemian ztamtąd szukających schronienia na lackij storoni', po lewym brzegu Czeremoszu, albo wyłapać kryjących się po zapadłych wertepach złoczyńców, uciekających przed sprawiedliwością.
Były wypadki, że tropił tydzień, dwa tygodnie, nieprzerwanie szajkę jaką, brodząc po lasach – to wchodząc do chat odbiegłych od siół, badając dzieci i kobiety, aż póki nakoniec nie dokazał swego. Czasem poczęstowano go pałką, a nawet siekierą, lub nożem-'wydobytym z nienacka; bywały wypadki, że strzelano do niego, lecz to wszystko wcale go nie odstraszało.
W okolicach zaś górskich – nad Prutem – nad Czeremoszem, gdzie łańcuch Czarnohory przedziela kraj nasz od Węgier, a Biały Czeremosz, od ziemi bukowińskiej – było właśnie pole dla wszelkich przemysłowców końskich, dla szajek tego rodzaju dobrze uorganizowanych, dla przemytników różnego autoramentu. Strażnik bezpieczeństwa publicznego musiał tu być niejako żołnierzem kresowym; do tego nie było tu żadnych stepów, kędyby oko można było puścić daleko, lecz gąszcz puszcz nie przebytych, głębokie jarugi i pustynia najeżona złomami głazów.
Dzień w dzień nadchodziły skargi, że gdzieś to temu, to owemu biedakowi, skradziono konia, zabrano innemu parę wołówr, które miano uprowadzić aż na Węgry, na jaki jarmark tamtejszym gdzie już przejść musiały w trzecie ręce, drogą kupna legalnego; albo znów był napad na gazdę spokojnego, od którego ciemną nocą jacyś ludzie w na-iyczmaiiach1) wydusili banki'1) długo chowane, to korale przeznaczone na wesele dla dom.
Nieraz się znowu zdarzyło, jak zwykle u hucułów, u których krew gra gorąca, a rozum nie ma czasu dostatecznego do opamiętania się, że w swarach o miedzę lub o wrypas dla bydła, poturbował brat brata, nie wiele mu wprawdzie zrobiwszy, jeno wybiwszy oko, lub złamawszy dwa żebra – a gdy już wtedy sąsiedzi chcieli tę rzecz ubić przy kwarcie wódki, niby na dobry przykład
J) Nałyczman, maska twarz okrywająca, używana przez ra busiów.
2) Banka, jeden złoty reński u hucułów.
dla drugich, wtedy zastanawiał się Trofym, czy oni mają tu prawo w taki sposób przywłaszczać * sobie niejako atrybucye władzy sądowniczej… I przyszedł do przekonania, że to z jego sumieniem urzędowem wcale się zgodzić nie może; więc jednych i drugich prowadził na sąd inny, co ich już nauczył, które to sa sprawy prywatnego, a które publicznego znaczenia. Bo gdyby szło wszystko torem huculskich zwyczajów, to w dalszem następstwie wieśniak nasz mógłby nabyć przekonania, że to także może być uważane jako przypadek, i puszczone bezkarnie, gdy czasami czcłowik żinkę swoją szturknie niechcący, tak niewinnie widłami, że ta się już położy – a położywszy, nie opuści chaty, aż dopóki jej z tej chaty po dniach niewielu nie wyniosą już drudzy mi marach.
Gdyby Trofym nie był przeszedł przez inną szkołę, niżeli bracia jego huculi, byłby sadził tak samo; lecz jako żandarm doszedł do tego, co jest prywatną, a co publiczną krzywdą. W górach onych wiedzą dobrze dziś ludzie tamtejsi, ile to bezpieczeństwo publiczne, ile moralność społeczna winna żandarmeryi i jej członkom pojedynczym, których praca, choć mniej głośna, jednak niemniej ważna, jak bojowników walczących za własna ziemię, za ogniska domowe.
Stróżom tym bezpieczeństwa, trudom ich i poczuciu obowiązków, winny sa dziś góry i ich połoniny, drogi tamtejsze i gościńce, że teraz nie potrzebują drżeć przed bandami opry-zków; oni to wytropili ich z najskrytszych kryjówek, zwęszyli w każdej norze, w każdej jarudze zapadłej.
Ze wszystkich szajek rabusiów, jedna tam najgorzej buszowała na granicy bukowińskiej, przekradając się z końmi szczytami Czarnohory na stronę węgierską. Ta najgorzej dawała się wszystkim we znaki, gdyż była to tu, to tam, prawie wszędzie. Kiedy jej szukano po głuchych wertepach Białego Czeremoszu, pojawiała się nagle w borach Kukuiu l) a Krywych Hegi% zabierając konie z połonin gazdów Worochłeńsktch 3) – i ściągała w tamte strony całe roje strażników, by niespodzianie wykonać jakąś robotą w stronie wręcz przeciwnej.
Mówiono, jakoby do niej różni nawet należeć mieli gazdowie z Worochtw to z Żabiego4), a nawet i ze stron węgierskich. Przewodzić miał w niej jakiś śmiałek, co popełniwszy kilka kradzieży, a nawet podobnoś i morderstwo, uciekł z któregoś z węgierskich więzień.
Rozpowiadano sobie o nim, iż ma taką siłę, że się pięciu nie dałby chłopom – a byli i tacy, co wierzyli, że się go nawet kula nie imie.
Drudzy znów opowiadali, że na własne oczy widzieli w tej szajce żyda – i to takiego, iż ktoby ł) Kukitł, 2) Krywyi Hegi, dzikie pasma, bliskie łańcucha czamohorskiego, od strony dorzecza Pmtoivego.
3) IVorochta, ostatnia tu wieś w górach głębokich od strony
Prutu.
4) Żabie, największa wieś huculska, w kotlinie Czeremoszu Czarnego i bocznych jego rozworów.
go w nocy ujrzał, ze strachu strętwiałby odrazu Żyda podobnego widywali znów inni na jarmarkach końskich w Körösmezö1) – to w Szygecu %
a czasami i w Sadogórze*). Rozległe miały być jego interesa. – A miał to być żyd, silny jak zwierz, a łakomy jako wychudła przy szczeniętach wilczyca.
Strach rozchodził się nie mały po siołai h u brzegów Rybnicy, ponad obu Czeremoszami, a nawet i w okolicach Pruto wy ch, lub w przeciwnej stronie bliżej Seretu bukowińskiego; albowiem nieraz już spotykano i od straży kogoś, zamordowanego w lesie, a raz nawet i żandarma w pełnej zbroi. Trwoga też była ogromna; zdawało się, że napowrót wracają czasy opryszków.
Tropił ich nieustraszony nasz Trofym, chodził za ich śladami, wypytując się tu i ówdzie o szczegóły wydarzonego gdzie wypadku, narażając się na największe niebezpieczeństwa. Alimoto wytropić ich nie mogł. Tropili i inni; mieli tu nawet żołnierzy do swej pomocy.
2) &zygeU miasto węgierskie, dalej już na południe w górach.
3) Sadogóra, miasto na Bukowinie, sławne z jarmarków końskich.
Razu pewnego rozeszła się wiadomość, że po węgierskiej stronie miano sprzedawać niemało koni, pochodzących z naszej strony Karpat. Lecz żadnego z tego rodzaju przemysłowców nie pochwycono. Wpadli gdzieś, jakby w wodę.
Ktoby wszelako zajrzał w głąb borów i jarów zapadłych, ponad rozworami głównego Czeremoszu – ktoby się w takiej chwili, gdy burza szalała na grzbietach Czarnohory, odważył wyjść na grzbiet jej, zobaczyłby, jak postacie jakieś, wśród zamieci śniegowej, przebijały się grzbietem czarnohorskim, między Popem Iwanem!) a Dzembronia 2) – kręcąc się tędy to owędy, nito złem gnani.
Twarzy ich niktby nie zobaczył, gdyż burza i straszna zawieja, podnosząc z ich grzbietów odsłonionych pętaki*), jakby im na złość, zarzucała je na oczy, by drogi nie mogli ujrzeć. Innym z nich znowu rozwiany włos, śniegiem przyprószony, puszczony na woię zawiei, przesłaniał całkiem dzikie oblicze..
Burza szalała, jakby wszystkie biesy z piekieł się dziś wyrwały. Płaju 4) żadnego nie można było
]) Pop Iwan, najwyższy szczyt Czarnohory od strony bukowińskiej.
'2) Dżembronia, najbliższy tamtemu szczyt czarnohorski od strony zachodniej.
3) Pętak, krótki sierak huculski.
4) Płaj, ścieżka w górach.
znaleść – ludzie ci zapadali w śniegu… Chwilami wołał jeden na drugiego, ażeby mu pomógł ze śniegu się wydobyć.
Przestwór cały, co się roztaczał w przepaściach u stóp pasma czarnohorskiego, jakoby znikł teraz nagle, jakby gdzieś się podział. Straszliwa białość śniegowa – mraka zimowa – bez końca, bez początku – przyciągnęła razem do siebie niebo i ziemię. Głębię całą u stóp Czeirnohory musiała podnieść do góry, chcąc ją spoić z niebem, gdyż jej teraz nie było…
Ludzie ci błądzili… lecz nie musiały być im obcemi te miejsca, gdyż jakby po omacku natrafiali na głazy pojedyncze i złomy głazów, sterczące na Smotryczii1).
Tu burza rozszalała z całym impetem – huk wichru taki był zagłuszający, że jeden drugiego nie słyszał; rozmawiali jeno rękami, mimo to się rozumieli.
Na szczycie Smotrxcza przystanął z nich jeden, zapatrzony przed siebie w dół – ku północy… lecz głębi żadnej, widnej kiedyindziej w dzień jasny, nie było tu widać… On zdawał się czegoś szukać – i rozpoznawać, bijąc się z zawieją, która mu raz po raz pctak, szarpany wichrem, na twarz zarzucała… Rozglądali się i drudzy.
Nareszcie, jakby poznali, którędy im iść wy l) Sfnotrycz, szczyt czarnohorski przed Popem Iwanem, wysunięty więcej na północ.
pada, ruszyli w dalszą drogę; a choć oczom ich droga wydawała się równą, wiodącą przez masę białą mroki zimowej – mimo to, czuli, że w dół schodzili, i to nawet dość stromo. Atoli wiatr tu już tracił na sile – mogli też kroku przyspieszyć – nie zatrzymywani borykaniem się z nim gwał-townem.
Gdy się niżej staczali, mgły nieco rzedniały – i lekko już się zarysowywały jakieś cienie ogromne, nito widma gór w gęstej osłonie śnieżnej in raki. Masy te, przezierające przez gazę onę białą, były nieco szarawe: dlatego też tylko oczom widne.
Im niżej schodzili – tem bardziej wiatr ustawał – i masy owe z za mraki coraz bardziej stawały się szare, a przestwór cały zdawał się być wypełniony jakby panoramą w7ymarzonych jakichś we śnie grodów ze mgły, to wierzchowin ze szarej mraki.
Nareszcie mraka o tyle zrzedniała, że wyraźnie stanęły przed ich oczyma pasma niższych gór, ciemniejące szafirem – a dalsze, zupełnie nawet białe – jak gdyby powstały z samego tylko śniegu.
Ludzie ci przyspieszyli kroku i wyraźniejsze były już teraz ich oblicza.
Było ich mniej więcej sześciu lub siedmiu. Jedni mieli twarze dzikie, opalone wichrami zapadłych okolic, przesłonięte długiemi włosami, które im oczy prawie zakrywały; innych twarze wskazywały, że się nie po lackiej stronie rodzili. Jeden z nich nawet całkiem brunatny, o zapadłem, uko śnem oku, patrzał na cygana. A był między nimi i żyd, gdyż mimo olbrzymiego wzrostu i silnych mięśni, poznać było można wschodnie jego rysy i oczy wielkie a wypukłe, na wierzch wysadzone.
Tymczasem mraka jak gdyby znikła – i wszędzie dokoła czerniały tylko lasy, tu i ówdzie przyprószone śniegiem.
Burzy prawie już nie było – i tylko jasność zostaią zimowa.
Na szczytach zaś Czarnohory musiała jeszcze na dobre szaleć, gdyż tej wcale znaku nie było; rzekłbyś, że gdzieś znikła, rozpłynęła się w górze, łącząc się razem ze sklepieniem niebios. I tylko szare, to białawe, rozciągały się tam smugi; lecz one były już na sklepieniu niebieskiem.
"Wędrowcy owi zboczyli teraz w las, i tam dopiero odetchnęli. Ten i ów wyjął z zanadrza flaszkę – pijąc z niej chciwie, by się teraz ogrzać.