Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad Niemnem, T.I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad Niemnem, T.I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 316 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Dzień był let­ni i świą­tecz­ny. Wszyst­ko na świe­cie ja­śnia­ło, kwi­tło, pach­nia­ło, śpie­wa­ło. Cie­pło i ra­dość lały się z błę­kit­ne­go nie­ba i zło­te­go słoń­ca; ra­dość i upo­je­nie try­ska­ły znad pól po­ro­słych zie­lo­nym zbo­żem; ra­dość i zło­ta swo­bo­da śpie­wa­ły chó­rem pta­ków i owa­dów nad rów­ni­ną w go­rą­cym po­wie­trzu, nad nie­wiel­ki­mi wzgó­rza­mi, w okry­wa­ją­cych je bu­kie­tach igla­stych i li­ścia­stych drzew.

Z jed­nej stro­ny wid­no­krę­gu wzno­si­ły się nie­wiel­kie wzgó­rza z ciem­nie­ją­cy­mi na nich bor­ka­mi i ga­ja­mi; z dru­giej wy­so­ki brzeg Nie­mna, piasz­czy­stą ścia­ną wy­ra­sta­ją­cy z zie­lo­no­ści zie­mi a ko­ro­ną ciem­ne­go boru ode­rznię­ty od błę­kit­ne­go nie­ba, ogrom­nym pół­ko­lem obej­mo­wał rów­ni­nę roz­le­głą i gład­ką, z któ­rej gdzie­nieg­dzie tyl­ko wy­ra­sta­ły dzi­kie, pę­ka­te gru­sze, sta­re, krzy­we wierz­by i sa­mot­ne, słu­pia­ste to­po­le. Dnia tego w słoń­cu ta piasz­czy­sta ścia­na mia­ła po­zór pół­ob­rę­czy zło­tej, prze­pa­sa­nej jak pur­pu­ro­wą wstę­gą tkwią­cą w niej war­stwą czer­wo­ne­go mar­glu. Na świet­nym tym tle w zmie­sza­nych z dala za­ry­sach roz­po­znać moż­na było dwór ob­szer­ny i w nie­wiel­kiej od nie­go od­le­gło­ści na jed­nej z nim linü roz­cią­gnię­ty sze­reg kil­ku­dzie­się­ciu dwor­ków ma­łych. Był to wraz z brze­giem rze­ki zgi­na­ją­cy się nie­co w pół­ko­le sznur sie­dlisk ludz­kich, więk­szych i mniej­szych, wy­chy­la­ją­cych ciem­ne swe pro­fi­le z więk­szych i mniej­szych ogro­dów. Nad nie­któ­ry­mi da­cha­mi, w po­wie­trzu czy­stym i spo­koj­nym wzbi­ja­ły się pro­ste i tro­chę tyl­ko skłę­bio­ne nici dy­mów; nie­któ­re okna świe­ci­ły od słoń­ca jak wiel­kie iskry; kil­ka strzech no­wych mie­sza­ło zło­ci­stość sło­my z błę­ki­tem nie­ba i zie­lo­no­ścią drzew.

Rów­ni­nę prze­rzy­na­ły dro­gi bia­łe i tro­chę zie­le­nie­ją­ce od z rzad­ka po­ra­sta­ją­cej je tra­wy; ku nim, niby stru­mie­nie ku rze­kom, przy­bie­ga­ły z pól mie­dze, całe błę­kit­ne od bła­wat­ków, żół­te od ka­mio­ły, ró­żo­we od dzię­cie­li­ny i smó­łek. Z obu stron każ­dej dro­gi sze­ro­kim pa­sem bie­la­ły buj­ne ru­mian­ki i wyż­sze od nich kwia­ty mar­chew­ni­ka, sła­ły się w tra­wach fio­le­to­we ro­hu­le, żół­ty­mi gwiazd­ka­mi świe­ci­ły bro­daw­ni­ki i ku­rze śle­po­ty, li­lio­we ska­bio­zy po­lne wy­le­wa­ły ze swych stu­list­nych ko­ron mio­do­we wo­nie, chwia­ły się całe lasy sła­bej i de­li­kat­nej mie­tli­cy, ko­sma­te kwia­ty bab­ki sta­ły na swych wy­so­kich ło­dy­gach ru­mia­no­ścią i za­wa­diac­ką po­sta­wą stwier­dza­jąc nada­ną im na­zwę ko­za­ków. Za tymi pa­sa­mi ro­ślin­no­ści dzi­kiej ci­cho w ci­chej po­go­dzie sta­ło mo­rze ro­ślin upraw­nych. Żyto i psze­ni­ca mia­ły kło­sy jesz­cze zie­lo­ne, lecz już osy­pa­ne drżą­cy­mi roż­ka­mi, któ­rych ob­fi­tość wró­ży­ła uro­dzaj; niż­sze znacz­nie od nich, ru­mia­nym kwia­tem gę­sto usia­ne, sła­ły się na sze­ro­kich prze­strze­niach li­ścia­ste pu­chy ko­ni­czy­ny; pu­chem też, zda się, ale drob­niej­szym, de­li­kat­niej­szym, z zie­lo­no­ścią tak ła­god­ną, że oko pie­ści­ła, mło­dy len po­kry­wał gdzie­nieg­dzie kil­ka za­go­nów, a żół­ta ja­skra­wość kwit­ną­ce­go rze­pa­ku we­so­ły­mi rze­ka­mi prze­pły­wa­ła po ła­nach ni­skich jesz­cze owsów i jęcz­mion.

Wśród tej we­so­łej przy­ro­dy lu­dzie dziś tak­że byli we­se­li; mnó­stwo ich cią­gnę­ło po dro­gach i mie­dzach. Gro­ma­da­mi na dro­gach, a sznu­ra­mi na mie­dzach szły wiej­skie ko­bie­ty, któ­rych gło­wy ubra­ne w czer­wo­ne i żół­te chu­s­ty two­rzy­ły nad zbo­ża­mi ko­ro­wo­dy ży­wych pi­wo­nii i sło­necz­ni­ków. Od tych gro­mad lały się i pły­nę­ły po ła­nach stru­mie­nie róż­nych gło­sów. Były to cza­sem roz­mo­wy gwar­ne i krzy­kli­we, cza­sem śmie­chy ba­so­we lub sre­brzy­ste, cza­sem pła­cze nie­mow­ląt u pier­si w chu­s­tach nie­sio­nych, cza­sem też pie­śni prze­cią­głe, gło­śne, któ­rych nutę po­ry­wa­ły i prze­dłu­ża­ły echa ze stron obu: w bor­kach i ga­jach ro­sną­cych na wzgó­rzach i w wiel­kim bo­rze, któ­ry ciem­nym pa­sem od­ci­nał po­zło­co­ną, prze­tka­ną szkar­ła­tem ścia­nę nad­nie­meń­ską od wy­sa­dza­nych srebr­ny­mi ob­ło­ka­mi błę­ki­tów nie­ba. W tym ru­chu ludz­kim od­by­wa­ją­cym się na uro­dzaj­nej rów­ni­nie czuć było naj­pięk­niej­szy dla wiej­skiej lud­no­ści mo­ment świę­ta: we­so­ły i wol­ny w sło­necz­ny i wol­ny dzień boży po­wrót z ko­ścio­ła.

W po­rze, kie­dy ten ruch znacz­nie już sta­wał się mniej­szy, na rów­ni­nie, z dala od tu i ów­dzie jesz­cze cią­gną­cych gro­mad, uka­za­ły się dwie ko­bie­ty. Szły one z tej sa­mej stro­ny, z któ­rej wra­ca­li inni, ale zbo­czy­ły znać z pro­stej dro­gi i chwi­lę ja­kąś prze­by­ły w jed­nym z ro­sną­cych na wzgó­rzach bor­ków. Było to przy­czy­ną ich spóź­nie­nia się, tym wię­cej że jed­na z nich nio­sła ogrom­ną więź le­śnych ro­ślin, któ­re tyl­ko co i dość dłu­go za­pew­ne zry­wa­ła. Dru­ga ko­bie­ta za­miast kwia­tów trzy­ma­ła w ręku nie­po­spo­li­tej wiel­ko­ści chust­kę, któ­ra za każ­dym jej sze­ro­kim i za­ma­szy­stym kro­kiem ko­ły­sząc się wraz z dłu­gim ra­mie­niem po­wie­wa­ła jak spo­rej wiel­ko­ści cho­rą­giew. Z dala to tyl­ko wi­dać było, że jed­na z tych ko­biet mia­ła w ręku pęk ro­ślin, a dru­ga szma­tę bia­łe­go płó1.na; z bli­ska ude­rza­ły one nie­zu­peł­nie zwy­kłą po­wierz­chow­no­ścią.

Ko­bie­ta z chust­ką była nie­zwy­kle wy­so­ką, a wy­so­kość tę zwięk­sza­ła jesz­cze chu­dość jej cia­ła, któ­re prze­cież po­sia­da­ło szkie­let tak roz­ro­sły i sil­ny, że po­mi­mo chu­do­ści ra­mio­na jej były sze­ro­kie i wy­da­wa­ły­by się bar­dzo sil­ny­mi, gdy­by nie małe przy­gar­bie­nie ple­ców i kar­ku ob­ja­wia­ją­ce tro­chę znu­że­nia i sta­ro­ści, gdy­by tak­że nie ostre ko­ści ło­pa­tek pod­no­szą­ce w dwu miej­scach sta­ro­świec­ką man­ty­lę z dłu­gi­mi, co chwi­lę po­wie­wa­ją­cy­mi koń­ca­mi. Oprócz tej man­ty­li za­opa­trzo­nej w płó­cien­ny koł­nierz mia­ła ona na so­bie czar­ną spód­ni­cę, tak krót­ką, że spod niej aż pra­wie do ko­stek wi­dać było dwie duże i pła­skie sto­py ubra­ne w gru­be poń­czo­chy i wiel­kie, kwie­ci­ste pan­to­fle. Ubiór ten uzu­peł­nio­nym był przez sta­ry ka­pe­lusz sło­mia­ny, któ­re­go sze­ro­kie brze­gi ocie­nia­ły twarz, na pierw­szy rzut oka sta­rą, brzyd­ką i przy­krą, ale po bliż­szym przyj­rze­niu się uwa­gę i cie­ka­wość bu­dzić mo­gą­cą. Była to mała, chu­da, okrą­gła twarz ze skó­rą tak ciem­ną, że pra­wie brą­zo­wą, z czo­łem sfał­do­wa­nym w kil­ka gru­bych zmarsz­czek, z wpa­dły­mi i ko­ści­sty­mi po­licz­ka­mi, z wy­ra­zem go­ry­czy i zło­śli­wo­ści nada­wa­nym jej przez ostrość nosa i za­ci­śnię­cie warg a wzma­ga­nym przez szcze­gól­ną ogni­stość i prze­ni­kli­wość oczu. Te oczy zda­wa­ły się być je­dy­nym bo­gac­twem tej bied­nej, ze­sta­rza­łej, zło­śli­wej twa­rzy. Może kie­dyś były one je­dy­ną jej pięk­no­ścią, a te­raz, wiel­kie i czar­ne, spod czar­nych, sze­ro­kich brwi oświe­ca­ły ją jesz­cze przej­mu­ją­cym bla­skiem; mia­ły one spoj­rze­nie prze­ni­kli­we, ostre, urą­gli­we i pło­mien­ność nie­ustan­ną, jak­by wciąż z wnę­trza pod­sy­ca­ną, a dziw­ną przy tej sczer­nia­łej, w dło­ni cza­su czy losu zgnie­cio­nej twa­rzy. Szła sze­ro­kim, za­ma­szy­stym, do po­śpie­chu znać przy­zwy­cza­jo­nym kro­kiem, a dłu­gie jej ra­mio­na, u któ­rych wi­sia­ły ciem­ne, ko­ści­ste ręce, ko­ły­sa­ły się u jej bo­ków w tył i na­przód, bia­łą, roz­wi­nię­tą chust­ką jak cho­rą­gwią po­wie­wa­jąc.

Ko­bie­tę z kwia­ta­mi trud­no by­ło­by na­zwać od razu pan­ną z wyż­sze­go to­wa­rzy­stwa albo też dziew­czy­ną z niż­szych warstw wiej­skiej lud­no­ści. Wy­glą­da­ła tro­chę na jed­no i na dru­gie. Wy­so­ka, choć znacz­nie od to­wa­rzysz­ki swo­jej niż­sza, ubra­ną była w czar­ną weł­nia­ną suk­nię, bar­dzo skrom­ną, któ­ra jed­nak wy­bor­nie uwy­dat­nia­jąc jej kształt­ną i sil­ną, w ra­mio­nach sze­ro­ką, a w pa­sie cien­ką ki­bić zdra­dza­ła zna­jo­mość żur­na­lu mód i rękę bie­głe­go kraw­ca. W wy­pro­sto­wa­niu jej ki­bi­ci i w de­li­kat­no­ści cery czuć było tak­że ma­nie­rę i cie­plar­nię. Ale w za­mian ru­chy jej i ge­sty sprze­cza­ły się z ca­ło­ścią jej oso­by tro­chą po­pę­dli­wo­ści i jak­by przy­bra­nej ru­basz­no­ści, nie mia­ła ona przy tym na so­bie ani ka­pe­lu­sza, ani rę­ka­wi­czek. Gło­wę owi­nię­tą czar­nym jak he­ban war­ko­czem i twarz śnia­dą, z pur­pu­ro­wy­mi usty i wiel­ki­mi, sza­ry­mi ocza­mi śmia­ło wy­sta­wia­ła na upal­ne go­rą­co słoń­ca. Płó­cien­ny, tani pa­ra­so­lik opie­ra­ła o ra­mię, a ręce jej dość duże i opa­lo­ne zdra­dza­ły na­der rzad­kie uży­wa­nie rę­ka­wi­czek. Wszyst­ko to ude­rza­ło tym wię­cej, że spo­sób, w jaki trzy­ma­ła swą od­kry­tą gło­wę; ciem­ne brwi nad si­wy­mi ocza­mi ścią­ga­ła, nada­wał jej wy­raz śmia­ło­ści i dumy. W ogó­le ta pan­na czy ta dziew­czy­na na lat dwa­dzie­ścia parę wy­glą­da­ją­ca wy­da­wa­ła się uoso­bie­niem pięk­no­ści ko­bie­cej zdro­wej i sil­nej, lecz dum­nej i chmur­nej. Po­go­dy, jaką na­da­je ludz­kim twa­rzom szczę­ście lub re­zy­gna­cja, w tej mło­dej i świe­żej, ale nie­spo­koj­nej i za­my­ślo­nej twa­rzy nie było, jak­kol­wiek roz­ja­śnia­ło ją te­raz to zu­peł­nie fi­zycz­ne oży­wie­nie, któ­rym isto­tę ludz­ką, nie­zu­peł­nie jesz­cze przez ży­cie zni­we­czo­ną, na­peł­nia dłu­ga i swo­bod­na ką­piel w ki­pią­cym zdro­ju przy­ro­dy.

Pręd­ko idąc, aby sze­ro­kim kro­kom to­wa­rzysz­ki swej wy­rów­nać, z za­ję­ciem, pra­wie z mi­ło­ścią przy­glą­da­ła się ona uzbie­ra­nej przed chwi­lą wię­zi ro­ślin. Były tam buj­ne li­lio­we dzwon­ki le­śne, gwoź­dzi­ki, pach­ną­ce smół­ki, li­ście mło­dych pa­pro­ci, mło­dziut­ki­mi szysz­ka­mi okry­te ga­łąz­ki so­śni­ny. Wszyst­ko to rzu­ca­ło jej w twarz falę dzi­kiej i prze­ni­kli­wej woni, któ­rą też ona od chwi­li do chwi­li wcią­ga­ła peł­nym i dłu­gim od­de­chem swej sil­nej, sze­ro­kiej pier­si. Roz­kosz, któ­rą uczu­wa­ła wte­dy, i upał słoń­ca, w któ­rym nu­rza­ła swą od­kry­tą gło­wę, ru­mień­cem po­wle­kły śnia­de jej po­licz­ki; za­ra­zem su­ro­we jej i za­my­ślo­ne, choć peł­ne pur­pu­ro­wej krwi usta roz­chy­li­ły się w mło­dym i szcze­rym śmie­chu. Śmia­ła się ze słów to­wa­rzysz­ki swej, któ­ra idąc wciąż pręd­ko i wiel­ki­mi sto­py swy­mi z wy­so­ka i moc­no o zie­mię ude­rza­jąc, gru­bym, nie­co ochry­płym, przez brak od­de­chu czę­sto prze­ry­wa­nym gło­sem cią­gnę­ła w bor­ku jesz­cze roz­po­czę­te opo­wia­da­nie.

– Ot, tu, po­wia­dam ci, w tym sa­mym miej­scu, po­mię­dzy tymi wzgór­ka­mi, te głu­pie chło­py wzię­li mię za cho­le­rę… Może nie wie­rzysz? Sło­wo ho­no­ru, praw­dę mó­wię! Jesz­cześ wte­dy nie była w Kor­czy­nie, jesz­cze mała by­łaś, bo było to wła­śnie wte­dy, kie­dy oj­czu­lek twój z tą Fran­cu­zi­cą ro­man­so­wał…

Urwa­ła na­gle, sta­nę­ła, chrząk­nę­ła tak gło­śno; że aż roz­le­gło się po polu; chust­ką trzy­ma­ną w ręku jesz­cze gło­śniej nos utar­ła i gniew­nie do sie­bie za­mru­cza­ła:

– Wiecz­na głu­po­ta moja!

Mło­da pan­na, któ­rej na chwi­lę twarz znie­ru­cho­mia­ła, uśmiech­nę­ła się zno­wu.

– Co tam! Niech cio­cia na to nie zwa­ża! Jaż wiem do­brze o wszyst­kim i z prze­szło­ścią oswo­iłam się zu­peł­nie… Prze­cież cio­cia nie przez zło­śli­wość pew­no… Co tam! Jak­że to było z tą cho­le­rą?

Za­czę­ły iść da­lej, tak samo pręd­ko jak wprzó­dy. Sta­ra mó­wi­ła zno­wu:

– Ot, jak było. Z ko­ścio­ła wra­ca­łam, tak jak i te­raz, a śpie­szy­łam bar­dzo, bo Emil­ka była cho­rą i go­ście mie­li na obiad przy­je­chać… Więc le­cia­łam co tchu, wprost przez pole, któ­re wte­dy ugo­rem sta­ło, przez pu­ste za­go­ny… Co dam krok, to pół­to­ra za­go­na prze­sa­dzę… Wprost jak­bym nad zie­mią le­cia­ła… A mia­łam na so­bie zie­lo­ną suk­nię… jesz­cze wte­dy ko­lo­ro­we suk­nie no­si­łam… Ka­pe­lusz taki, ot, słom­ko­wy zdję­łam i dla ochło­dy ma­cha­łam nim so­bie przed twa­rzą… Uf! nie mogę…

Zdy­sza­ła się, sta­nę­ła zno­wu i za­czę­ła kasz­lać. Ka­szel jej był gru­by, chry­pli­wy, gło­śny, jak­by do­by­wał się z głę­bi becz­ki. Mało jed­nak zwra­ca­ła nań uwa­gi i za­raz idąc zno­wu opo­wia­da­ła da­lej:

– Cho­le­ra wte­dy gra­so­wa­ła po świe­cie; w na­szych stro­nach jej jesz­cze nie było, ale lu­dzie lę­ka­li się, aby nie przy­szła… Otóż, kie­dy mię chło­pi wra­ca­ją­cy z ko­ścio­ła zo­ba­czy­li tak le­cą­cą po­lem, jak na­ro­bią krzy­ku, pła­czu… Jed­ni za­czę­li ucie­kać i biec tak pręd­ko, jak­by ich dia­beł ga­nił, dru­dzy po­pa­da­li po­śród dróg na ko­la­na i nuż że­gnać się, czo­ła­mi bić o zie­mię, pa­cie­rze gło­śno mó­wić… "Cho­le­ra! – krzy­czą – ot i już bie­ży, nam na zgu­bie­nie!" "Ale! – od­po­wia­da­ją dru­dzy – już to nie co in­ne­go! Cho­le­ra, i ko­niec! Wiel­ka taka, że gło­wą nie­ba do­sta­je, w zie­lo­nej suk­ni i zło­tą ło­pa­tą ma­cha!" Ta ło­pa­ta, uwa­żasz, to był mój ka­pe­lusz na słoń­cu błysz­czą­cy… praw­da, że go też do­brze spłasz­czy­łam, bo zdjąw­szy w ko­ście­le z po­wo­du go­rą­ca i nie ma­jąc gdzie po­dziać, po­ło­ży­łam go na ław­ce i przez całe na­bo­żeń­stwo na nim sie­dzia­łam… Uf! nie mogę…

Zno­wu za­bra­kło jej od­de­chu, chrzą­ka­ła, nos ucie­ra­ła i chwi­lę szła mil­cząc.

– I cóż się sta­ło po­tem? – za­py­ta­ła mło­da pan­na.

– A cóż? Da­rem­nie eko­nom, któ­ry jak raz wte­dy wra­cał też z ko­ścio­ła, i Bo­ha­ty­ro­wi­cze, któ­rzy mnie kie­dyś zna­li, z bli­ska na­wet zna­li, per­swa­do­wa­li chło­pom, że to nie była cho­le­ra, tyl­ko pan­na Mar­ta Kor­czyń­ska z Kor­czy­na, ku­zyn­ka pana Be­ne­dyk­ta Kor­czyń­skie­go…Nie uwie­rzy­li i do dzi­siej­sze­go dnia nie wie­rzą… "Ot – mó­wią – czy to taka ko­bie­ta może gdzie być na świe­cie? Gło­wą do nie­ba do­sta­wa­ła, nad zie­mią le­cia­ła, zie­lo­ną suk­nię mia­ła na so­bie i zło­tą ło­pa­tą ma­cha­ła mo­ro­we po­wie­trze przed sobą pę­dząc…" Wiecz­na głu­po­ta ludz­ka! Po­wia­dam ci, Ju­styn­ko, że ludz­ka głu­po­ta to wiel­ki i wiecz­ny ka­mień. Więk­szy on jesz­cze od ludz­kiej zło­ści. Już ja to wiem, bo był czas, że i sama tak ude­rzy­łam się o swo­ją wła­sną głu­po­tę, że… Uf! nie mogę…

Sa­pa­ła, chrzą­ka­ła, kasz­la­ła zno­wu gło­śno, jak z becz­ki. Ju­sty­na po­licz­ki i usta to­piąc w dzwon­kach, pa­pro­ciach i gwoź­dzi­kach za­uwa­ży­ła:

– Prze­cież cio­ci te nie­mą­dre ga­da­nia nic nie za­szko­dzi­ły…

Czar­ne oczy Mar­ty Kor­czyń­skiej spoj­rza­ły ostro, pra­wie zja­dli­wie.

– Tak my­ślisz? – sark­nę­ła – wiecz­nie to samo. Nikt nie uwie­rzy w to, cze­go sam nie do­świad­czył. Nie za­szko­dzi­ły! Pew­no, nie zja­dły mię one, ale… uką­si­ły. Czy ty my­ślisz, że to miło być wzię­tą za cho­le­rę? Nie by­łam ja wte­dy tak sta­rą… dwa­na­ście lat temu mia­łam lat trzy­dzie­ści sześć…

– Więc te­raz czter­dzie­ści osiem? – z nie­ja­kim zdzi­wie­niem za­uwa­ży­ła Ju­sty­na.

– A ty może my­śla­łaś, że sześć­dzie­siąt? – ostro za­śmia­ła się Mar­ta. – Za­pew­ne, wy­glą­dam na tyle, sama to wiem, a i wte­dy już nie­wie­le le­piej jak te­raz wy­glą­da­łam. Może nie wiesz dla­cze­go? Ha? czy wiesz dla­cze­go?

– Wiem – z po­wa­gą od­po­wie­dzia­ła pan­na.

– No, to do­brze, że wiesz; bo może zro­bisz co ta­kie­go, abyś i sama pręd­ko na cho­le­rę wy­glą­dać nie za­czę­ła…

Ju­sty­na ra­mio­na­mi wzru­szy­ła.

– A cóż ja ta­kie­go zro­bić i co prze­ciw temu po­ra­dzić mogę?

Za­my­śli­ły się obie i mimo woli zwol­ni­ły kro­ku, co naj­pierw spo­strze­gła star­sza.

– No, wle­czem się jak żół­wie. Prę­dze, bo już tam Emil­ka wy­rze­ka pew­no, że nie wra­cam, i za­czy­na do­sta­wać mi­gre­ny albo glo­bu­sa…

– A Te­re­nia – pod­chwy­ci­ła pan­na – bie­gnie po kro­ple z bo­bro­wej esen­cji albo po prosz­ki bro­mo­we, albo po an­ty­mi­gre­no­wy ołó­wek, albo po Ri­gol­lot…

Za­śmia­ła się, lecz wnet spo­waż­nia­ła zno­wu.

– Wu­jen­ka jest na­praw­dę bied­na z tym cią­głym cho­ro­wa­niem.

Mar­ta kiw­nę­ła gło­wą i mach­nę­ła ręką.

– A pew­no – rze­kła – bied­na ko­bie­ta! Ale bo, wi­dzisz, żeby tak pchły pie­ścić, jak ona swo­je cho­ro­by pie­ści, toby na wo­łów po­wy­ra­sta­ły, sło­wo ho­no­ru!

W tej chwi­li za roz­ma­wia­ją­cy­mi roz­legł się tur­kot po­wo­zu; dro­ga była w tym miej­scu wą­ską, ze­szły więc na stro­nę. Szły sa­mym skra­jem pola po­ro­słe­go gę­stą psze­ni­cą. Bia­ła i su­cha ku­rza­wa owia­ła je wiel­kim kłę­bem, o tyle jed­nak prze­zro­czy­stym, że roz­po­znać w niej było moż­na zgrab­ny fa­eton, cią­gnię­ty przez czte­ry pięk­ne, błysz­czą­cą uprzę­żą okry­te ko­nie, i dwu sie­dzą­cych w fa­eto­nie męż­czyzn. Wi­dzia­ły też, że obaj męż­czyź­ni spo­strze­gł­szy je pod­nie­śli nad gło­wa­mi czap­ki, a je­den z nich na­wet prze­chy­la­jąc się nie­co ku nim za­wo­łał:

– Świę­te pan­ny: Mar­to i Ju­sty­no, mó­dl­cie się za nami!

Mar­ta z roz­ża­rzo­ny­mi ocza­mi i ma­cha­jąc ku po­wo­zo­wi swą bia­łą chu­s­tą od­krzyk­nę­ła:

– A mo­dli­łam się, mo­dli­łam się, aby Bóg panu ro­zum przy­wró­cić ra­czył!

Wy­krzy­ko­wi temu od­po­wie­dział z od­da­la­ją­ce­go się szyb­ko po­wo­zu wy­buch śmie­chu, wi­docz­nie ba­so­wy i ochry­pły głos Mar­ty prze­drzeź­nia­ją­ce­go. Na twarz Just­ny wy­bił się wy­raz sil­nie uczu­tej przy­kro­ści, pra­wie udrę­cze­nia.

– Boże! – szep­nę­ła – a ja mia­łam na­dzie­ję, że ten czło­wiek dziś już do nas nie przy­je­dzie, że go ten pan Ró­życ do sie­bie na obiad za­pro­si…

– Nie głu­pi on! – od­po­wie­dzia­ła Mar­ta. – Za­pew­ne Ró­życ za­pro­sił go do swe­go po­wo­zu; wo­lał więc swo­je szka­pi­ny do domu od­pra­wić, a sam i w cu­dzym fa­eto­nie po­pa­ra­do­wać, i u nas cu­dzy obiad zjeść… dwie ra­zem ko­rzy­ści dla hul­ta­ja tego…

Ju­sty­na była wi­docz­nie za­nie­po­ko­jo­ną. Już pach­ną­ca więź, któ­rą trzy­ma­ła w ręku, zaj­mo­wać ją prze­sta­ła.

– Cie­ka­wam – szep­nę­ła – jaką to ko­me­dię mieć dziś bę­dzie­my?

Mar­ta spoj­rza­ła na nią prze­ni­kli­wie i ci­szej tro­chę rze­kła:

– O pa­puń­cię swe­go lę­kasz się, ha? Ten bła­zen wiecz­ne fa­ce­cje wy­pra­wia z tym sa­fan­du­łą…

Tu aż się za wklę­słe usta swo­je wiel­ką ręką chwy­ci­ła.

Po czo­le, ustach i na­wet ra­mio­nach Ju­sty­ny prze­bie­gło drgnie­nie na­gle jak­by uczu­te­go obrzy­dze­nia; wnet jed­nak od­po­wie­dzia­ła:

– Niech cio­cia śmia­ło wszyst­ko przede mną mówi. Ja daw­no już zro­zu­mia­łam po­ło­że­nie ojca i swo­je, daw­no, daw­no… ale oswo­ić się z nim nie mogę i nig­dy, nig­dy z nim się nie po­go­dzę…

Mar­ta za­śmia­ła się.

– Ot, lu­bię ta­kie ga­da­nie! Cie­ka­wam, co zro­bisz? Mu­sisz po­go­dzić się albo po­wie­sisz się chy­ba czy uto­pisz się… Każ­dy de­spe­ru­je z po­cząt­ku, a po­tem i go­dzi się z ta­kim lo­sem, jaki mu Bóg czy dia­beł na­sy­ła. Bo aby wszyst­kie losy ludz­kie były ro­bo­tą Pana Boga, w to ani tro­chę nie wie­rzę. Spo­wia­da­łam się już z tego i raz na­wet ab­so­lu­cji od księ­dza nie do­sta­łam; jed­nak nie wie­rzę… Po­wia­dam ci, że każ­dy z po­cząt­ku de­spe­ru­je, a po­tem jak ba­ran na rzeź spo­koj­nie swo­ją dro­gą idzie… Uf! nie mogę!

Za­kasz­la­ła się tak, że aż jej oczy łza­mi za­szły. Krztu­sząc się jesz­cze, tymi za­łza­wio­ny­mi ocza­mi na to­wa­rzysz­kę po­pa­trza­ła.

– Ty bo, Ju­styn­ko, strasz­ną me­lan­cho­licz­ką je­steś! Cze­mu nie ro­bisz tak jak i inne pan­ny? Z ła­ski wuja i wu­jen­ki ko­rzy­staj, strój się, kie­dy cię stro­ić chcą, baw się, gdy tyl­ko zda­rzy się oka­zja, mizdrz się do ka­wa­le­rów, a może któ­re­go zła­piesz i za mąż wyj­dziesz… ha? Sło­wo ho­no­ru! cze­mu ty tak nie ro­bisz?

Ju­sty­na nie od­po­wia­da­ła. Szła pro­sto i rów­nym kro­kiem jak wprzó­dy, tyl­ko w roz­pa­lo­nych i za­my­ślo­nych jej oczach bły­snę­ły łzy.

– Phi! – za­śmia­ła się Mar­ta – me­lan­cho­licz­ka je­steś… i dum­na jak księż­nicz­ka. Od wu­jo­stwa nic przyj­mo­wać nie chcesz, ze swo­ich pro­cen­ci­ków ubie­rasz sie­bie i ojca, trze­wi­ki na­wet oszczę­dzasz, tak że cza­sem boso cho­dzisz, ka­pe­lu­sza i rę­ka­wi­czek nie no­sisz…

– O, niech cio­cia tak nie my­śli! – po­ryw­czo pra­wie za­wo­ła­ła Ju­sty­na. – Ja ani kła­mać, ani uda­wać nie chcę! Praw­da, że za­wsze ła­mię so­bie gło­wę, aby mnie i ojcu tych kil­ku wła­snych na­szych gro­szy na odzie­nie przy­najm­niej wy­star­czy­ło… Ale boso cza­sem cho­dzę i ka­pe­lu­szów ani żad­nych dro­gich rze­czy nie no­szę nie tyl­ko dla­te­go… nie tyl­ko dla­te­go…

– To i dla­cze­góż? no, dla­cze­góż? – bły­ska­jąc ocza­mi do­py­ty­wa­ła się sta­ra pan­na.

– Dla­te­go – z na­głym i sil­nym ru­mień­cem od­par­ła Ju­sty­na – że daw­no już ode­chcia­ło mi się ich stro­jów i za­baw, ich po­ezji i ich mi­ło­ści… Żyję tak, jak oni wszy­scy, bo skąd­że so­bie we­zmę in­ne­go ży­cia, ale je­że­li mogę zro­bić co in­a­czej niż oni, po swo­je­mu ro­bię i ni­ko­go to ob­cho­dzić nie po­win­no.

Mar­ta przy­pa­try­wa­ła się jej prze­ni­kli­wie i z uwa­gą.

– A wszyst­ko to – rze­kła – po­szło od tej hi­sto­rii two­jej z Zyg­mu­siem Kor­czyń­skim. praw­da? Cha! cha! My­śla­łaś wte­dy pew­no, że cię otwar­ty­mi ra­mio­na­mi spo­tka­ją i do fa­mi­lii swo­jej wpro­wa­dzą… bo i tak prze­cie krew­ną im przy­cho­dzisz… A oni tym­cza­sem… gdzie! ani po­my­śleć o tym nie dali ma­zga­jo­wi temu… Cha! cha! wiem ja to wszyst­ko, wiem! Wiecz­na głu­po­ta ludz­ka!

Ju­sty­na ze wzro­kiem w zie­mię wbi­tym mil­cza­ła.

– No, a my­ślisz że ty jesz­cze cza­sem o tym ma­zga­ju? ser­ce… boli jesz­cze cza­sem?

– Nie.

Z krót­kiej tej od­po­wie­dzi po­znać moż­na było, że pan­na Ju­sty­na mó­wić nie chce o przed­mio­cie przez star­szą jej to­wa­rzysz­kę za­cze­pio­nym. Tyl­ko już wszel­ki cień uprzed­nie­go oży­wie­nia znik­nął z jej twa­rzy. Zmy­sły jej prze­sta­ły pić z kie­li­cha roz­kwi­tłej przy­ro­dy roz­kosz­ny na­pój za­po­mnie­nia. Gry­zą­ca tro­ska przej­rza­ła się w zwier­cia­dle jej sza­rych, prze­zro­czy­stych źre­nic; ja­kieś wspo­mnie­nia czy wstrę­ty opu­ści­ły w dół koń­ce pą­so­wych warg na­da­jąc im wy­raz znu­dze­nia i go­ry­czy. Wtem na dro­dze za dwo­ma idą­cy­mi ko­bie­ta­mi za­tur­ko­ta­ły zno­wu koła, tyl­ko nie­co in­a­czej niż wprzó­dy. Nie był to głu­chy i do ci­che­go grzmo­tu po­dob­ny tur­kot fa­eto­nu, ale kle­ko­tli­we tro­chę i z lek­kim skrzy­pie­niem po­łą­czo­ne to­cze­nie się kół pro­ste­go woza. Ku­rza­wa też pod­nio­sła się znacz­nie mniej­sza, opa­dła pręd­ko i dwie ko­bie­ty obej­rzaw­szy się uj­rza­ły za sobą dłu­gi wóz na­peł­nio­ny sło­mą, któ­rą z obu bo­ków przy­trzy­my­wa­ły drew­nia­ne dra­bi­ny, a okry­wał wzdłuż woza ro­ze­sła­ny, pa­sia­sty i bar­wi­sty, na do­mo­wych, wiej­skich kro­snach utka­ny ki­li­mek. Wóz ten cią­gnę­ła para ko­ni­ków ma­łych, tłu­stych, z któ­rych je­den był kasz­ta­no­wa­ty z ko­no­pia­stą grzy­wą, a dru­gi gnia­dy z bia­ły­mi no­ga­mi i bia­łą łat­ką na czo­le. Opla­ta­ła je z rzad­ka uprząż z pro­stych, gru­bych po­wro­zów. Gdy­by na­wet koła tego wiej­skie­go ekwi­pa­żu nie tur­ko­ta­ły wca­le, a cią­gną­ce go do­brym truch­tem ko­ni­ki stą­pa­ły bez naj­lżej­sze­go sze­le­stu, zbli­że­nie się jego da­ło­by znać o so­bie przez uno­szą­cy się zeń wiel­ki gwar gło­sów. Na­peł­nia­ło go to­wa­rzy­stwo licz­ne. Na sło­mie okry­tej pa­sia­stym ki­lim­kiem po­mię­dzy okrą­gły­mi po­rę­cza­mi dra­bin sie­dzia­ło kil­ka ko­biet, z któ­rych jed­na tyl­ko była nie­mło­da, w ciem­nej chu­st­ce na ple­cach i wiel­kim czep­cu na gło­wie, inne zaś, niby klomb ogro­do­wy, kwi­tły ru­mień­ca­mi twa­rzy i ja­skra­wy­mi bar­wa­mi ubrań. Było im tak cia­sno, że sie­dzia­ły w róż­nych po­sta­wach i kie­run­kach, twa­rza­mi, bo­ka­mi i ple­ca­mi ku so­bie zwró­co­ne, ści­śnię­te jak kwia­ty w bu­kie­cie. Jed­nym z nich w tym ści­sku chust­ki z głów po­spa­da­ły i two­rzy­ły na ple­cach ka­pi­szo­ny z mu­śli­nu albo per­ka­lu; in­nym kosy na­wet czar­ne albo zło­ci­ste roz­wi­nę­ły się na błę­kit­ne albo ró­żo­we sta­ni­ki, á u wszyst­kich nad usza­mi i przy skro­niach zwie­sza­ły się albo ster­cza­ły we­tknię­te we wło­sy pą­so­we, li­lio­we i żół­te kwia­ty. Wóz trząsł nimi i sil­ne ich ki­bi­cie chwiał wciąż w kie­run­ki róż­ne; chwy­ta­ły też dra­bi­ny ciem­ny­mi rę­ka­mi albo cze­pia­ły się wza­jem swych ra­mion i su­kien śmie­jąc się i ga­da­jąc gło­śno i wszyst­kie ra­zem. W tym gwar­nym ogród­ku było tak cia­sno, że woź­ni­cy za­bra­kło miej­sca do sie­dze­nia: kie­ro­wał on koń­mi sto­jąc u sa­me­go brze­gu woza, a moż­na by przy­pu­ścić, że po­sta­wę tę przy­brał nie z ko­niecz­no­ści, ale przez za­lot­ność, dla­te­go aby w naj­ko­rzyst­niej­szym świe­tle wy­dać się współ­to­wa­rzysz­kom po­dró­ży. Był to męż­czy­zna trzy­dzie­sto­let­ni, wy­so­ki i tak zgrab­ny, jak­by go mat­ka na­tu­ra z lu­bo­ścią i wiel­kim sta­ra­niem na ło­nie swym wy­ho­do­wa­ła. Tym­cza­sem nie co in­ne­go, tyl­ko cięż­ka pra­ca oko­ło zdo­by­wa­nia jej da­rów, go­rą­ce jej żary let­nie i d2i­kie po­lne po­wie­wy nada­ły temu cia­łu taką har­mo­nię i siłę, że trzę­są­cy się i pod­ska­ku­ją­cy wóz nie mógł zmą­cić ani na chwi­lę jego pro­stych i wy­nio­słych li­nii. Od ogo­rza­łej cery jego twa­rzy sil­nie od­bi­ja­ły zło­ci­ste, buj­ne wąsy i ja­sno­zło­te wło­sy opa­da­ją­ce spod czap­ki na koł­nierz sza­rej, krót­kiej kur­ty ku ozdo­bie za­pew­ne zie­lo­ną ta­śmą oszy­tej. Nie­dba­le w ogo­rza­łych rę­kach trzy­ma­jąc lej­ce i nie od­wra­ca­jąc twa­rzy ku wie­zio­nym przez się ko­bie­tom od­po­wia­dał we­so­ło na za­py­ta­nia ich i przy­cin­ki, cza­sem mę­ski śmiech swój łą­czył z chó­rem cien­kich, pi­skli­wych śmie­chów dziew­cząt.

Mar­ta i Ju­sty­na za­trzy­ma­ły się u brze­gu dro­gi, w cie­niu wierz­by, któ­rej kwiat po­dob­ny do zie­lo­na­wych ro­bacz­ków osy­py­wał im suk­nie i gło­wy. Mar­ta w kie­run­ku ja­dą­cych mach­nę­ła swą bia­łą chust­ką i nie­zwy­kle u niej przy­ja­znym gło­sem krzyk­nę­ła:

– Do­bry wie­czór, pa­nie Bo­ha­ty­ro­wicz! do­bry wie­czór!

Woź­ni­ca szyb­ko zdjął czap­kę od­kry­wa­jąc czo­ło mniej opa­lo­ne od resz­ty twa­rzy, gład­kie i po­god­ne.

– Do­bry wie­czór! – od­po­wie­dział.

– Do­bry wie­czór! – chó­rem krzyk­nę­ły dziew­czę­ta.

– A skąd­żeś to pan wziął tyle dziew­cząt? – za­wo­ła­ła zno­wu sta­ra pan­na.

– Po dro­dze jak po­ziom­ki uzbie­ra­łem – nie za­trzy­mu­jąc koni, ale tyl­ko zwal­nia­jąc nie­co ich bie­gu od­po­wie­dział za­gad­nię­ty.

Jed­na z dziew­czyn, naj­śmiel­sza znać, prze­chy­la­jąc się przez dra­bi­nę wozu i bia­ły­mi zę­ba­n1i bły­ska­jąc, gło­śno pra­wić za­czę­ła:

– Pie­cho­tą, pro­szę pani, szły­śmy… a on nas na­pę­dził, to­śmy mu ka­za­ły, aby nas za­brał…

– Oho! ka­za­ły! – za­żar­to­wa­ła Mar­ta.

– A jak­że! – po­twier­dzi­ła dziew­czy­na z wozu – czy ja nie mam pra­wa jemu na­ka­zy­wać? jaż jego strzecz­na sio­stra! dla sio­stry sza­cu­nek mieć po­wi­nien! Bar­dzo słusz­nie!

W tej chwi­li wóz zrów­nał się ze sto­ją­cy­mi pod wierz­bą ko­bie­ta­mi, woź­ni­ca po raz dru­gi zdjął czap­kę i spoj­rze­nie jego z wy­so­ka spły­nę­ło na Ju­sty­nę. W tym szyb­kim spoj­rze­niu do­strzec moż­na było, że oczy woź­ni­cy błę­kit­ne były jak tur­ku­sy i że w tej chwi­li prze­le­cia­ła w nich bły­ska­wi­ca. Ale wnet wło­żył na gło­wę czap­kę, twarz zno­wu ku dro­dze zwró­cił i po­ru­szyw­szy lej­ca­mi za­wo­łał na ko­nie, aby szły prę­dzej.

Wóz za­czął to­czyć się prę­dzej. Ju­sty­na z za­cie­ka­wie­niem i fi­glar­no­ścią w oczach, z roz­chy­lo­ny­mi w uśmie­chu usta­mi po­sko­czy­ła i ge­stem we­so­łym, któ­ry by na­wet wy­kwint­ne­mu oku mógł wy­dać się ru­basz­nym, rzu­ci­ła na ja­dą­ce ko­bie­ty swo­ją więź ga­łę­zi i kwia­tów. Na wo­zie wy­buch­nę­ły śmie­chy, dziew­czę­ta chwy­ta­ły roz­sy­pa­ne kwia­ty, nie­któ­re z nich wo­ła­ły:

– Dzię­ku­je­my! dzię­ku­je­my pa­nien­ce!

Ale woź­ni­ca nie obej­rzał się i nie za­py­tał o przy­czy­nę po­wsta­łe­go na wo­zie gwa­ru. Za­my­ślił się o czymś tak bar­dzo, że aż gło­wę, któ­rą przed­tem wy­so­ko trzy­mał, tro­chę po­chy­lił.

Dwie ko­bie­ty iść zno­wu za­czę­ły, Mar­ta mó­wi­ła:

– Ten Ja­nek Bo­ha­ty­ro­wicz na pięk­ne­go i dziel­ne­go chło­pa­ka wy­rósł… zna­łam go dziec­kiem… Zna­łam ich kie­dyś wszyst­kich… kie­dyś… do­brze i z bli­ska…

Za­my­śli­ła się, mó­wi­ła ci­szej tro­chę niż zwy­kle.

– Był, uwa­żasz, taki czas krót­ki, że ci Bo­ha­ty­ro­wi­cze u nas we dwo­rze by­wa­li i do sto­łu z nami sia­da­li… mia­no­wi­cie, oj­ciec tego Jan­ka, Je­rzy, i stryj jego, ten An­zelm Bo­ha­ty­ro­wicz, co to te­raz po­dob­no scho­ro­wa­ny i me­lan­cho­li­kiem ja­kimś stał się… Jed­na­ko­woż jaki to był kie­dyś męż­czy­zna… przy­stoj­ny, od­waż­ny, pa­trio­ta… ro­man­so­wy… Do ta­kiej po­ufa­ło­ści wte­dy po­mię­dzy dwo­rem a tą szla­chec­ką oko­li­cą przy­szło, że sią­dę so­bie, by­wa­ło, do for­te­pia­nu i akor­dy bio­rę, a An­zelm za mną sta­nie i śpie­wa: "By­waj, dziew­czę, zdro­we, oj­czy­zna mię woła!" A po­tem ja jemu śpie­wam: "Szu­mia­ła dą­bro­wa, wo­ja­cy je­cha­li…" Bę­dzie temu już lat dwa­dzie­ścia dwa… trzy… Jaki to był gwar u nas, ja­kie ży­cie i moje, i wszyst­kich… A te­raz wszyst­ko in­a­czej… in­a­czej… wiecz­ny smu­tek…

Mó­wi­ła to co­raz po­wol­niej, gło­wą ki­wa­ła, a ogni­ste jej oczy nie­ru­cho­mo tkwi­ły w da­le­kim punk­cie prze­strze­ni. Wtem znad wozu, któ­ry od­da­lił się o kil­ka­dzie­siąt kro­ków, z to­wa­rzy­sze­niem kle­ko­tli­we­go tur­ko­tu kół wzniósł się czy­sty i sil­ny głos mę­ski z ca­łej sze­ro­kiej pier­si śpie­wa­ją­cy stro­fę sta­rej pie­śni:

Ty pój­dziesz górą, ty pój­dziesz górą, A ja do­li­ną; Ty za­kwit­niesz różą, ty za­kwit­niesz różą, A ja ka­li­ną.

Ju­sty­na z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi i roz­chy­lo­ny­mi w uśmie­chu usty słu­cha­ła pie­śni, któ­ra da­lej roz­le­wa­ła po po­lach swą roz­gło­śną i smęt­ną nutę:

Ty pój­dziesz dro­gą, ty pój­dziesz dro­gą, A ja ło­za­mi; Ty się zmy­jesz wodą, ty się zmy­jesz wodą, Ja mymi łza­mi…

– Sło­wo ho­no­ru! – na­gle i naj­głęb­szym swym ba­sem za­wo­ła­ła Mar­ta – i my kie­dyś z An­zel­mem śpie­wa­li­śmy ten sam duet…

Na wo­zie sto­ją­cy wy­so­ki męż­czy­zna w znacz­nym już od dwóch ko­biet od­da­le­niu śpie­wał da­lej:

Ty je­steś pan­ną, ty je­steś pan­ną Przy wiel­kim dwo­rze; A ja będę księ­dzem, a ja będę księ­dzem W bia­łym klasz­to­rze…

– Ot – sark­nę­ła Mar­ta – w pie­śni jest "bę­dziesz" nie "je­steś". Dla­cze­go on śpie­wa "je­steś"? Prze­ra­bia so­bie sta­re pie­śni, bła­zen!

Ju­sty­na uwa­gi tej nie sły­sza­ła. Go­rą­cy pło­mień prze­mknął w jej oczach.

– Pysz­ny głos! – szep­nę­ła.

– Nie­szpet­ny – od­po­wie­dzia­ła Mar­ta. – Po­mię­dzy nimi czę­sto znaj­du­ją się pięk­ne gło­sy i śpie­wa­cy z nich za­wo­ła­ni… I ten An­zelm kie­dyś, gdzie tyl­ko, by­wa­ło, ob­ró­ci się… śpie­wa.

Z da­le­ka już, z da­le­ka od to­czą­ce­go się wozu przy­pły­nę­ła jed­na jesz­cze stro­fa:

A jak po­mrze­my, a jak po­mrze­my, Ka­że­my so­bie Złot­ne li­te­ry, złot­ne li­te­ry Wy­ryć na gro­bie…

Sta­ra pan­na sta­nę­ła na­gle po­śród dro­gi, po­dob­na do wy­so­kie­go słu­pa ubra­ne­go w sło­mia­ny ka­pe­lusz i sto­ją­ce­go na dwu wiel­kich no­gach w kwie­ci­stych pan­to­flach. Wzrok w twa­rzy mło­dej dziew­czy­ny utkwi­ła, wspo­mnie­nia i roz­czu­le­nia ja­kieś pra­co­wa­ły w jej chry­pli­wie od­dy­cha­ją­cej pier­si, aż krzyk­nę­ła pra­wie:

– A ko­niec tej pie­śni znasz? Na­tu­ral­nie, że nie znasz! Te­raz już jej nikt… oprócz nich… nie śpie­wa…

Ra­mio­na roz­krzy­żo­wa­ła i gru­bym, ochry­płym gło­sem za­de­kla­mo­wa­ła:

A kto tam przyj­dzie albo przy­je­dzie, Prze­czy­ta so­bie: Złą­czo­na para, złą­czo­na para Leży w tym gro­bie!

– Ot, jaki ko­niec! – po­wtó­rzy­ła i wnet szer­szy­mi jesz­cze jak wprzó­dy kro­ka­mi i moc­niej ra­mio­na­mi roz­ma­chu­jąc po­szła da­lej.

Wóz na­peł­nio­ny wiej­ski­mi dziew­czę­ta­mi wto­czył się po­mię­dzy sza­re do­mo­stwa i gę­ste ogro­dy wsi dłu­gim sznu­rem roz­cią­gnię­tej nad brze­giem wy­so­kiej góry, u któ­rej stóp w fa­lach swych błę­kit nie­ba i ciem­ny bór od­bi­ja­jąc pły­nął ci­chy, spo­koj­ny Nie­men.ROZ­DZIAŁ II

W kor­czyń­skim dwo­rze na roz­le­głym traw­ni­ku dzie­dziń­ca ro­sły wy­so­kie i gru­be ja­wo­ry oto­czo­ne niż­szą od nich gę­stwi­ną ko­ra­lo­wych bzów, aka­cji, bul­de­ne­żów i jesz­cze niż­szą ja­śmi­nów, spi­rei i krza­cza­stych róż. Do­ko­ła sta­rych, kie­dyś kosz­tow­nych szta­chet to­po­le, kasz­ta­ny i lipy ścia­ną gę­stej zie­lo­no­ści za­kry­wa­ły drew­nia­ne go­spo­dar­skie bu­dyn­ki. U zbie­gu dwu dróg oka­la­ją­cych traw­nik i ro­sną­ce śród nie­go po­tęż­ne gru­py drzew i krze­wów stał dom drew­nia­ny tak­że, nie po­bie­lo­ny, ni­ski, ozdo­bio­ny wi­ją­cy­mi się po jego ścia­nach po­wo­ja­mi, z wiel­kim gan­kiem i dłu­gim rzę­dem okien ma­ją­cych kształt nie­co go­tyc­ki. Na gan­ku po­mię­dzy ole­an­dro­wy­mi drze­wa­mi ro­sną­cy­mi w drew­nia­nych wa­zo­nach sta­ły że­la­zne ka­nap­ki, krze­sła i sto­li­ki. Na­prze­ciw go­spo­dar­skich za­bu­do­wań wzno­si­ła się nad szta­che­ta­mi gę­sta zie­lo­ność sta­re­go znać, bo w ale­je z gru­bych drzew wy­sa­dza­ne­go, ogro­du. Da­lej wi­dać było u jed­ne­go z krań­ców ogro­du prze­świe­ca­ją­cy przez zie­lo­ność ów wy­so­ki, w słoń­cu zło­ci­sty brzeg Nie­mna, a z nie­któ­rych punk­tów dzie­dziń­ca wi­dzial­ną była i sama rze­ka, sze­ro­ka, w tym miej­scu okrą­głym łu­kiem skrę­ca­ją­ca się za bór ciem­ny.

Nie był to dwór wiel­ko­pań­ski, ale je­den z tych sta­rych, szla­chec­kich dwo­rów, w któ­rych nie­gdyś mie­ści­ły się znacz­ne do­stat­ki i wrza­ło ży­cie lud­ne, sze­ro­kie, we­so­łe. Jak dzia­ło się tu te­raz, aby o tym wie­dzieć, trze­ba było do­wia­dy­wać się z bli­ska, ale co w oczy od razu wpa­da­ło, to wiel­ka usil­ność o za­cho­wa­nie miej­sca tego w po­rząd­ku i ca­ło­ści. Ja­kaś ręka gor­li­wa i pra­co­wi­ta zaj­mo­wa­ła się wciąż jego pod­pie­ra­niem, na­pra­wia­niem, oczysz­cza­niem. Szta­che­ty psu­ły się tu po wie­le­kroć, ale za­wsze je na­pra­wio­no, więc choć po­ła­ta­ne, sta­ły pro­sto i do­brze strze­gły dzie­dziń­ca i ogro­du. Sta­re rów­nież go­spo­dar­skie bu­dyn­ki mia­ły sil­ne pod­po­ry, a w wie­lu miej­scach nowe strze­chy i nowe po­mię­dzy drew­nia­ny­mi ścia­na­mi słu­py z ka­mie­ni. Sta­ry dom ni­skim był i wi­docz­nie z każ­dym ro­kiem wię­cej wsu­wał się w zie­mię, lecz z da­chem gon­to­wym i ja­sny­mi szy­ba­mi okien nie miał wca­le po­zo­ru ru­iny. Rzad­kich, kosz­tow­nych kwia­tów i ro­ślin nie było tu nig­dzie, ale też nig­dzie nie ro­sły po­krzy­wy, ło­pu­chy, osty i chrza­ny, a sta­re drze­wa i daw­no znać za­sa­dzo­ne, bo po­tęż­nie roz­ro­słe, krze­wy wy­glą­da­ły świe­żo i zdro­wo. Dwo­ro­wi temu, w któ­rym jed­nak wi­docz­nie wciąż się coś psu­ło i na­pra­wia­nym było, w któ­rym wi­docz­nie tak­że nic od daw­na nie do­da­wa­no i nie wzno­szo­no, ale tyl­ko to, co już sta­ło i ro­sło, prze­cho­wy­wa­no, po­rzą­dek, czy­stość i dba­łość nada­wa­ły po­zór do­stat­ku i pra­wie wspa­nia­ło­ści. Wiel­kość zaj­mo­wa­nej prze­zeń prze­strze­ni, nie­zmier­ne bo­gac­two na­peł­nia­ją­cej go ro­ślin­no­ści, sama na­wet sta­rość ni­skie­go domu i nie­ja­ka dzi­wacz­ność go­tyc­kich jego okien wy­wie­ra­ły wra­że­nie po­wa­gi, wzbu­dza­ły mi­mo­wol­ną po­ezję wspo­mnień. Mimo woli wspo­mnieć tu trze­ba było o tych, któ­rzy sa­dzi­li te ogrom­ne drze­wa i żyli w tym stu­let­nim domu, o tej rze­ce cza­su, któ­ra nad tym miej­scem prze­pły­nę­ła, to ci­cha, to szum­na, lecz nie­ubła­ga­nie uno­szą­ca z sobą ludz­kie roz­ko­sze i roz­pa­cze, grze­chy i - pro­chy.

Wnę­trze domu po­sia­da­ło te same, co i dwór cały, ce­chy daw­ne­go bo­gac­twa chro­nio­ne­go przez czuj­ne i nie­stru­dzo­ne sta­ra­nia od roz­pad­nię­cia się w łach­ma­ny i próch­no. W ob­szer­nych, ni­skich i do­brze oświe­tlo­nych sie­niach ster­cza­ły na ścia­nach przed wie­lu już za­pew­ne dzie­siąt­ka­mi lat umiesz­czo­ne ogrom­ne rogi ło­siów i je­le­ni; po­mię­dzy nimi wi­sia­ły uschłe wień­ce ze zbo­ża prze­ty­ka­ne­go czer­wie­nią ka­li­no­wych i ja­rzę­bi­no­wych ja­gód; na­prze­ciw drzwi wcho­do­wych wscho­dy wą­skie, nie­gdyś wy­kwint­ne, a dziś śla­dy tyl­ko daw­nej po­li­tu­ry no­szą­ce, pro­wa­dzi­ły do gór­nej czę­ści domu. Z tych sie­ni dwo­je drzwi na oścież roz­war­tych wio­dło z jed­nej stro­ny do ob­szer­nej sali ja­dal­nej, z dru­giej – do wiel­kie­go, o czte­rech oknach, sa­lo­nu. Oba te po­ko­je do­sta­tecz­nie za­peł­nia­ły sprzę­ty, któ­re, jak z kształ­tu i ga­tun­ku ich wno­sić było moż­na, ku­pio­ny­mi były przed dwu­dzie­stu prze­szło laty i kosz­to­wa­ły wie­le; te­raz prze­cież uka­zy­wa­ły się na nich tu i ów­dzie nie­wpraw­ną ręką wiej­skie­go rze­mieśl­ni­ka do­ko­na­ne skle­je­nia i na­pra­wy, a dro­gą ma­te­rię, któ­ra nie­gdyś okry­wać je mu­sia­ła, za­stą­pi­ła zu­peł­nie ta­nia i po­spo­li­ta. Obi­cia na ścia­nach, tak jak i sprzę­ty, nie­gdyś kosz­tow­ne i pięk­ne, a te­raz po­sta­rza­łe i spło­wia­łe, bły­ska­ły jesz­cze tu i ów­dzie zło­co­ny­mi bu­kie­ta­mi i ara­be­ska­mi, za­kry­wa­ło je zresz­tą w znacz­nej czę­ści kil­ka pięk­nych ko­pii ze sław­nych ob­ra­zów i kil­ka­na­ście ro­dzin­nych por­tre­tów w sta­ro­świec­kich, cięż­kich, z wy­tar­tą po­zło­tą ra­mach. Pod­ło­gi były tam wo­sko­wa­ne i błysz­czą­ce, ni­skie su­fi­ty bia­łe i czy­ste, drzwi sta­ro­świec­kie, cięż­kie, z błysz­czą­cy­mi brą­zo­wy­mi klam­ka­mi, dy­wa­ny duże i spło­wia­łe, w rogu sa­lo­nu pięk­ny for­te­pian, u okien ze sma­kiem usta­wio­ne gru­py zie­lo­nych ro­ślin. Wi­dać było wy­raź­nie, że od lat dwu­dzie­stu nic tu nie przy­by­ło, ale i nic nie uby­ło, a to, co bru­dził, ła­mał i roz­dzie­rał czas, ktoś cią­gle oczysz­czał, zszy­wał i na­pra­wiał. Spra­wia­ło to wra­że­nie pil­nej pra­cy, usi­łu­ją­cej zwol­nić, może zu­peł­nie po­wstrzy­mać, stop­nio­wo, lecz nie­ubła­ga­nie pro­ce­der swój wio­dą­cą prze­mia­nę bo­gac­twa w nę­dzę.

W przy­le­głym wiel­kie­mu sa­lo­no­wi po­ko­ju, któ­re­go okno, jak i okna sa­lo­nu, wy­cho­dzi­ło na błę­kit­nie­ją­cy zza rzę­du sta­rych klo­nów Nie­men, znaj­do­wa­ło się to­wa­rzy­stwo zło­żo­ne z osób czte­rech. Po­kój ten miał po­zór ga­bi­ne­tu wy­kwint­nej ko­bie­ty. Wszyst­ko tu było mięk­kie, ozdob­ne i wbrew temu, co dzia­ło się w in­nych czę­ściach domu, dość jesz­cze nowe. Obi­cie osy­pa­ne bu­kie­ta­mi po­lnych kwia­tów mia­ło po­zór nie­co sen­ty­men­tal­ny; go­to­wal­nia okry­ta zwo­ja­mi bia­łe­go mu­śli­nu po­ły­ski­wa­ła krysz­ta­ło­wy­mi i por­ce­la­no­wy­mi cac­ka­mi; na eta­żer­kach le­ża­ły książ­ki, sta­ły zgrab­ne ko­szy­ki i pu­deł­ka z przy­bo­ra­mi do ręcz­nych ro­bót. Ma­te­ria okry­wa­ją­ca sprzę­ty pą­so­wą bar­wą swą spra­wia­ła na pierw­szy rzut oka wra­że­nie świet­no­ści.

Z tymi wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi sprze­cza­ła się at­mos­fe­ra po­kój ten na­peł­nia­ją­ca. Była ona dusz­ną i peł­ną zmie­sza­nych za­pa­chów per­fum i le­karstw; po­nie­waż zaś okno i drzwi od przy­le­głych po­ko­jów szczel­nie były za­mknię­ty­mi, po­kój ten przy­po­mi­nał pu­deł­ko ap­tecz­ne okle­jo­ne pa­pie­rem w kwiat­ki i na­peł­nio­ne wo­nią olej­ków i tru­cizn. W rogu tego po­ko­ju na pą­so­wym szez­lon­gu we wpół­le­żą­cej po­sta­wie sie­dzia­ła ko­bie­ta w czar­nej je­dwab­nej suk­ni, z ki­bi­cią zbyt szczu­płą, ale ma­ją­cą w kształ­tach swych i ru­chach wie­le de­li­kat­ne­go wdzię­ku, z twa­rzą kie­dyś znać zu­peł­nie pięk­ną, a i dziś jesz­cze po­mi­mo przy­więd­nię­cia i zby­tecz­nej chu­do­ści ude­rza­ją­cą nie­zmier­ną de­li­kat­no­ścią płci, wiel­ko­ścią czar­nych oczu o po­włó­czy­stym, ła­god­nym spoj­rze­niu, buj­no­ścią czar­nych, sta­ran­nie uło­żo­nych wło­sów. Jak­kol­wiek ską­di­nąd wy­glą­da­ła na lat bli­sko czter­dzie­ści, nie mia­ła ani jed­ne­go si­we­go wło­sa, i jak­kol­wiek ki­bić jej i cera zdra­dza­ły do nie­do­łę­stwa po­su­nię­tą fi­zycz­ną sła­bość, drob­ne jej war­gi były pą­so­we i świe­że jak u mło­dziut­kiej dziew­czy­ny. Rącz­ki drob­ne, tak chu­de i de­li­kat­ne, że pra­wie prze­zro­czy­ste, tak pie­lę­gno­wa­ne, że pa­znok­cie ich po­sia­da­ły ko­lor list­ka róży i po­łysk po­li­tu­ry. Z wy­ra­zem nie­mo­cy lub słod­kiej re­zy­gna­cji spla­ta­ła je ona i opusz­cza­ła na suk­nię albo roz­ma­wia­jąc czy­ni­ła nimi ge­sta rzad­kie, drob­ne, po­wol­ne, ob­ja­wia­ją­ce śmier­tel­ną oba­wę przed wszel­kim żyw­szym i choć­by odro­bi­nę ener­gicz­niej­szym po­ru­sze­niem cia­ła czy du­cha.

Była to pani Emi­lia Kor­czyń­ska, od lat dwu­dzie­stu paru żona Be­ne­dyk­ta Kor­czyń­skie­go, wła­ści­cie­la odzie­dzi­czo­ne­go prze­zeń po oj­cach i dzia­dach Kor­czy­na.

Na­prze­ciw pani domu sie­dzia­ła ko­bie­ta na pierw­szy rzut oka wca­le do niej nie­po­dob­na, ale po przy­pa­trze­niu się ma­ją­ca z nią mnó­stwo po­do­bieństw. Zda­wa­ło­by się, że każ­da z nich na­le­ża­ła do in­ne­go ga­tun­ku, ale do tej sa­mej fa­mi­lii istot. Nie­co młod­sza, mniej wi­dać pięk­na za mło­du, więc te­raz zu­peł­nie już nie­ład­na, była ona za­rów­no szczu­płą i de­li­kat­ną, słod­ką i cier­pią­cą; tak samo jak tam­ta spla­ta­ła i opusz­cza­ła ręce, ta­kie same czy­ni­ła ge­sty, taki sam mia­ła głos smut­ny i osła­bio­ny. Tyl­ko za­miast pięk­ne­go stro­ju pani Emi­lii ubiór jej skła­dał się z ta­niej i wca­le nie­ozdob­nej su­kien­ki, z gru­be­go obu­wia i z cie­niut­kiej, ba­ty­sto­wej, moc­no przy­bru­dzo­nej chust­ki, któ­ra za­kry­wa­jąc po­ło­wę jej bro­dy, uszy i część wło­sów ma­ły­mi koń­czy­ka­mi wę­zła ster­cza­ła nad ogrom­nym i wi­docz­nie przy­praw­nym, bo moc­no zru­dzia­łym war­ko­czem. Za­pew­ne bo­la­ły ją zęby, ale nie­zbyt sil­nie, bo z owal­nej ramy bia­ło­brud­nej chust­ki wy­chy­la­ją­ca się twa­rzycz­ka, drob­na, okrą­gła, przy­wię­dła, nie­zmier­nie czu­le, pra­wie mio­do­wo uśmie­cha­ła się błę­kit­ny­mi ocza­mi i przy­wię­dły­mi usty. Uśmie­cha­ła się ona w ten spo­sób do dwu z obu jej stron sie­dzą­cych męż­czyzn, z ko­lei zwra­ca­jąc się ku jed­ne­mu i dru­gie­mu, przy czym szy­ja jej, bia­ła i okrą­gła, czy­ni­ła ru­chy ła­bę­dzia schy­la­ją­ce­go gło­wę ku wo­dzie albo sy­no­gar­li­cy wy­cią­ga­ją­cej dziób ku ka­wał­ko­wi cu­kru. Wi­docz­nym było, że lu­dzie ci byli dla niej tym, czym woda dla ła­bę­dzia lub cu­kier dla sy­no­gar­li­cy. Słów ich słu­cha­ła wię­cej niż z wy­tę­żo­ną uwa­gą, bo z usza­no­wa­niem i roz­ko­szą, wtó­ru­jąc im przy­mi­lo­ny­mi uśmie­cha­mi, mio­do­wy­mi spoj­rze­nia­mi i cie­niut­ki­mi wy­krzyk­ni­ka­mi. Jed­nak ża­den z nich w tej chwi­li bez­po­śred­nio nie zwra­cał się do niej i na­wet na nią nie pa­trzał. Tyl­ko co przy­by­li, za­ba­wia­li roz­mo­wą swą pa­nią domu, któ­ra tak­że wy­da­wa­ła się ich przy­by­ciem bar­dzo za­do­wo­lo­ną. Wła­ści­wie je­den z nich głów­nie za­ba­wiać ją usi­ło­wał i ona też wię­cej i czu­lej na nie­go niż na dru­gie­go pa­trza­ła. Nie był jed­nak po­nęt­nym. Śred­nie­go wzro­stu, nie­mło­dy, w bar­dzo sta­ran­nym i mod­nym ubra­niu, z przo­dem ko­szu­li tak sil­nie na­kroch­ma­lo­nym, że wzdy­mał się mu na pier­siach jak wklę­sła płó­cien­na tar­cza, Bo­le­sław Kir­ło miał okrą­głą ły­si­nę z tyłu gło­wy, wło­sy rzad­kie nad ni­skim czo­łem, twarz dłu­gą, ko­ści­stą, z ma­ły­mi, błysz­czą­cy­mi ocza­mi, ostrym no­sem, wklę­sły­mi usty, tak sta­ran­nie wy­go­lo­ną, że aż na po­licz­kach i bro­dzie błysz­czą­cą. Brzyd­ką tę twarz oświe­ca­ła wiel­ka i nig­dy, zda się, nie usta­ją­ca we­so­łość. Z we­so­łym śmie­chem, bły­ska­jąc ma­ły­mi ocza­mi opo­wia­dał on, że z pa­nem Ró­ży­cem z ko­ścio­ła do Kor­czy­na ja­dąc wi­dział na polu dwie gra­cje. Na mi­to­lo­gicz­nym tym wy­ra­że­niu na­cisk kła­dąc z ru­basz­nym śmie­chem wo­łał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: